Na wstępie Królowa Matka chciałaby serdecznie przeprosić swoich Czytelników za to, że zmusza ich do przeczytania aż trzech części nierenalizy (ta ma cztery tysiące słów, bogowie moi, bogowie, Królowa Matka staje się ałtorką!!!). Chciała się ograniczyć do dwóch, słowo. Jeszcze jak drugą część pisała to miała szczere chęci, by na tym poprzestać, niestety, poniewczasie okazało się, że proza pani Michalak jest typu hamletycznego (Królowa Matka wyjaśni - typ hamletyczny literatury to taki, gdzie przez 4/5 dzieła nic wielkiego - a już na pewno nic rozstrzygającego - się nie dzieje, bohaterowie spacerują, oddają się układaniu błyskotliwych planów zemsty, monologują wzniośle, i snują głębokie przemyślenia, po czym w ostatnim akcie/na ostatnich kilkudziesięciu stronach dociera do nich - albo do autora - że terminy gonią, że to nie ma być "Wojna i pokój", tylko jednotomowa opowiastka, że wydawnictwo za chwile zażąda zwrotu już wydanej zaliczki, więc wszyscy bohaterowie zostają zgromadzeni w jednym miejscu i kwadrans później sprawa zostaje rozwiązana za pomocą kilku prostych zabiegów i narzędzi, jak na przykład zatrutego wina, zatrutego rapiera, pierścionka zaręczynowego w szampanie, księdza gotowego do spełnienia obowiązków zawodowych lub jeźdźca na karym rumaku. Oczywiście w wypadku pisarstwa Katarzyny Michalak należy z powyższego opisu wykreślić słowo "głębokie" i "błyskotliwe").
Jako typ hamletyczny autorka mniej więcej 50 stron przed końcem zaczyna mnożyć trudności i dodawać wątki, dopychając je kolanem, żeby się zmieściły. Królowa Matka przyznaje, że już dobry kawałek temu osiągnęła etap, gdy do dalszej lektury zmuszało ją jedynie poczucie Obowiązku Wobec Ludzkości, ale, niestety, obowiązkowa była zawsze, więc teraz brnie dalej.
Pozostawiliśmy Herołinę w chwili, gdy nalewka się przegryzała, poczekajczanie nadal jej nie lubili, Holender nadal był chmurny i wyniosły, PŁ zaczynał przejawiać pewne objawy zniecierpliwienia, a biedaczce nie wychodziło zakochiwanie się w nim, chociaż się starała.
I oto sprawy zaczynają się (jeszcze bardziej) komplikować.
Podczas jednego z dyżurów w ZOO umiera czarna pantera (mając taka opiekę? - toż mus nam tu wszystkim pocmokać z niedowierzaniem!), Herołina, zamiast skonstatować ten smutny fakt, a potem zrobić sekcję, jak każdy normalny lekarz weterynarii, wpada do klatki zwierzątka, rzuca się na kolana i, tuląc jego głowę do łona, zawodzi: "Jaga, nie umieraj!". Zostaje z klatki wyciągnięta siłą, a potem wezwana na dywanik do Dyrektora. Podczas, gdy Dyrektor, ten dusza człowiek, zamiast udzielać jej reprymendy i grozić wyrzuceniem na zbitą buzię rozpływa się w zachwytach nad "kolejną rzeczą, która wejdzie do legend naszego ZOO, ach, jaka szkoda, że mnie tam nie było, droga pani Patrycjo!!!", drzwi się nagle otwierają i staje w nich Holender. Chce się wycofać, ale Dyrektor zaprasza go do środka i demaskuje w sposób tyleż finezyjny (encore, brawa dla autorki!), co zaskakujący (Herołinę, bo chyba nikogo więcej): " - Będziesz miał o czym pisać. Pani doktor, jak zauważyłem, bohaterka twej najnowszej powieści, dzisiaj wyprawiła na tamten świat twoją ulubioną modelką, czarną panterę. Ale najpierw utuliła ją czule do wiecznego snu.
Holender zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc. Patrycji straszne podejrzenie zjeżyło włosy na głowie.
Jaga - modelka. Holender - Gabriel. Pani doktor - bohaterka powieści. Dyrektor sięgnął na półkę uginającą się od dziesiątków tomów i wyciągnął jeden z nich. Na okładce skradała się czarna pantera. Tytuł brzmiał: Cień Wielkiego Kota. Autorem był Gabriel A. Mroczny - posiadacz skrytki numer 34 na poczcie w Lublinie".
Wstrząśnięta Herołina leci do domu (nie bardzo wiadomo jak, wygląda na to, że wybiega z ZOO w godzinach pracy i zasuwa, szlochając, 20 kilometrów na piechotę), niestety, w domu nie może oddać się rozpaczy, bo zastaje siedzącego przy jej własnym stole poczekajkowego Gandalfa, który - chociaż jest jasnowidzem i wróżem - nic nie rozumie z jej bełkotu przeplatanego ze szlochem, więc Herołina wyjaśnia mu dobitnie, o co się wścieka: " - Bo mój Amre, mój wspaniały wymarzony Amre, okazał się parszywym, podłym bandziorem. Skurwielem, który kobietę zakatował niemal na śmierć. - Każde słowo, wypowiedziane wolno i dobitnie sprawiało, że staruszek kurczył się w sobie. — A ja zdążyłam go pokochać". Słusznie wpadasz w zdumienie, Luby Czytelniku, Królowa Matka też objawów tego uczucia (ani, mówiąc szczerze, żadnego innego) nie zdołała zaobserwować, ale nic to, wyznanie słyszy też Holender (najwyraźniej lecący 20 kilosów w ślad za spłakaną Herołiną), który nie dość, że nie odnosi się do niego romantycznie, to jeszcze brutalnie oznajmia Patrysi, że jej listami to on, o , w piecu pali! i dziewczynie nie pozostaje już nic innego jak tylko popaść w depresję, uprzednio wyniósłszy wszystkie książki Gabriela A. Mrocznego na strych, bo nie może już na nie patrzeć bez uczucia bolesnego skurczu serca.
W zanurzaniu się w rozpaczy przeszkadzają Patrycji lokalsi, których cieląca się krowa doznaje komplikacji, że zaś weterynarz powiatowy leży gdzieś pijany zmuszeni są wezwać na pomoc Herołinę, chociaż silnie są do niej nieprzekonani, i to mimo faktu, ze nie czytali książki i nie wiedzą, jak fachowo pani weterynarz zajmuje się powierzonymi jej zwierzątkami w ZOO (" - Gówno tam, niech zdychają. Babie kroić nie dam"), a łamać się zaczynają dopiero przy: "Zapłacisz pan, gdy operacja się uda. Jeśli nie, ja zapłacę: i za krowę, i za cielaka". Królowa Matka, ta czepiająca się z zasady wszystkiego istota, sprawdziła, po ile według brata Gugla chodzą krowy z cielętami, wyszło jej, że po około 3,5 tys, co po prostu musi oznaczać, że za usługi weterynarza zamojskie ZOO płaci jak za zboże, skoro na tego typu zakupy stać osobę odciętą od mamusinej sakiewki. No ale to drobiazg, grunt, że pani weterynarz udatnie przeprowadza zabieg cesarskiego cięcia, okoliczni silni mężczyźni mdleją jak dziewice w gorsetach, krew się leje, ale krowa i krowię przeżywają, a Patrysia zyskuje w oczach okolicznego pospólstwa ( a jak - że Królowa Matka nieco wybiegnie w streszczaniu - nazajutrz przegalopowuje przez wieś w tę i nazad na czarnej jak skrzydło kruka rasowej klaczy, na którą wymieniła swój samochód - i, tak, Kochany Czytelniku, Królowa Matka znowu dokonała porównania cen i oto, co jej wyszło - samochód typu ford, powiedzmy, ford fiesta z, powiedzmy, 2004 roku - 4,5 tys, klacz czystej krwi arabskiej rodowodowa, około 11 tys plus koszty utrzymania, wnioski - Królowa Matka też chce być taka biedna jak Patrysia!!! - no więc, jak przegalopowuje na swoim spełnionym marzeniu, które następnie zrzuca ją przez łeb prosto u wejścia do pubu to już w ogóle lud wiejski uznaje, że teraz to pani doktor powinna się ino nauczyć pić i już całkiem swoja kobita się z niej zrobi).
Zanurzać się w rozpaczy nadal jednak nie może, bowiem nieoczekiwanie najeżdża ją Hania, przepiękna przyjaciółka, konsekwentnie opisywana jako osobniczka wbita w niebotycznie wysokie szpilki, najbardziej mini minispódniczki, jakie istnieją i ze zjadliwie niebieskim cieniem na powiekach oraz makijażem niemal scenicznym ("Haneczka w pełnym makijażu, sukni wieczorowej niemalże i szpilkach, w których jej nogi na wybojach chwiały się komicznie", "Bez postarzającego ją o naście lat makijażu i dziesięciocentymetrowych szpilek wyglądała wreszcie po ludzku" - pozwala to wysnuć daleko idące wnioski na temat poczucia piękna u pani autorki), której entourage jednakże najwyraźniej zachwyca okoliczną męską młódź. Hania tarza się w ogólnym zachwycie z błogim uśmiechem, łypie chętnym okiem na Łukaszka, bo to wiadomo, on piękny, ona piękna, pasują do siebie, zaś zdesperowana i wciąż nie zakochana Herołina postanawia zrobić coś ze swoim pozbawionym emocji życiem, lecz, niestety, nie może, odkrywa bowiem, że ktoś jej zarąbał już przegryzioną nalewkę ("Jakaś cholera ukradła butelkę z urocznym winem i teraz zapewne zakochiwała się w pierwszej istocie, którą napotkała na swej drodze (...) Następna pełnia będzie dopiero za miesiąc, a jak sobie przypomniała rwanie nago lubczyku i wyciskanie purchli na ropusze...").
Do kradzieży przyznaje się już wkrótce dziadek Aureliusz (znaczy się, Gandalf), tłumacząc, że nie chciał, aby "wiązała się siłami Magii z Łukaszkiem"), racjonalne i błyskotliwe argumenty ("Znam obu, i Artura, i Łukasza: Diabła w ludzkiej skórze i Władcę Pieniądza") do Herołiny nie przemawiają, więc dziadek jej wino oddaje, po czym niemal natychmiast przez pomyłkę upijają się nim Hania i Najpiękniejszy Z Całej Wsi Zenek, którzy zaczynają bezzwłocznie planować ślub (w tym "niemal" mieści się, brutalnie usunięte ze streszczenia przez Królową Matkę, której się już w głowie od tych wszystkich... eeee... zwrotów akcji kręcić zaczyna, co następuje: wiejskie disco z mordobiciem - "Bodziesz? Jak bydle? Bier sztachetę, bij się jak człowiek!" - męska rozmowa Gabryjela, Łukaszka i Artura, zakończona wymianą iście dyskotekowych argumentów - "Patrycji skrzywdzić nie pozwolę! - Ty nie pozwolisz?! Ty?! - Łukasz roześmiał mu się w twarz, posyłając porozumiewawcze spojrzenie Arturowi stojącemu za plecami Holendra. Ten uniósł wyniesioną z pola walki sztachetę i z rozmachem uderzył niczego niespodziewającego się mężczyznę w krzyż. Holender padł jak ścięte drzewo. Ból obitych nerek mało nie odebrał mu przytomności - Co, bydlaku - Artur złapał leżącego za włosy, by zajrzeć mu w twarz - sam masz ochotę na panią doktor? (...) Odrzucił głowę Gabriela, aż rąbnęła o ziemię." - , zaprzęganie rasowej klaczy do wozu drabiniastego celem użycia jej do zwożenia siana - "Koń, istota o mózgu nie większym od mandarynki, doszedł do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej... się położyć" - , prześmieszne opisy prób nauczenia Patrysi prowadzenia traktora, sielskie opisy sianokosów, desperacka próba zdobycia Patrysinego wianka przez Łukasza, jeszcze bardziej desperacka - oświadczyn oraz zwiedzanie przez Patrycję i jej Dyrektora ZOO w Lublinie, "na obchodach którejś tam rocznicy czegoś tam", zapewne powstania w dalekiej przyszłości, bowiem ZOO w Lublinie nie istnieje, a jego budowa, i to w wersji mini, planowana jest na rok 2014, o, tu, prosimy bardzo, linkuś).
Na szczęście dla Hanusi nawet moc nalewki nie wytrzymuje konfrontacji z dojeniem krów i prowadzeniem sporego gospodarstwa rolnego, wietrzeje z głowy (nie to, co w literackim pierwowzorze, tak, Królowa Matka zauważyła tę... hm... przypadkową zbieżność, bo, doprawdy, nie chce jej się wierzyć, że mogłaby to być świadoma inspiracja) i dziewczę, uwolnione od mocy magii, opuszcza Poczekajkę pozostawiając Patrycję jej depresji.
Chyba z tej depresji właśnie Patrycja lekceważy podesłanie jej drugiej karty tarota - tym razem Wisielca - i wreszcie wpada do studni, na co czytelnicy czekają od początku książki. Wpada popchnięta od tyłu, udaje jej się chwycić łańcuch, na którym wisi wiadro, teraz oprócz wiadra wisi też Herołina i czeka na pomoc, niestety, gdy podnosi głowę, by wołać o pomoc zauważa, że "Nad studnią pochylała się... Janka. I nagle Patrycja zrozumiała, kto chciał się jej pozbyć (...) i kto czekał teraz, z oczyma nieruchomo utkwionymi w jej twarzy, oczyma wypełnionymi chorą nadzieją i nie mniej chorą nienawiścią, aż rywalka pójdzie na dno.
- Pomóż mi - poprosiła Patrycja, wiedząc, że prosi na próżno. Janka milczała. Oczy miała zimne i nieruchome jak rekin", a Królowa Matka ostatecznie przekonuje się, że Janka jest jej ulubioną bohaterką tej powieści, bowiem z żadną inną występującą w niej osobą nie zdarzyło się Królowej Matce do tego stopnia identyfikować.
Ostatecznie po długim czasie wyciąga Herołinę z tej studni Holender (już wiesz, Czytelniku, że pytanie, dlaczego akurat on, co robił w okolicy i takie tam byłyby zupełnie bezsensowne, więc po prostu etap stawiania niewygodnych pytań pomińmy), ale gdy tylko zaczyna być miły rozmowa schodzi na Łukaszka i nasze gołąbeczki z miejsca zaczynają się kłócić, zaś Czytelnik, świadom, że do końca książki zostało ze trzydzieści stron, zaczyna podejrzewać, że oni się jednak nigdy nie zejdą i po co w takim razie, do licha, było wprowadzać cały ten wątek.
W dodatku Patrysia traci też pracę, to znaczy, nie traci, ale ZOO nie dostaje zgody na zatrudnienie weterynarza na cały etat, co oznacza, ze Herołina nie dostanie kredytu na zakup chatki i będzie musiała wrócić z podkulonym ogonem do mamusi. Czytelnicy zaczynają zastanawiać się z rosnącym napięciem, PO CHOLERĘ w ogóle w takim razie napisana została cała ta książka, na szczęście w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze pojawia się czarodziej Aureliusz, który, zdobywszy włos Patrycji i Holendra, czyni z nimi magiczne coś przy świecy w dziwnym lichtarzu i tajemniczych symbolach wypisanych na stole, a zatem możemy być chociaż o przyszłość tego stadła całkowicie spokojni.
I rzeczywiście, już na drugi dzień nadciąga potworna burza z huraganem, dziadek Aureliusz skłania Holendra, by udał się do chatki Patrycji, i pilnował jej, gdyż "znając tę szaloną dziewczynę, zamiast się bać, stanie pod broną i będzie podziwiać pioruny" (niechętnie przyznając, że Gandalf bezbłędnie ocenił inteligencję panienki Królowa Matka jednocześnie nie może mu wybaczyć, że zlikwidował kolejną okazję, by raz na zawsze nieodwołalnie wyeliminować geny Patrycji z genetycznej puli ludzkości), żeby się Holender rwał do powierzonego mu zadania to powiedzieć się nie da, no ale ostatecznie idzie, siedzą w chatce, iskrzy między nimi, co wiemy wskutek tego, że pani Kasia tak napisała, i wreszcie burza nadchodzi, idiotka Herołina uparcie stara się te geny wyeliminować ("Gabriel wepchnął Patrycję do środka, przez chwilę walczył z drzwiami (walki tej nie ułatwiała mu uratowana, podskakując nad jego ramieniem, by dojrzeć, co też się wyrabia na zewnątrz"), ostatecznie jednak daje się zamknąć w letniej kuchni, jako, że jest przemoczona przebiera się w ciągle wiszącą na drzwiach szafy ślubną suknię, Gabriel zaś, przeciwnie, rozbiera się ("Tak wspaniale umięśnionego mężczyzny, o tak pięknie opalonej, lśniącej i gładkiej skórze nie widziała w całym swoim dwudziesto-z-hakiemletnim życiu, No dobra, szczerze, w ogóle niewielu półnagich facetów oglądała" - bowiem w tym tajemniczym świecie, w którym błądzi umysł pani autorki, dziewicom na plaże wstęp jest surowo zabroniony), po czym oczywiście nareszcie staje się to, co stać się miało ("Jęknął, po czym przelał żar trawiący lędźwie w jeden pocałunek") i to tak efektownie, że stare łóżko Patrycji idzie w drzazgi, do kulminacji wszakże nie dochodzi, gdyż tuż-tuż przed nią Holender zauważa biegnącą drogą Jankę, która, podpaliwszy chatkę sama zajęła się ogniem.
Chatkę gasi deszcz, Janeczkę - gołymi rękami - Holender, oboje poparzonych zabiera pogotowie, zaś Herołina dostrzega jeszcze jedną łunę - płonie wiatrak Holendra, podpalony przez wrażego Arturka i prawie równie wrażego Łukaszka w mniemaniu, że pozbawiony ukochanego dachu nad głową Holender wyniesie się ze wsi, a tym samym Patrycji nic w Poczekajce nie będzie już trzymać.
Wiatrak pali się do gołej ziemi, zszokowaną Patrycję dostarcza do domu Łukaszek, dzielnie odgrywający rolę rycerza na białym koniu, niestety, dość szybko dowiaduje się, że rycerzem został ktoś inny, wściekły rzuca więc uwagę o tym, że jeśli Patrysia pragnie zostać panią hrabiną to, przykro mu bardzo, ale ten etat jest już zajęty, po czym okazuje się, że, blefując, trafił, i nasz Gabryjel istotnie jest żonaty, co do tej pory skutecznie ukrywał nawet przed dziadkiem Gandalfem.
W tej sytuacji Patrysi pozostaje tylko cierpieć widowiskowo, co czyni z poświęceniem, co autorka z równym poświęceniem (i wracając do języka dwunastoletniej egzaltowanej i raczej histerycznej gimnazjalistki, który po fatalnym początku nieco wygładziła w środku powieści) opisuje, i co z niewyobrażalnym poświęceniem Królowa Matka przeczytała i Wam, Kochani Czytelnicy, tu streszcza ("Jej ciche słowa, w których nie było wyrzutu czy potępienia, a tylko suche stwierdzenie faktu, trafiły prosto w jego zbolałe serce. (...) Wyszła wreszcie z cienia i mógł zobaczyć jej oczy pełne cierpienia. (...) Uniosła wzrok, zajrzała pytająco w szare oczy i już wiedziała, że przegrała. Tak jak one teraz wyglądałby ptak schwytany w dłoń. Strach i odraza — te dwa uczucia widziała tylko przez ułamek sekundy: mignęły w oczach, ściągnęły rysy twarzy. Szklaną taflą odcięły jej drogę do tego mężczyzny"). W trakcie efektownej pyskówki Holender rzuca naszej naiwnej Herołinie w twarz, że jej narzeczony (czyli Piękny Łukaszek, że Królowa Matka uświadomi tę bardziej oszołomioną część Czytelników) wziął pieniądze od jej mamusi (chociaż niedokładnie wie, za co), Herołina mu nie wierzy, czemu się trudno dziwić, żąda wskazania jej drogi do domu narzeczonego, gdy zaś do tego domu podjeżdża (konno!) wchodzić na rozstrzygająca rozmowę już nie musi, przez okno widzi bowiem, jak jej mamusia (która zjechała była nieoczekiwanie na inspekcję), oszołomiona urodą Łukasza, oraz on sam... jakby to elegancko ująć... o - nawzajem obdarzają się rozkoszą. Zupełnie otępiała, idzie przed siebie tłukąc przy okazji szpicrutą kogo popadnie ("Świst szpicruty. Zduszony krzyk mężczyzny chwytającego się za płonący krwawą pręgą policzek. Szalone z nienawiści oczy dziewczyny, mierzącej końcem szpicruty prosto w jego twarz. I trzy słowa - Nie. Dotykaj. Mnie."), nieświadoma, że za jej plecami poczekajkowy Gandalf, zbrojny w znalezioną w ruinach wiatraka nadpaloną zapalniczkę i ukrytą w kieszonce na piersi, włączoną komórkę, połączoną z policją, przeprowadza zasadniczą rozmowę z Łukaszkiem i Arturkiem (który okazuje się być nie Zuy, ale nawet Jeszcze Gorszy i tym samym staje się Jeszcze Gorszym Arturem, w skrócie JGA), w której na jaw wychodzą przeróżne ciekawostki.
Jak na przykład ta, że Janeczka wcale a wcale nie chciała dobrowolnie oddawać wianka Łukaszowi, no skądże znowu, była dziewczęciem słodkim i pięknym, i czystym jak krynica górska, ale została spojona drinkiem z tabletką gwałtu, którymi w wielkich ilościach dysponował JGA ("od lat trudnił się rozprowadzaniem w kręgach dubbingowych pigułki gwałtu. Jako lekarz weterynarii miał do tego specyfiku nieograniczony dostęp..."), i której użyczył przyjacielowi niezdolnemu pogodzić się z faktem, że chodzi po tej ziemi dziewczyna, która go nie chce. Skutki znamy, pan hrabia dał w mordę i Łukaszkowi, i narzeczonej, nie uszkodził jej tak ostatecznie, jak to przez 5/6 książki sugeruje autorka, ostatecznie uszkodziła się sama, łykając ogromną ilość kolorowych (inne by pewnie nie podziałały) tabletek i usiłując umrzeć w towarzystwie ściskanego w dłoni zdjęcia przedstawiającego ją i Holendra w rozkwicie ich tak brutalnie zdławionego uczucia.
Źli, źli panowie zostają przez dziadka Aureliusza ukarani rzuceniem uroku na ich męskość (nie, Czytelniku, to ci się nie śni), ale tego wszystkiego funkcjonująca półprzytomnie Patrycja się nie dowiaduje, dowiaduje się za to, że bank sprzedał jej chatkę komuś, kto zapłacił żywą gotówką i w obliczu tego ostatniego ciosu pozostaje jej tylko jedno - podciąć sobie żyły.
Co też czyni.
W szpitalu na oddziale psychiatrycznym ratują ja jak mogą, bo - nie znając jej dobrze - nie wiedzą, że rzecz jest z definicji skazana na niepowodzenie, mimo to stawiają ją jakoś tam na nogi i wypisują ze szpitala, który, notabene, wcale nie jest mordownią z pasami, tak udatnie opisaną w najnowszym dziele autorki.
Podleczona na ciele (bo o umyśle to już na początku książki nie było co wspominać) Herołina jedzie do ZOO, pożegnać się z Dyrektorem ("Uniósł jej dłoń do ust i ucałował. - Jest pani najlepszym lekarzem, z jakim miałem zaszczyt pracować. To miejsce będzie na panią czekało" - współczucie dla zwierząt pana Dyrektora w tej chwili niemal Królową Matkę zabiło, takich strasznych wizji jak Patrysia w roli najlepszego lekarza nie należy rzucać w twarz osobom chorym na serce!), personelem ("- Ten pyton-albinos... - ten z długiej listy zwierząt, które pani doktor wykończyła, że Królowa Matka przypomni - - Kierownik umilkł, przełykając. Z trudem.- To był ginący gatunek, ale... pani była cenniejsza. Nawet od niego"), i nareszcie jedzie do swej chatki, przed którą stoi, tłumiąc szloch, tłum poczekajczan, którzy zdążyli pokochać Herołinę jak własne dziecko czy tam matkę, niestety, nie ma wśród nich Gabryjela i nie może mu Herołina niczego powiedzieć na pożegnanie (" (...) nie dało czasu na wyrwanie z poranionego serca i zdławionego łzami gardła tych najważniejszych słów. „Powiedz, że go kocham!", krzyczały jedynie oczy Patrycji. „Zawsze będę go kochała! Powiedz mu to!") i już, już, już się Patrycja kieruje w stronę samochodu, który ma ją uwieźć w świat bez marzeń, gdy nagle...
Zaczyna się dziać.
"Mieszkańcy rozstąpili się nagle, szmer rozmów ucichł, zmieniając się w pełne podziwu i respektu milczenie. Wolnym krokiem, ze swym tajemniczym uśmiechem na twarzy, nadeszła Berenika, zamiatając kurz drogi pyszną ciemnozieloną suknią. Dziadek pochylił się, całując czarownicę w rękę, a potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę zaadresowaną do Patrycji. Pismo było dziwnie znajome. Zawartość również. Karta tarota. Tylko jedna. „Kochankowie". Odwrócił oniemiałą Patrycję w stronę łąk, przez które na złamanie karku gnał jeździec na czarnym jak źrenica kota rumaku".
Zdław szloch, Czytelniku, otrzyj łzę, która mąci Ci wzrok, przed Tobą jeszcze zdziwko stulecia: "Sięgnął do sakwy przytroczonej do siodła i podał jej... Podał gruby plik listów przewiązany wstążką.
- Tylko one ocalały z pożaru.
Spojrzała na niego, a potem znów na listy adresowane jej ręką na skrytkę pocztową numer 34 w Lublinie" i niestety, nie uzyskasz odpowiedzi, jakim cudem, a to jest jedyna rzecz, która w tym dziele Królową Matkę naprawdę zainteresowała.
I to już...
...jest...
UFFF!!!
KONIEC
A teraz wnioski.
W czasie jednej z rozmów Patrycji z koleżanką z pracy pada zdanie: "Polonistka w liceum powiedziała, że jestem grafomanką. Nigdy z żadnego wypracowania nie dostałam więcej niż trzy z minusem", z jakiegoś wywiadziku, linka do którego Królowa Matka nie ma (jeśli ktoś ma, byłaby wdzięczna za podesłanie) wie ona, że zdanie jest autobiograficzne i podobno zablokowało autorkę na szesnaśnacie lat, i taki imperatyw Królowa Matka poczuła, by tej nauczycielce szczerze i z głębi serca pogratulować fachowości, chłodnego oka i trafnego osądu, miło jest wiedzieć że w szkołach pracują (miejmy nadzieję, że jeszcze!) prawdziwi fachowcy.
Z jednym tylko Królowa Matka się nie zgadza - Katarzyna Michalak nie jest grafomanką. Z tego, co Królowa Matka wie o grafomanach, tryskają oni pomysłami niczym fontanna di Trevi, podczas gdy Katarzyna Michalak nieustannie cytuje samą siebie. Królowej Matce wystarczyła lektura dwóch i pół książek oraz recenzji Zwierza by dostrzec kalkę na kalce kalką poganiającą - proste i niewinne dziewczę po trudnym dzieciństwie pragnące nade wszystko domku na wsi, nabywanie domku w ten sam, kretyński sposób, bez obejrzenia go, w "Nadziei" IDENTYCZNY wątek co w "Poziomce", też dziewczę chore na raka trzustki, bezobjawowego (podobnie jak bezobjawowa jest np. ciąża poziomkowej bohaterki, która to bohaterka w siódmym miesiącu lata z drabiną po ogrodzie i rozwiesza na drzewach 21 domków dla ptaków) też jedzie we świat, tyle, że nie do Afganistanu, ale Iraku, i też okazuje się uzdrowiona cudem, w "Mistrzu" motyw dziewczęcia, co się stacza, bo samo na świecie zostało, ale kończy studia na UJ, piękne dziewczyny, którymi "aż dziw, że żaden facet się nie chciał zaopiekować, bo przecież każdy powinien chcieć, i to za darmo", wszyscy piszą i czytają książki pani Michalak, wszyscy nad nimi płaczą (ze wzruszenia, ze wzruszenia, Królowa Matka wie, że ta kwestia wymaga doprecyzowania), normalnie autoplagiat. Taka automania, nie grafomania, książki pisane metodą, "wezmę to, co już napisałam, pozmieniam imiona, a jak mi zabraknie weny wezmę coś, co napisał ktoś inny, na pewno nikt się nie zorientuje!" (inna rzecz, że jak pani autorka podaje swoją inspirację to bez jej wskazówek też nikt by się nie zorientował, i tak na przykład określenie Patrycji współczesną Anią z Zielonego Wzgórza może spowodować wyłącznie opad szczęki, albowiem Patrycję - infantylną kretynkę, w porównaniu z którą ameba ma bogate życie wewnętrzne - i Anię - pełną wdzięku, błyskotliwą istotę o barwnej osobowości - łączy jedynie płeć i kolor włosów, i może ktoś powinien uświadomić panią autorkę, że zafiksowanie na czarach, wróżbach, sabatach i rycerzu na karym rumaku NIE JEST tożsame z żywą wyobraźnią).
We wszystkich recenzjach, i pozytywnych (czyli w większości, co będziemy ściemniać), i w negatywnych, pada pytanie, dla kogo są te książki. Zawsze wymieniane są młode nastolatki, kury domowe, przysłowiowe kucharki - i z żadną z tych opinii Królowa Matka się nie zgadza, bo o wszystkich wymienionych grupach ma znacznie wyższe mniemanie, a już zwłaszcza młodym nastolatkom, pragnącym przeczytać historię o miłości niewinnego dziewczęcia i posępnego, chmurnego mężczyzny, ukrywającego w swym domostwie obłąkaną żonę, która wymyka się spod nadzoru i dokonuje zamachów na dziewczę oraz podpalenia domostwa Królowa Matka radziłaby z serca przeczytać zamiast "Poczekajki" oryginalną powieść, z której pani Michalak zerżnęła ten wątek, przynajmniej będą obcowały z pięknym językiem i literaturą światową.
Oszczędzona zostanie im również ekspozycja na wyjątkowo szkodliwe poglądy autorki, na jej niewyobrażalną mizandrię (dobry mężczyzna to mężczyzna albo mający czworo dzieci, albo stojący nad grobem, reszta to szuje,gwałciciele, brutale, alkoholicy itepe, itede) połączona ze zdumiewającym w obliczu tej mizandrii przeświadczeniem, że głównym celem życia kobiety jest zacumowanie u męskiego boku za wszelką cenę (no i napisanie powieści Katarzyny Michalak, co jest równie szkodliwe), a także dziwacznym antyfeminizmem, wręcz mizoginią (wszystkie bohaterki to albo zdziry i nimfomanki, albo dziewice bez charakteru, ale za to piękne, wszystkie z umysłowością, w porównaniu z którą rozwielitka jest Imanuelem Kantem), na wyroki ferowane z zadziwiającą łatwością i pewnością siebie osoby wszechwiedzącej...
A propos osób wszechwiedzących.
Tak się złożyło, że ostatnio (no, w ciągu ostatnich dwóch lat :)) Królowa Matka przeczytała pozycje jeszcze dwóch autorek, które wydały jej się koszmarne. Takie okropne jak "Poczekajka" nie (takie okropne nie jest nic), ale źle napisane, irytujące, lecące stereotypem. Mimo to nie wywołały w niej one chęci rozerwania obu pań na strzępy, a to z jednego powodu - obie autorki, nie ukrywając, że wydając książki spełniły swoje marzenia, ciesząc się tym i opowiadając o swoich powieściach na forach (i na pewno także przejmując się recenzjami negatywnymi) nie biegały jednocześnie po internecie, lansując się gdzie popadnie, a potem obrażając wszystkich, którzy nie popadli posłusznie w zachwyt i wymagając na moderatorach for usuwanie wątków na swój temat.
Słowem, ekspozycja na wybujałe "ego" autorki może być dla co wrażliwszego czytelnika równie szkodliwa, co na jej poglądy.
Królowa Matka, sięgając po "Poczekajkę" wiedziała, że nie sięga po "Ulissesa", ale jest ona osobą, która dzieli literaturę na tylko dwa rodzaje - złą i dobrą (teraz na trzy - złą, dobrą i Katarzynę Michalak), a z założeniem, że literatura tzw. kobieca musi być niższych lotów, musi odmóżdżać i musi być prosta w odbiorze dogłębnie się nie zgadza. Nie, nie musi, podobnie jak nie muszą być prostymi kryminały, przez wiele lat podobnie oceniane.
Problem w tym, że - zdaniem Królowej Matki - powieści pani Michalak są absolutnie dla nikogo i w ogóle nie powinny być wydane, są bowiem fatalne, napisane niechlujnie, bez żadnej troski o realia, na jedno kopyto - wiele dziwnych, nudnych, źle napisanych rzeczy Królowa Matka czytała w życiu, ale nigdy czegoś... czegoś... TAKIEGO. Pod koniec "Poczekajki" czuła się, jakby jej mózg poddawany był wyrafinowanym torturom (a dla równowagi psychicznej jednocześnie czytała "Wolf Hall" Hilary Mantel, książkę o epoce Tudorów pełną interesujących smaczków z epoki w rodzaju gotowania żywcem królewskiego kucharza, więc na torturach zna się jak mało kto).
Cokolwiek mówiłoby się o jakichkolwiek innych książkach jakiegokolwiek rodzaju WSZYSTKO to przy "Poczekajce" (et consortes :)) arcydzieło (nawet harlequiny, które przynajmniej pisane są dla pieniędzy, pod pseudonimami i nikt nie udaje, że mają one zbawić świat), Królowa Matka pisze to całkowicie poważnie - "Poczekajka" to najbardziej niechlujna, najgorzej napisana, najbardziej pozbawiona sensu rzecz, jaką czytała, i porównywanie jej do jakiegokolwiek dzieła jakiegokolwiek autora uwłacza temu innemu autorowi. I jego dziełom też.
A teraz -
Królowa Matka żegna się z Katarzyną Michalak, serdecznie gratuluje tym z Czytelników, którym udało się przebrnąć przez wszystkie trzy strumienie świadomości i informuje tych, którzy sugerowali, że powinna ruszyć na "Ferrin", że nie, dziękuje :). Na bardzo, bardzo, BARDZO długo (jeśli w ogóle).
Ale raczej w ogóle.
Albowiem "dusza dziewczyny leży zwinięta w kłębek gdzieś na samym dnie jaźni (i bełkocze) i ma zamiar tam pozostać do końca świata".
Otóż to :).
Jako typ hamletyczny autorka mniej więcej 50 stron przed końcem zaczyna mnożyć trudności i dodawać wątki, dopychając je kolanem, żeby się zmieściły. Królowa Matka przyznaje, że już dobry kawałek temu osiągnęła etap, gdy do dalszej lektury zmuszało ją jedynie poczucie Obowiązku Wobec Ludzkości, ale, niestety, obowiązkowa była zawsze, więc teraz brnie dalej.
Pozostawiliśmy Herołinę w chwili, gdy nalewka się przegryzała, poczekajczanie nadal jej nie lubili, Holender nadal był chmurny i wyniosły, PŁ zaczynał przejawiać pewne objawy zniecierpliwienia, a biedaczce nie wychodziło zakochiwanie się w nim, chociaż się starała.
I oto sprawy zaczynają się (jeszcze bardziej) komplikować.
Podczas jednego z dyżurów w ZOO umiera czarna pantera (mając taka opiekę? - toż mus nam tu wszystkim pocmokać z niedowierzaniem!), Herołina, zamiast skonstatować ten smutny fakt, a potem zrobić sekcję, jak każdy normalny lekarz weterynarii, wpada do klatki zwierzątka, rzuca się na kolana i, tuląc jego głowę do łona, zawodzi: "Jaga, nie umieraj!". Zostaje z klatki wyciągnięta siłą, a potem wezwana na dywanik do Dyrektora. Podczas, gdy Dyrektor, ten dusza człowiek, zamiast udzielać jej reprymendy i grozić wyrzuceniem na zbitą buzię rozpływa się w zachwytach nad "kolejną rzeczą, która wejdzie do legend naszego ZOO, ach, jaka szkoda, że mnie tam nie było, droga pani Patrycjo!!!", drzwi się nagle otwierają i staje w nich Holender. Chce się wycofać, ale Dyrektor zaprasza go do środka i demaskuje w sposób tyleż finezyjny (encore, brawa dla autorki!), co zaskakujący (Herołinę, bo chyba nikogo więcej): " - Będziesz miał o czym pisać. Pani doktor, jak zauważyłem, bohaterka twej najnowszej powieści, dzisiaj wyprawiła na tamten świat twoją ulubioną modelką, czarną panterę. Ale najpierw utuliła ją czule do wiecznego snu.
Holender zmarszczył brwi, nic nie rozumiejąc. Patrycji straszne podejrzenie zjeżyło włosy na głowie.
Jaga - modelka. Holender - Gabriel. Pani doktor - bohaterka powieści. Dyrektor sięgnął na półkę uginającą się od dziesiątków tomów i wyciągnął jeden z nich. Na okładce skradała się czarna pantera. Tytuł brzmiał: Cień Wielkiego Kota. Autorem był Gabriel A. Mroczny - posiadacz skrytki numer 34 na poczcie w Lublinie".
Wstrząśnięta Herołina leci do domu (nie bardzo wiadomo jak, wygląda na to, że wybiega z ZOO w godzinach pracy i zasuwa, szlochając, 20 kilometrów na piechotę), niestety, w domu nie może oddać się rozpaczy, bo zastaje siedzącego przy jej własnym stole poczekajkowego Gandalfa, który - chociaż jest jasnowidzem i wróżem - nic nie rozumie z jej bełkotu przeplatanego ze szlochem, więc Herołina wyjaśnia mu dobitnie, o co się wścieka: " - Bo mój Amre, mój wspaniały wymarzony Amre, okazał się parszywym, podłym bandziorem. Skurwielem, który kobietę zakatował niemal na śmierć. - Każde słowo, wypowiedziane wolno i dobitnie sprawiało, że staruszek kurczył się w sobie. — A ja zdążyłam go pokochać". Słusznie wpadasz w zdumienie, Luby Czytelniku, Królowa Matka też objawów tego uczucia (ani, mówiąc szczerze, żadnego innego) nie zdołała zaobserwować, ale nic to, wyznanie słyszy też Holender (najwyraźniej lecący 20 kilosów w ślad za spłakaną Herołiną), który nie dość, że nie odnosi się do niego romantycznie, to jeszcze brutalnie oznajmia Patrysi, że jej listami to on, o , w piecu pali! i dziewczynie nie pozostaje już nic innego jak tylko popaść w depresję, uprzednio wyniósłszy wszystkie książki Gabriela A. Mrocznego na strych, bo nie może już na nie patrzeć bez uczucia bolesnego skurczu serca.
W zanurzaniu się w rozpaczy przeszkadzają Patrycji lokalsi, których cieląca się krowa doznaje komplikacji, że zaś weterynarz powiatowy leży gdzieś pijany zmuszeni są wezwać na pomoc Herołinę, chociaż silnie są do niej nieprzekonani, i to mimo faktu, ze nie czytali książki i nie wiedzą, jak fachowo pani weterynarz zajmuje się powierzonymi jej zwierzątkami w ZOO (" - Gówno tam, niech zdychają. Babie kroić nie dam"), a łamać się zaczynają dopiero przy: "Zapłacisz pan, gdy operacja się uda. Jeśli nie, ja zapłacę: i za krowę, i za cielaka". Królowa Matka, ta czepiająca się z zasady wszystkiego istota, sprawdziła, po ile według brata Gugla chodzą krowy z cielętami, wyszło jej, że po około 3,5 tys, co po prostu musi oznaczać, że za usługi weterynarza zamojskie ZOO płaci jak za zboże, skoro na tego typu zakupy stać osobę odciętą od mamusinej sakiewki. No ale to drobiazg, grunt, że pani weterynarz udatnie przeprowadza zabieg cesarskiego cięcia, okoliczni silni mężczyźni mdleją jak dziewice w gorsetach, krew się leje, ale krowa i krowię przeżywają, a Patrysia zyskuje w oczach okolicznego pospólstwa ( a jak - że Królowa Matka nieco wybiegnie w streszczaniu - nazajutrz przegalopowuje przez wieś w tę i nazad na czarnej jak skrzydło kruka rasowej klaczy, na którą wymieniła swój samochód - i, tak, Kochany Czytelniku, Królowa Matka znowu dokonała porównania cen i oto, co jej wyszło - samochód typu ford, powiedzmy, ford fiesta z, powiedzmy, 2004 roku - 4,5 tys, klacz czystej krwi arabskiej rodowodowa, około 11 tys plus koszty utrzymania, wnioski - Królowa Matka też chce być taka biedna jak Patrysia!!! - no więc, jak przegalopowuje na swoim spełnionym marzeniu, które następnie zrzuca ją przez łeb prosto u wejścia do pubu to już w ogóle lud wiejski uznaje, że teraz to pani doktor powinna się ino nauczyć pić i już całkiem swoja kobita się z niej zrobi).
Zanurzać się w rozpaczy nadal jednak nie może, bowiem nieoczekiwanie najeżdża ją Hania, przepiękna przyjaciółka, konsekwentnie opisywana jako osobniczka wbita w niebotycznie wysokie szpilki, najbardziej mini minispódniczki, jakie istnieją i ze zjadliwie niebieskim cieniem na powiekach oraz makijażem niemal scenicznym ("Haneczka w pełnym makijażu, sukni wieczorowej niemalże i szpilkach, w których jej nogi na wybojach chwiały się komicznie", "Bez postarzającego ją o naście lat makijażu i dziesięciocentymetrowych szpilek wyglądała wreszcie po ludzku" - pozwala to wysnuć daleko idące wnioski na temat poczucia piękna u pani autorki), której entourage jednakże najwyraźniej zachwyca okoliczną męską młódź. Hania tarza się w ogólnym zachwycie z błogim uśmiechem, łypie chętnym okiem na Łukaszka, bo to wiadomo, on piękny, ona piękna, pasują do siebie, zaś zdesperowana i wciąż nie zakochana Herołina postanawia zrobić coś ze swoim pozbawionym emocji życiem, lecz, niestety, nie może, odkrywa bowiem, że ktoś jej zarąbał już przegryzioną nalewkę ("Jakaś cholera ukradła butelkę z urocznym winem i teraz zapewne zakochiwała się w pierwszej istocie, którą napotkała na swej drodze (...) Następna pełnia będzie dopiero za miesiąc, a jak sobie przypomniała rwanie nago lubczyku i wyciskanie purchli na ropusze...").
Do kradzieży przyznaje się już wkrótce dziadek Aureliusz (znaczy się, Gandalf), tłumacząc, że nie chciał, aby "wiązała się siłami Magii z Łukaszkiem"), racjonalne i błyskotliwe argumenty ("Znam obu, i Artura, i Łukasza: Diabła w ludzkiej skórze i Władcę Pieniądza") do Herołiny nie przemawiają, więc dziadek jej wino oddaje, po czym niemal natychmiast przez pomyłkę upijają się nim Hania i Najpiękniejszy Z Całej Wsi Zenek, którzy zaczynają bezzwłocznie planować ślub (w tym "niemal" mieści się, brutalnie usunięte ze streszczenia przez Królową Matkę, której się już w głowie od tych wszystkich... eeee... zwrotów akcji kręcić zaczyna, co następuje: wiejskie disco z mordobiciem - "Bodziesz? Jak bydle? Bier sztachetę, bij się jak człowiek!" - męska rozmowa Gabryjela, Łukaszka i Artura, zakończona wymianą iście dyskotekowych argumentów - "Patrycji skrzywdzić nie pozwolę! - Ty nie pozwolisz?! Ty?! - Łukasz roześmiał mu się w twarz, posyłając porozumiewawcze spojrzenie Arturowi stojącemu za plecami Holendra. Ten uniósł wyniesioną z pola walki sztachetę i z rozmachem uderzył niczego niespodziewającego się mężczyznę w krzyż. Holender padł jak ścięte drzewo. Ból obitych nerek mało nie odebrał mu przytomności - Co, bydlaku - Artur złapał leżącego za włosy, by zajrzeć mu w twarz - sam masz ochotę na panią doktor? (...) Odrzucił głowę Gabriela, aż rąbnęła o ziemię." - , zaprzęganie rasowej klaczy do wozu drabiniastego celem użycia jej do zwożenia siana - "Koń, istota o mózgu nie większym od mandarynki, doszedł do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej... się położyć" - , prześmieszne opisy prób nauczenia Patrysi prowadzenia traktora, sielskie opisy sianokosów, desperacka próba zdobycia Patrysinego wianka przez Łukasza, jeszcze bardziej desperacka - oświadczyn oraz zwiedzanie przez Patrycję i jej Dyrektora ZOO w Lublinie, "na obchodach którejś tam rocznicy czegoś tam", zapewne powstania w dalekiej przyszłości, bowiem ZOO w Lublinie nie istnieje, a jego budowa, i to w wersji mini, planowana jest na rok 2014, o, tu, prosimy bardzo, linkuś).
Na szczęście dla Hanusi nawet moc nalewki nie wytrzymuje konfrontacji z dojeniem krów i prowadzeniem sporego gospodarstwa rolnego, wietrzeje z głowy (nie to, co w literackim pierwowzorze, tak, Królowa Matka zauważyła tę... hm... przypadkową zbieżność, bo, doprawdy, nie chce jej się wierzyć, że mogłaby to być świadoma inspiracja) i dziewczę, uwolnione od mocy magii, opuszcza Poczekajkę pozostawiając Patrycję jej depresji.
Chyba z tej depresji właśnie Patrycja lekceważy podesłanie jej drugiej karty tarota - tym razem Wisielca - i wreszcie wpada do studni, na co czytelnicy czekają od początku książki. Wpada popchnięta od tyłu, udaje jej się chwycić łańcuch, na którym wisi wiadro, teraz oprócz wiadra wisi też Herołina i czeka na pomoc, niestety, gdy podnosi głowę, by wołać o pomoc zauważa, że "Nad studnią pochylała się... Janka. I nagle Patrycja zrozumiała, kto chciał się jej pozbyć (...) i kto czekał teraz, z oczyma nieruchomo utkwionymi w jej twarzy, oczyma wypełnionymi chorą nadzieją i nie mniej chorą nienawiścią, aż rywalka pójdzie na dno.
- Pomóż mi - poprosiła Patrycja, wiedząc, że prosi na próżno. Janka milczała. Oczy miała zimne i nieruchome jak rekin", a Królowa Matka ostatecznie przekonuje się, że Janka jest jej ulubioną bohaterką tej powieści, bowiem z żadną inną występującą w niej osobą nie zdarzyło się Królowej Matce do tego stopnia identyfikować.
Ostatecznie po długim czasie wyciąga Herołinę z tej studni Holender (już wiesz, Czytelniku, że pytanie, dlaczego akurat on, co robił w okolicy i takie tam byłyby zupełnie bezsensowne, więc po prostu etap stawiania niewygodnych pytań pomińmy), ale gdy tylko zaczyna być miły rozmowa schodzi na Łukaszka i nasze gołąbeczki z miejsca zaczynają się kłócić, zaś Czytelnik, świadom, że do końca książki zostało ze trzydzieści stron, zaczyna podejrzewać, że oni się jednak nigdy nie zejdą i po co w takim razie, do licha, było wprowadzać cały ten wątek.
W dodatku Patrysia traci też pracę, to znaczy, nie traci, ale ZOO nie dostaje zgody na zatrudnienie weterynarza na cały etat, co oznacza, ze Herołina nie dostanie kredytu na zakup chatki i będzie musiała wrócić z podkulonym ogonem do mamusi. Czytelnicy zaczynają zastanawiać się z rosnącym napięciem, PO CHOLERĘ w ogóle w takim razie napisana została cała ta książka, na szczęście w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze pojawia się czarodziej Aureliusz, który, zdobywszy włos Patrycji i Holendra, czyni z nimi magiczne coś przy świecy w dziwnym lichtarzu i tajemniczych symbolach wypisanych na stole, a zatem możemy być chociaż o przyszłość tego stadła całkowicie spokojni.
I rzeczywiście, już na drugi dzień nadciąga potworna burza z huraganem, dziadek Aureliusz skłania Holendra, by udał się do chatki Patrycji, i pilnował jej, gdyż "znając tę szaloną dziewczynę, zamiast się bać, stanie pod broną i będzie podziwiać pioruny" (niechętnie przyznając, że Gandalf bezbłędnie ocenił inteligencję panienki Królowa Matka jednocześnie nie może mu wybaczyć, że zlikwidował kolejną okazję, by raz na zawsze nieodwołalnie wyeliminować geny Patrycji z genetycznej puli ludzkości), żeby się Holender rwał do powierzonego mu zadania to powiedzieć się nie da, no ale ostatecznie idzie, siedzą w chatce, iskrzy między nimi, co wiemy wskutek tego, że pani Kasia tak napisała, i wreszcie burza nadchodzi, idiotka Herołina uparcie stara się te geny wyeliminować ("Gabriel wepchnął Patrycję do środka, przez chwilę walczył z drzwiami (walki tej nie ułatwiała mu uratowana, podskakując nad jego ramieniem, by dojrzeć, co też się wyrabia na zewnątrz"), ostatecznie jednak daje się zamknąć w letniej kuchni, jako, że jest przemoczona przebiera się w ciągle wiszącą na drzwiach szafy ślubną suknię, Gabriel zaś, przeciwnie, rozbiera się ("Tak wspaniale umięśnionego mężczyzny, o tak pięknie opalonej, lśniącej i gładkiej skórze nie widziała w całym swoim dwudziesto-z-hakiemletnim życiu, No dobra, szczerze, w ogóle niewielu półnagich facetów oglądała" - bowiem w tym tajemniczym świecie, w którym błądzi umysł pani autorki, dziewicom na plaże wstęp jest surowo zabroniony), po czym oczywiście nareszcie staje się to, co stać się miało ("Jęknął, po czym przelał żar trawiący lędźwie w jeden pocałunek") i to tak efektownie, że stare łóżko Patrycji idzie w drzazgi, do kulminacji wszakże nie dochodzi, gdyż tuż-tuż przed nią Holender zauważa biegnącą drogą Jankę, która, podpaliwszy chatkę sama zajęła się ogniem.
Chatkę gasi deszcz, Janeczkę - gołymi rękami - Holender, oboje poparzonych zabiera pogotowie, zaś Herołina dostrzega jeszcze jedną łunę - płonie wiatrak Holendra, podpalony przez wrażego Arturka i prawie równie wrażego Łukaszka w mniemaniu, że pozbawiony ukochanego dachu nad głową Holender wyniesie się ze wsi, a tym samym Patrycji nic w Poczekajce nie będzie już trzymać.
Wiatrak pali się do gołej ziemi, zszokowaną Patrycję dostarcza do domu Łukaszek, dzielnie odgrywający rolę rycerza na białym koniu, niestety, dość szybko dowiaduje się, że rycerzem został ktoś inny, wściekły rzuca więc uwagę o tym, że jeśli Patrysia pragnie zostać panią hrabiną to, przykro mu bardzo, ale ten etat jest już zajęty, po czym okazuje się, że, blefując, trafił, i nasz Gabryjel istotnie jest żonaty, co do tej pory skutecznie ukrywał nawet przed dziadkiem Gandalfem.
W tej sytuacji Patrysi pozostaje tylko cierpieć widowiskowo, co czyni z poświęceniem, co autorka z równym poświęceniem (i wracając do języka dwunastoletniej egzaltowanej i raczej histerycznej gimnazjalistki, który po fatalnym początku nieco wygładziła w środku powieści) opisuje, i co z niewyobrażalnym poświęceniem Królowa Matka przeczytała i Wam, Kochani Czytelnicy, tu streszcza ("Jej ciche słowa, w których nie było wyrzutu czy potępienia, a tylko suche stwierdzenie faktu, trafiły prosto w jego zbolałe serce. (...) Wyszła wreszcie z cienia i mógł zobaczyć jej oczy pełne cierpienia. (...) Uniosła wzrok, zajrzała pytająco w szare oczy i już wiedziała, że przegrała. Tak jak one teraz wyglądałby ptak schwytany w dłoń. Strach i odraza — te dwa uczucia widziała tylko przez ułamek sekundy: mignęły w oczach, ściągnęły rysy twarzy. Szklaną taflą odcięły jej drogę do tego mężczyzny"). W trakcie efektownej pyskówki Holender rzuca naszej naiwnej Herołinie w twarz, że jej narzeczony (czyli Piękny Łukaszek, że Królowa Matka uświadomi tę bardziej oszołomioną część Czytelników) wziął pieniądze od jej mamusi (chociaż niedokładnie wie, za co), Herołina mu nie wierzy, czemu się trudno dziwić, żąda wskazania jej drogi do domu narzeczonego, gdy zaś do tego domu podjeżdża (konno!) wchodzić na rozstrzygająca rozmowę już nie musi, przez okno widzi bowiem, jak jej mamusia (która zjechała była nieoczekiwanie na inspekcję), oszołomiona urodą Łukasza, oraz on sam... jakby to elegancko ująć... o - nawzajem obdarzają się rozkoszą. Zupełnie otępiała, idzie przed siebie tłukąc przy okazji szpicrutą kogo popadnie ("Świst szpicruty. Zduszony krzyk mężczyzny chwytającego się za płonący krwawą pręgą policzek. Szalone z nienawiści oczy dziewczyny, mierzącej końcem szpicruty prosto w jego twarz. I trzy słowa - Nie. Dotykaj. Mnie."), nieświadoma, że za jej plecami poczekajkowy Gandalf, zbrojny w znalezioną w ruinach wiatraka nadpaloną zapalniczkę i ukrytą w kieszonce na piersi, włączoną komórkę, połączoną z policją, przeprowadza zasadniczą rozmowę z Łukaszkiem i Arturkiem (który okazuje się być nie Zuy, ale nawet Jeszcze Gorszy i tym samym staje się Jeszcze Gorszym Arturem, w skrócie JGA), w której na jaw wychodzą przeróżne ciekawostki.
Jak na przykład ta, że Janeczka wcale a wcale nie chciała dobrowolnie oddawać wianka Łukaszowi, no skądże znowu, była dziewczęciem słodkim i pięknym, i czystym jak krynica górska, ale została spojona drinkiem z tabletką gwałtu, którymi w wielkich ilościach dysponował JGA ("od lat trudnił się rozprowadzaniem w kręgach dubbingowych pigułki gwałtu. Jako lekarz weterynarii miał do tego specyfiku nieograniczony dostęp..."), i której użyczył przyjacielowi niezdolnemu pogodzić się z faktem, że chodzi po tej ziemi dziewczyna, która go nie chce. Skutki znamy, pan hrabia dał w mordę i Łukaszkowi, i narzeczonej, nie uszkodził jej tak ostatecznie, jak to przez 5/6 książki sugeruje autorka, ostatecznie uszkodziła się sama, łykając ogromną ilość kolorowych (inne by pewnie nie podziałały) tabletek i usiłując umrzeć w towarzystwie ściskanego w dłoni zdjęcia przedstawiającego ją i Holendra w rozkwicie ich tak brutalnie zdławionego uczucia.
Źli, źli panowie zostają przez dziadka Aureliusza ukarani rzuceniem uroku na ich męskość (nie, Czytelniku, to ci się nie śni), ale tego wszystkiego funkcjonująca półprzytomnie Patrycja się nie dowiaduje, dowiaduje się za to, że bank sprzedał jej chatkę komuś, kto zapłacił żywą gotówką i w obliczu tego ostatniego ciosu pozostaje jej tylko jedno - podciąć sobie żyły.
Co też czyni.
W szpitalu na oddziale psychiatrycznym ratują ja jak mogą, bo - nie znając jej dobrze - nie wiedzą, że rzecz jest z definicji skazana na niepowodzenie, mimo to stawiają ją jakoś tam na nogi i wypisują ze szpitala, który, notabene, wcale nie jest mordownią z pasami, tak udatnie opisaną w najnowszym dziele autorki.
Podleczona na ciele (bo o umyśle to już na początku książki nie było co wspominać) Herołina jedzie do ZOO, pożegnać się z Dyrektorem ("Uniósł jej dłoń do ust i ucałował. - Jest pani najlepszym lekarzem, z jakim miałem zaszczyt pracować. To miejsce będzie na panią czekało" - współczucie dla zwierząt pana Dyrektora w tej chwili niemal Królową Matkę zabiło, takich strasznych wizji jak Patrysia w roli najlepszego lekarza nie należy rzucać w twarz osobom chorym na serce!), personelem ("- Ten pyton-albinos... - ten z długiej listy zwierząt, które pani doktor wykończyła, że Królowa Matka przypomni - - Kierownik umilkł, przełykając. Z trudem.- To był ginący gatunek, ale... pani była cenniejsza. Nawet od niego"), i nareszcie jedzie do swej chatki, przed którą stoi, tłumiąc szloch, tłum poczekajczan, którzy zdążyli pokochać Herołinę jak własne dziecko czy tam matkę, niestety, nie ma wśród nich Gabryjela i nie może mu Herołina niczego powiedzieć na pożegnanie (" (...) nie dało czasu na wyrwanie z poranionego serca i zdławionego łzami gardła tych najważniejszych słów. „Powiedz, że go kocham!", krzyczały jedynie oczy Patrycji. „Zawsze będę go kochała! Powiedz mu to!") i już, już, już się Patrycja kieruje w stronę samochodu, który ma ją uwieźć w świat bez marzeń, gdy nagle...
Zaczyna się dziać.
"Mieszkańcy rozstąpili się nagle, szmer rozmów ucichł, zmieniając się w pełne podziwu i respektu milczenie. Wolnym krokiem, ze swym tajemniczym uśmiechem na twarzy, nadeszła Berenika, zamiatając kurz drogi pyszną ciemnozieloną suknią. Dziadek pochylił się, całując czarownicę w rękę, a potem sięgnął do kieszeni i wyciągnął kopertę zaadresowaną do Patrycji. Pismo było dziwnie znajome. Zawartość również. Karta tarota. Tylko jedna. „Kochankowie". Odwrócił oniemiałą Patrycję w stronę łąk, przez które na złamanie karku gnał jeździec na czarnym jak źrenica kota rumaku".
Zdław szloch, Czytelniku, otrzyj łzę, która mąci Ci wzrok, przed Tobą jeszcze zdziwko stulecia: "Sięgnął do sakwy przytroczonej do siodła i podał jej... Podał gruby plik listów przewiązany wstążką.
- Tylko one ocalały z pożaru.
Spojrzała na niego, a potem znów na listy adresowane jej ręką na skrytkę pocztową numer 34 w Lublinie" i niestety, nie uzyskasz odpowiedzi, jakim cudem, a to jest jedyna rzecz, która w tym dziele Królową Matkę naprawdę zainteresowała.
I to już...
...jest...
UFFF!!!
KONIEC
Źródło |
A teraz wnioski.
W czasie jednej z rozmów Patrycji z koleżanką z pracy pada zdanie: "Polonistka w liceum powiedziała, że jestem grafomanką. Nigdy z żadnego wypracowania nie dostałam więcej niż trzy z minusem", z jakiegoś wywiadziku, linka do którego Królowa Matka nie ma (jeśli ktoś ma, byłaby wdzięczna za podesłanie) wie ona, że zdanie jest autobiograficzne i podobno zablokowało autorkę na szesnaśnacie lat, i taki imperatyw Królowa Matka poczuła, by tej nauczycielce szczerze i z głębi serca pogratulować fachowości, chłodnego oka i trafnego osądu, miło jest wiedzieć że w szkołach pracują (miejmy nadzieję, że jeszcze!) prawdziwi fachowcy.
Z jednym tylko Królowa Matka się nie zgadza - Katarzyna Michalak nie jest grafomanką. Z tego, co Królowa Matka wie o grafomanach, tryskają oni pomysłami niczym fontanna di Trevi, podczas gdy Katarzyna Michalak nieustannie cytuje samą siebie. Królowej Matce wystarczyła lektura dwóch i pół książek oraz recenzji Zwierza by dostrzec kalkę na kalce kalką poganiającą - proste i niewinne dziewczę po trudnym dzieciństwie pragnące nade wszystko domku na wsi, nabywanie domku w ten sam, kretyński sposób, bez obejrzenia go, w "Nadziei" IDENTYCZNY wątek co w "Poziomce", też dziewczę chore na raka trzustki, bezobjawowego (podobnie jak bezobjawowa jest np. ciąża poziomkowej bohaterki, która to bohaterka w siódmym miesiącu lata z drabiną po ogrodzie i rozwiesza na drzewach 21 domków dla ptaków) też jedzie we świat, tyle, że nie do Afganistanu, ale Iraku, i też okazuje się uzdrowiona cudem, w "Mistrzu" motyw dziewczęcia, co się stacza, bo samo na świecie zostało, ale kończy studia na UJ, piękne dziewczyny, którymi "aż dziw, że żaden facet się nie chciał zaopiekować, bo przecież każdy powinien chcieć, i to za darmo", wszyscy piszą i czytają książki pani Michalak, wszyscy nad nimi płaczą (ze wzruszenia, ze wzruszenia, Królowa Matka wie, że ta kwestia wymaga doprecyzowania), normalnie autoplagiat. Taka automania, nie grafomania, książki pisane metodą, "wezmę to, co już napisałam, pozmieniam imiona, a jak mi zabraknie weny wezmę coś, co napisał ktoś inny, na pewno nikt się nie zorientuje!" (inna rzecz, że jak pani autorka podaje swoją inspirację to bez jej wskazówek też nikt by się nie zorientował, i tak na przykład określenie Patrycji współczesną Anią z Zielonego Wzgórza może spowodować wyłącznie opad szczęki, albowiem Patrycję - infantylną kretynkę, w porównaniu z którą ameba ma bogate życie wewnętrzne - i Anię - pełną wdzięku, błyskotliwą istotę o barwnej osobowości - łączy jedynie płeć i kolor włosów, i może ktoś powinien uświadomić panią autorkę, że zafiksowanie na czarach, wróżbach, sabatach i rycerzu na karym rumaku NIE JEST tożsame z żywą wyobraźnią).
We wszystkich recenzjach, i pozytywnych (czyli w większości, co będziemy ściemniać), i w negatywnych, pada pytanie, dla kogo są te książki. Zawsze wymieniane są młode nastolatki, kury domowe, przysłowiowe kucharki - i z żadną z tych opinii Królowa Matka się nie zgadza, bo o wszystkich wymienionych grupach ma znacznie wyższe mniemanie, a już zwłaszcza młodym nastolatkom, pragnącym przeczytać historię o miłości niewinnego dziewczęcia i posępnego, chmurnego mężczyzny, ukrywającego w swym domostwie obłąkaną żonę, która wymyka się spod nadzoru i dokonuje zamachów na dziewczę oraz podpalenia domostwa Królowa Matka radziłaby z serca przeczytać zamiast "Poczekajki" oryginalną powieść, z której pani Michalak zerżnęła ten wątek, przynajmniej będą obcowały z pięknym językiem i literaturą światową.
Oszczędzona zostanie im również ekspozycja na wyjątkowo szkodliwe poglądy autorki, na jej niewyobrażalną mizandrię (dobry mężczyzna to mężczyzna albo mający czworo dzieci, albo stojący nad grobem, reszta to szuje,gwałciciele, brutale, alkoholicy itepe, itede) połączona ze zdumiewającym w obliczu tej mizandrii przeświadczeniem, że głównym celem życia kobiety jest zacumowanie u męskiego boku za wszelką cenę (no i napisanie powieści Katarzyny Michalak, co jest równie szkodliwe), a także dziwacznym antyfeminizmem, wręcz mizoginią (wszystkie bohaterki to albo zdziry i nimfomanki, albo dziewice bez charakteru, ale za to piękne, wszystkie z umysłowością, w porównaniu z którą rozwielitka jest Imanuelem Kantem), na wyroki ferowane z zadziwiającą łatwością i pewnością siebie osoby wszechwiedzącej...
A propos osób wszechwiedzących.
Tak się złożyło, że ostatnio (no, w ciągu ostatnich dwóch lat :)) Królowa Matka przeczytała pozycje jeszcze dwóch autorek, które wydały jej się koszmarne. Takie okropne jak "Poczekajka" nie (takie okropne nie jest nic), ale źle napisane, irytujące, lecące stereotypem. Mimo to nie wywołały w niej one chęci rozerwania obu pań na strzępy, a to z jednego powodu - obie autorki, nie ukrywając, że wydając książki spełniły swoje marzenia, ciesząc się tym i opowiadając o swoich powieściach na forach (i na pewno także przejmując się recenzjami negatywnymi) nie biegały jednocześnie po internecie, lansując się gdzie popadnie, a potem obrażając wszystkich, którzy nie popadli posłusznie w zachwyt i wymagając na moderatorach for usuwanie wątków na swój temat.
Słowem, ekspozycja na wybujałe "ego" autorki może być dla co wrażliwszego czytelnika równie szkodliwa, co na jej poglądy.
Królowa Matka, sięgając po "Poczekajkę" wiedziała, że nie sięga po "Ulissesa", ale jest ona osobą, która dzieli literaturę na tylko dwa rodzaje - złą i dobrą (teraz na trzy - złą, dobrą i Katarzynę Michalak), a z założeniem, że literatura tzw. kobieca musi być niższych lotów, musi odmóżdżać i musi być prosta w odbiorze dogłębnie się nie zgadza. Nie, nie musi, podobnie jak nie muszą być prostymi kryminały, przez wiele lat podobnie oceniane.
Problem w tym, że - zdaniem Królowej Matki - powieści pani Michalak są absolutnie dla nikogo i w ogóle nie powinny być wydane, są bowiem fatalne, napisane niechlujnie, bez żadnej troski o realia, na jedno kopyto - wiele dziwnych, nudnych, źle napisanych rzeczy Królowa Matka czytała w życiu, ale nigdy czegoś... czegoś... TAKIEGO. Pod koniec "Poczekajki" czuła się, jakby jej mózg poddawany był wyrafinowanym torturom (a dla równowagi psychicznej jednocześnie czytała "Wolf Hall" Hilary Mantel, książkę o epoce Tudorów pełną interesujących smaczków z epoki w rodzaju gotowania żywcem królewskiego kucharza, więc na torturach zna się jak mało kto).
Cokolwiek mówiłoby się o jakichkolwiek innych książkach jakiegokolwiek rodzaju WSZYSTKO to przy "Poczekajce" (et consortes :)) arcydzieło (nawet harlequiny, które przynajmniej pisane są dla pieniędzy, pod pseudonimami i nikt nie udaje, że mają one zbawić świat), Królowa Matka pisze to całkowicie poważnie - "Poczekajka" to najbardziej niechlujna, najgorzej napisana, najbardziej pozbawiona sensu rzecz, jaką czytała, i porównywanie jej do jakiegokolwiek dzieła jakiegokolwiek autora uwłacza temu innemu autorowi. I jego dziełom też.
A teraz -
Królowa Matka żegna się z Katarzyną Michalak, serdecznie gratuluje tym z Czytelników, którym udało się przebrnąć przez wszystkie trzy strumienie świadomości i informuje tych, którzy sugerowali, że powinna ruszyć na "Ferrin", że nie, dziękuje :). Na bardzo, bardzo, BARDZO długo (jeśli w ogóle).
Ale raczej w ogóle.
Albowiem "dusza dziewczyny leży zwinięta w kłębek gdzieś na samym dnie jaźni (i bełkocze) i ma zamiar tam pozostać do końca świata".
Otóż to :).