Wczoraj nie było posta, gdyż po pierwsze primo, Królowa Matka wróciła z pracy, w której musiała pisać, pisać i pisać przeróżne sprawozdania i analizy oraz liczyć statystyki, a, i jeszcze spisywać taaaaaakie długie listy książek przeznaczanych na nagrody, co się tu Królowa Matka będzie rozwodzić, kto jest nauczycielem sam wie, jak jest, a kto nie jest - w życiu by nie uwierzył. Ale pisanie kilometrowych sprawozdań (och, i jeszcze protokołów z rad pedagogicznych, jak mogła Królowa Matka zapomnieć) to jest nic w porównaniu z faktem, że wróciła Królowa Matka do domu (gdzie, o niespodzianko, czekało na nią kolejne sprawozdanie do napisania na kolejną radę pedagogiczną, tę, która odbędzie się w poniedziałek, i po której napisać będzie kilometrowej długości protokół) zakatarzona, zachrypnięta i z oczętami jak szpareczki, przez które to szpareczki nieustannie ciekły łzy, do towarzystwa katarkowi cieknącemu z nosa. I gdy Królowa Matka wlokła się do łóżka tą jedyną czynną jeszcze komórką mózgową pomyślała, że, o nie, nie da rady, dziś nie pisze. Jutro napisze. A kiedyś tam, dla wyrównania, puści dwa posty. Może w sobotę. Może w niedzielę. Bo w poniedziałek (rada! protokół!) to raczej nie, chociaż kto ją tam wie, może będzie chciała odreagować.
W każdym razie nie dziś.
Ale dziś jest już jutro i Królowa Matka, acz wciąż zakatarzona i z obolałym gardłem, czuje się ociupinkę lepiej oraz na siłach, by wywnętrzyć się w temacie
Książka, która cię rozczarowała
Szczególnie zawiodły ją dwa czytadła - pierwsze, które zaplanowała sobie kiedyś na wakacje, jako lekkie,łatwe i przyjemne, wciągające, a nie przyprawiające o bezsenność, to "Historyk" Kostovy (klęska, droga przez mękę i tortury chińskie, a takoż nuda).
Drugim był
"Dom nad Rozlewiskiem" Małgorzaty Kalicińskiej
(miało być lekko, rodzinnie i ciepło, a było...).
Królowa Matka od czasu do czasu lubi poczytać sobie o innych ludziach rozpoczynających nowe życie, i najlepiej, żeby były to książki ciepłe, pogodne i napisane z życzliwością dla ludzi. Taki "Rok Prowansji" idealnie się nadaje, i pewnie dlatego Królowa Matka uwierzyła w opinię na okładce głoszącą, że jest to "Polski Rok w Prowansji", chociaż bardzo nie lubi "Polskich (tu sobie proszę wstawić po uważaniu)". Po lekturze zaś marzyła tylko o tym, by dopaść autora tego hasła i osobiście znieważyć go słowem, a jak się da, to i czynem.
Oczywiście, samo porównanie do "Roku w Prowansji" by Królowej Matce nie wystarczyło, streszczenie było również zachęcające, święta Bożego Narodzenia się zbliżały, Królowa Matka poczyniła corocznym zwyczajem spis książek, które by chętnie widziała pod choinką, wrzuciła tam i "Dom..." i "Powroty nad Rozlewiskiem", dostała je, przystąpiła do czytania, i yyyyyy.
"Yyyy" zrobiło jej się już na samym początku, ale nigdy się na początku nie poddaje nauczona wielokrotnym doświadczeniem, które jej mówiło, że po "yyyy" zdarza się wielkie "och!". Niestety, niestety, w tym wypadku do ostatniej kropki było to "yyyy", a nawet "YYYY".
Treść jest, i owszem, stosowna do oczekiwań Królowej Matki względem literatury typu "owijamy się w ciepły kocyk, gdy na zewnątrz zawieja, sączymy herbatkę i czytamy o miłych ludziach, do których chciałoby się zaglądać, i nie, to nie musi, a wręcz nie powinno być napisane jak "Ulisses":
Małgosia
ma pracę w agencji reklamowej, zasobne konto, męża, z którym nic jej już, prócz córki, nie łączy, wspomnianą
córkę i metrykę sprzed 1960 roku. Coraz trudniej idzie jej nadążyć za coraz bardziej zawrotnym tempem życia narzucanym przez branżę, w której pracuje, ale
stara się jak może. Do czasu kiedy ktoś postara się bardziej niż ona, ktoś młodszy, szybszy i z większymi perspektywami, i z
obiecującej kariery zostają smętne szczątki oraz galopująca
depresja. Bohaterka sama
ze sobą za bardzo nie może wytrzymać, reszta domowników też nie może, aż wreszcie, za poradą teściowej,
Małgorzata postanawia "zrobić coś ze swoim życiem" i "zacząć od początku". Zaczyna nie najmądrzej, od wskoczeniem do łóżka paru przypadkowym facetom, aż wreszcie podejmuje odważną decyzję (to znaczy w dobrze napisanej książce byłaby odważna, bo tutaj to, jak się szybko okazuje, pryszcz i pikuś) o odnowieniu
kontaktu z matką, która zniknęła z jej życia zostawiając ją z ojcem gdy Małgorzata była małą dziewczynką.
W celu podjęcia tego kontaktu nasza bohaterka jedzie na Mazury, gdzie z prędkością, przy którym światło porusza się w tempie leniwej przechadzki w ciepły, pachnący bzem majowy wieczór następuje pojednanie z mamusią Basią. Mamusia Basia swego czasu porzuciła męża i małą córeczkę z powodu romansu, ale to nic, to nie szkodzi, bo jest przecież Męczennicą Miłości, skrzywdzoną przez niedobrego
męża, niedobrą przyjaciółkę męża, niedobrych kolegów z pracy i żonę
kochanka, tę zimną sukę i lafiryndę (no bo też widział to kto, nie oddać męża Basi, która TAK KOCHA!!!); a jej spowiedź po latach i prośba o wybaczenie jest godna bloga dwunastolatki (która przeprasza koleżankę, że się na nią obraziła i nie rozmawiały przez tydzień, bo jej Kaśka powiedziała, że Wiktoria jej powiedziała, że brat tego Przemka, co to jej się podoba nie chce z nią chodzić, a chciał, tylko ta Kaśka była zazdrosna i sama chciała chodzić, więc się już pogódźmy, a ja nie będę gadać z Kaśką), nie zaś dojrzałej kobiety, która przemyślała to i owo i doszła do, na przykład, śmiałego wniosku, że swoim postępowaniem skrzywdziła swoje jedyne dziecko.
Zwolenniczki
porównują książki Kalicińskiej do
twórczości Szwai czy Grocholi. Na miejscu obu pań Królowa Matka naprawdę poczułaby się urażona. Mówiąc zupełnie szczerze, Królową Matkę drażni to, że pozycje w zamiarze autorów i wydawców miłe w czytaniu i niezbyt trudne w odbiorze natychmiast są porównywane do Grocholi, co jest jednocześnie synonimem ich nie najwyższych lotów. Oraz, oczywiście, jak ktoś lubi Grocholę to automatycznie nie zna się na literaturze, gdyż "Grochole" nie są i nie mogą być dobrze napisane.
A otóż mogą, jak Królowa Matka uparcie twierdzi. Tyle tylko, że w wypadku pani Kalicińskiej nie chodzi o to, kto zna się, a kto się nie zna na literaturze. Czy "literatura" zaczyna się powyżej Grocholi, czy dopiero od Tołstoja. Królowa Matka czytała tylko jedną książkę Grocholi, za to całego Tołstoja, i jeszcze paru autorów, w imponującej rozpiętości jakościowej, że to tak ujmie, także Harlequiny, jak to wiadomo Wiernym Czytelnikom tego bloga.
I już po jednej tylko przeczytanej Grocholi wie, że wiele można o niej powiedzieć, ale nie jest ordynarna (nie wulgarna! ordynarna - to jest co innego). Dopiero jak Królowa Matka przeczytała "Rozlewisko" uświadomiła sobie, jak bardzo jest to dla niej ważne.
Nie podobała jej się główna bohaterka. Nie rozumiała jej stosunków z matką. Matka jej też nie zachwyciła. Ani córka - super-zajebiste (excusez)-dziewczę-z-własnym- niepowtarzalnym-stylem-świetnym-gustem-talentem-kulinarnym-muzycznym-i-każdym-innym-co-to-już-jako-niemowlę-nie-płakała-tylko-cudnie-pachniała-li-i-jedynie. Ale naprawdę o to mniejsza, jakoś by to Królowa Matka strawiła, najwyżej by się pokłóciła z kimś na jakimś forum w kwestiach treści ;).
Ale nie do przełknięcia okazało się dla niej ordynarne prostactwo języka książki, opisywanej jako ciepła i rodzinna. Cipka. Bachory. Cyce. Kibel. I tak dalej. Ryże, falujące kudły. Mocny łeb. To z opisu ludzi, nie psów, i pewnie miało sprawić wrażenie bezceremonialnej otwartości.
Naści, oto próbeczka otwartości i języka, opisywanego jako potoczysty i swojski:
"Jakubowa jest jak nasza babcia, duża , gruba, lekko utyta" (znaczy, gruba czy lekko utyta? bo mierny intelekt Królowej Matki tego nie ogarnia ;-D?),
"mówił tak niezrozumiale , że trudno go było zrozumieć",
"złap się za cipkę Maniu!" (to polecenie skierowane do córki, która - zgodnie z przesądem - powinna chwycić się w kroczu na widok bociana, aby jej dziecka nie przyniósł),
„Sławka ma nos jak gałka hamulca od karuzeli, bo poryczała się w poczuciu winy jak mała”,
"Mama całkiem ocipiała dla kolejnego dupka",
"...ratafia, słodkie gó... dla kwok",
"Młode dupki są ładniutkie".
A gdzież to nasza
wspaniała główna bohaterka umawia się ze znajomym w czasie wycieczki do
Krakowa? Kraków ma wiele charakterystycznych miejsc wpisanych na przeróżne listy oraz przeliczne zabytki klasy "0", między innymi
Sukiennice. I tu cytat z książki: "umówiliśmy się pod Sukiennicami koło
KIBLA".
I tak dalej, i tym podobnie. I Królowa Matka przysięga, choć jest damulką i się nie zna, nie
czepiałaby się, gdyby taką kaleką, ordynarną polszczyzną mówili NIEKTÓRZY bohaterowie. Jest świętym prawem autora określać tworzone przez siebie postacie również przez język, jakiego używają. Ale tak mówią WSZYSCY. Również subtelna, brzydząca się prostactwem narratorka. Która ubolewa, jak to do lamusa poszły honor, patriotyzm i dobre wychowanie, a
nie pisze o dzieciach inaczej jak "bachory". Rzeczywiście, dobre
wychowanie aż kapie, z każdego zdania.
Nie, nie dla Królowej Matki pani Kalicińska, zdecydowanie.
A nie zaczęła nawet wypowiadać się o mieliznach treści , bo, prawdę mówiąc tylko ten ordynarny język wystarczył, by przez książkę brnąć jak skazaniec przez śniegi Syberii.
Chociaż właściwie, co sobie będzie żałować... trochę napomknie.
Autorka powieści nie musiała wykazać się żadną wiedzą (może poza kulinarną), nie umie wiarygodnie zarysować postaci ani przekonująco zarysować opisywanego problemu. O tym, że główna bohaterka jest - uwaga, ulubione słowo autorki - "niekonwencjonalna" dowiadujemy się już na trzeciej stronie i bynajmniej nie dedukujemy tego sobie na podstawie przedstawionych zdarzeń - nie, to jest opinia bohaterki o samej sobie. Wkładana później w usta innych osób i wygłaszana często, żeby sobie czytelnik utrwalił.
Sądząc z fabuły jednakże bohaterka jest osobą bardzo konwencjonalną, niestety, i do tego irytującą, czasem ordynarną, a czasem rasistowską. Epatuje czytelnika takimi odkryciami, jak to, że reklama kłamie, a Internet niszczy relacje międzyludzkie i inną tego rodzaju papką, którą zna na pamięć każde przeciętnie inteligentne dziecko. Romans, którego nie ma, uczucie, które się nie rozwija, a na upartego - nawet nie zaczyna, droga przemiany bohaterki, która kończy się na samym początku książki, jak tylko zajeżdża ona na Mazury, a która ogranicza się do tego, że bohaterka zaczyna dużo jeść i już nie liczy kalorii.
Matka (Basia) z córką (Małgorzatą) rozmawiają, jakby mieszkały razem całe życie, a nie ostatni raz
widziały się przelotnie dwadzieścia lat temu na pogrzebie ojca Małgorzaty. Przechodzenie przemiany duchowej dzięki magii seksu. Matka
(Małgorzata) przyklaskująca dwudziestoletniej córce, która przyjmuje oświadczyny
ledwo co poznanego chłopaka (no, ale Mania jest "taaaka madra i super-hiper-mega-zarąbista, nie może popełniać błędów ani robić głupich rzeczy!). Paula, kumpela Mani, mówiąca przyjaciółce swojej matki
przez „ty” i opowiadająca jej o swoich doświadczeniach z seksem oralnym. Przyjęcie wiadomości o wieloletnim romansie męża wzruszeniem ramion i myślą: "Ach, więc nie tylko ja miałam swoje grzeszki!".
Wieś, ta wieś, która ma bohaterkę natchnąć do wewnętrznej przemiany i ujrzenia tego, co naprawdę ważne opisana jako dziura i zadupie pełne pijaczków, odpustowości,
plotkujących jadowicie bab i mentalności peerelowskiej, no, chyba, że Gosi się coś spodoba, wtedy pochyla się nad tym jak etnograf badający jakąś grupę tubylców w odciętych od cywilizowanego świata rejonach. Pensjonat, który Małgorzata otwiera (z zastrzeżeniem, że przyjmuje samych niedzieciatych, bo bachory jej latać po obejściu i drzeć jap nie będą), a w którym każdy wczasowicz (oczywiście płci żeńskiej, gdyż
panowie w tym czasie zwiedzają okoliczne zabytki) robi gospodyni przetwory w ramach "leczenia ran duszy za pomocą magii domowego ogniska", bo rzeczywiście, co tam cieszenie się
wakacjami – prawdziwa kobieta uważa urlop za udany tylko wtedy, gdy własna ręką zapełni pół piwnicy ogórkami kiszonymi, i to nie dla siebie, ale dla kogoś! A jak urlopowicz ma imieniny, to
obowiązkowo sprawia gospodyni jakiś drobiazg (w charakterze którego występuje na ten przykład pianino, zabytkowe, dodajmy, bo, doprawdy, pani Małgosiu, tak tu było miło, że się chciałem odwdzięczyć i jakoś mi samo w ręce wpadło...).
Głębia w tej książce ma w prywatnym odbiorze Królowej Matki poziom kałuży po niezbyt obfitym deszczu, a ciepło rodzinne przypomina mocno syndrom oblężonej twierdzy "my jesteśmy wspaniali, ciepli, tacy ludzcy, a wokół same męty, brak manier i prostactwo!".
Świat poza Rozlewiskiem jest zły, skorumpowany, podły,
egotyczny, małostkowy, pozbawiony jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego,
rozwiązły, cyniczny (i tak dalej, i jeszcze gorzej), a jak ktoś chodzi z kimś do łóżka to w celu siania poruty i zgorszenia, gdyż czysty, uzdrawiający seks z większością napotkanych na swej drodze panów uprawia wyłącznie Małgorzata. To wiąże się z drugą największą wadą tej książki – nachalnym
moralizatorstwem. Przy
czym nie ma strefy szarości i miejsca na wątpliwości. Na każdy
dyskusyjny temat Małgorzata ma już gotową i jedynie słuszną odpowiedź, a każdy, kto ma odmienną, zostanie odpowiednio
odmalowany w powieści jako przedstawiciel lokalnego zaścianka umysłowego, prostak, cham, durny, zakłamany i się nie zna. Gdyby czasem uważny czytelnik
miał wątpliwości w kwestii decyzji podejmowanych przez Gosię, autorka życzliwie podrzuci dialog z inną postacią, która zapewni Heroinę, że
jest cacy, lepiej postąpić nie było można, a jak ktoś się czepia, to dlatego, co to już Królowa Matka pisała, plus jeszcze ma złe chęci, bo jest z urodzenia wypaczony małomiasteczkową mentalnością i nieinteligentny.
Trudno. Jakkolwiek to świadczy o inteligencji Królowej Matki, jaką by nie było gafą wobec wielbicieli, Królowa Matka przez "Rozlewiska..." brnęła, a nie czytała, zaś reszcie twórczości pani Kalicińskiej mówi zdecydowane "nie".