wtorek, 14 marca 2023

"Wszyscy mamy źle w głowach. Nic z tego nie zrozumiecie" Martyna Pawłowska-Dymek

Moja znajomość z Martyną Pawłowską-Dymek jest wzorcowo wręcz dwudziestopierwszowieczna, to znaczy - znamy się kupę lat, ale nigdy nie spotkałyśmy się osobiście.

Poznałyśmy się na forum internetowym (któremu zresztą zawdzięczam poznanie masy świetnych, inteligentnych, interesujących osób) lat temu... dawno. Martyna była dla mnie wówczas tylko nickiem, za to dała się poznać jako osoba o dużym talencie polemicznym, kulturze wypowiedzi i nienagannej polszczyźnie.

Następnie przeniosłyśmy się na Facebooka, już pod własnymi nazwiskami i zdjęciami, ale nadal spotykając się wyłącznie w wirtualu. Raz prawie udało nam się zobaczyć na żywo na Krakowskich Targach Książki, no, ale że, jak wiadomo, "prawie" czyni wielką różnicę, to się jednak nie zobaczyłyśmy. W międzyczasie obie zaczęłyśmy pisać blogi, a Martyna nie tylko bloga, ale nawet książkę. Co więcej, wydała tę książkę drukiem, po czym napisała, że chciałaby mieć ode mnie tejże książki recenzję.

Czujecie to? Dziewczyna, która czytuje moje recki miodzio, i w dodatku zna mnie i mój temperament polemiczny z czasów przed-blogowych z forum, gdzie koleżanki-forumki wrzucały następujący obrazek

 



cobym go se mogła jako awatarek ustawić w celu ostrzeżenia osób, które mogłyby się nabrać na mój łagodny ton i entourage szemrzącego, wielkookiego królisia, chce ode mnie recenzję! 

No, odwagę to ja cenię ponad wszystko, więc zakasałam rękawy i przystąpiłam dziarsko do lektury 


pierwszego tomu serii "Wszyscy mamy źle w głowach", czyli "Nic z tego nie zrozumiecie".

Ciut się obawiałam tej lektury, przyznaję. 

Nie trzeba być geniuszem empatii, znawcą stosunków międzyludzkich ani blogerem (prawie-że)-książkowym z kilkuletnim doświadczeniem, by zgadnąć, że powieść osoby znanej i lubianej recenzuje się trudno. No bo, na przykład, choć z racji wyżej wspomnianych forumowo-facebookowych doświadczeń mogłam śmiało założyć, że warstwie językowej powieści nic zarzucić nie będę mogła, to jednak warstwa językowa nie jest wszystkim, z czego się składa książka. Jakąś fabułę powinna mieć, bohaterów, powinna być spójna, interesująca... a może Martyna kompletnie nie umie w fabułę? Może sobie nie radzi z okiełznaniem bohaterów, może opowiadana historia jest nudna? A ja jestem co prawda (no dobra, bywam. Bywam) krwiożerczą harpią w skórze puchatego, titititi, króliczka, ale przecież nie rozjadę jak ten walec książki osoby, którą znam i lubię (a nawet takiej, której nie znam, ani osobiście, ani wirtualnie, ale która prywatnie zwraca się do mnie ufnie o ocenę - wiem, bo nie rozjeżdżałam). Postanowiłam więc, że w razie, gdybym nie dała rady przebrnąć/wynudzę się jak podczas lektury "Manifestu Komunistycznego"/uznam, że to absolutnie nie dla mnie po prostu napiszę do autorki maila ze szczerym wyjaśnieniem, i już.

Fakt, że czytasz, o Luby Czytelniku, tę recenzję dowodzi, że moje wyżej wyrażone obawy okazały się płonne.

No ale. Co będzie, dumałam sobie, jeśli ja się nie okażę targetem? To znaczy, chwila, ja NIE JESTEM targetem, ale co, jeśli opowiadana historia jakoś mnie... ominie? Fakt, o to się martwiłam mniej, po pierwsze dlatego, że dwa targety to ja w domu mam (w tym jeden dokładniusio w wieku bohaterów powieści), a po drugie dlatego, że należę do grona szczęśliwców, którzy z wielką przyjemnością "wracają do szkoły", czy to we wspomnieniach, czy podczas lektury książek, oglądania filmów, czy w snach (mnie się nigdy nie śni koszmar, że siedzę na maturze i nie umiem odpowiedzieć na żadne pytanie, mnie się śni, że jestem w szkole, a potem się budzę ze ściśniętym sercem, bo to był tylko sen).

Z drugiej jednakowoż strony, jak człowiek nie sprawdzi, to się nie dowie, prawda?

Więc sprawdziłam.

Oto mamy początek roku szkolnego. Uczniowie drugiej klasy jednego z (tych lepszych) krakowskich liceów wracają do szkoły. Niby się znają, ale jednak bardzo pobieżnie. Nie są zgrani, nie są sobą jakoś szczególnie zainteresowani.

To się zmienia, gdy do klasy dołącza nowa uczennica, Kaśka, wulkan energii i optymizmu, z łatwością nawiązująca znajomości, zarażająca entuzjazmem, tryskająca milionem pomysłów na minutę. Mimo to nikt, nawet jej najlepsza przyjaciółka, nie wie, dlaczego Kaśka zmieniła (musiała zmienić!) szkołę.

Tymczasem w szkolnym światku muzycznym wrze: zwycięzca tegorocznego konkursu kapel zagra na wielkiej gali z okazji jubileuszu szkoły. Jakub, klasowa gwiazda (chociaż nie w tym narzucającym się wyobraźni, amerykańskim stylu "najfajniejszego-chłopaka-i-kapitana-drużyny-koszykówki") jest zdeterminowany, żeby wygrać, zakłada więc zespół z Markiem i Filipem. Łączy ich wspólny cel, ale tak naprawdę właściwie za sobą nie przepadają, ą Marek i Filip odnoszą się do Jakuba z dużą nieufnością. Częste różnice zdań i wrogie nastawienie konkurencyjnych kapel nie ułatwiają zadania...

Początkowo miałam wrażenie, że tytuł tomu "Nic z tego nie zrozumiecie" jest wyjątkowo wręcz dobrze dobrany :D. Liczba bohaterów ciut przytłaczała, trudno było mi ich zapamiętać pomimo, że różnili się od siebie (i mimo, że mam pamięć do nazwisk - nawet z nią całkiem długo myliłam Filipa z Bartkiem :)). Chociaż biorąc pod uwagę, że bohaterem zbiorowym książki jest cała klasa - to naprawdę ambitne i niełatwe założenie! - z wielkim uznaniem napisać muszę, że każdy z uczniów i uczennic miał własną, dobrze opowiedzianą, i bardzo dobrze, w sposób nader umiejętny podkręcającą ciekawość czytelnika, wprowadzoną historię, osobowość, a znaczna większość - naprawdę oryginalne hobby (odnajduję wśród tych hobby echa zainteresowań samej autorki :)).

Powieść opowiada o niby typowym życiu uczniów liceum, ich szkolnych potyczkach, pierwszych miłościach, kłopotach i dramatach rodzinnych. A przecież za tym wszystkim kryje się nieco głębsza historia, która, jak sądzę, będzie ujawniana z czasem. I z tego powodu, pod koniec tomu, znowu tytuł "Nic z tego nie zrozumiecie" wydał mi się bardzo trafny - faktycznie jest kilka - co najmniej! - rzeczy, których nie rozumiemy, zaledwie przeczuwamy, albo się domyślamy, niekoniecznie dobrze. Autorka zostawiła całkiem sporo nie podomykanych wątków, takich nitek w różnych kolorach (a każdy kolor to inny bohater), za którymi może podążyć czytelnik, jeśli zdecyduje się przeczytać kolejne części serii. Osobiście bardzo jestem ciekawa, czy uda się te wątki zgrabnie domknąć, zapleść do końca i wszyć tak, by powstało kompletne, dokończone dzieło, a zważywszy na ilość bohaterów jest to zadanie ambitne, ale wnioskując z pierwszego tomu, daję autorce kredyt zaufania.   

I teraz - gdy już się przekonałam, że Martyna umie w fabułę, jej polszczyzna nie doznała nagłego a niezrozumiałego pogorszenia, zaś całość powieści napisana jest z dużą swobodą i smakiem, i wielką, naprawdę wielką, wyraźnie wyczuwalną sympatią dla młodych bohaterów, uświadomiłam sobie, że słowo, które najczęściej przychodziło mi do głowy to "urocza". Urocza książka. Winię za to moje nie do końca typowe doświadczenia szkolne (dygresja będzie i nawiasik - miałam Kumpla Od Serca, który został Kumplem, gdy już byliśmy po maturze i nie mógł się nadziwić, że nie wcześniej, bo przecież chodziliśmy do tej samej szkoły, a przestał się dziwić, gdy odkrył, do której klasy chodziłam. "Ach! - zawołał tonem osoby, która nareszcie wszystko zrozumiała. - Byłaś w tej dziwnej klasie! Nic dziwnego, że cię nie pamiętam!", po czym wyjaśnił, jak moja klasa była postrzegana przez klasy ościenne. Dzwonek. Otwierają się drzwi i wychodzi z sali IV A. W całości. W całości przemieszcza się przez korytarz, udaje się pod następną salę, wychodzi na boisko, siada na trybunkach. Czasem z tego otaczającego nas bąbla wyodrębnia się ciut mniejszy bąbelek. Bąbelek idzie do sklepiku, nabywa dobra, wraca i zostaje wchłonięty przez Główny Bąbel. Dzwonek. Klasa IV A wstaje i udaje się na lekcję. "W ogóle was z twarzy nie odróżniałem - rzekł kumpel. - Byliście jak monolit", koniec dygresji, zamykamy nawiasik). Doświadczenie to sprawia, że na samo wspomnienie szkoły i szkolnych lat rozpromieniam się jak kto głupi, albo rozmaślam i rozklejam z tęsknoty, zależnie od nastroju. W ogóle nie pamiętam, że tamte lata i moje nastoletnie doświadczenia wcale nie były tylko i wyłącznie szczęśliwe. Że były też trudne, bolesne i raniły mnie dogłębnie. 

Więc proszę tak do końca nie brać sobie tego "urocze" do serca - bo doświadczenia bohaterów książki właśnie nie są tylko i wyłącznie szczęśliwe. Są bardzo trudne, bardzo bolesne. I jak się już człowiek otrząśnie z tego rozmaślonego uśmiechu i oderwie zamglony wzrok od dawno minionej przeszłości to zauważa również, że - są takie same, jak jego. Że świat się bardzo zmienił. Ale tęsknoty, problemy, trudności i dręcząca nastoletnie dusze rozpacz, kłopoty z rodzicami, brak porozumienia, przemoc, strach przed światem... że to wszystko jest zupełnie takie samo.

By ostatecznie upewnić się, że cała ta fajnie opisana, dająca się lubić (serio, nie ma w tej książce bohatera, którego bym choć trochę nie rozumiała, nie ma też takiego, którego nie lubię) młodzież naprawdę jest taka autentyczna i "lubialna", posadziłam do czytania własną, domową młodzież, po czym urządziliśmy burzę mózgów.

Pierwsza rzecz, na którą zwróciła uwagę Własna Młodzież, i która im się spodobała to to, że bohaterowie KLNĄ (bogowie, jak to świadczy o mnie jako o matce!!!). Tak, wiem, jak to brzmi. I zapewniam, że bohaterowie nie klną jak strony powieści długie i szerokie, tylko, gdy okoliczności ich docisną. Rzucają wówczas grubszym słowem. Obaj Potomkowie uznali to za bardzo wiarygodne. Potomek Starszy wyznał, że obawiał się "młodzieżowego języka rodem z reklam, w których , cytuję, "jakiś zgred usiłuje udawać, że jest spoko kolo i nastolatek", koniec cytatu, tymczasem, ku swemu przyjemnemu zdziwieniu odkrył, że bohaterowie mówią normalnie po polsku, ale właśnie od czasu do czasu rzucą znanym polskim przecinkiem na "k" ("Przy nauczycielach to wiadomo, ze nie, ale przy kumplach to sama wiesz, jak jest, mamo!").

Ponadto wyrazili opinię, że taka ilość osób mocno utalentowanych i z rozległymi zainteresowaniami oraz nietypowym hobby (gotowanie! ode mnie wielki plus za to gotowanie!) jest mało prawdopodobna w jednej klasie, ("No, chociaż to elitarne liceum chyba..." orzekł Potomek Młodszy, acz wątpliwości dźwięczały mu w głosie jak stal) , chociaż wiadomo, książka to książka, życie to życie, książka powinna być jednak trochę ciekawsza :D.

Jest jeszcze jedna rzecz, na którą zwróciła uwagę cała nasza trójka, ale uznaję, że rzecz dotyczy naszych prywatnych doświadczeń i nijak nie wpływa na wiarygodność zachowań, postaw i charakterów bohaterów powieści, którą (co za ulga, zapewniam :D) mogę szczerze polecić i rzeczywistym nastolatkom, i tym nastolatkom honorowym, którzy jeszcze nie do końca zapomnieli (albo chcą sobie przypomnieć), jak to jest być rzeczywistym nastolatkiem w świecie, który jest inny niż ten, który pamiętają z własnych, młodych lat.

Uprzedzając jednakże lojalnie, że "nic z tego nie zrozumiecie", więc nastawcie się od razu na lekturę tomów kolejnych :).

poniedziałek, 13 marca 2023

"Góra kłopotów" Marek Stelar

"Gdyby Misiek wiedział, co go czeka w nadchodzące święta, najprawdopodobniej właśnie wyjeżdżałby za Świeradowa w dowolnie obranym kierunku, byle nie w stronę willi swojej teściowej..."

Gdybym wiedziała, co mnie czeka w czasie lektury, zawróciłabym spod szafki bibliotecznej i udała się w dowolnie obranym kierunku, byle nie w stronę stanowiska pani bibliotekarki.

Ale nie. Nie wiedziałam. Byłam krótko po lekturze "Blasku" Marka Stelara, który mi się niezwykle podobał. Zawsze należałam do tego grona wielbicieli i wielbicielek powieści świątecznych, którzy ponad cukierkowate historie o "miuości po grup" przedkładają te, w których pod choinką znajdują się nieznajome zwłoki, a święty Mikołaj jest pierwszym podejrzanym. "Góra kłopotów" wydawała się dla mnie idealnym wyborem.

 


Tytułem wprowadzenia - do starej, rodzinnej willi leżącej u stóp Gór Izerskich zjeżdża rodzina. Święta Bożego Narodzenia wszyscy spędzą goszcząc u seniorki rodu, która we wzmiankowanej willi od wielu lat prowadzi pensjonat.

Tymczasem na miejscu okazuje się, że seniorki rodu nie ma w domu. Wylądowała w szpitalu z powodu jakiegoś drobiazgu, choinki niet, przygotowania w proszku, a do tego ciągle pada śnieg, powodując awarię elektryczności i internetu, jak również odcięcie pensjonatu od świata. Napięcie wciąż wzrasta za sprawą zaskakujących i niezbyt logicznych działań Szwagra, zakały rodziny, oraz pojawienia się totalnie niespodziewanego gościa, który według wszelkiej dostępnej wiedzy powinien od lat prawie czterdziestu spoczywać w grobie...

Hm. Hm. No cóż. Pomysł jest, może ciut zużyty, pensjonat odcięty od świata za sprawą opadów atmosferycznych milion razy grali, ale co z tego, on spotyka ją i łączy ich miłość też grali milion razy, a jakie ładne cosie można z tego wygrać!

Problem w tym, że poza zużytym pomysłem niewiele w "Górze kłopotów" jest. Właściwie cała książka jest taka wincyj nudna, co w zasadzie dyskwalifikuje kryminał, nieistotne, komediowy czy nie. Bohaterowie jedzą, biorą prysznic, kładą się spać, ustawiają antenę telewizyjną, przynoszą z lasu (kradną, kradną) choinkę, i to właściwie byłoby na tyle. Tu coś łupnie w nocy, tam coś huknie, wszyscy wybiegają z pokoi z pytaniem: "Co się stało?!" na ust koralach, po czym nie dowiadując się niczego wracają do swych sypialni. Choinka jest za duża i się przewraca, połowa bombek się tłucze, choinka postawiona do pionu wywraca się po raz drugi, tym razem załatwiając odmownie zastawę stołową (i drugą połowę bombek), no niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu. Jedyne wydarzenie, które wskazywałoby, że ta powieść to kryminał, czyli trup, tak naprawdę niczego nie zmienia. Trup sobie leży, ale nie ma śledztwa, policji, która zostaje odcięta od świata razem z podejrzanymi, podejrzanych też w sumie nie ma, nie ma chęci odpowiedzi na pytanie, co się właściwie stało... Jest trup i tyle, wątek właściwie nie poruszony do końca książki.

I tu przejdę do rzeczy, która najbardziej mi w "Górze kłopotów" nie odpowiadała, rzewnie wspominając moją własną recenzję "Blasku", w której podziwiałam język autora (i nie zdarzały mu się tam, o, nie zdarzały wtopy typu: "podchodząc do ogrodzenia, coś przykuło jego uwagę"!) i sposób prowadzenia licznych bohaterów.

W "Górze kłopotów" największym, nomen omen, kłopotem dla mnie było to, że absolutnie żaden, żaden bohater nie zachowywał się wiarygodnie, a rysunek postaci, w moim skromnym mniemaniu oczywiście, leżał i szlochał.

Bo kogóż my tu nie mamy. Mamy Miśka z żoną, kochające się małżeństwo, to znaczy, autor twierdzi, że kochające, bo ja jako czytelnik widzę parę, w której ona na niego nieustannie warczy, syczy, odwraca się plecami i nie słucha tego, co on ma do powiedzenia, a on na to pozwala, bo chyba tak naprawdę ma to w rzyci. Mamy nastolatka, który znajduje zwłoki, i to zamordowane zwłoki, i nic. Spoko luzik, leży sobie facet ze śrubokrętem wbitym w jestestwo, leży to leży, święta się skończą to się zastanowimy, co z tym zrobić, w końcu nieboszczyk raczej nigdzie sobie nie pójdzie. Mamy człowieka, który zjawia się po czterdziestu (czy tam iluś, przepraszam, nie chce mi się sprawdzać, ale sporo to było) latach nieobecności, uświadamiając obecnym, że jedna z ciotuń popełniła była bigamię, bo rzeczonego człowieka, jej pierwszego męża, uznano za zmarłego, a ciocia ponownie wyszła za mąż. W dodatku człowiek ten to typ spod ciemnej gwiazdy, znikając okradł rodzinę małżonki, no i skrzywdził ją głęboko. Ale nie, niech zostanie na święta, tak wzruszająco mówi, taki jest biedniutki, nikt nie ma nic przeciw temu, może poza Miśkiem, ale reszta to już nic absolutnie, wszyscy go przygarniają do łona rodzinnego, zero podejrzeń, zero nieufności, zero dystansu, zero lojalności wobec ciotki, której podlec złamał kawał życia... Zwłaszcza panie, nie wyłączając porzuconej ciotki, która repertuar nie-do-końca-ex-małżonka powinna znać na wyrywki, są wielce poruszone opowiedzianą przez typa historią o samotności. Tak, to na tym właśnie polega słynna kobieca wrażliwość, gdybyście nie wiedzieli. Mamy żonę Miśka, która przyjeżdża do rodzinnego domu i dowiaduje się w progu, że mamy nie ma, bo wylądowała w szpitalu. Co robi każdy w takiej sytuacji? Tak! Dobrze zgadliście! Idzie się rozpakować, a potem przez kolejne dni rżnie z kuzynkami w makao czy innego pokera bez cienia niepokoju, no bo przecież "mama napisała, że to drobiazg". Mamy Szwagra, który po urazie jest najwyraźniej lekko upośledzony (i już naprawdę mniejsza, wskutek czego ten uraz, wypadku czy własnej lekkomyślności), ale Misiek go nie lubi, więc wszyscy powinniśmy śmiać się do rozpuku ze szwagrowych pomyłek, głupot, które robi i ogólnej nieporadności.

Słowem, nic się tam nie klei, bohaterowie nie są nawet sztampowi, tylko zupełnie... niewiarygodni, intrygi kryminalnej - mimo materiału na kilka, bo i trup, i jakieś poszukiwania skarbu, i co właściwie robił małżonek ciotuchny przez czterdzieści lat, gdy go nie było? - nie ma, nie kupiłam świata wykreowanego, nie uwierzyłam autorowi... no, w nic w zasadzie, rzecz ratuje (mimo kilku wpadek) lekkie pióro pana Stelara, ale to nie to, czego się spodziewałam, nie to...

Może gdybym nie miała żadnych oczekiwań, byłaby to miła rozrywka.

Ale miałam. Miałam. Miałam oczekiwania i co do bohaterów, i co do intrygi, i co do obiecywanej rozrywki.

I doznałam rozczarowania, które chyba powstrzyma mnie od sięgnięcia po kolejną komedię kryminalną pióra Marka Stelara.

Choć po kryminał sięgnę chętnie.

piątek, 3 marca 2023

"Nieszczęście w szczęściu" Olga Rudnicka

"Nieszczęście w szczęściu" to druga (i wygląda na to, że nie ostatnia) część przygód Tekli Nuszki, dziewczyny od urodzenia mieszkającej w małej miejscowości, w której traktowana jest jako osoba pechowa, przeklęta i pecha przynosząca. Społeczność obarcza nieszczęsną winą za wszystkie nieszczęśliwe i mniej nieszczęśliwe, lub wręcz tylko niepożądane zdarzenia, które przytrafiają się mieszkańcom miasteczka, od zatruć pokarmowych po nagły zgon. Nie jest jej łatwo ułożyć sobie życie osobiste, jak już przytrafia się jaki-taki (a, szczerze mówiąc, bardzo nie taki) kandydat do ręki, musi go wziąć bez wybrzydzania, bo według lokalnych standardów nie dość, że od dawna jest starą panną, to jeszcze taką, której samo pojawienie się na horyzoncie wróży serię nieszczęść. Narzeczony zresztą okazuje się szują i szubrawcem, zaś jego zdrada staje się dla Tekli impulsem do wyjazdu do dużego miasta w poszukiwaniu szansy na nowe życie. I gdy wydaje się, że wszystko zaczyna się jakoś układać - kuzynka ma jej zostawić mieszkanie na rok, ponieważ planuje wyjazd do pracy do Hiszpanii, powoli układają się też sprawy zawodowe, Tekla w dużym mieście jest anonimowa i nikt nie spluwa na jej widok przez lewe ramię - w bagażniku jej samochodu zostaje znalezione ciało martwego mężczyzny i Tekla musi pomóc policji w śledztwie...

Tak mniej więcej wygląda treść tomu pierwszego.

W tomie drugim 

 


to już w ogóle wszystko zaczyna się (pozornie!) układać, bohaterka znajduje dobrą pracę, narzeczonego, tym razem przytomnego, fajnego chłopaka (z nienormalną mamusią w pakiecie, ale taki już urok książek pani Rudnickiej, że przynajmniej jedna szajbnięta część rodziny musi się pojawić, byłam na to nastawiona, ostatecznie widziały gały co brały) i udaje jej się wygrać niemałą sumkę pieniędzy w Totolotka, aż tu nagle! Okazuje się, że ktoś dybie na jej życie.

A przynajmniej jej kuzynka jest o tym dogłębnie przekonana.

No i cóż.

I miałam ogromny problem z tą książką, a w zasadzie z obiema (dlatego moja recenzja, choć oficjalnie dotyczy tomu drugiego, tak naprawdę odnosi się do obu). Kryminały komediowe mi nie pierwszyzna. Kryminały komediowe pióra Olgi Rudnickiej takoż. Znam zasady, rozumiem konwencję, przymykam oko na jeśli nawet nie zawsze konieczne, to dopuszczalne nagięcia rzeczywistości, przerysowania, spore dawki absurdu i magiczne "dzianie się" plus lawiny zbiegów okoliczności, które w "poważnych" kryminałach są niedopuszczalne.

Ale tu...

Pominę nawet to, że zabrakło mi bardziej zarysowanej fabuły, wątek kryminalny w "Nieszczęściu w szczęściu" był zdecydowanie mniej kryminalny niż w tomie pierwszym, a w nim też był bardzo naciągany. Zabawne teksty czy sytuacje natomiast to było cytowanie samej siebie, które osobę, dla której nie jest to pierwsze spotkanie z pisarstwem pani Rudnickiej głównie irytowały. Nadmiar i rodzaj nagromadzonych w zupełnie irracjonalnych ilościach absurdalnych sytuacji i zachowań męczył mnie zamiast bawić.

Ale najgorsze było to, że za grosz nie uwierzyłam autorce.

Ja wiem, wiem, komedia kryminalna. Kto wierzy w komedie kryminalne, no nikt poważny przecież. Ale jednak wydaje mi się, że uwierzenie autorowi stanowi część niepisanej umowy między twórcą książki a czytelnikiem. Ja ci opowiadam historię, ty kupujesz ten świat. Ja opowiadam tak dobrze, że ty orientujesz się, że coś by zajść nie mogło dopiero, gdy ochłoniesz po lekturze. W najlepszych wypadkach kupujesz go po całości i wierzysz w niego bez zastrzeżeń, choćby nie wiem co.

Tutaj, zaciskając zęby i powtarzając sobie, że nie oceniamy książki po okładce i czterdziestu pierwszych stronach, z wysiłkiem przyjęłam, że Tekli mogło się zdarzyć takie miasteczko. Mała mieścinka pełna zabobonnych ludzi, którzy na kogoś muszą zrzucić swoje niepowodzenia czy niefart, i znajdują kozła ofiarnego w postaci dziewczyny, której zdarzyło się parę razy pechowo znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze (chociaż gdy czytałam o księdzu, który zamierza Teklę ekskomunikować, bo jest wiedźmą - EKSKOMUNIKOWAĆ!!! prowincjonalny księżulo se będzie ekskomunikował ludzi po uważaniu, ach, jak ja to widzę! - musiałam sobie to "komedia kryminalna!!! NIE OCENIAMY TAK OD RAZU!!!" powtarzać ze znaczącym naciskiem).

Natomiast to, co się działo, gdy Tekla przeniosła się do miasta (zdaje się, że Poznania)...

Strategie walki z nieszczęściami, które na nią spadają , a imię ich milijon (strategii, nie nieszczęść, chociaż nieszczęść, oczywista, też), począwszy od noszenia amuletów na/przeciw wszystkiemu w torebce, przez mruczenie zaklęć nad palącymi się świecami po przybijanie buta nad wejściem do mieszkania głównie mnie nudziły, męczyły, aż wreszcie - przez swój natłok - irytowały. Ale te tłumy ludzi, którzy patrzyli na Teklę jak na zwiastunkę pecha oraz rzucającą uroki czarownicę, zupełnie, jakby biedna dziewczyna miała tatuaż ze stosowną informacją na twarzy albo przybyła do (domniemanego) Poznania w otoczce opinii, która towarzyszyła jej całe życie w rodzinnej mieścinie... to, że sąsiedzi na klatce, koledzy i koleżanki w pracy, policja, że dorośli, zdrowi na umyśle ludzie nagle zaczynają wierzyć, że ktoś ma złe oko, że pochłania cudzą urodę, rujnuje małżeństwo za pomocą zapalonej świeczki, skłania do zdrady rzucając urok... no błagam. Jeszcze bym tę policję przełknęła, choć z trudem - z powodu prowadzenia działań śledczych, w których Tekla uczestniczy, jej opinia jest znana przedstawicielom władzy wykonawczej, nie ma przepisu, że wśród policjantów nie mogą pracować osoby przesądne, które ulegają sile sugestii, w związku z czym zaczynają sobie palić świece w różnych kolorach i różnych intencjach... ale sąsiedzi? ludzie w pracy? Na bogów wszelakich, komu się nie zdarzyło odpukać nigdy w niemalowane niech pierwszy rzuci kamieniem, ale ile znacie osób, które obcą babkę, taką, której raz dziennie na klatce "Dzień dobry" mówią, okrzykną wiedźmą, bo wyładniała i schudła, więc logicznym wnioskiem jest, że kradnie komuś urodę za pomocą rzucania uroku? I jakie są szanse, że WSZYSCY mieszkańcy klatki, WSZYSCY współpracownicy dojdą do podobnych wniosków???

I im tych osób było więcej, im więcej wymyślała autorka sposobów, by zniweczyć działanie jakiejś klątwy, zabezpieczyć się od złego oka czy sprowadzić powodzenie do swego życia, tym bardziej rzecz cała stawała się wydumana, naciągana i nieśmieszna, przede wszystkim nie śmieszna, a to niewybaczalny grzech, jeśli wziąć pod uwagę, o jakim gatunku literackim mowa. Częściej niż wybuchy perlistego śmiechu (moment... nie zanotowałam nawet jednego wybuchu perlistego śmiechu, ani też śmiechu w ogóle!) echem po mym domu niósł się zgrzyt zębów tak potężny, że w końcu wystraszyłam się, że sobie szkliwo uszkodzę.

Jednym słowem - chyba zapoznałam się oto z pierwszą pozycją Olgi Rudnickiej, której nie polecam.

No, chyba, że ktoś chciałby sprawdzić, czy się nie czepiam nieprzytomnie. To wtedy tak.