poniedziałek, 30 czerwca 2014

Dwa w jednym (Lew Tołstoj, "Anna Karenina")

Jeszcze przedwczoraj Królowa Matka myślała, że najpóźniej dziś właśnie zaczynają się jej wakacje, a tu, proszę państwa, figa z makiem, i zamiast odpisywać na tuziny zaległych komentarzy i nieco mniej zaległych maili oraz uzupełniać wpisy dotyczące Wyzwania Czytelniczego zmagała się ona wczoraj i będzie się zmagać jeszcze do czwartku z masywnymi sprawozdaniami na temat przeróżnych aktywności i działalności podejmowanych przez jej szkołę w całym zakończonym przed chwilą roku szkolnym, a trochę tego było.

Mimo to post dziś będzie, i to dwa w jednym, chociaż trochę sobie Królowa Matka pozwoli przestawić kolejność - temat "Najdziwaczniejszy zwrot akcji lub zakończenie" zostawi na osobny wpis, ponieważ zamierza omówić w nim baaaaardzo dziwaczną książkę, którą ostatnio czytała, i ma takie podskórne wrażenie, że to omówienie będzie nieco przegadane.

Natomiast odpowiedź na pytania

Książka, która sprawiła, że zmienilaś zdanie na jakiś temat

oraz

Ulubiony tytuł książki

da się załatwić dosłownie w paru zdaniach.

Królowa Matka zacznie od tego drugiego.

Zdecydowanie najulubieńszym autorem tytułów książek jest dla Królowej Matki Jonathan Carroll, którego pierwszą książkę (pierwszą dla Królowej Matki, że dokonamy koniecznego uściślenia)  kupiła ona właśnie ze względu na tytuł. Było to co prawda dawno temu, w czasach, gdy Królową Matkę jeszcze czasem było stać na kupowanie nieznanych jej książek nieznanych autorów tylko dla tytułu, teraz już sobie na to, niestety, nie może pozwolić, ale wtedy i owszem, weszła do księgarni, zobaczyła coś, co się nazywało "Kości księżyca" i doznała zachwytu. Mój Boże, kości księżyca, jakie to surrealistyczne i piękne, to prawie poezja! I nawet pamięta Królowa Matka, że przemknęło jej przez myśl, że może autor jest jakimś krewnym Lewisa Carrolla, bo jej kości księżyca niezwykle pasowały do klimatu "Alicji w Krainie Czarów".

Kolejne poznane przez nią tytuły książek Jonathana Carrolla też nosiły często surrealistyczne i piękne, poetyckie tytuły, jak na przykład "Głos naszego cienia", "Śpiąc w płomieniu", "Drewniane morze" czy "Kraina Chichów", na której - że się Królowa Matka bezwstydnie pochwali - ma autograf pisarza, który tylko jej jedynej z grona młodych (wówczas, że Królowa Matka z westchnieniem przyzna) i świeżych jak stokrotki koleżanek, z którymi czekała ona w kolejce do podpisania książki, napisał "Beautiful you". Tak więc, gdyby ktoś mial na przykład niepochlebne zdanie o Jonathanie Carrolu Królowa Matka uprzedza, że pozostanie na nie głucha, w jej oczach jest to bowiem pisarz obdarzony szczególnie wyrafinowanym gustem :).

Z tytułów współcześniejszych bardzo lubi tytuł "Szkarlatny płatek i biały", z tych samych zresztą powodów co wyłuszczone powyżej, brzmi on dla niej jak poezja.

Jeśli zaś chodzi o

 Książkę, która sprawiła, że zmieniłaś zdanie na jakiś temat

Królowa Matka wie, że może to zostać wzięte za kompletnie niepoważne podejście do tematu (bo wiele nauczyły ją książki, i o wielu rzeczach myślała inaczej po przeczytaniu czegoś niż przed, a gdyby nie czytanie nie byłaby z pewnością dziś tym człowiekiem, którym jest i zamiast o tym pisze ona o takim głupstewku!), ale pierwszą rzeczą, która jej przyszła do głowy, gdy przeczytała zadany temat była


 "Anna Karenina" 

i to, jak inaczej myślała ona o tytułowej bohaterce przed, a jak po lekturze książki.

Tak się złożyło, że o Annie Kareninie Królowa Matka wiedziała prawie wszystko chyba jeszcze zanim nauczyła sie czytać. Może Królowa Matka przesadza, ale nie bardzo. Znała cała historię, widziała co najmniej trzy ekranizacje, co prawda żadnej w całości, no ale z trzech jedną dałoby się złożyć bez najmniejszego trudu, i do lektury zasiadła w przeświadczeniu, że oto za chwilę obcować będzie z przepiękną historią wielkiej namiętnej miłości, tragicznie zakończonej skutkiem zdradliwego mężczyzny i nieszczęśliwych okoliczności.

Przeczytala zaś książkę o nieopanowanej histeryczce, której nie sposób zadowolić, o żywej ilustracji opinii, którą na temat postaci kobiecych tworzonych przez mężczyzn w literaturze XIX wieku Królowa Matka już tu wyrażała. Bohaterka doprowadzała ją do szału od mniej więcej pięćdziesiątej strony, w ogóle nie dziwiła się Wrońskiemu, że tego nie wytrzymał, dziwiła się raczej, że w ogóle chciał się w ten związek pchać, no, ale to wyjaśniała zaślepieniem charakterystycznym dla pierwszego etapu zakochania. W dodatku żal jej było biednego Wrońskiego do łez, nawet teraz oczyma duszy widzi jego wychudzona twarz, gdy biedak jedzie dać się zabić w wojnie krymskiej, i jakoś nic a nic nie zdaje się on Królowej Matce tym cynicznym uwodzicielem, którego spodziewała się ujrzeć rozpoczynając książkę. Z głoszoną (przez mężczyzn zapewne) na prawo i lewo opinią, jakoby Tołstoj znał się na duszy kobiecej Królowa Matka nie zgadza się do, że to tak ujmie, szpiku kości, niestety, panowie, ale mylicie się dramatycznie, niczego ten człowiek o kobietach nie wiedział, niczego, projektował na nie całe swoje zagubienie w temacie i obawy, do których oczywiście by się nie przyznał, co więcej, z których prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, a jednak wyłażą one z niego, całe to niezrozumienie, każące uczynić z bohaterki rozkapryszoną histeryczkę, której motywy postępowania niejasne są dla ludzi zdrowych na umyśle (a z innych omdlewające diwy albo infantylne dziewczątka - i pisząc "dziewczątka" nie wiek bohaterek ma Królowa Matka na myśli).

I ta zmiana, zmiana, która ją zaskoczyła, zmiana z "biednej Anny i podłego uwodziciela Wrońskiego" na "biednego Wrońskiego i histeryczną Annę" nauczyła Królową Matkę

by nigdy, nigdy, pod żadnym pozorem nie wyrabiać sobie zdania o żadnym bohaterze literackim (i o żadnej książce) li tylko na podstawie obejrzanych ekranizacji i wysłuchanych opinii innych ludzi.

Czego się Królowa Matka konsekwentnie trzyma :).

sobota, 28 czerwca 2014

O literackich spiting imidżach

Najpierw usprawiedliwienie - postów nie było, ponieważ Królowej Matki też nie było, to znaczy była, ale w bezinternetowym świecie w mieszkaniu własnej Mamusi, gdzie pomieszkiwała z Pomponami na chwilę potrzebną, by Pan Małżonek odstawił na Mazury Potomki Starsze, gdzie cieszyć się blaskiem ich indywidualności będzie Babunia z Dziaduniem (którym od tego blasku zapewne przybędzie siwych włosów, no, ale sami chcieli).

A teraz, z ociąganiem (bo naprawde nie wie, co na ten temat pisać) Królowa Matka spróbuje odpowiedzieć na pytanie

Postać literacka, z którą się najbardziej identyfikujesz

Teraz powinna Królowa Matka napisać, że najbardziej identyfikuje się z lady Sybil Ramkin ze względu na uczucie, jakim darzy Sama Vimesa, i zakończyć temat, ale, niestety, wrodzona uczciwość jej nie pozwala. Bowiem - choć Sybil jest jej prawie najulubieńszą żeńską postacią Świata Dysku, to od bycia prawie najulubienicą do identyfikowania się droga daleka, kręta, a czasem w ogóle nie występuje. Zwłaszcza, że lady Sybil dysponuje cechą, którą nie dysponowała ŻADNA z postaci, ostry epizod identyfikacji z którymi zaliczyła Królowa Matka, a mianowicie - naturalną i wrodzoną pewnością siebie.

Królowa Matka zaś, cóż...

W dzieciństwie i pierwszych latach młodości  identyfikowała się z jeżycjadową Natalią Borejko vel Nutrią. 

rys. M. Musierowicz

No, dobra, zębów nie miała (aż takich), i szopy loków niestety, też nie, trochę mniej piegów, poza tym wszystko. Chude kolanka i wielkie oczy, w zasadzie nie składała sie z niczego innego, dramatyczne pragnienie, by być chłopcem, mówienie o sobie per "on", skłonność do rozrywek uchodzących za chlopięce, jak na przykład łażenie po drzewach, a w środku, a gdy trochę podrosła i porzuciła mówienie o sobie w rodzaju męskim - wycofywanie się przy najmniejszym podejrzeniu już nie atatku, ale zbytniego zainteresowania ze strony nieznajomych (i całkiem dużej części znajomych), usuwanie się z pola widzenia, ciche siedzenie w kąciku. I dlatego zaczęła się ta identyfikacja Królowej Matce rozjeżdżać z wizgiem opon w okolicach "Nutrii i Nerwusa", za sprawą całkowitego nieprawdopodobieństwa psychologicznego sytuacji, w której nerwowa, wycofana i nadwrażliwa osoba o dużej intucji zakochuje się w człowieku, który na dzień dobry skuwa ją kajdankami i obrzuca obelgami.

Ale nie szkodzi, bowiem na horyzoncie majaczyla juz kolejna bohaterka Jeżycjady, spiting imidż Królowej Matki normalnie, czyli


Beata Bitner

Spiting imidż duchowy, oczywiście, bo Królowa Matka nie jest i nigdy nie była (i już nie będzie, jaka szkoda) piękna, podczas gdy Bebe B. opisywana jest jako piękność w zasadzie od pierwszej strony. Za to wewnętrznie - w punkt. Do tego stopnia, że się Królowa Matka kuliła, czytając, jakby ktoś ją podglądał. Tak jest, taka sama, zagipsowana, idealne słowo, w skorupce, żeby broń Boże nikt się nie domyślił tej wewnętrznej, żywej tkanki, bo jak się domyśli to na pewno będzie chciał dotknąć i zada ból. Niewiarygodnie prawdziwe, dosłownie jakby Małgorzata Musierowicz wzięła sobie Królową Matkę za wzór. Niestety, zrujnowało to Królowej Matce odbiór happy endu, bo wiedziała doskonale, że miesiąc wstawiania głodnych kawałków (a Dambo wstawiał WYJĄTKOWO wręcz głodne) nie wystarczy do tego, by podobną skorupę rozbić, a nawet nadtłuc. W każdym razie, jakbyś był ciekaw wnętrza Królowej Matki (parę lat temu, że tak asekuracyjnie Królowa Matka zastrzeże) to w "Brulionie Bebe B" masz jak na tacy podaną analizę przypadku.

I wreszcie Catherine Sloper. Nieładna, niezgrabna, niezręczna, przeciętnie inteligentna, w ogóle przeciętna do bólu, chorobliwie nieśmiała i z tej nieśmiałości wyjątkowo niezdarna córka szanowanego lekarza nowojorskiego (przy okazji także uparta jak osioł, jeśli tak można powiedzieć o damie, nad wyraz wytrwała i dumna), obwiniana przez ojca o śmierć przy porodzie ukochanej żony (albo po prostu o to, ze nie jest synem tylko nijaką, mało atrakcyjną dziewczyną) bohaterka


"Domu na Placu Waszyngtona" Hanry Jamesa.

Obejrzany wkrótce potem film w reżyserii Agnieszki Holland


(i tak zupełnie na marginesie właśnie Królowa Matka stwierdza, iż jej post o ulubionych ekranizacjach powinien być znacznie dłuższy) sprawił, że niemal się rozchorowała, w każdym razem gorączki z przejęcia dostała, tak bardzo, tak bardzo, ale, naprawdę , tak BARDZO ta mała, niezgrabna, plącząca się we własnych nogach dziewczynka w niej współczuła tej małej, niezgrabnej, plączącej się we własnych nogach dziewczynce (nic nie szkodzi, że potem już dorosłej) na ekranie.

A potem już nigdy Królowa Matka nie zidentyfikowała się z nikim.

I z tymi nieśmiałymi, zamkniętymi w sobie dziewczynami też (trochę ;)) przestała.

Ale jesli znasz jakąś książkę, Miły Czytelniku, ktorej bohaterka jest wycofana, nieśmiała, prawie niewidzialna (no, chyba że się właśnie kompromituje) i pelna kompleksów, podrzuć tytuł.

Królowa Matka jest prawie pewna, że się zidentyfikuje.

czwartek, 26 czerwca 2014

Lekturowo (Eliza Orzeszkowa, "Nad Niemnem")

Książka, którą powinno przeczytać więcej osób

Tak jakoś w połowie marca, po zwalczeniu u swojej licznej rodziny licznych chorób organizm Królowej Matki wreszcie się poddał. Nie oznacza to, że spoczął w łożu i kurował się licznymi medykamentami, nienienienienie, Królowa Matka codziennie zaprowadzała schorowany organizm do pracy, w której spędzali liczne godziny, nadludzkim wysiłkiem usiłując nie umrzeć na własnym, pracowym biureczku, tylko na ile się da przytomnie wykonywać zawodowe i ponadzawodowe (liczne zastępstwa!) obowiązki.

Pewnego dnia, gdy Królowa Matka zaliczyła maraton zastępstw, a do końca dni pracy zostały jej dwie godziny lekcyjne, dała wreszcie za wygraną. Usiadła przy biurku, obok niej leżała góra książek, które powinna wprowadzać do inwentarza i katalogować, ale tego nie robiła, bo wymagałoby to od niej wyciągnięcia ręki, podniesienia książki (taka książka waży!), oraz dokonania wysiłku umysłowego.

"Trudno - pomyślała, przebijając się z trudem przez watę w głowie i usiłując powstrzymać od opadania ciężkie powieki. - Będę pozorować pracę, jakoś chyba dam radę... - z nadludzkim trudem uniosła rękę i z kupy książek ściągnęła tę, która przypadkiem leżała na samym wierzchu. - Nawet jak mnie ktoś zaskoczy, nie uwierzy przecież, że dobrowolnie czytam TO!".

Gdy czterdzieści pięć minut później zadzwonił dzwonek na przerwę, Królowa Matka, nie niepokojona przez nikogo, poza rozdzierającym kaszlem i katarem lejącym się z nosa, pochłaniała właśnie setną stronę i wcale nie miała ochoty przestać.

"TO" to był drugi tom (pierwszy gdzieś pewnie leżał w tej górze woluminów, ale Królowa Matka nie miała fizycznie siły wstać i poszukać)


"Nad Niemnem"

i rozpoczynał się od - och, jak pięknego, jak barwnego, jak subtelnego, a przecież dobitnego! - opisu pani Andrzejowej Korczyńskiej i jej wewnętrznych rozterek.

Królowa Matka nie chce przez to powiedzieć, że wcześniej "Nad Niemnem" nie czytała. Czytała, i to nie raz, jest to bowiem jedna z tych lektur, które weszły do jej życia przebojem i stanowiły jedno wielkie, pozytywne zaskoczenie.

Ta konkretna wkroczyła w życie Królowej Matki za sprawą jej licealnej wychowawczyni, polonistki, która pewnego pięknego dnia, gdy Królowa Matka byla w klasie drugiej i do oficjalnego przerabiania utworu prozatorskiego pani Orzeszkowej dzielił ją cały rok, wypatrzyła sokolim swym okiem gdzieś projekcję "Nad Niemnem" w kinie. Ponieważ miała akurat (chciałaby Królowa Matka napisać"przypadkiem", niestety, niestety, tak do końca nie był to przypadek...) haka na Ukochaną Klasę Królowej Matki i liczne możliwości, by zmienić jej życie w piekło nie było tak trudno skłonić wspomnianą klasę do zbiorowego udania się do kina (w niedzielę!!!) i zapoznania się z dziełem, w zamian za co hak miał (chwilowo) zostać odwieszony i nie wisieć nad nami jak, neprawdaż, miecz Damoklesa.

Cóż było robić, wściekła do nieprzytomności Królowa Matka umówiła się z dużą grupą wściekłych do nieprzytomności koleżanek klasowych i poszłyśmy do kina by, jak mniemałyśmy, zmarnować sobie niedzielę.

Wyszłyśmy oczarowane.


Co prawda Królowa Matka, zaznajomiona z przeróżnym dziełami Elizy Orzeszkowej typu nowele oraz "Marta" nieustannie oczekiwała jakiejś katastrofy w przeświadczeniu, że wszystkie książki tej pisarki kończą się źle, i na przykład podczas wołania echa na Niemnie zastanawiała się gorączkowo: "Wywali się ta łódka czy nie wywali? Utoną, czy nie utoną?", łódka się jednak nie wywaliła, Justyna i Jan nie utonęli, a Królowa Matka z zadowoleniem odkryła, że Eliza Orzeszkowa dopuszczała najwyraźniej w swej twórczości szczęśliwe zakończenia. Film zaś pokochała od pierwszego ujrzenia, jakim cudem zapomniała o nim wspomnieć we wpisie o ulubionych ekranizacjach pojęcia nie ma, teraz nadrabia - ogląda za każdym razem, gdy go wyłapie w telewizji (na sam widok powyższego zdjęcia się Królowej Matce muzyczka filmowa załącza w głowie, wot, uzależnienie!) , i potrafi lepiej niż pani Marta Lipińska podać kwestię: "Justysiu, ty tego nie zrobisz! Nie odrzucisz tego losu, tak świetnego, i nie wyjdziesz... och... nie wyjdziesz.... za chłopa!", na co ma licznych świadków. Rodzina już się nawet z tego nie śmieje, uznając rzecz za ten rodzaj szmergla, nad którym zapuścić należy miłosierną zasłonę milczenia.

Książkę czytała Królowa Matka rok później, tak jak "Nędzników". To znaczy trzy dni. Chociaż nie dlatego, że podchodziła do lektury z podobnym uczuciem, ale dlatego, że została uziemiona w domu - czekała na jakichś majstrów? fachowców od remontów? - w każdym razie mogła się ruszyć dopiero, jak ją tata, wracając z pracy, zluzował, więc siedziała i czytała, a okoliczności przyrody były takie więcej sprzyjające, był bowiem pogodny, wiosenny i rozkwitający Wielki Tydzień, pełen slońca i zieleni. Od Wielkiej Środy do Wielkiego Piątku przed południem Królowa Matka uwinęła się z trzema tomami powieści, która została jedną z jej najulubieńszych lektur szkolnych.

I nie tylko jej - Przyjaciółka, oszołomiona, donosiła jej w liście: "Czytam "Nad Niemnem", nie uwierzysz, z jak wielką robię to przyjemnością, i jak bardzo nie mogę sie oderwać!!!".

Królowa Matka wie jednak, że i ona, i jej Przyjaciółka, i liczne szkolne koleżeństwo to mniejszość, nawet Janusz Zakrzeński, filmowy Benedykt Korczyński przyznał się był bowiem do tego, że w czasach szkolnych "Nad Niemnem" nie przeczytał, a potem nadrobił niedopatrzenie tylko dlatego, że dostał rolę. Tak, on się był nawrócił na "nadniemnyzm", ale ile osób ma szanse zostać w ten sposób sprowadzonych na dobrą drogę?

Więc - choć miala Kólowa Matka pisać dziś o zupełnie innej książce - w ostatniej chwili zmieniła zdanie, by po belfersku stwierdzić, że to właśnie "Nad Niemnem" powinno przeczytać więcej osób.

Zupełnie Królowa Matka nie pojmuje, dlaczego ta powieść budzi niechęć, a już kompletnie, kompletnie - dlaczego uchodzi za nudną. Czego się spodziewają ludzie, którzy po nią - zmuszeni okolicznościami najczęściej - sięgają? Czego można spodziewać się po powieści o losach ziemian po Powstaniu Styczniowym? Pościgów i strzelanin? Science-fiction? Licznych mordobić? Seksu poza-, obok-, przed- i w-ogóle-nie-małżeńskiego? Opisanego w detalach? Nie?
To dlaczego tak bardzo się dziwią, że dziewiętnastowieczna powieść obyczajowa obfituje w liczne opisy, powolną narrację, dziwny, niedzisiejszy język, no i, oczywiście - jest nudna?
Królowa Matka jest w stanie na pniu wymienić pięć nudniejszych lektur, i w dodatku napisanych tak, ze czytanie ich to była droga przez mękę.

I może w słowie "lektura" rzecz.
Może Królowa Matka miała akurat szczęście, że jej się "Nad Niemnem" spodobało MIMO, że było lekturą. A inni muszą je ze szkolnego czaru uwolnić.

A więc - czytajcie "Nad Niemnem", kochane dziateczki.

Czytajcie, gdy NIE MUSICIE :).

środa, 25 czerwca 2014

Kompletnie nic nie musząc

Książka, której nie przeczytałaś, choć od dawna chcesz przeczytać

I oto po wielu latach od znalezienia upodobania w czytaniu, po wielu latach od tworzenia List Snobistycznych*, i nawet trzymania się w doborze lektury tego, co na tych Listach się znajdowało, po latach nerwowego sprawdzania, co pojawiło się na listach bestsellerów i co Autorytety polecają do czytania tym, którzy pragnęliby mieć pojęcie, o czym Autorytety ze sobą rozmawiają, Królowa Matka doszła do przyjemnego stanu, który pozwala napisać jej radośnie i bez kompleksów:

Nie ma takiej książki.

Gdyby była znaczyłoby to tylko tyle, że Królowa Matka nie chce ją przeczytać, ale że uważa, że musi.

Teraz, gdy Królowa Matka chce przeczytać jakąś książkę, to ją czyta. Czekać to może co najwyżej na dostawę z ksiągarni internetowej, albo - częściej - na stosowny nastrój.

Ale żeby uznać, że musi, musi coś przeczytać, bo to jest modne/ kulturalny człowiek powinien/ wszyscy twierdzą, że wypada to znać/ wszyscy już czytali - z tego, na szczęście i hura, już wyrosła.

Tak więc nie, nie czytała "Ulissessa"** i NIE ZAMIERZA PRZECZYTAĆ. I czerpie prawdziwą radość z tego, że nie musi, i że po tych wszystkich latach zbierania doświadczeń czytelniczych może sobie czytać co chce, choćby to był "Zmierzch".


* Lista Snobistyczna Królowej Matki zainteresowała najwyraźniej jej Drogich Czytelników, którzy w komentarzach zapytywali, cóż na tel liście było, i co, zdaniem Królowej Matki, powinno się w spisie lektur prawdziwego inteligenta znaleźć.

Królowa Matka spieszy odpowiedzieć na pierwsze pytanie - podstawą jej Listy Snobistycznej był spis najwybitniejszych dzieł literatury światowej podany przez Encyklopedię Powszechną PWN. Rozpoczynał go Gilgamesz, epos z pierwszej połowy II tysiąclecia p.n.e. (nie, Królowa Matka nie czytała), a kończyła - "Historia Żyda Wiecznego Tułacza" d'Ormesson (też Królowa Matka nie czytała). Pomiędzy tymi dwoma dziełami myśli ludzkiej znajdowały się różne różności, od Biblii i Mahabharaty po "Ulissesa" i "Nieznośną lekkość bytu", nie występowały za to żadne dzieła literatury polskiej. Lista, którą dysponowała Królowa Matka urywała się na roku 1991, Królowa Matka sobie ją dowolnie i na czuja uzupełniała o książki od tego roku późniejsze (oraz literaturę polską), a rzuciwszy przed chwilą okiem w internecie na ów spis odnalazła w nim na przykład "Klub Dumas", "Harry Pottera i kamień filozoficzny" i "Przygody fryzjera damskiego", a tym samym odkryła z przyjemnością, że jest bardziej oblatana w literaturze niż sądziła (a także mniej, odkryła tam bowiem również "Zahira" Paulo Coelho oraz "Nianię w Nowym Jorku").

Natomiast co do opinii Królowej Matki, co prawdziwy inteligent powinien na takiej liście mieć, Królowa Matka odpowiedzieć musi, że nie ma pojęcia. Nie sądzi, by była prawdziwym inteligentem, mówiąc szczerze nie ma pojęcia, jakie warunki trzeba spelnić, by nim być, sama sobie wydaje się i za mało inteligentna, i za nisko kształcona, i z punktu widzenia swojego niskiego ukształcenia napisze tylko, że na liście każdego człowieka powinno być to, co chce on przeczytać, co mu polecą ludzie "znający Józefa", co go zainteresuje, gdy dorwie gdzies fragment albo zobaczy ekranizację. 

Niczego innego Królowa Matka doradzać by nie śmiała.

** "Ulissess" jest tu tylko figurą retoryczną, tytułem-symbolem, który służy jako poręczny bicz na nieprawomyślnych i nie pojmujących, że coś TRZEBA, a wręcz absolutnie się MUSI czytelników, tą chińską torturą towarzyską, która zawiera się w pytaniu zadanym ze starannie wymodulowanym zdziwieniem: "Ale jak to, ty nie czytałaś....?", oraz pobrzmiewającą w tle insynuacją, że nie możesz w związku mienić się człowiekiem kulturalnym. Zamiast "Ulissessa" może tu być wstawiony dowolny tytuł, bo Królowa Matka wie, "Łaskawe" Littella chociażby, których - uprzedzając pytania - Królowa Matka też nie czytała, albo "Miasto ślepców" Saramago, które czytała, i co z tego.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Ze łzami w oczach (Wiktor Hugo, "Nędznicy")

Książka, która sprawia, że płaczesz

Pierwszą reakcją Królowej Matki na powyższe było: "Buahahahaha! Że niby jedna, tak?".

Wyznać bowiem trzeba, Luby Czytelniku, że Królowa Matka jest osobą o nad wyraz wrażliwych kanalikach łzowych.

Płacze przy wszystkim. Wszystkie dwadzieścia dwie (i trochę) opisane powyżej książki doprowadziły ją do łez - bo nie zawsze łzy te oznaczają wzruszenie. Królowa Matka płacze też ze złości, z frustracji, z rozpaczy, z dogłębnego smutku. Z zachwytu, chociaż to raczej przy wierszach (taki "Drozd o zmroku", proszę Państwa, sam tytuł jej wystarczy!). Ze śmiechu, cała rodzina wie, że dobry dowcip to taki, przy którym Królowa Matka płacze, inaczej to się nie liczy.

Oczywiście nie zawsze są to ślozy zbliżone ilością i siłą tryskania do Fontanny di Trevi, zazwyczaj zdarza się jedna, dwie łzy, czasem zamglenie wzroku, a czasem tylko ściśnięcie w gardle, sygnalizujące, że może wypadałoby zamknąć na chwilę książkę i wziąć kilka głębokich oddechów.

Tym niemniej, łzy są u czytającej Królowej Matki, że tak to ujmie, chlebem powszednim.

Jednak gdy przeczytała temat dzisiejszy i wyśmiała się (do łez) nad optymistycznym założeniem twórcy wyzwania każącym założyć, że można na nie odpowiedzieć podając tylko jeden tytuł, właśnie o jednym tytule pomyślała.

O "liście snobistycznej" już tu Królowa Matka wspominała, zdaje się, że w notatce dotyczącej "Egipcjanina Sinuhe". Lista ta, że Królowa Matka przypomni, stanowiła sporządzony przez nią osobiście spis lektur, które według przeróżnych autorytetów i znawców człowiek kulturalny znać powinien. Królowa Matka sobie tę listę co jakiś czas aktualizowała, coś wykreśliła, coś dopisała, ale zasadniczo spokojnie i metodycznie czytała rzeczy, które na liście się znajdowały w porządku, w jakim je tam wpisała.

Wyjątek zrobiła tylko raz.

Była wtedy w II klasie liceum. Na historii omawiano właśnie dzieje II Cesarstwa i nauczycielka wspomniała o szczególnych pełnomocnictwach i szerokiej władzy, jakie w owym czasie uzyskała cesarska tajna policja.

- Mentalność ślepo posłusznego policjanta doskonale opisał Wiktor Hugo w "Nędznikach" - powiedziała nasza historyczka. " Może któreś z was czytało... ale nie - dodała zaraz lekceważąco - kto z was teraz w ogóle czyta...

Królowa Matka spokojnie poczekała na dzwonek. Po usłyszeniu go spakowała się, wyszła z klasy, udała się do szkolnej biblioteki i - za nic mając fakt, że na Liście Snobistycznej  mieli oni numerek siedemnasty - zażądała "Nędzników", całości, nie żadnego tam "na razie pierwszego tomu"!


Cztery tomy, Drogi Czytelniku, a właściwie można powiedzieć "tomiszcza". Średnio 450 stron każde.

Królowa Matka czytała je trzy dni.

Bez przerwy.

Dosłownie.

Czytała podczas jedzenia. Przebierając się do snu. Zasypiała zirytowana jakimiś idiotycznymi wymogami organizmu na parę godzin, budziła się i zaczynała natychmiast czytać. Czytała ubierając się i w drodze do szkoły, prowadzona pod rękę przez Ukochaną Przyjaciółkę. Czytała w szkole, Najdroższa Klasa już drugiego dnia załapała, że chwilowo nie powinna się do Królowej Matki z niczym zwracać, gdyż nie uzyska odzewu. Czytała na każdej lekcji pod ławką. Następnie w drodze do domu, znów prowadzona pod rękę, jak niewidoma. Zarzuciła robienie zadań domowych i czytała, i całe szczęście, że Wiktor Hugo nie popełnił czegoś w rodzaju sagi Rougon-Macquartów, bo z dwój nie wygrzebałaby się Królowa Matka po dziś dzień.

Wreszcie trzeciego dnia, a raczej, by zachować kronikarską ścisłość, trzeciej nocy, o drugiej nad ranem, Królowa Matka skończyła.

Drogi Czytelniku.

Zrzut wody na tamie we Włocławku (czy też gdziekolwiek indziej)


to zamierający w czasie trwającej właśnie pory suchej strumyczek w porównaniu z tym, co zrobiła własnymi oczami Królowa Matka.

Nigdy w życiu by nie uwierzyła, że łzy mogą płynąć takim strumieniem, gdyby ich sama nie wyprodukowała. Mokre było wszystko - poduszki, jasiek, piżama, a Królowa Matka siedziała pośrodku kałuży (dosłownie, jak w kreskówce) i doznawała spazmów. Dziw bierze, że udało jej się samodzielnie uspokoić po jakimś (raczej dłuższym) czasie, bo po ataku spazmów dojść do siebie nie jest łatwo, a Królowa Matka, osoba z natury nie poddająca się histerii, nie miała doświadczenia potrzebnego, by wiedzieć jak w takiej sytuacji postępować.

Jakoś się w końcu uspokoiła i nawet zasnęła pośrodku tego zmoczonego barłogu, a nazajutrz wstała spuchnięta jako pomidor, wyglądając na świat przez wąskie szpareczki opuchniętych ocząt i wyglądając jak zombie, ale za to promienne zombie, bowiem wiedziała, że oto ma cel w życiu, którym to celem jest:

a) zdobycie własnego egzemplarza "Nędzników" (co nie było wcale łatwe w świecie bez Allegro),

i

b) przeczytanie wszystkiego, co napisał ten autor oraz zdobycie tego "wszystkiego" na własność, oczywiście.

Oba cele zrealizowała i odtąd już mogła płakać nad swoimi własnymi "Nędznikami".

Co czyniła często, chętnie i z nie gasnącym entuzjazmem.

Ale nigdy tak, jak za pierwszym razem :).

niedziela, 22 czerwca 2014

Wspomnieniowo (Halina Górska, "O księciu Gotfrydzie, Rycerzu Gwiazdy Wigilijnej")

Pierwsza powieść, której przeczytanie pamiętasz

Królowa Matka miała jakieś osiem, może dziewięć lat. Był prawie letni dzień, chyba krótko przed wakacjami, w każdym razie żadnych lekcji już Królowa Matka do robienia nie miała i cały swój czas mogła poświęcić książce, którą wypożyczyła z biblioteki szkolnej.

Siadła w pokoju, który dzieliła z siostrą, na podłodze, na skrzyżowanych nogach, rozłożyła książkę na tapczanie i przeczytała. Następnie ją zamknęła, po czym otworzyła na pierwszej stronie i przeczytała. Następnie znowu ją zamknęła, otworzyła ją na pierwszej stronie...

I tak jedenaście razy.

Przez prawie dwa tygodnie, zanim musiala tę książkę oddać do biblioteki, Królowa Matka czytała ją codziennie, tylko ją, w każdej wolnej chwili.

A potem oddała ją do biblioteki, nadeszły wakacje, a po wakacjach Królowa Matka nie pamiętała, kto napisał to, co czytała jak oczadziała przez te dziesięć przedwakacyjnych dni. Gdy ma się osiem-dziewięć lat nie pamięta się takich drobiazgów, jak autor dzieła, ba, czasem nie pamięta się nawet tytułu. Królowa Matka pamiętała okładkę, miała ją w oczach, opisywała ją jednak albo bardzo nieudolnie, albo po prostu nic ten opis pani bibliotekarce nie mówił, w każdym razie nie udało jej się już książki odnaleźć.

Piętnaście lat później Królowa Matka jako świeżo upieczony magister bibliotekoznawstwa i informacji naukowej podejmowała swoją pierwszą pracę w filii bibliotecznej, w oddziale dla dzieci. Książki w wypożyczalni poustawiane były wewnątrz działów alfabetycznie, ale w czytelni - seriami, i Królowa Matka natychmiast tę serię zauważyła. Charakterystyczne okładki, czerwone w biało-czarne mazy, z monochromatyczną grafiką. Królowa Matka podeszła do półki, wyjęła wszystkie książki, przerzucała je drżącymi rękami i wreszcie, tak, znalazła ją.

Po piętnastu latach oto znowu trzymała ją w dłoniach.


Opowieść "O księciu Gotfrydzie, rycerzu gwiazdy wigilijnej".

Zabrała ją do domu tego samego dnia, znów usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami, i znów przeczytała ją na jednym wydechu, od deski do deski.

Dwanaście opowieści, składające się w całość, a opowiadające historię młodego księcia, który - zostając sierotą, pozbawiony tronu przez chciwego i okrutnego stryja, i uwięziony przez niego w wieży na niedostępnej skale na środku morza, ucieka z niej na skrzydłach ptaków, a potem, krok po kroku, coraz dzielniejszy, coraz mądrzejszy, staje się wielkim rycerzem i godnym następcą tronu swoich rodziców.

I, och, jak wiele rzeczy wtedy zrozumiała.

Dlaczego jest, jaka jest. Dlaczego ją wzrusza to, co wzrusza. Dlaczego imponuje to, co imponuje. Dlaczego oburza to, co oburza. Gdzie leżą korzenie jej przeświadczenia, czym jest prawdziwa odwaga, prawdziwy honor i, nade wszystko, prawdziwa lojalność (opowieść dziesiąta poleca się uwadze tych z Czytelników, którzy zdecydują się sprawdzić, nad czym tu Królowa Matka tak szlocha).

Znowu przed jej oczami przewijały się korowody magicznych postaci, wilkołaków, wiedźm i elfów, i morskich i górskich wróżek, tej, można rzec, klasyki baśniowej, tak zręcznie wplecionej w ponadczasową historię o dojrzewaniu człowieka do wiekości, znowu bawiła się słowami oznaczajacymi nazwy drogich kamieni - wszystkie je, te ametysty, rubiny i szmaragdy, szafiry i diamenty, wszystkie te słowa poznała, czytając po raz pierwszy opowieści o Gotfrydzie i do dziś uważa, że kamienie szlachetne mają piękniejsze nazwy, niż wygląd ;), znów się wzruszała i przeżywała, i znowu jej czasem brakowało tchu...

... i po raz pierwszy w życiu z niezwykłą mocą dotarło do niej, z jak olbrzymią siłą oddziałuje na nas słowo. Może nie każde, może tylko to, które pada w odpowiednim momencie na odpowiednią glebę, i - nie zauważone, pozornie zapomniane - rośnie, by wydać owoce. Jaką władzę mają nad człowiekiem książki, niewyobrażalną. Jak potrafią zmienić życie, choćby się zapomniało tytułu i autora, i tak w ogóle to myślało, że to tylko jedna opowiastka, która podobała się w dzieciństwie, i nic więcej.

I jak bardzo nie wiemy, które to książki, i które to słowa. I jak bardzo trzeba być uważnym, wybierając książki i słowa dla innych ludzi.

Ale chyba przede wszystkim.

Że gdzieś w środku jesteśmy tacy sami jak wtedy, gdy mieliśmy dziewięć lat.

Królowa Matka wie to teraz na pewno :).



PS.

Ach, ach, i jeszcze usprawiedliwić się tu musi Królowa Matka, Wierny Czytelniku.

Jeśli jutro nie będzie tu posta to nie dlatego, że Królowa Matka lekce sobie waży obowiązki względem Kochanych Czytelników, względnie haniebnie sobie bimba, czy też inne takie.

Ale dlatego, że ma radę pedagogiczną, ktora nie wiadomo, o której sie skończy i, tak, sprawozdanie do dokończenia, i dwa protokoły, w tym jeden zaległy.

A pojutrze ma pierwsze zebranie w przedszkolu, do którego od września mają uczęszczać Pompony, chociaż Królowa Matka wciąż się bije z myślami i zastanawia, jak to zrobić, żeby ich do przedszkola jeszcze nie posyłać. No, ale na zebranie pójdzie, i też nie wiadomo, o której (i w jakim stanie) zląduje w Domu w Dziczy.

Zaś popojutrze ma przedstawienie szkolne, w którym występuje Potomek Starszy, i musi być nie tylko po to, by Potomka podziwiać na scenie, ale też po to, by pożegnać się z jego Wychowawczynią i podziękować jej za cztery lata użerania się z jej dzieciątkiem, a już kto jak kto, ale Królowa Matka najlepiej wie, że była to czasem istna orka po ugorze.

Sam więc widzisz, Miły Czytelniku, że Królową Matkę nieco życie pogania i ma ona zadyszkę.

Ale się postara, naprawdę, wrzucić choć parę słów.

A Ty trzymaj kciuki.

sobota, 21 czerwca 2014

Romansowo (L.M. Montgomery "Błękitny Zamek", Anthony Hope, "Więzień na zamku Zenda")

Ulubiony romans

Najpierw chciała Królowa Matka zbyć to pytanie krótką notką, w której doniosłaby Kochanym Czytelnikom, że jako osoba - jak się właśnie okazywało - do głębi nieromantyczna czegoś takiego jak ulubiony romans nie posiada. Wszystkie te klasyki powieści i nie tylko w postaci Ann Karenin i innych Romeów wraz z ich Juliami czytywane były przez nią w innym niż zachwycanie się romansem celu, a w ogóle to heroiny (i herosi tez, a jakże) zazwyczaj doprowadzały (i -li) ją do białej gorączki jako osoby postępujące do tego stopnia irracjonalnie, że żaden wyrzut hormonów do mózgu (czy gdzie je tam wyrzuca) czegoś podobnego nie tłumaczy.

Potem jednak przypomniała sobie o

"Błękitnym Zamku"

a jest to rzecz, którą czytywała wyłącznie, co będzie komu oczy mydlić, dla jej romansowych treści, w dodatku chętnie i często, więc opowieść jak najbardziej się kwalifikuje, by wziąć udział w Wyzwaniu.

Dodać należy, że jest to urocza i ślicznie napisana opowieść o kompletnie stłamszonej przez apodyktyczną rodzinę dziewczynie, niezbyt ładnej, niezbyt przebojowej i raczej niewidzialnej (i z którą swego czasu Królowa Matka z wszystkich wymienionych powyżej powodów silnie się identyfikowała), która dobiegła poważnego wieku lat 29 bez cienia szans na zamążpójście i wyrwanie się z rodzinnego domu. Jedyną możliwość wyrwania się dają jej odbywane w wyobraźni wizyty w wyimaginowanym Błękitnym Zamku, gdzie wszystko jest inaczej - a nade wszystko zupełnie inna jest sama bohaterka.

I tak jest aż do dnia, gdy dziewczyna dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora i został jej góra rok życia (tu się Królowa Matka nie identyfikowała, bo jeszcze nie wiedziała, jakie siurpryzy szykuje jej życie, za to niewykluczone, ze zidentyfikuje się teraz, a wtedy - drżyj, świecie!). Na myśl, że miałaby ten rok spędzić tak, jak poprzednie dwadzieścia dziewięć, w Joannie (Valancy w oryginale i nowszym tłumaczeniu, ale Królowa Matka przywykła do Joanny, cóż począć) pękają tamy i decyduje się ona wziąć tę resztę życia, która jej pozostała, w swoje własne ręce.

A wszystko to jest opisane z wdziękiem i bardzo przyjemnym językiem, postacie są krwiste, główna bohaterka się rozwija (a może budzi - to już kwestia do dyskusji), a miłość (bo cóż by to był za romans bez miłości, nieprawdaż) jest bardzo, bardzo... romantyczna. Tak, to jest właściwe słowo - "Błękitny Zamek" to niezwykle, niemodnie, dogłębnie romantyczna rzecz, i Królowa Matka tak sobie myśli, że chyba zrobi sobie powtórkę dzieła.

W dodatku jak zaczęła się pogrążać w romantycznych uniesieniach, przypomniała jej się jeszcze jedna historia, a mianowicie

"Więzień na zamku Zenda"

Co ciekawe, Królowa Matka zetknęła się z tą książką odwrotną drogą, to znaczy najpierw obejrzała film. Film był uroczą ramotką z 1952 roku i zainteresował Królową Matkę na tyle, że wyszperała książkę - a łatwe to nie było, bo nie jest to pozycja przesadnie popularna.

Powieść traktuje o młodym brytyjskim arystokracie – Rudolfie Rassendyllu, który przybywa do Rurytanii – fikcyjnego kraju w środkowej Europie, niewinnie, jako turysta. Przypadkowo trafia na  gorączkę przedkoronacyjną młodego następcy tronu Rudolfa V na króla tego kraju. Zatrzymuje się na nocleg w mieście Zenda, gdzie, trzebaż trafu, przebywa na polowaniu wspomniany następca tronu. Dworzanie przyszłego króla zauważają, że cudzoziemiec ma nie tylko to samo imię, ale jest i fizycznie podobny do następcy tronu. Zainteresowany zjawiskiem (i po dogrzebaniu się jakichś wspólnych przodków) Rudolf V zaprasza Anglika do swojej kwatery w domku myśliwskim. Jedzą, piją, lulki palą, a po kolacji  Rudolf V nieoczekiwanie zapada na zdrowiu (czytaj - wydaje się urżnięty w trupa do kompletnej nieprzytomności, po prostu nie daje się go dobudzić) po wypiciu wina – daru jego brata – księcia Czarnego Michała. Dworzanie obawiają się, że jeśli Rudolf V nie będzie mógł wziąć udziału w koronacji, Michał wykorzysta to, żeby przejąć władzę. Namawiają więc Rassendylla, aby przebrał się za króla i jako on uczestniczył w ceremonii, oczywiście tylko na jeden dzień, do czasu, gdy prawdziwy władca da się docucić. Anglik, pomimo wewnętrznego oporu, zgadza się. Jednak po koronacji następca tronu znika. Wszystko wskazuje na to, że został porwany i uwięziony na zamku w Zenda przez swojego niegodziwego brata. Rudolf Rassendyll jest zmuszony kontynuować mistyfikację do czasu uwolnienia króla...

... a po drodze spotyka książniczkę, którą ma poślubić, stój, wróć, którą poślubić ma Rudolf V, szybko okazuje się, że nie rwał się do tego przesadnie, a młoda dama... eeee... podzielała jego brak entuzjazmu, natomiast w czasie koronacji i później zaczyna pewien entuzjazm jednak odczuwać, i już średnio zaawansowany czytelnik wie, w jakiego charakteru nabiorą moralne rozterki naszego Rassendylla i z czym będą związane.

Bardzo to jest wdzięcznie opisane i przyjemnie sfilmowane też, zwłaszcza, jeśli się lubi filmy kostiumowe z lat 50-tych, a Królowa Matka akurat lubi. Co prawda Stewart Granger jako Rassendyll niespecjalnie jest podobny do opisu, za to Deborah Kerr jest tak nieskazitelnie piękna i królewska jak być powinna, i ten entuzjazm zaczyna odczuwać z wielką godnością, niezwykle subtelnie zagraną.


Królowa Matka, jak sadzi, tajemnicy stanu nie zdradzi (ale jak ktoś nie chce, to niech nie czyta, bo tu teraz spoilery będą!) gdy napisze, że happy endu tu być nie może i nie ma, co - paradoksalnie - czyni tę historię jeszcze bardziej przez Królową Matkę lubianą, do tego stopnia, że sprawiła sobie powieść w wersji oryginalnej, a nie jest to rzecz, którą honoruje wszystkie książki, które zrobiły na niej wrażenie.

Słowem - jeśli romanse, to tylko staroświeckie, Luby Czytelniku!

Li i jedynie.
 

piątek, 20 czerwca 2014

O ekranizacjach, na tak

Ulubiona sfilmowana książka

Że Królowa Matka ekranizacji nie uważa to już wiadomo, bo pisała o tym tu i ówdzie. Podejrzewa, że ma zbyt plastyczną wyobraźnię: gdy czyta książkę w głowie wyświetla jej się film i o ile wierne oddanie na ekranie wyobrażonych przez nią krajobrazów oraz wystroju wnętrz nie spędza jej snu z powiek, o tyle - ponieważ wizje bohaterów ma więcej niż wyraźną - nie ma przebacz, nie ma ekranizacji, która do tej wizji dorasta. Królowa Matka jest na przykład osobą, która bardzo chętnie ogląda "Potop", ale w zupełnym oderwaniu od książki, gdyż, bardzo jej przykro i niestety, ale Daniel Olbrychski to nie jest Kmicic, i nic sie już na to nie da poradzić.

Problemy miewa Królowa Matka wyłącznie z wyobrażeniem sobie przepięknych heroin powieściowych, bo każdy przyzna, że nie jest łatwo wyobrazić sobie piękność, która absolutnie każdemu wydaje się pięknością (chociaż przyznać trzeba, że nawet taki cud się czasem udaje, czego przykładem może być, zdaniem Królowej Matki - ale do tej pory nie spotkała nikogo, kto by się z nią nie zgodził w tej kwestii - Magdalena Mielcarz w roli Ligii; pamiętna opinii Petroniusza "który odczuł, że pod posągiem tej dziewczyny można by podpisać: "Wiosna" oraz świadoma licznych rozczarowań w kwestii doboru aktorek do ról pięknych bohaterek literackich Królowa Matka nie spodziewała się zbyt wiele w tym temacie, i jakież było jej zdumienie gdy pierwsze, co przyszło jej na myśl na widok pani Mielcarz to było właśnie "Wiosna").



Ale nie będziemy tu pisać o "Quo Vadis", zwłaszcza, że uroda Ligii to jedyna dobra strona tego filmu i bardzo się Królowa Matka zastanawiała, czy nie włączyć go raczej do tej notki o ekranizacjach skopanych na maksa, popiszemy sobie za to o

Anglikach.

Królowa Matka, Wielodzietna Patologia, pędząca pełne pośpiechu życie, dni mająca wypełnione pracą zawodową, której sobie nie życzy i której nie cierpi, i co z tego, szkołą Potomków Starszych, trzyletniością Pomponów oraz wiązaniem końca z końcem czasem bardzo, bardzo tęskni do innego świata. Takiego, w którym dni toczą się niespiesznie, a wypełnione są rytuałami, odstępstwa od których nie przewiduje się. W którym prowadzi się eleganckie rozmowy w ramach przewidzianych przez konwenans, a największym wydarzeniem jest bal, na którym pojawi się ktoś nieznajomy, jakiś interesujący nabytek do towarzystwa. W którym wszystko jest poukładane, bezpieczne i oswojone.

I świetnie zdając sobie sprawę z faktu, że jest to tylko część prawdy, ta sympatyczniejsza, ładniejsza oraz poowijana w koronki i batyst, ta, w której, na przykład, nie występują wojny, wojska Napoleona nie zagrażają pokojowi w Europie, średnia życia nie wynosi 40-tu lat, zawsze jest co jeść i w co się ubrać, i świadomie przymykając oczy na tę drugą część prawdy, zawsze wtedy czyta:

"Emmę"


 "Rozważną i romantyczną"


lub

 "Dumę i uprzedzenie"


a jak nie ma czasu/ siły/ ochoty/ czytać, albo akurat jest w trakcie innej lektury, z nastroju której nie chce się wybijać, to zamiast czytać ogląda jakąś ekranizację którejś z powyższych pozycji.


Wszystkie lubi.

Powtórzy tu to, co już pisała przy okazji znęcania się nad ekranizacjami nie udanymi - nie wie, jak Anglicy to robią, ale najwyraźniej potrafią i może należałoby wysłać do nich paru naszych tfurców na intensywne korepetycje. Na wypadek jednak, gdyby te korepetycje okazały się, no nie wie Królowa Matka, za kosztowne, za daleko, albo tfurcy by nie znali angielskiego, Królowa Matka chętnie podrzuci parę typów.

Po pierwsze, ekranizacje te są robione przez fachowców, którzy - uwaga, niech tfurcy sie teraz szczególnie skupią - znają książki. Znajomość książek - poza starannie napisanym scenariuszem - skutkuje tym, ze w rolach głównych i pobocznych obsadzani są zazwyczaj aktorzy, którzy do tych ról pasują. Dziwnym zbiegiem okoliczności w angielskich ekranizacjach praktycznie nigdy nie zachodzi casus Zbigniewa Zamachowskiego w roli subtelnego prawie-elfa ani też Bogusława Lindy, który zagrał Petroniusza, bo był taaaki sławny (i nie, innego powodu tej decyzji obsadowej Królowa Matka nie widzi, a faktu, że teraz już zawsze słyszy uszami duszy Petroniusza mówiącego nosowo: "Narodzisz się dla nowej sławy i nieśmiertelności, panie, k..." nigdy w życiu twórcom filmu nie daruje).

Po drugie, jesli przypadkiem nie ma w okolicy aktora ("aktor" jest tu słowem kluczowym), który pasuje do opisu, to się go szuka. Tak długo się szuka, aż się znajduje, i w związku z tym casus Rafała Kubackiego, który się pięknie prezentuje, jak w opasce na biodrach powala tura siła swych mięśni, i cóż z tego, że właściwie nie umie mówić, również w telewizji brytyjskiej nie zachodzi.

Po trzecie, jesli film wymaga udzialu dziecka, to nie jest to dziecko zaprzyjaźnionego drugiego reżysera, które nie potrafi zapamietać roli składającej się z trzech słów, a to, co potrafi zapamiętać podaje z intonacją i emocją zbliżoną do uderzeń młota pneumatycznego, no ale przecież znamy je od urodzenia i obiecaliśmy jego tatusiowi, że zorganizujemy dziecku jakąś trampolinę do nieśmiertelnej sławy, więc jak moglibyśmy teraz szukać jakiegoś z innego, na przykład utalentowanego.

Po czwarte, nie, nie chodzi o pieniądze, a w każdym razie nie tylko o nie, zwłaszcza, że mowa o filmach, które można zrobić w skromnych dekoracjach i niezbyt wymyślnych kostiumach. Nikt i nic nie jest w stanie przekonać Królowej Matki, że dwie z podanych przez nią pozycji, wyprodukowanych przez brytyjską telewizję publiczną nie mogłyby być (finansowo, bo o innych względach Królowa Matka zmilczy miłosiernie) udźwignięte przez telewizję polską, zwłaszcza, że w obu grają wybitnie aktorzy, ale nie gwiazdy (nie, Colin Firth wtedy gwiazdą nie był i znała go wyłącznie Królowa Matka i Koleżanki), co pozwala zaoszczędzić na honorariach. 


W efekcie stosowania się do powyższych wytycznych powstają na przykład dwie ekranizacje tej samej książki, i Królowa Matka NIE POTRAFI ZDECYDOWAĆ, KTÓRĄ WOLI. Chyba tylko w wypadku "Dumy i uprzedzenia" Królowa Matka pozostaje ślepa i głucha na inne ekranizacje, niż ta kanoniczna, i to nie z powodu (nie tylko z powodu) Colina Firth, ale z powody Jennifer Ehle w roli Elizabeth oraz Davida Bambera w roli pana Collinsa. Nie ma i nigdy już nie będzie innego pana Collinsa dla Królowej Matki, David Bamber ją nieodwołalnie popsuł!

Trochę tak samo jest w wypadku "Emmy" z Gwyneth Paltrow, Królowa Matka uwielbia ten film (ach, jak on jest przy tym pięknie sfilmowany i zmontowany! Nawet taki laik jak Królowa Matka to widzi), bardzo lubi Jeremy'ego Northam w roli pana Knightleya, ale o tym, że nie potrafi wybrać między ta ekranizacją, a wersją BBC jest Alan Cummings w roli pana Eltona, taki cudownie śliski, przymilny i fascynujaco odrażający (chociaż Blake Ritson też jest bardzo, bardzo, a z kolei w wersji kinowej lepsza jest panna Bates, ale... i sam widzisz, Czytelniku, tylko głową w mur bić).

Ale najgorzej jest z obydwoma wersjami "Rozważnej i romantycznej", które to wersje Królowa Matka lubi tak samo i może oglądać jako dwie zupełnie niezależne produkcje. Do tej z Emmą Thompson ma Królowa Matka wielki sentyment, oglądała ją w kinie w doborowym towarzystwie, i wyjątkowo ma na myśli nie tylko to, z którym się do kina wybrała, ale cała kinową salę. Wypchana po brzegi ta sala nie była i może dzięki temu dość szybko weszła ze sobą w interakcję, gdy okazało się, że robi "uuuuu!!!" i "ooochhh!" oraz śmieje się w dokladnie tych samych momentach. W każdym razie, gdy pod koniec Elinor dostaje spazmów, wydany przez Królowa Matkę na cały głos okrzyk: "Na Boga, dajcie jej herbaty!!!" został powitany radosnym aplauzem.

A poza tym, czy można wyobrazić sobie pulkownika Brandona innego niż Alan Rickman?

Z drugiej zaś strony, w wersji BBC Elinor jest niewątpliwie młodsza i bardzo dobrze zagrana, podobnie jak Edward Ferrars... chociaż przecież Hugh Grant się tak ślicznie jąka... i obaj panowie Willouhgby są bardzo obiecujący... i sam widzisz, Czytelniku, osiołkowi w żłoby dano normalnie!

Na szczęście nie trzeba wybierać, można sobie oba chłonąć, albo i wszystkie powyższe na zmianę, zwłaszcza, gdy świat wywołuje w nas zadyszkę i marzymy tylko o tym, by odpocząć chwilę, i zwłaszcza po to, by zobaczyć, jak to robią ci, którzy naprawdę potrafią.


PS.


W peesie Królowa Matka musi, po prostu musi wspomnieć o ekranizacji, która NIE JEST ekranizacją jej ulubionej książki. Ale jest ekranizacją książki (więc trochę pasuje do tematu wyzwania dzisiejszego), a konkretnie sztuki, i tchnęła w nią nowe, świeże życie. Aż nie do wiary, jak bardzo nowe i świeże to życie jest, jak bardzo z trochę dziwnej, nazbyt skomplikowanej (i dodatkowo komplikowanej przez bohaterów, mimo całe swoje zaślepienie Królowa Matka nie pojmuje mniej więcej połowy posunięć przez nich wykonywanych) sztuki można zrobić takie cacko, tak radosne, miłe dla oka, tak współcześnie brzmiące i tak doskonale zagrane... COŚ.

Kochany Czytelniku, oto


"Wiele hałasu o nic"

Film, oglądając który Królowa Matka przypuszczalnie zawsze będzie czuła się młoda!

czwartek, 19 czerwca 2014

Rozczarowująco (Małgorzata Kalicińska, "Dom nad rozlewiskiem")

Wczoraj nie było posta, gdyż po pierwsze primo, Królowa Matka wróciła z pracy, w której musiała pisać, pisać i pisać przeróżne sprawozdania i analizy oraz liczyć statystyki, a, i jeszcze spisywać taaaaaakie długie listy książek przeznaczanych na nagrody, co się tu Królowa Matka będzie rozwodzić, kto jest nauczycielem sam wie, jak jest, a kto nie jest - w życiu by nie uwierzył. Ale pisanie kilometrowych sprawozdań (och, i jeszcze protokołów z rad pedagogicznych, jak mogła Królowa Matka zapomnieć) to jest nic w porównaniu z faktem, że wróciła Królowa Matka do domu (gdzie, o niespodzianko, czekało na nią kolejne sprawozdanie do napisania na kolejną radę pedagogiczną, tę, która odbędzie się w poniedziałek, i po której napisać będzie kilometrowej długości protokół) zakatarzona, zachrypnięta i z oczętami jak szpareczki, przez które to szpareczki nieustannie ciekły łzy, do towarzystwa katarkowi cieknącemu z nosa. I gdy Królowa Matka wlokła się do łóżka tą jedyną czynną jeszcze komórką mózgową pomyślała, że, o nie, nie da rady, dziś nie pisze. Jutro napisze. A kiedyś tam, dla wyrównania, puści dwa posty. Może w sobotę. Może w niedzielę. Bo w poniedziałek (rada! protokół!) to raczej nie, chociaż kto ją tam wie, może będzie chciała odreagować.

W każdym razie nie dziś.

Ale dziś jest już jutro i Królowa Matka, acz wciąż zakatarzona i z obolałym gardłem, czuje się ociupinkę lepiej oraz na siłach, by wywnętrzyć się w temacie   

Książka, która cię rozczarowała

Szczególnie zawiodły ją dwa czytadła - pierwsze, które zaplanowała sobie kiedyś na wakacje, jako lekkie,łatwe i przyjemne, wciągające, a nie przyprawiające o bezsenność, to "Historyk" Kostovy (klęska, droga przez mękę i tortury chińskie, a takoż nuda).

Drugim był


"Dom nad Rozlewiskiem" Małgorzaty Kalicińskiej

(miało być lekko, rodzinnie i ciepło, a było...).

Królowa Matka od czasu do czasu lubi poczytać sobie o innych ludziach rozpoczynających nowe życie, i najlepiej, żeby były to książki ciepłe, pogodne i napisane z życzliwością dla ludzi. Taki "Rok Prowansji" idealnie się nadaje, i pewnie dlatego Królowa Matka uwierzyła w opinię na okładce głoszącą, że jest to "Polski Rok w Prowansji", chociaż bardzo nie lubi "Polskich (tu sobie proszę wstawić po uważaniu)". Po lekturze zaś marzyła tylko o tym, by dopaść autora tego hasła i osobiście znieważyć go słowem, a jak się da, to i czynem.

Oczywiście, samo porównanie do "Roku w Prowansji" by Królowej Matce nie wystarczyło, streszczenie było również zachęcające, święta Bożego Narodzenia się zbliżały, Królowa Matka poczyniła corocznym zwyczajem spis książek, które by chętnie widziała pod choinką, wrzuciła tam i "Dom..." i "Powroty nad Rozlewiskiem", dostała je, przystąpiła do czytania, i yyyyyy.

"Yyyy" zrobiło jej się już na samym początku, ale nigdy się na początku nie poddaje nauczona wielokrotnym doświadczeniem, które jej mówiło, że po "yyyy" zdarza się wielkie "och!". Niestety, niestety, w tym wypadku do ostatniej kropki było to "yyyy", a nawet "YYYY".

Treść jest, i owszem, stosowna do oczekiwań Królowej Matki względem literatury typu "owijamy się w ciepły kocyk, gdy na zewnątrz zawieja, sączymy herbatkę i czytamy o miłych ludziach, do których chciałoby się zaglądać, i nie, to nie musi, a wręcz nie powinno być napisane jak "Ulisses":

Małgosia ma pracę w agencji reklamowej, zasobne konto, męża, z którym nic jej już, prócz córki, nie łączy, wspomnianą córkę i metrykę sprzed 1960 roku. Coraz trudniej idzie jej nadążyć za coraz bardziej zawrotnym tempem życia narzucanym przez branżę, w której pracuje, ale stara się jak może. Do czasu kiedy ktoś postara się bardziej niż ona, ktoś młodszy, szybszy i z większymi perspektywami, i z obiecującej kariery zostają smętne szczątki oraz galopująca depresja. Bohaterka sama ze sobą za bardzo nie może wytrzymać, reszta domowników też nie może, aż wreszcie, za poradą teściowej, Małgorzata postanawia "zrobić coś ze swoim życiem" i "zacząć od początku". Zaczyna nie  najmądrzej, od wskoczeniem do łóżka paru przypadkowym facetom, aż wreszcie podejmuje odważną decyzję (to znaczy w dobrze napisanej książce byłaby odważna, bo tutaj to, jak się szybko okazuje, pryszcz i pikuś) o odnowieniu kontaktu z matką, która zniknęła z jej życia zostawiając ją z ojcem gdy Małgorzata była małą dziewczynką.

W celu podjęcia tego kontaktu nasza bohaterka jedzie na Mazury, gdzie z prędkością, przy którym światło porusza się w tempie leniwej przechadzki w ciepły, pachnący bzem majowy wieczór następuje pojednanie z mamusią Basią. Mamusia Basia swego czasu porzuciła męża i małą córeczkę z powodu romansu, ale to nic, to nie szkodzi, bo jest przecież Męczennicą Miłości, skrzywdzoną przez niedobrego męża, niedobrą przyjaciółkę męża, niedobrych kolegów z pracy i żonę kochanka, tę zimną sukę i lafiryndę (no bo też widział to kto, nie oddać męża Basi, która TAK KOCHA!!!); a jej spowiedź po latach i prośba o wybaczenie jest godna bloga dwunastolatki (która przeprasza koleżankę, że się na nią obraziła i nie rozmawiały przez tydzień, bo jej Kaśka powiedziała, że Wiktoria jej powiedziała, że brat tego Przemka, co to jej się podoba nie chce z nią chodzić, a chciał, tylko ta Kaśka była zazdrosna i sama chciała chodzić, więc się już pogódźmy, a ja nie będę gadać z Kaśką), nie zaś dojrzałej kobiety, która przemyślała to i owo i doszła do, na przykład, śmiałego wniosku, że swoim postępowaniem skrzywdziła swoje jedyne dziecko.

Zwolenniczki porównują książki Kalicińskiej do twórczości Szwai czy Grocholi. Na miejscu obu pań Królowa Matka naprawdę poczułaby się urażona. Mówiąc zupełnie szczerze, Królową Matkę drażni to, że pozycje w zamiarze autorów i wydawców miłe w czytaniu i niezbyt trudne w odbiorze natychmiast są porównywane do Grocholi, co jest jednocześnie synonimem ich nie najwyższych lotów. Oraz, oczywiście, jak ktoś lubi Grocholę to automatycznie nie zna się na literaturze, gdyż "Grochole" nie są i nie mogą być dobrze napisane.

A otóż mogą, jak Królowa Matka uparcie twierdzi. Tyle tylko, że w wypadku pani Kalicińskiej nie chodzi o to, kto zna się, a kto się nie zna na literaturze. Czy "literatura" zaczyna się powyżej Grocholi, czy dopiero od Tołstoja. Królowa Matka czytała tylko jedną książkę Grocholi, za to całego Tołstoja, i jeszcze paru autorów, w imponującej rozpiętości jakościowej, że to tak ujmie, także Harlequiny, jak to wiadomo Wiernym Czytelnikom tego bloga.

I już po jednej tylko przeczytanej Grocholi wie, że wiele można o niej powiedzieć, ale nie jest ordynarna (nie wulgarna! ordynarna - to jest co innego). Dopiero jak Królowa Matka przeczytała "Rozlewisko" uświadomiła sobie, jak bardzo jest to dla niej ważne.

Nie podobała jej się główna bohaterka. Nie rozumiała jej stosunków z matką. Matka jej też nie zachwyciła. Ani córka - super-zajebiste (excusez)-dziewczę-z-własnym- niepowtarzalnym-stylem-świetnym-gustem-talentem-kulinarnym-muzycznym-i-każdym-innym-co-to-już-jako-niemowlę-nie-płakała-tylko-cudnie-pachniała-li-i-jedynie. Ale naprawdę o to mniejsza, jakoś by to Królowa Matka strawiła, najwyżej by się pokłóciła z kimś na jakimś forum w kwestiach treści ;).

Ale nie do przełknięcia okazało się dla niej ordynarne prostactwo języka książki, opisywanej jako ciepła i rodzinna. Cipka. Bachory. Cyce. Kibel. I tak dalej. Ryże, falujące kudły. Mocny łeb. To z opisu ludzi, nie psów, i pewnie miało sprawić wrażenie bezceremonialnej otwartości.

Naści, oto próbeczka otwartości i języka, opisywanego jako potoczysty i swojski:

"Jakubowa jest jak nasza babcia, duża , gruba, lekko utyta" (znaczy, gruba czy lekko utyta? bo mierny intelekt Królowej Matki tego nie ogarnia ;-D?),

"mówił tak niezrozumiale , że trudno go było zrozumieć",

"złap się za cipkę Maniu!"  (to polecenie skierowane do córki, która - zgodnie z przesądem - powinna chwycić się w kroczu na widok bociana, aby jej dziecka nie przyniósł),

„Sławka ma nos jak gałka hamulca od karuzeli, bo poryczała się w poczuciu winy jak mała”,

"Mama całkiem ocipiała dla kolejnego dupka",

"...ratafia, słodkie gó... dla kwok",

"Młode dupki są ładniutkie".

A gdzież to nasza wspaniała główna bohaterka umawia się ze znajomym w czasie wycieczki do Krakowa? Kraków ma wiele charakterystycznych miejsc wpisanych na przeróżne listy oraz przeliczne zabytki klasy "0", między innymi Sukiennice. I tu cytat z książki: "umówiliśmy się pod Sukiennicami koło KIBLA".

I tak dalej, i tym podobnie. I Królowa Matka przysięga, choć jest damulką i się nie zna, nie
czepiałaby się, gdyby taką kaleką, ordynarną polszczyzną mówili NIEKTÓRZY bohaterowie. Jest świętym prawem autora określać tworzone przez siebie postacie również przez język, jakiego używają. Ale tak mówią WSZYSCY. Również subtelna, brzydząca się prostactwem narratorka. Która ubolewa, jak to do lamusa poszły honor, patriotyzm i dobre wychowanie, a nie pisze o dzieciach inaczej jak "bachory". Rzeczywiście, dobre wychowanie aż kapie, z każdego zdania.

Nie, nie dla Królowej Matki pani Kalicińska, zdecydowanie.

A nie zaczęła nawet wypowiadać się o mieliznach treści , bo, prawdę mówiąc tylko ten ordynarny język wystarczył, by przez książkę brnąć jak skazaniec przez śniegi Syberii.

Chociaż właściwie, co sobie będzie żałować... trochę napomknie.

Autorka powieści nie musiała wykazać się żadną wiedzą (może poza kulinarną), nie umie wiarygodnie zarysować postaci ani przekonująco zarysować opisywanego problemu. O tym, że główna bohaterka jest - uwaga, ulubione słowo autorki - "niekonwencjonalna" dowiadujemy się już na trzeciej stronie i bynajmniej nie dedukujemy tego sobie na podstawie przedstawionych zdarzeń - nie, to jest opinia bohaterki o samej sobie. Wkładana później w usta innych osób i wygłaszana często, żeby sobie czytelnik utrwalił.

Sądząc z fabuły jednakże bohaterka jest osobą bardzo konwencjonalną, niestety, i do tego irytującą, czasem ordynarną, a czasem rasistowską. Epatuje czytelnika takimi odkryciami, jak to, że reklama kłamie, a Internet niszczy relacje międzyludzkie i inną tego rodzaju papką, którą zna na pamięć każde przeciętnie inteligentne dziecko. Romans, którego nie ma, uczucie, które się nie rozwija, a na upartego - nawet nie zaczyna, droga przemiany bohaterki, która kończy się na samym początku książki, jak tylko zajeżdża ona na Mazury, a która ogranicza się do tego, że bohaterka zaczyna dużo jeść i już nie liczy kalorii.

 Matka (Basia) z córką (Małgorzatą) rozmawiają, jakby mieszkały razem całe życie, a nie ostatni raz widziały się przelotnie dwadzieścia lat temu na pogrzebie ojca Małgorzaty. Przechodzenie przemiany duchowej dzięki magii seksu. Matka (Małgorzata) przyklaskująca dwudziestoletniej córce, która przyjmuje oświadczyny ledwo co poznanego chłopaka (no, ale Mania jest "taaaka madra i super-hiper-mega-zarąbista, nie może popełniać błędów ani robić głupich rzeczy!). Paula, kumpela Mani, mówiąca przyjaciółce swojej matki przez „ty” i opowiadająca jej o swoich doświadczeniach z seksem oralnym. Przyjęcie wiadomości o wieloletnim romansie męża wzruszeniem ramion i myślą: "Ach, więc nie tylko ja miałam swoje grzeszki!".

Wieś, ta wieś, która ma bohaterkę natchnąć do wewnętrznej przemiany i ujrzenia tego, co naprawdę ważne opisana jako dziura i zadupie pełne pijaczków, odpustowości, plotkujących jadowicie bab i mentalności peerelowskiej, no, chyba, że Gosi się coś spodoba, wtedy pochyla się nad tym jak etnograf badający jakąś grupę tubylców w odciętych od cywilizowanego świata rejonach. Pensjonat, który Małgorzata otwiera (z zastrzeżeniem, że przyjmuje samych niedzieciatych, bo bachory jej latać po obejściu i drzeć jap nie będą), a w którym każdy wczasowicz (oczywiście płci żeńskiej, gdyż panowie w tym czasie zwiedzają okoliczne zabytki) robi gospodyni przetwory w ramach "leczenia ran duszy za pomocą magii domowego ogniska", bo rzeczywiście, co tam cieszenie się wakacjami – prawdziwa kobieta uważa urlop za udany tylko wtedy, gdy własna ręką zapełni pół piwnicy ogórkami kiszonymi, i to nie dla siebie, ale dla kogoś! A jak urlopowicz ma imieniny, to obowiązkowo sprawia gospodyni jakiś drobiazg (w charakterze którego występuje na ten przykład pianino, zabytkowe, dodajmy, bo, doprawdy, pani Małgosiu, tak tu było miło, że się chciałem odwdzięczyć i jakoś mi samo w ręce wpadło...).

Głębia w tej książce ma w prywatnym odbiorze Królowej Matki poziom kałuży po niezbyt obfitym deszczu, a ciepło rodzinne przypomina mocno syndrom oblężonej twierdzy "my jesteśmy wspaniali, ciepli, tacy ludzcy, a wokół same męty, brak manier i prostactwo!". Świat poza Rozlewiskiem jest zły, skorumpowany, podły, egotyczny, małostkowy, pozbawiony jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego, rozwiązły, cyniczny (i tak dalej, i jeszcze gorzej), a jak ktoś chodzi z kimś do łóżka to w celu siania poruty i zgorszenia, gdyż czysty, uzdrawiający seks z większością napotkanych na swej drodze panów uprawia wyłącznie Małgorzata. To wiąże się z drugą największą wadą tej książki – nachalnym moralizatorstwem. Przy czym nie ma strefy szarości i miejsca na wątpliwości. Na każdy dyskusyjny temat Małgorzata ma już gotową i jedynie słuszną odpowiedź, a każdy, kto ma odmienną, zostanie odpowiednio odmalowany w powieści jako przedstawiciel lokalnego zaścianka umysłowego, prostak, cham, durny, zakłamany i się nie zna. Gdyby czasem uważny czytelnik miał wątpliwości w kwestii decyzji podejmowanych przez Gosię, autorka życzliwie podrzuci dialog z inną postacią, która zapewni Heroinę, że jest cacy, lepiej postąpić nie było można, a jak ktoś się czepia, to dlatego, co to już Królowa Matka pisała, plus jeszcze ma złe chęci, bo jest z urodzenia wypaczony małomiasteczkową mentalnością i nieinteligentny.

Trudno. Jakkolwiek to świadczy o inteligencji Królowej Matki, jaką by nie było gafą wobec wielbicieli, Królowa Matka przez "Rozlewiska..." brnęła, a nie czytała, zaś reszcie twórczości pani Kalicińskiej mówi zdecydowane "nie".

wtorek, 17 czerwca 2014

Cytatowo

Ulubiony cytat z ulubionej książki

"Rany kota, znowu Pratchett!!!" pomyślisz zapewne, Drogi Czytelniku, po zapoznaniu się z treścią dzisiejszego zadania, i pomylisz się zaledwie troszeczkę, bo (oczywiście) Pratchetta będzie sporo, ale wcale nie tylko on, i wcale nie od niego zaczniemy.

Zaczniemy poważnie i od noblisty, chociaż Królowa Matka nie jest pewna, czy "Dżuma" wciąż należy do jej ulubionych książek. Ale kiedyś należała, a ostatnie zdanie należy do najulubieńszych nadal, i Królowa Matka czytuje je sobie jak poezję dla jego piękna, mądrości i budzącego grozę przesłania:

"Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście".

Cytatem z "Władcy Pierscieni", który budzi w Królowej Matce przeróżne dreszcze, i proszę nie pytać, dlaczego, bo Królowa Matka nie wie (a poza tym i tak nie będzie to najdziwaczniejszy cytat, jaki się tu dziś pojawi) jest:

"Rohan wreszcie przybył z odsieczą".

Zaś jesli chodzi o "Mistrza i Małgorzatę", to poza ostatnim zdaniem, często przez Królową Matkę czytywanym z tych samych przyczyn (no, może minus budzącego grozę przesłania), co ostatnie zdanie "Dżumy" ("Nazajutrz budzi się milczący, ale zupełnie spokojny i zdrów. Przygasa jego zmaltretowana pamięć i aż do następnej pełni nikt profesora nie niepokoi – ani beznosy morderca Gestasa, ani okrutny piąty procurator Judei, eques Romanus, Poncjusz Piłat") cytatem, Który Królowa Matka powtarza dość często (chociaż chyba wolalaby, mając w pamięci przeróżne wydarzenia z własnej przeszłości oraz przeróżne rozpalane przez nią ogniska, by nie był on prawdziwy ;)) jest:

"Rękopisy nie płoną"

I już przechodzimy do Pratchetta (nie niepokój się, Czytelniku, nie czeka Cię przymusowa lektura czterdziestu tomów) i do zdania, do którego Królowa Matka ma szczególne upodobanie, i które sie już, zdaje się, kiedyś na jej blogu pojawilo:

" Gdyby koty wyglądały jak żaby, zdawalibyśmy sobie sprawę, jakie to paskudne, okrutne małe dranie. Styl. To pamiętają ludzie" ("Pomniejsze Bóstwa).

Zdanie, które Królowa Matka bezkrytycznie uwielbia:

"Ludzie, którzy nie potrzebują innych ludzi, potrzebują innych ludzi, by im okazywać, że są ludźmi, którzy nie potrzebują innych ludzi" ("Maskarada").

Cytat, który Królowa Matka przytacza zawsze, gdy rozmowa zboczy na: "Ach, jaki/-a ja byłem/-łam głupi/-a w mlodości, gdybym wiedział/-a to, co wiem teraz!!!":

"Zastanowił się, czy to możliwe, by udzielić temu idiocie kilku lekcji (...). Zawsze przecież o tym marzył: „Dlaczego wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz?”. Ale kiedy człowiek się starzeje, odkrywa, że on teraz nie jest nim wtedy. Wtedy był dupkiem. Był tym, kim być trzeba, by wyruszyć kamienistą drogą zmierzającą do stania się sobą teraz, a jednym ze szczególnie nierównych odcinków tej drogi jest bycie dupkiem" (myśli starszego Vimesa o swoim młodym "ja", "Straż Nocna").

Oraz:

"Na początku było nic. I rzekł Bóg: „Niechaj sta­nie się światłość” i da­lej nic nie było, tyl­ko te­raz można to zobaczyć".  

Opinia, która Królowa Matka sama wymyśliła, własnogłownie, lata przed poznaniem Pratchetta, ale dopiero on potrafił pięknie ująć ją w słowa:

"Ilo­raz in­te­ligen­cji tłumu równy jest IQ najgłup­sze­go je­go przed­sta­wiciela podzielo­nemu przez liczbę uczes­tników".

 "Rzeczy, które próbują wyglądać jak rzeczy, często wyglądają bar­dziej jak rzeczy niż same rzeczy". 

" Towarzystwo poszukujących prawdy jest nieskończenie lepsze niż tych, którzy wierzą, że ją znaleźli".

Oraz dwa zdania, które zdaniem Królowej Matki najlepiej brzmią w oryginale:

"In the begining there was nothing, and it exploded" (Na początku było nic, które wybuchło).

"Geography is just physics slowed down, with a couple of trees stuck in it".


Królowa Matka pozostawia sobie prawo do poczynienia daleko idącej edycji tego posta w najbliższej (i nieco dalszej) przyszłości :).
 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

O kobietach... tylko, że wcale nie

Ulubiona postać kobieca

Niestety, odpowiedź na powyższe zagadnienie nie zajęła Królowej Matce, tak jak w wypadku pytania o bohatera męskiego, ułamka sekundy i nie brzmiała ona "Ulubionapostaćkobiecośtamcośtamcośtam" (w miejsce "cośtam" wstawiamy imię jakiejś literackiej heroiny).

Nie.

Ona brzmiała: "Eeeeee....".

I na tym mniej więcej poziomie pozostała.

Królowa Matka szukała bardzo starannie, bo naprawdę starannie się do wszystkich trzydziestu zadań Wyzwania przygotowuje.

Najpierw, niejako a priori, odrzuciła bez specjalnego przygladania się jej całą literaturę dziewiętnastowieczną pisaną przez mężczyzn, bowiem wieloletnie doświadczenie mówiło jej, że wśród tworzonych przez nich kobiecych bohaterek Królowa Matka znaleźć mogłaby co najwyżej kandydatki do Wyzwania typu: "Trzydzieści Najbardziej Wkurzających Bohaterek Wszech Czasów W Dziedzinach - Gnąca się mameja, Wamiprella Energetyczna, Pokazowa Histeryczka, Mistrzyni w w poświęcaniu się dla rodziny/ Ojczyzny/ uczucia i zatruwająca tym poświęcaniem się ziemię wokól niby fala uderzeniowa bomby atomowej, i tak dalej, i tym podobnie" i miałaby doprawdy duży problem, by z tego tłocznego stadka wybrać tylko trzydzieści literackich kreacji.

Następnie, z tych samych powodów, chociaż trochę mniej, odrzuciła znaczną część literatury pisanej przez mężczyzn w pierwszej połowie wieku dwudziestego.

Następnie przyjrzała się temu, co zostało i uznala, że literatura dziewiętnastowieczna pisana przez kobiety również dostarcza jej raczej heroin do odstrzału niż do uwielbiania czy choćby tylko lubienia, chociaz bardzo jest wdzięczna Bogom Pióra za Jane Austen.

Następnie powiedziała sobie, że nie powinna szukać żeńskiego odpowiednika Sama Vimesa, bo niepodobnym jest mieć podobnego szmergla w temacie dwóch różnych postaci literackich, odmiennych płci specjalnie na potrzeby przeróżnych Wyzwań, więc jakby tak znaleźć jakąś panią, co to ją Królowa Matka ubóstwia jak Vimesa, ale mniej, to też by wystarczyło.

Następnie ze smutkiem odkryła, że takiej pani też nie ma.

Następnie skupiła się na Świecie Dysku, bo jeśli nie tam, to gdzie, zwerbalizowała sobie własne uczucia odnośnie większości pojawiających się tam (w więcej niż jednym tomie) dam i odkryła w sobie masę pozytywnych, negatywnych i ambiwalentnych uczuć, ale nie takich, którymi obdarza się ulubioną postać, płci dowolnej.

Następnie odkryła, że ewentualnie mogłaby pomyśleć o ulubionej postaci dziewczęcej, bo to i Ania Shirley, nim została panią doktorową Blythe, i Hermiona Granger (jest taka uroczo kujonowata i przemądrzała, zwłaszcza w pierwszych tomach!!!), i Tiffany Obolała, która była najbliższa zostaniu ulubioną kobiecą postacią, ale co Królowa Matka zaczynała o niej tak myśleć, Autor przypominał, że ma ona trzynaście lat i powietrze z Królowej Matki uchodziło, gdyż, niestety, nawet wieku lat jedenastu, gdy czytała "Jadwigę i Jagienkę" nie umiała myśleć o dwunastoletniej królowej Jadwidze Andegaweńskiej jako o "bohaterce kobiecej", chociaż była prawie jej rówieśniczką, a co dopiero teraz.

Następnie Królowa Matka zrobiła przegląd dzieł tych pisarzy, którzy jej zdaniem najlepiej i najprawdziwiej pisali o kobietach by odkryć, że i owszem, lista pisarzy pozostaje niezmienna, ale ulubionych bohaterek od tego nie przybywa.

Następnie powróciła myślą do dziewiętnastowiecznych pisarzy płci męskiej w nadziei, ze może coś jej umknęło i pomówiła nieszczęsnych, ale nie. Niestety, nie.

Ryła w pamięci jak wściekly kret, świadoma przy tym, że oddaje się bezsensownej czynności, bo przecież gdyby miała ulubioną kobiecą postać to by wiedziała jaką, prawda?

"Wiedźmin", "Świat Dysku", wszystko, co napisał Perez-Reverte, kryminały, opowieści dla dzieci, z rozpaczy nawet lektury, baśnie - i nic.

Królowa Matka ze smutkiem musi donieść, że nie posiada najwyraźniej ulubionej postaci kobiecej.

To nie oznacza, że nie posiada takich, które LUBI. Posiada, owszem, cale stada, właściwie w większości książek natrafia na jakąś interesującą osóbkę płci żeńskiej, którą obdarza sympatią, ale...

No właśnie.

Królowa Matka po prostu obawia się, że ma naturę nazbyt monogamiczną i jej patologiczne, tak, nie bójmy się tego słowa, patologiczne uwielbienie dla Samuela Vimesa nie pozostawia w niej miejsca na żadne inne (literackie) uczucia.

To na pewno o to właśnie chodzi.

Li i jedynie :).