piątek, 30 czerwca 2023

"Droga dusz" Katarzyna Kaczmarczyk

Bogowie odeszli.

Od tego czasu granic mitycznej krainy Nawii (która wcale nie jest krainą zmarłych, tylko po prostu tym skrawkiem świata, w którym Stara Wiara przetrwała) strzegą Strażnicy – garstka wybrańców obdarzona niezwykłymi mocami. Ich dusze trafiają po śmierci do Wyraju, by wraz z opadającymi liśćmi przyniosły je do naszego świata powracające stamtąd kruki.

Mira i Aleks są Strażnikami. Gdy w świecie ludzi pojawia się zbuntowany Kruk – Gniewko, muszą połączyć siły i schwytać go, by liczne tajemnice Nawii nie zostały odkryte. Na domiar złego na magiczną stronę przechodzi - trochę przypoadkiem -  młoda dziewczyna, Kalina, która wydaje się być bardziej związana z ich światem, niż ze światem ludzi. Pojawiają się niewidziane od stuleci czarownice, pałające żądzą zemsty za wygnanie z mitycznej krainy. Odwieczna wojna między Strażnikami i czarownicami wybucha na nowo, a stawką jest przyszłość Nawii...
 

 

No i tak.

Zauważyłam pewną prawidłowość - im prędzej w trakcie lektury chwytam za mój nieodłączny Notatniczek, w którym pieczołowicie notuję co bardziej nurtujące mnie pytania, co bardziej... bardziejsze cytaty, liczne wykrzykniki i znaki zapytania, im częściej odpalam brata Gugla, żeby coś sprawdzić, tym lepiej dla przyszłej recenzji co prawda, ale zdecydowanie gorzej dla całościowej oceny pochłanianego przeze mnie dzieła.

Tu sięgnęłam po Notatniczek bardzo, ale to bardzo szybko.

Tak na upartego to okazało się, że powinnam była po niego sięgnąć na pierwszej stronie, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam :D.

Wyjaśnię od razu - na pierwszej stronie pojawia się bohaterka naszej powieści, Mira, która wezwana zostaje przez swojego współpracownika, Aleksa, w nie cierpiącej wagi sprawie. Pojawia się więc na rynku miasteczka, w obuwiu sportowym i z plecakiem, który tak miło ciąży jej na plecach, co opisane jest w detalach, czytamy, jak Mira idzie, czując pod butami kamyki i odczuwając ramiączka plecaka wrzynające się w ramiona... No i założyłam, że dziewczyna na to wezwanie skądś przyjechała i właśnie wysiadła z autobusu.

Po czym okazuje się, że ona mieszka w Zaciszu, kawałek od wioski, pod lasem.

WIĘC PO CHOLERĘ IDZIE NA TO SPOTKANIE OBJUCZONA PLECAKIEM?!

A to była zaledwie pierwsza nielogiczność świata przedstawionego, który się sypie co i rusz i chwieje w posadach, a niedopracowany jest jak zadania domowe Potomka Starszego w trakcie nauki zdalnej.

Jak na przykład:

- mamy oto dwoje Strażników, strzegących tajemnic Nawii, zaangażowanych w ochronę Starej Wiary, którzy umawiają się na Tayną i Niebezpieczną Akcję nazajutrz, po czym jeden mówi: "A, nie, jednak pojutrze. Zapomniałem, że jutro Dzień Kupały". No jak ja to widzę, jak ja to widzę normalnie! Niemal tak samo to widzę, jak widziałabym rozmowę dwóch średniowiecznych mnichów: "Bracie Cyrylu, mieliśmy jutro karczować ten kawałek pod lasem pod nowy ogród, ale zrobimy to pojutrze, zapomniałem, że jutro Dzień Zmartwychwstania Pańskiego",

- dzień po Dniu Kupały Mira, która, o czym kilkukrotnie z naciskiem przypomina autorka, żywi się tym, co sama wyhodowała, idzie do ogródka, skąd przynosi do domu kilka apetycznych, dojrzałych pomidorów i ogórków (tu patrzę z pretensją w kierunku własnych grządek z pomidorami, już cztery dni po Dniu Kupały, a one nadal zaledwie kwitną!),

- dzień po Dniu Kupały słońce zachodzi o 20, a nasza bohaterka odczekuje do pełnego zmroku, żeby przemknąć niezauważona na miejsce akcji, i nie, nie oznacza to, że się na tym miejscu melduje po 23, tylko dobre półtorej godziny wcześniej (piszę te słowa na własnej werandzie dnia 25 czerwca o 21, i jest całkiem jasno),

- Mira czuje się w Nawii nieswojo, unikają jej dziewczęta, mężczyźni popatrują spode łba, rozmowy się urywają, gdy się zbliża, a wszystko to ponieważ "Strażnikami przeważnie są mężczyźni". Po czym nagle w połowie książki pada informacja, że jest ona jedyną Strażniczką w historii, nie ma innej oprócz niej i nigdy nie było,

I tak dalej, i tym podobnie.

O takich "drobiazgach" jak to, że bardzo niejasno i mętnie wyjaśniona jest różnica między Strażnikami i Krukami nawet nie wspomnę. Owszem, autorka zamieściła długi, dłuuugi opis obu... eee... gatunków (?), ale nie zrozumiałam z niego nic mimo kilkukrotnego czytania, wydedukowałam rzecz sobie dopiero w trakcie lektury (acz nie wykluczam, że jestem po prostu mało bystra).

Przez cały czas lektury towarzyszyło mi przeświadczenie, że świat swojej powieści autorka kreuje tak, jakby kreowała grę lub film, a nie książkę. Starcia przeciwników opisywane były na przykład "Wyprowadził cios, ale udało się go zablokować, więc wyprowadził trzy kolejne, ale przeciwnik ich unikał" albo "Z dłoni zaczęło jej się sączyć światło, które zamknęło ich w kopule, czarownica rzuciła zaklęcie, które odbiło się od tarczy, która eksplodowała światłem". Żywcem gra albo film, tu mamy rzucane czary, tu pojawia się jakiś przeciwnik, tu ktoś znika, ówdzie się pojawia, tam mamy kamień, który koniecznie musimy zdobyć, by ocalić świat, a gdzie indziej Tayemne Artefakty, które nam mają w dziele ratowania świata pomóc...

Czego NIE MAMY w grze (a i w filmie niekoniecznie) to konieczności pogłębionego rysu psychologicznego bohaterów i opisu świata, w którym żyją. W grze bohater zdobywa fanty, kompletuje drużynę i ginie lub zwycięża, w filmie można rozegrać rzecz za pomocą spojrzeń, mimiki, umiejętnie zestawionych ujęć...

W książce się tak nie da. Książka wymaga opisów.

I z tymi opisami Katarzyna Kaczmarczyk nie radzi sobie zbyt dobrze. Otoczenie opisane jest dość blado, a i na bohaterów nie zawsze jest pomysł, zaś gdy tego pomysłu nie staje, autorka kładzie swoich bohaterów spać albo ich karmi (pierwsza akcja Strażników zaczyna się około południa, w restauracji, gdzie Aleks zamawia Mirze obiad, bo przecież "na pewno jesteś głodna", Mira po obiedzie udaje się wykonać zadanie, po czym już o 16 jest w domu, gdzie Aleks gotuje dla niej, bo "na pewno zgłodniałaś po całym dniu bieganiny". Doprawdy, oboje tak się dla Nawii poświęcają, że dziw bierze, że w ogóle po tych wiekach ostało się coś, dla czego się warto poświęcać. Albo niejaki Radomir, mędrzec, starzec i kapłan, który prowadzi do nader tajemnego i upakowanego magią po nieboskłon ogrodu dziewczę, które dopiero zaczyna szkolenie, i mówi doń: "To ja się prześpię, a ty sobie obejrzyj cały ogród", NO NA LITOŚĆ BOGÓW, CZY RZECZYWIŚCIE).

Postacie są tak płaskie, jakby wycięto je ze sklejki i dość nieudolnie pomalowano, związki między nimi wywołują głównie chęć wznoszenia oczu ku niebu (dziewczyna błąkająca się po lesie trafia ze świata ludzi do Nawii, dowiaduje się, że Nawia w ogóle istnieje, a ona sama jest czarownicą, i luzik, pełen zen, troszku się spłoszyła na początku, ale potem już nie, w realnym świecie przez pięć dni szukają jej znajomi, od których odłączyła się w czasie wędrówki po lesie, ale nikt nie zawiadamia policji, a cała sytuacja zostaje rozwiązana o, tak; "Powiedziałam im, że zgubiłam telefon, chyba nie całkiem mi uwierzyli, ale nie szkodzi, już się i tak nie będziemy kumplować". Mira i Aleks idą tą wyżej wspomnianą ciemną, ciemną nocą śledzić podejrzanego, ale przerywa im akcję poszukiwany przez nich Kruk, więc do śledzenia już nie wracają, Kruk i Aleks zapoczątkowują znajomość intensywnym mordobiciem, po czym trzy dni później - dosłownie - ufają sobie jak bracia i wspierają jak hoplici w bitwie, w środku potężnej rozpierduchy główny złol rzuca tekstem " Spokojnie, nie zaszkodzi, jeśli jeszcze trochę podyskutujemy", po czym wszyscy się zatrzymują i gadają, no bo przecież trzeba czytelnikowi streścić całą akcję i jej niuanse...).

Ale wytrzymałabym to wszystko, nie jest to pierwsza nie najlepsza konstrukcyjnie książka, z jaką zetknęłam się w życiu, zniosłabym i tych hoplitów, którzy się znają dwa dni, i tę chaotyczną treść, i te milion grzybów w barszczu, które sprawiają, że z barszcz stał się grzybową (bo to i Nawia, i słowiańscy bogowie, i czarownice, i artefakty, i kamienie mocy, i kto co chce), wytrzymałabym, przeczytała, po prostu bym wyrzuciła rzecz z pamięci gdyby nie...

JĘZYK.

Nie od dziś wiadomo, że jestem na język opowieści więcej niż wrażliwa, można uznać, że czepialska, nie zaprzeczę, czepialska chorobliwie, tak czy inaczej wszyscy Wierni Czytelnicy tego blogaska wiedzą, że jeśli język zgrzyta mi w uszach i robi ała w mózg to robię się ciut nerwowa. Jak również więcej niż ciut bezwzględna.
 
W przypadku "Drogi dusz" bezwzględność odpaliłam w trybie błyskawicznym.

Zacznę może od tego, że autorka ma kilka dziwnych manieryzmów językowych, które powinna jej wyłapać i zgładzić redakcja, ale nie wyłapała i nie zgładziła (albo wyłapała, ale autorka nie dała sobie zmienić nawet przecinka, nie byłby to pierwszy taki przypadek w historii literatury ojczystej).

Na przykład wszystko u niej leży. Na podłodze leżą szafki na narzędzia. Na oknie leżą doniczki z ziołami. Mira nalewa mleka do miseczki, a miseczkę kładzie przed kotem. Albo robi herbatę i kładzie kubki na stole. Nie wiem jak kto, ale jak ja czytam o herbacie położonej na stole to widzę wypakowane z siatki z zakupami pudełko herbaty, a nie szklankę z napojem.

Ponadto autorka z zadziwiającym (mnie) upodobaniem i całkowicie bezsensownie używa słowa "wykrzyczał/-a". Nie "krzyknął", "zawołał" czy choćby "wykrzyknął", tylko "wykrzyczał". Ja wiem, że takie słowo istnieje i można go na przykład użyć w zdaniu typu "wykrzyczał mu to w gniewie". Ale tu używane jest następująco; "- Popatrzcie, co znalazłam - wykrzyczała Mira". I jest tego masa. Po siódmym razie przestałam liczyć.

Zastanawiam się też, czy początkujące pisarki mają jakiś obowiązek, by wyrobić normę w używaniu wyrażenia "uśmiechnął się pod nosem". Pani Kaczmarczyk daleko do Natalii Sońskiej, ale wyrażenie to jest w "Drodze dusz" silnie nadreprezentowane. Choć, przyznać muszę, używane jest znacznie sensowniej.

A propos Natalii Sońskiej. Katarzynę Kaczmarczyk poza "uśmiechaniem się pod nosem" i płaskim rysunkiem bohaterów łączy z panią Sońską język, intensywnie kojarzący mi się z wypracowaniem dobrej uczennicy. Mamy więc tworzone z wysiłkiem "uliteracczone", a nie jakieś tam banalnie zwykłe zdania ("Światła na górze zgasły. Te na piętrze dalej dawały do zrozumienia, że nie wszyscy w domu śpią", "Błękitne oczy dziewczyny kontrastowały z płomieniami, które zajmowały już całe piętro"), mamy nader liczne błędy składniowe i gramatyczne (" W porę dostrzegł ją Gniewko i znalazł się przy niej. Wykręcając jej dłoń w nadgarstku, próbowała podrapać go drugą ręką, ale złapał ją i skoczył", "Zrobiło jej się przykro myśląc, że to jej wina", "Sprowadził ich tu Weles, by chronili tej krainy", "Gdy dotarli na miejsce biała kartka, która wisiała na drzwiach, zniknęła"), mamy zdania z efektem "wow" ( "Stary płaszcz, przyprószony siwizną podobnie jak jego włosy, przerzucił sobie na ramię". "Radomir cicho westchnął, wypuszczając z ust ostatnią nadzieję". "Blond włosy i błękitne oczy, które okalały długie rzęsy" - czy jeszcze ktoś widzi rzęsy otoczone oczami, czy tylko ja mam tak zwyrodniałą wyobraźnię?, "Była to uczciwa, chociaż nielegalna wymiana" - to w końcu uczciwa była, czy nielegalna?), mamy ciągi myślowe z przecinkami zamiast kropek ("Miała tak wiele pytań, jednak bogini była szybsza, klasnęła w dłonie i woda, do tej pory spokojna, wylała się ze swego koryta, atakując Mirę"), mamy totalną nieporadność językową w opisywaniu emocji ("Kapłan stanął pod świętym drzewem. Wspomniał chwilę, gdy przyszedł tu po radę w sprawie Kaliny.i Dalii. Dziś nie zamierzał dać się spławić (!!!) po raz kolejny. Chciał wyciągnąć jak najwięcej informacji.
- Pokaż się - wykrzyczał.
Odpowiedziała mu cisza.
- No dalej! Wyjdź! - wrzeszczał jak opętany i wymachiwał rękami" - tu wyjaśnię, że kapłan ten, bogaty latami i doświadczeniem, w ten unikalny sposób zwracał się do bogini, no nie pojmuję, czemu zwlekała z odpowiedzią), mamy ortografa ("Poczuł, jak z nosa spływa mu ciepła stróżka krwi" - stróżka, droga autorko, to jest osoba rodzaju żeńskiego zajmująca się stróżowaniem, z nosa mogła Aleksowi spłynąć co najwyżej strużka), no sporo rzeczy tu mamy.

Czego nie mamy to słowiańskości, na którą liczyłam, to znaczy miga ona tu i ówdzie (bo jest i Weles, i Marzanna, i dzień Kupały, i sama Nawia), ale nie jest ani specjalnie interesująco, ani odkrywczo przedstawiona (jeśli pominąć fakt, że Nawia nie jest krainą zmarłych), a przede wszystkim nie wnosi nic nowego do tzw. wiedzy ogólnej. Ktokolwiek przeczytał cokolwiek o Słowianach, czy byłaby to baśń o żmijowym królu albo kwiecie paproci, czy powieść, że o pozycjach naukowych nawet nie wspominę wszystko, co pojawiło się w "Drodze dusz" już znał.

Powieść kończy się dyskretną sugestią, że być może, ale tylko być może będzie część druga.

Której nie przeczytam, bo o ile byłabym w stanie przełknąć filmową konwencję książki, i nawet wierzę, że dobra redakcja pomogłaby się pozbyć wszystkich językowych niezręczności (o błędach ortograficznych nie mówiąc), to autorka nie była w stanie ani wystarczająco zainteresować mnie samą historią, ani nie sprawiła, bym polubiła bohaterów (któregokolwiek z bohaterów) na tyle, bym miała chęć to uczynić.

niedziela, 25 czerwca 2023

"Niedyskretnik. Co dama wiedzieć powinna" Therese Oneill

Panie i Panowie, SKOŃCZYŁAM. Mordowałam tę książkę od... chyba wręcz lat? No, minimum rok to trwało na pewno, i sama nie wiem, czemu tak się na skończenie jej uparłam. Ale się udało. 
 
Ufff.
 

 

Sam pomysł był naprawdę dobry.
 
Autorka proponuje swojej czytelniczce, w domyśle - dziewczęciu lub młodej kobiecie rozkochanej w książkach i filmach na podstawie powieści Jane Austen i innych sióstr Bronte, wiecie, w tych wszystkich romansach rozgrywanych na tle szarpanych wichrami krajobrazów Yorkshire, albo, przeciwnie, w wykwintnych wnętrzach Pemberley, wśród subtelnych rozmów prowadzonych z eleganckimi, przystojnymi mężczyznami, dziewczęciu marzącemu o balach w olbrzymich salach oświetlonych setkami świec, w przepięknych sukniach i zachwycającej biżuterii - podróż do XIX wieku, by pokazać jej, jak ten wyidealizowany w wyobraźni na skutek licznych (nieodpowiednich dla wrażliwych umysłów młodych panien ciśnie się na usta normalnie) lektur oraz filmów świat naprawdę wyglądał. Porusza tematy, nad którymi - zapatrzeni w migoczące kandelabry i przystojnych poruczników, w rytmie walca unoszących w męskich, mocarnych objęciach wiotkie dziewczęta w krynolinach - raczej się nie pochylamy, począwszy od tego jak sobie te dziewczęta radziły z miesiączką, jak dbały (a często NIE dbały) o higienę, czym zabijały naturalny zapach ciała, jak wyglądała ich troska o urodę w czasach, gdy obowiązkiem dam było dbanie o utrzymanie bladej twarzy, co czyniły przy pomocy kosmetyków z zawartością arszeniku, a ostatnim krzykiem mody był sztywny gorset, uniemożliwiający oddychanie i miażdżący żebra; o tym jak naprawdę wyglądała opieka medyczna w świecie, w którym posiadanie macicy winne było większości chorób psychicznych, w tym również takich, które nie istnieją (słynna histeria), zaś aby utrzymać prawidłową wagę zażywano leki z zawartością strychniny...

Dowiadujemy się również dlaczego - po tym, gdy nareszcie wiotkie dziewczę ściśnięte gorsetem i szarmancki porucznik kirasjerów stanęli na ślubnym kobiercu - ich noc poślubna tak bardzo różniła się od tych, które przeżywały eteryczne damy z romansów, a wreszcie - jak wyglądać powinien obraz XIX-wiecznej "perfekcyjnej pani domu".

Nic, tylko czytać, zdałoby się.

Tymczasem książka pełna ciekawych informacji i interesujących cytatów, na zebranie których autorka bez najmniejszych wątpliwości poświęciła sporo czasu, została bezprzykładnie skopana za sprawą absolutnie niestrawnej formy literackiej i trudnego do zniesienia protekcjonalnego tonu, jakiego autorka używa, zwracając się do towarzyszki swej podróży przez wieki. To, co (chyba) miało być zabawne, jest przeważnie irytujące, a momentami wręcz obraźliwe dla czytelnika,  o pogardzie do całej epoki i jej przedstawicieli jaka wyziera z tego tekstu nawet nie wspominając. Z niewiadomych (dla mnie) powodów autorce wydaje się, że jest dowcipna. Cóż. Nie jest. Nieśmieszne żarty, nietrafione porównania, język, to wszystko dałoby się znieść w przypadku krótkiej nowelki albo stand-upu, jeśli ktoś lubi, w przypadku ponad trzystustronicowej pozycji ten natłok żarcików i bonmotów robi się po prostu nie do zniesienia, zwłaszcza, że w pewnym momencie w treści pojawia się więcej żenujących żarcików autorki, która głęboko wierzy, że jest zabawna, niż treści jako takiej (plus podpisy pod zdjęciami. NIE CZYTAJCIE podpisów pod zdjęciami, nie ma żenometru, który by to zniósł), a ich nawał skutecznie tłumi nieliczne przebłyski rzeczywistego poczucia humoru ("Nauczyłaś się ubierać w tyle maskujących warstw stali i wełny, że kevlar wygląda przy tym jak siatkowy top odsłaniający brzuch"). Doprawdy, nie ustaję w zadziwieniu, że dotrwałam do końca. Być może Amerykanie lubią taki... ekhm ...humorystyczny- sposób pisania. A może nie tylko Amerykanie. Może po prostu to do mnie nie trafia ten styl, nijak tego wykluczyć nie mogę.

Przy okazji złapałam autorkę - która lubi protekcjonalnie uświadamiać czytelnika, o ile pod każdym względem lepszy jest wiek XXI, a już prawa człowieka, czy prawa pracownicze, to już w ogóle klękajcie narody - na myśleniu klasowym (á la wiek XXI, więc tym lepszym, oczywiście ;D), na które pani Oneill pozostaje wręcz wzruszająco ślepa, zupełnie, jak ślepi byli ci pogardliwie opisywani przez nią dziewiętnastowieczni bogacze, zwracający się do służby per "niech ona", albo nie zwracający się wcale, tak jak my nie zwracamy się po imieniu do mebla ("W XXI wieku wciąż korzystamy z pomocy domowych. Nie jest niczym niesłychanym, nawet w klasie średniej, zatrudnianie Manuela, który "świetnie sobie radzi z różami, gdyby nie ten facet mieszkałabym w martwej kolczastej kotlinie" czy Katii, która "przychodzi co dwa tygodnie i pomaga sprzątać dom, umarlibyśmy bez niej". Ale dziś jest znacznie mniej prawdopodobne, że będziemy zważać na różnice klasowe". Ale na inne to czemu nie, pani autorko, prawda? Bo przecież chyba nie bez powodu pani sprzątająca ma na imię Katia, a nie na przykład Jane, a ogrodnik - Manuel. Przy okazji, dziś rozpatrywanie różnic klasowych mogłoby okazać się niewygodne, bo może Manuel okazałby się doktorem fizyki w swoim poprzednim życiu, i co byśmy wtedy wszyscy zrobili z naszym cennym, dwudziestopierwszowiecznym egalitaryzmem i nie myśleniem klasowym).

Dodatkowo autorka często celowo wyolbrzymia lub dobiera źródła pod tezę, miejscami widać jej niedobory wiedzy w konkretnych dziedzinach, a słowo "kontekst" jest jej organicznie obce. Mimo to z książki można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy, o ile przesieje się je przez gęste sito niedowiarstwa i z zaciętymi zębami przetrzyma gejzery poczucia humoru autorki (i raz jeszcze powtarzam z naciskiem - nie czytajcie podpisów pod zdjęciami!!!)
 
Tak więc jeśli ktoś:
 
a) podchodzi z dystansem do moich okołoliterackich wynurzeń,
 
b) potrafi podejść do zawartych w książce informacji z rezerwą i nie przyjmować ich bezkrytycznie jako bezdyskusyjnych faktów, 
 
c) lubi stand-upy
 
może sprawdzić własnoocznie, czy i do jakiego stopnia mylę się w swej ocenie.

Pozostałym raczej odradzam. 
 
O wiele rozsądniej, przyjemniej, a i zabawniej jest poczytać "W domu" Billa Brysona, albo rodzime "W salonie i w kuchni" Elżbiety Koweckiej.


EDIT.

Na specjalne życzenie Kochanych Czytelników kilka przykładów podpisów pod zdjęciami.

Poszukiwanie ich każe mi poczynić kilka zastrzeżeń.

- po pierwsze, część zdjęć ma neutralne podpisy typu "obuwie domowe z początku XIX wieku" i bardzo ubolewam, że autorka przy tym nie pozostała,

- po drugie, część podpisów ukazuje całe swe... ubóstwo erudycyjne w zestawieniu z tekstem, a same w sobie wyglądają dość niewinnie,

- po trzecie, de gustibus non est disputandum, ja się krzywię, ktoś inny - tarza ze śmiechu, i to jest piękne.

A teraz przykłady:
 
Zdjęcie komentujące ówczesne rady dotyczące podmywania się:


Zdjęcie reklamy dotyczącej doczepek z włosów i peruk wraz z komentarzem autorskim:



 Zdjęcie z rozdziału o porozumiewaniu się przy użyciu kwiatów, wachlarza i chusteczki:


Zdjęcie z rozdziału o dbaniu o siebie podczas menstruacji:


Zdjęcie z rozdziału o dopasowywaniu się panien na wydaniu i kawalerów (tu mamy dodatkowo przykład tego dwojakiego postrzegania świata, który da się dostrzec u autorki, która na pewno uznałaby za mało zabawne w najlepszym wypadku podśmiewanie się z osoby otyłej w XXI wieku, natomiast w XIX to jest TAKIE ŚMIESZNE):


Zdjęcie z fragmentem tekstu dotyczącym leczenia chorób psychicznych u kobiet:


Zdjęcie z bardzo smutnego i dość przerażającego w rozdziału, dotyczącego braku uświadomienia młodych dziewcząt przed ich nocą poślubną:



Zdjęcie z rozdziału o wewnętrznych chorobach układu rozrodczego kobiet:



sobota, 24 czerwca 2023

Post pomimo wszystko (aktualizowany co jakiś czas) , odsłona czwarta

 Co prawda dziś miał się ukazać post książkowy, i to z ulubionej przez jakże wielu Kochanych Czytelników serii "Czytam, żebyście wy nie musieli", no ale first things first, są posty, które miały być aktualizowane co jakiś czas, a nie były od ponad siedmiu miesięcy, że już nie wspomnę, że czasem żal byłoby nie zaktualizować!

Wszak seria "Czytam, żebyście wy nie musieli" nie zając, nie ucieknie!

Dla nie będących w temacie przypomnę, że pierwszy Post Pomimo Wszystko ukazał się 29 marca 2022 roku, a kolejne dwa (osobne posty, bo pocżątkowo aktualizowałam post pierwszy, który zaczął mi się robić długi, cętkowany i kręty jak wąż boa normalnie, więc zarzuciłam tę praktykę) -  7 października 2022 i 28 listopada 2022 .

Dziś chyba czas na część czwartą :).

 Co się dzieje za naszą wschodnią granicą tak do końca nie wiemy, no, ale podstawowe fakty chyba jednak znamy.


 I nagle okazuje się, że...

 


No, ale że my nie wiemy, to pikuś jest, cóż my możemy, małe misie, najwyżej doznawać skojarzeń historycznych.



Gorzej, że nie wie ktoś zupełnie inny, ktoś, kogo rzeczywistość może nader niesympatycznie zaskoczyć.


Lecz czy możemy się dziwić, że biedaczysko nic nie wie? Jest wszak nieustannie, podle i wrogo dezinformowany zarówno przez radio i telewizję...

 


 współpracowników...



a przez, pożal się Boże, sojuszników to już w ogóle robiony w bambuko!


I cały świat pozostaje głuchy na wołanie o pomoc.


(to jest mem, btw, który kocham dziką miłością, ukłony dla autora/-rki, kimkolwiek jest!).

A Ukraina?

Cóż.

Ukraina znalazła się w sytuacji beznadziejnej, o czym szeroko donoszą media



oraz prezydent Zełeński, który zwrócił się do sojuszników z poruszającym apelem.

My zaś wszyscy powinniśmy popaść w głęboką zadumę i zada sobie pytanie.

Byliżbyśmy oto świadkami tej (chociaż w sumie innej) z fanfarami zapowiadanej trzydniowej operacji specjalnej???

Cóż.

Być może 


(chociaż według ostatnich doniesień jednak nie).


(NA RAZIE).

 


PS. Ten post będzie z dużym prawdopodobieństwem aktualizowany jutro, bo wysyp memów dopiero się zaczął, sytuacja jest mocno rozwojowa, a Królowa Matka ma Ukochanych Przyjaciół, Znajomych i Czytelników, którzy są świadomi jej szmergla i dostarczają, dostarczają :)...



niedziela, 18 czerwca 2023

Wypędzenie Hefajstosa z Olimpu. Historia prawdziwa

 Łup, łup, łup...

- Hefajstos, odłóż ten młotek.

Łup, łup, łup...

- Hefajstos, co ja do ciebie mówię? Od kilku dni zresztą? Odłóż ten mlotek chociaż na chwilę!

- Dobra, tylko jeszcze...

(łup, łup)

- HEFAJSTOS!!!

- Oj, maaaamo, tylko tu takie wygładzę (łup).

- Od kilku dni nic, tylko wygładzasz (łup, łup), już jest na blachę wygładzone, jest gladkie jak tafla lodu skuta podbiegunowym mrozem, do stołu, natychmiast, zrób przerwę chociaż na śniadanie!

- Mamoooo...

- Nie mamuj mi tu! Śniadanie, i ZOSTAW TEN MŁOTEK!

- Dobrze, już dobrze, idę (łup).


Szczypta ambrozji (łup) i łyk nektaru później.


Łup, łup, łup...


- Hefajstos, czy ty po grecku nie rozumiesz? Odłóż młotek, zjedz śniadanie, a po śniadaniu wraz z młotkiem udaj się do ogrodu, w miarę możliwości daleko od zebranego tu towarzystwa, tam sobie połupiesz.


Łup, łup, łup...


- Hefajstos, ja chwilowo mówię łagodnie, chociaż po tych kilku dniach doświadczenia bycia matką rękodzielnika łagodność mnię zaczyna odbiegać, i to kurcgalopkiem, ale ojciec jest taki więcej wyrywny, więc, wiesz. Żeby nie było, że nie uprzedzałam.


Łup. Łup. Łup.


- Synu. PRZESTAŃ.

- Dobrze, mamusiu!


Minuta przerwy.


Łup.


- Hefajstos. Ojca głowa boli. A nie muszę ci chyba przypominać, czym to się może skończyć. Odłóż. Ten. Młotek.

- Już zaraz, zarutko, jeszcze tylko...


Łup, łup, łup.


- HEFAJSTOS!!!


I tak się rzecz odbyła, takuchno, a nie, że mamunia mnie nie lubiła, bo byłem brzydki, ach, taki jestem biedniutki, nic złego nie zrobiłem, nic, za niewinność mnie wyrzucili, albo inaczej, tatuś mnie wykopał, bo mamuni broniłem, ja jeden jedyny, tylko ja, patrzcie, jaki jestem szlachetny i cierpię za niewinność, chlip.


AKURAT.


Bujać to my, ale nie nas, panie Hefajstos, my znamy prawdę!


Podpisano:


Mamusia Pompona Młodszego (z młotkiem).


czwartek, 1 czerwca 2023

"Tajemnica domu w Bielinach" Katarzyna Berenika Miszczuk

"Tajemnica domu w Bielinach" to debiut Katarzyny Berenki Miszczuk w sferze powieści dla najmłodszych czytelników.

Co w żadnym razie nie oznacza, że starsi nie znajdą w lekturze przyjemności.

Głównymi bohaterami "Tajemnicy" jest trójka rodzeństwa — Bogusia, Leszek i Tosia (mają też młodszą siostrę Dąbrówkę, ale ponieważ nie skończyła jeszcze roku, chwilowo nie odgrywa w powieści zbyt istotnej roli). W wyniku zbiegu niefortunnych i raczej nieplanowanych zdarzeń rodzeństwo razem z mamą opuszcza mieszkanie w Warszawie, w której się wychowali, i przeprowadza się do Bielin, niedużej (zwłaszcza w porównaniu ze stolicą) wioski w Górach Świętokrzyskich, do domu dalekiej krewnej, niegdysiejszej szeptuchy, ciotki Mirki, której pogarszający się stan zdrowia sprawia, że wymaga ona opieki. Opuszczenie wygodnego mieszkania na rzecz starego, zaniedbanego domu nie budzi, delikatnie mówiąc, ich entuzjazmu, a już zwłaszcza entuzjazmu starszych dzieci, zmuszonych z dnia na dzień do porzucenia kolegów i koleżanek, gwarnej szkoły i całego swojego znanego od podszewki, oswojonego życia. W dodatku na miejscu okazuje się nie tylko, że dom nie wygląda tak, jak wyglądał na zdjęciach, ogród przypomina raczej zarośniętą chwastami dżunglę, ciotka Mirka często zapomina kim są jej goście, a w domu od czasu do czasu widywana jest tajemnicza, chuda kobieta, która znika, gdy tylko spojrzy się na nią uważniej...

Bardzo, bardzo przyjemna książka. Ciepła, serdeczna, pełna sympatii dla ludzi. Autorka przy okazji traktuje poważnie swoich młodych czytelników, a jest to cecha, którą bardzo cenię. Nie unika trudnych tematów, nie lukruje rzeczywistości i, co bardzo ważne, nie "upupia" języka powieści, co czasem zdarza się pisarzom piszącym dla dzieci i zakładającym, że książka dla dzieci musi być napisana prostym, nieskomplikowanym językiem i najlepiej zdaniami prostymi, bo inaczej jeszcze się młody czytelnik pogubi, icowtedy, nieprawdaż.

I, oczywiście, ponieważ "Tajemnica domu w Bielinach" osadzona jest w uniwersum cyklu "Szeptucha", czyli w Polsce, której władcy kiedyś tam, dawno, nie przyjęli chrztu i wciąż wyznają starą wiarę, mamy też słowiańskich bogów i demony. Niewielu, bo to przecież książka dla dzieci, więc autorka wprowadza umiejętnie i powoli istoty należące do słowiańskiej demonologii. Pojawiają się również bohaterowie poprzednich "bielińskich" powieści, ale - ponieważ w "Tajemnicy..." na plan pierwszy wkracza młode, a wręcz bardzo młode pokolenie, w dodatku (chwilowo) nie tubylcze - dotychczasowi bohaterowie pojawiają się w sposób bardzo naturalny raczej jako tło - jacyś znajomi cioci Mirki, lokalny żerca, lokalne szeptuchy, czyjś tata, czyjaś mama, osoby dorosłe, które w żaden sposób nie są nazbyt interesujące dla młodziutkich bohaterów.

Przeczytałam tę książkę z wielką przyjemnością, podobnie jak młodsze Potomki, które już ściągnęły z półki "Bestiariusz słowiański" (do tej pory służył on Potomkom Starszym, i to nie jako rzecz do czytania, tylko rysowania Stforów i Potforów, Młodsi traktowali rzecz z najdoskonalszą obojętnością), więc mamy dodatkowy konkretny zysk z lektury, czyli poszukiwanie wiedzy na temat do tej pory nie eksplorowany. Cieszę się, że są już kolejne części cyklu (w moim przypadku już przeczytane, więc wiem na przykład, że w "Tajemnicy ognia" jest znacznie więcej nawiązań do macierzystego cyklu, niż w dwóch poprzednich tomach; Potomki ciągle w trakcie lektury) i czekam na ciąg dalszy.