Uwaga. Spoilery będą. Chyba. A jak nie spoilery, to słowotok - rozwlekły! i niekoniecznie na temat! - , w trakcie którego to i owo może się wymknąć, i potem tacy i inni niektórzy będą tu przybiegać i krzyczeć na Królową Matkę (nie będę po nazwisku wywoływać, ale ZwL, wstań, jak do ciebie mówię!), więc, aby tego uniknąć Królowa Matka uprzedza.
Czytelniku, wchodzisz dalej na własną odpowiedzialność.
Czy Królowa Matka uwielbiała Lichotkę i jej licznych, niezupełnie standardowych mieszkańców?
Tak. Uwielbiała ich.
Czy za nimi tęskniła, gdy przyszło im się rozstać?
Tak. Tęskniła.
Czy nie mogła się doczekać ponownego z nimi spotkania? Czy śledziła profil Ałtorki na Facebooku, czy czaiła się jak sęp na wszelkie okruchy wzmianek o tym, że "się pisze", czy planowała nabyć powieść natychmiast, gdy się tylko ukaże (ale nie zdążyła, bo dostała egzemplarz recenzencki od Wydawnictwa Uroboros, za co bardzo dziękuje)?
Tak. Nie mogła, śledziła, czaiła się i planowała.
Czy gdy wreszcie weszła w posiadanie własnego egzemplarza "Siły niższej" wzięła lewe zwolnienie L4, wyrzuciła z domu wszystkich Potomków oraz Pana Małżonka, zamknęła się w sypialni z herbatką, ciastkami i paczką chusteczek i pochłonęła rzecz w jeden dzień, a potem delektowała się ociupinkę wolniej po raz drugi?
No pewnie, że nie.
Po otrzymaniu własnego egzemplarza powieści Królowa Matka natychmiast wyłączyła sobie internet (no, dobra, nie całkiem, tylko troszkę), odcięła się od recenzji, opinii, dyskusji na temat oraz fragmentów dzieła, publikowanych tu i ówdzie. Do Krakowa jechała z książką, w której przeczytane miała ze dwadzieścia stron, rozmów na jej temat unikała jak ognia, odbyła spotkanie z Ałtorką, wydębiła autograf i dopiero wracając do Torunia zapadła się w fotel w Polskim Busie i, mając w perspektywie siedem godzin podróży, oddała się lekturze.
Od wydarzeń opisanych w "Dożywociu" minęło jakieś pół roku.
Konrad Romańczuk wraz z ocalałymi dożywotnikami - Lichem, jednym utopcem, Rudolfem Valentino i jej różowymi, puchatymi dzieciątkami, kotką Zmorą oraz tajemniczym, owiniętym w płótno, nieruchomym ciałem, spoczywającym w piwnicy, mieszka, przygarnięty wraz z całą menażerią przez Turu Brząszczyka, duchowego wikinga, w domu, który nie ma imienia, ale za to ma dziesiątki maleńkich pokoików, pomieszczonek i kanciapek, i usiłuje zapuścić nie żeby zaraz korzenie, ale chociaż korzonki.
A właściwie nawet i to nie.
Konrad, w którym tłuką się zaledwie niedobitki jego diabolicznego i wywołującego zachwycone westchnienia pań w wieku od dziewięciu do dziewięćdziesięciu lat "ja", niczego nie zapuszcza. Konrad sobie egzystuje, z dnia na dzień, zderzając się i obijając o męczącą, szarą i beznadziejną rzeczywistość.
Rzeczywistość, która, co trzeba dodać, zaskakuje Konrada aspektami, o których mieszkając w Lichotce zdążył kompletnie zapomnieć. Jak na przykład rachunki za prąd, którego poza Lichotką Licho nie generuje z... no, znikąd, tylko elektrownia dostarcza i każe sobie za tę usługę płacić. Albo koniecznością jedzenia, najlepiej trzy razy dziennie i związaną z powyższym koniecznością przygotowywania posiłków, które pod nieobecność Krakersa, pradawnego stwora z głębin odwiecznego zła, musi przyrządzać on, Konrad. I to pomimo faktu, że nie umie gotować. Albo z kontem, które - nadszarpywane za sprawą płaconych rachunków i nabywanej drogą kupna żywności - pustoszeje i, by je zapełnić, trzeba łapać każdą fuchę, która się nawinie.
Konrad Romańczuk staje się powoli cieniem samego siebie, a razem z nim cieniem staje się Licho, rozpaczliwie miotające się w daremnym wysiłku, by swojego człowieka pocieszyć i ułatwić mu życie, utopiec, wredniejszy z chwili na chwilę, no, Rudolf Valentino i jej dzieci nie, ale to marna pociecha, i Turu Brząszczyk też nie, trochę dlatego, że niedługo zna Konrada i nie jest od niego w żaden sposób zależny, a trochę dlatego, że - poza byciem wikingiem oraz rzeźbiarzem w drewnie z powołania - jest też nieuleczalnym optymistą z ogromną tolerancją na świat, nabytą skutkiem wieloletniego opiekowania się leciwym i mocno oderwanym od rzeczywistości, by nie powiedzieć nieelegancko "pomylonym", dziaduniem.
Nic dziwnego, że chwycony w bezlitosną garść codzienności Konrad odnajduje namiastkę spokoju wyłącznie podczas wizyt w całodobowym Tesco. Tam, pośród równych, wypełnionych wszelkim dobrem pod podłogi aż po sufit półek, w długich alejkach "na prawo makarony, na lewo - kasze" nie musi mówić, nie musi słuchać, nie musi odpowiadać na różne, często sprzeczne zapotrzebowania współmieszkańców, może całym sercem oddać się analizowaniu etykietek na żywności i wybieraniu keczupu idealnego - nieświadom, że właśnie skutkiem wizyt w Tesco wkrótce w jego szarym jak listopadowy dzień, beznadziejnym i trudnym życiu za chwileczkę zrobi się jeszcze trudniej i bardziej beznadziejnie.
Bowiem już za chwilę, w efekcie licznych zbiegów okoliczności, własnych starań - podjętych niewątpliwie w chwili całkowitego zaćmienia umysłu - oraz działania przeróżnych sił (Królowa Matka podejrzewa interwencję raczej Siły Wyższej, niż tytułowej Niższej) wejdzie w posiadanie (nic to, że tymczasowe) kolejnego Anioła Stróża.
A nie będzie to Anioł w typie Licha, słodkiego, zasmarkanego, z wydepilowanymi skrzydełkami i alergią na pierze, rozkosznego Licha, które można uszczęśliwić podarowaniem mu nowego środka do polerowania drewna oraz płynu do naczyń o zapachu malinowym.
Nie.
Tsadkiel jest Aniołem postawnym i pięknym. Takim, jakie widuje się na obrazach dawnych mistrzów. Złotowłosym, posągowym, o skrzydłach, które, rozłożone, zasłaniają niebiosa. Takim, którego naturalnym wyposażeniem wydaje się trąba wzywająca na Sąd Ostateczny, a ognisty miecz w dłoni nikogo nie dziwi. Jest oficjalnie Aniołem Skromności i Sprawiedliwości. Potężnym i mocarnym.
I upierdliwym.
Tsadkiel nie sprząta domu, jak Licho. Tsadkiel dba, by jego człowiek, pijąc herbatę, nie pozostał nieświadom faktu, że napar herbaciany zawiera 100–594 mg kofeiny w 1 litrze płynu uzyskanego z czarnej herbaty, a w przypadku zielonej herbaty wartość ta wynosi 160–450 mg/litr. I że - dla porównania - kawa parzona zawiera 386–652 mg na 1 litr, co oznacza, że picie pięciu szklanek herbaty może nie być obojętne dla zdrowia. Zwłaszcza, że - co podkreśli z naciskiem - kofeina (teina) zawarta w herbacie może wywoływać u niektórych osób negatywne skutki , hamuje ona bowiem neurogenezę w hipokampie, uczula receptory dopaminy, blokuje receptory adenozynowe, osłabia pamięć, zwiększa uczucie niepokoju i lęku oraz powoduje uzależnienie fizyczne.
Nie powinno się herbaty także słodzić, chociaż bowiem sacharoza (C12H22O11) nie jest substancją klasyfikowaną jako niebezpieczna według kryteriów GHS, ale on już wie swoje (próchnica! otyłość! zahamowany rozrost mięśni!) i ma na to dowody.
Tsadkiel wkroczy do sypialni swojego człowieka o godzinie 20.59 i wyłączy mu światło z informacją, że zgodnie z badaniami amerykańskich naukowców z roku 1978 opublikowanymi w numerze 7 czasopisma "Lancet" mózg ludzki optymalnie odpoczywa podczas snu w godzinach 21-6.
I tak o wszystkim.
Bez przerwy.
Taki właśnie Anioł wprowadza się do domu Konrada i to dosłownie chwilę po tym, gdy Konrad odkrywa, że oprócz Licha, utopca i różowych królików ma na strychu widma trzech żołnierzy Wehrmachtu, z upodobaniem oddających się grze w karty oraz gry planszowe, ale skłonnych do opuszczenia swej samotni w celu bratania się z lokalsami za pomocą pieczenia pierniczków i tegesu, wypijanego w sporych ilościach.
I na chwilę przed tym, jak w progu wspomnianego Domu Bez Imienia staje Carmilla, literacka agentka Konrada, bezdomna i w dwupaku, który to dwupak jest wynikiem szału dwóch ciał. Jedno ciało należało do Carmilli, a drugie do panicza Szczęsnego, najwyraźniej akurat znajdującego się w ostrej fazie uziemienia, obecnie zaś znajdującego się w zaświatach, czego Carmilla w żaden sposób nie chce przyjąć do wiadomości (podobnie jak pętania się po domu dwóch aniołów, małego i dużego, widmowych Niemców oraz utopca).
A wszystko to nie ułatwia niczego. Przynajmniej nie tak od razu.
Na okładce "Nomen Omen" zamieszczono fragment recenzji głoszący: "Marta Kisiel jest niczym Terry Pratchett, a nawet lepsza, bo on odkrył fabułę dopiero przy swojej czwartej książce, a jej udało się już przy drugiej".
Przy trzeciej też. O ile "Dożywocie", o czym Królowa Matka w swojej tradycyjnie przegadanej recenzji wspominała, można było czytać metodą "Jeszcze ten rozdział do końca i idę spać", napisane bowiem było metodą odcinkową, tak tutaj w ten sposób się nie da (to znaczy, da się, jeśli się jest wielodzietną mamusią oraz kobietą pracującą, a nawet przepracowaną, ale się wcale, a wcale tego nie chce).
I nie jest to jedyne nawiązanie do Pratchetta, jakie by Królowa Matka poczyniła.
Otóż nie ma ona wątpliwości, że będą osoby - i to możliwe, że będzie ich, tych osób, więcej niż kilka - które poczują się "Siłą niższą" rozczarowane.
Podobnie jak byli czytelnicy rozczarowani do głębi ukochanym i czczonym przez Królową Matkę na kolanach tomem Świata Dysku "Straż nocna".
I tacy, którzy recenzując "Nomen Omen" wyrażali opinię, że sama książka super, ale po co te wstawki o wojnie? Po co to płonące miasto, te ruiny, ta śmierć? Po co to wszystko, co Królowej Matce wydawało się w "Nomen Omen" najcenniejsze?
Czytelnicy, którzy czytając Martę Kisiel (i Terry'ego Pratchetta) po prostu chcieli się pośmiać.
I można się przy "Sile niższej" pośmiać, jasne, można prychać pod nosem, uśmiechać się, można nieprzystojnie rżeć nie bacząc na to, że się człowiek znajduje w miejscu publicznym.
Ale ten śmiech nie jest przede wszystkim, a książka nie jest tylko po to. Pod warstwą rozbawienia, pod barokowymi, złożonymi zdaniami, pod zaskakującymi porównaniami i nieoczekiwanymi skojarzeniami słownymi jest powieść o życiu, zwykłym, nużącym życiu, zmęczeniu, smutku i walce, by było w nim coś więcej niż smutek i zmęczenie.
Taką właśnie opowieść widziała Królowa Matka, gdy razem z Konradem wybierała ten keczup. Królowa Matka zresztą jest Konradem, minus choleryczny charakter oraz wywołująca westchnienia zachwytu posępna uroda (chociaż, przyznać musi, z biegiem lat choleryczność w niej rośnie, w zupełnym przeciwieństwie do urody), przyznawała się do powinowactwa duchowego już w recenzji "Dożywocia". Miała identyczny moment w życiu, w jej wypadku rolę spalonej Lichotki spełnił powrót do pracy, i nie do Tesco chodziła, a do supermarketu niedaleko domu swej Matki, co jest akurat bez znaczenia. Błądziła w tym supermarkecie między półkami, bez dzieci, bez męża, bez "a mamooo!", bez "ja chcę!", bez "a kupisz mi?", bez jednej myśli, cicha na zewnątrz , a wewnątrz płakała tak strasznie, że gdyby było to widać to w robocie byłaby przynajmniej karetka pogotowia, a kto wie, czy nie policja i straż pożarna do kompletu.
Taką opowieść widziała, gdy razem z Carmillą zmęczona, tak nieludzko zmęczona usiłowała odkopać siebie-Człowieka spod Matki, walcząc ze Społecznymi Oczekiwaniami i Poczuciem Obowiązku. I gdy płakała z Lichem "z tęsknoty - za kojącym szumem lasu za oknem, za plumkaniem deszczu o
taflę stawu, za rechotem żab i utopców, za stołem w kwiatki, za
wszędobylskimi mackami Krakersa, za paniczem i jego atakami poezji, za
depilowaniem skrzydeł na werandzie, za swoją przytulną gotycką
wieżyczką". I gdy czekała z Tsadkielem, którego nikt nie lubił, na mrozie na swojego człowieka, który nie nadchodził.
Siła Niższa, tytułowa siła niższa, wszechobecna, nie biorąca jeńców, jakże dobrze ją Królowa Matka zna. Niby niepozorna, niby niżej postawiona i nie tak efektowna jak jej starsza i ładniejsza siostra, Siła Wyższa, niby zajmująca się drobiazgami, a potrafi przysłonić to, co najważniejsze. Opanowuje te wszystkie pozbawione uroku, wypełnione nerwami dni, gdy wydaje się, że świat się sprzysiągł przeciw tobie - kot wymiotujący na starannie rozłożone na kanapie galowe ubranie dziecka, oczko w ostatniej parze rajstop, akumulator, który się wyładował akurat dziś, tylne światła odjeżdżającego autobusu i świadomość, że na następny będzie trzeba czekać w zacinającym deszczu przez 40 minut i w dodatku przyjedzie się do pracy mocno spóźnionym, twoje dziecko, budzące się z 39 stopniami gorączki w dniu, gdy dopinasz ważny projekt, nad którym pracowałaś dwa ostatnie miesiące, dopiero co nabyta zapiekanka, przelatująca pięknym łukiem nad stołem by, zahaczając o jasną bluzkę, plasnąć efektownie na podłogę (wszystkie przykłady z życia wzięte, żeby nie było), próbki jej działalności, przysłaniające całą, kolorową resztę świata.
Siła Niższa, która wcale nie jest bohaterką "Siły niższej" Marty Kisiel.
Co sobie Królowa Matka uświadomiła, zamykając książkę po przeczytaniu ostatniego zdania, już tęskniąc za mieszkańcami Domu Bez Imienia i zazdroszcząc im straszliwie. Tego cichego, spokojnego bycia ze sobą, tej akceptacji, którą osiągnęli, tej radości z faktu, że znaleźli swoją drogę.
A potem sobie zdała sprawę, że nie musi im zazdrościć. Miała takie dni. Każdy je ma. A potem o nich zapomina, przytłoczony codziennością, z całą jej szarością, powtarzalnością, banalnością i nie obfitowaniem w fajerwerki, i pozwala się przekonać chichoczącej w kułak Sile Niższej, że tak właśnie wygląda życie.
I tak sobie Królowa Matka pomyślała, że nowa powieść Marty Kisiel w nieoczywisty sposób opowiada o tym, co jest w tym życiu faktycznie istotne.
O tym, że to miłość jest tym, co się liczy, chociaż to takie wielkie słowo i człowiek się trochę wstydzi go używać, żeby się nie strywializowało. I że jeśli się kocha, lubi, akceptuje i szanuje to nie szkodzi, że nadejdą chwile, gdy Siła Niższa znowu da nam popalić (a potem znów, i znów), i gdy kolejny raz pokaże, na co ją stać. Stawi się jej czoła, bo ma się czego uchwycić - tego, co jest najważniejsze.
Wbrew całej Sile Niższej świata.
O tym jest, zdaniem Królowej Matki, ta książka. (i jest to jej ściśle subiektywne odczucie, nie-recenzenckie, za to bardzo osobiste, i można się z nim nie zgadzać, ale w niej siedzi ono nie do wyrwania, niczym Krakers przytwierdzony wszystkimi mackami).
Więc nie dawajmy się Sile Niższej, Kochani Czytelnicy.
Natomiast "Sile niższej" trzeba, a nawet należy :).