wtorek, 31 grudnia 2013

Z Nowym Rokiem

Kochane Czytelniczki, Kochani Czytelnicy, w nadchodzącym Nowym Roku Królowa Matka wraz z Panem Małżonkiem


oraz całą Bandą Czworga


życzy Wam wszystkiego, wszystkiego, co najlepsze dla Was w tym momencie Waszego życia, w którym się teraz znajdujecie.

Spełnienia w Nowym Roku przynajmniej jednego marzenia.

Zrealizowania przynajmniej jednego planu.

Wygrania przynajmniej jednej bitwy.

I wielu, wielu małych radości, które złożą się na Cały Radosny Rok.

Poza tym życzenia wigilijne pozostają w mocy :).



Królowa Matka, będąc nieustannie wdzięczna wszystkim, którzy tu zaglądają (niektórzy codziennie, mimo, iż ostatnio Świat Królowej Matki zdaje się wymarły, opustoszały oraz nie zdobny w nowe recenzje, komentarze dotyczące reklam i innych aspektów rzeczywistości, ani też w przykłady krasomówstwa Potomków) ma zamiar dziś, o północy, przesłać Wam wdzięczną myśl i wznieść toast.

Prawdziwy, a nie jakimś tam soczkiem, bowiem jest to pierwszy od czterech lat Sylwester, gdy Królowa Matka otrzymała od Władz Lekarskich i Autorytetów Kardiologicznych zgodę na wznoszenie go trunkiem zawierającym alkohol.

I to też jest powód do świętowania :).


Do zobaczenia w Nowym Roku!

wtorek, 24 grudnia 2013

Szczęście

Jest w jednej ze starych powieści Małgorzaty Musierowicz (którą Królowa Matka czyta ostatnio coraz bardziej sceptycznie, delikatnie rzecz ujmując, ale niektórym starym historiom uroku to nie ujmuje) opowieść o ludziach, którym zapowiedziano, że w nocy przyjdzie do nich szczęście. Ucieszeni nad wyraz postanowili poczekać na nie, aby je uroczyście powitać. Zasiedli przed domem i czekali. A noc była czerwcowa, pachniał jaśmin, księżyc w pełni odbijał się w stawie. W krzewach bzu śpiewały słowiki, dziecko śmiało się przez sen, kot, mrucząc, przysiadł na ławce obok, pies zwinął się u ich stóp, pachniała herbata i ciasto na stole, wokół było cicho, ciepło i pięknie. A oni czekali całą noc, po czym nad ranem rozeszli się do swoich domów bardzo smutni, że szczęście nie przyszło.

Królowa Matka miała tę historię w tyle głowy przez kilka poprzedzających Wigilię dni. Gdy gotowała, i piekła, i smażyła, gdy myła okna (zbędna w Domu w Dziczy czynność wykazująca silne podobieństwo z pracami Syzyfa, a zatem wykonywana bez zbędnego namaszczenia), wyplatała do końca bombki na swoją choinkę, lepiła pierogi, tarła orzechy na struclę, miesiła ciasto drożdżowe, ścierała kurze, karmiła i przebierała do snu. I wtedy, gdy z jękiem kładła się wieczorem do łóżka mając wrażenie posiadania rozżarzonego pręta w miejscu kręgosłupa, a oczy ze zmęczenia same się na niej zamykały.

A przez cały ten czas wokół niej, za jej plecami, obok niej tłoczyły się i przepychały oczadziałe od oczekiwania Potomki, także klepiące pierogi, w tajemnicy tworzące tuziny laurek z historyjkami świątecznymi i ptaszków z bibułki na choinkę, lukrujące pierniczki, wyjadające czekoladki z kalendarzy adwentowych, pomagające mamusi w kuchni, odliczające dni i godziny, a wreszcie ubierające choinkę i ukrywające pod nią swoje podarunki.





I chociaż czasem Królowa Matka musiała siłą dławić w sobie pragnienie poproszenia Potomków (i koty) grzecznie, lecz stanowczo, by natychmiast przestały pomagać jej w kuchni, chociaż fakt, że oczy się na niej zamykały wieczorami ma związek z obecnością Potomków taki więcej bezpośredni, chociaż nie każdy pieróg ich produkcji przypominał pieróg, i chociaż czasem miało się ochotę huknąć na Dzieciątka z głębi serca, porostawiać je po kątach i wygłosić okropny, pseudopedagogiczny tekst o niegrzecznych dzieciach, które Gwiazdorek ominie szerokim łukiem, to i tak Królowa Matka różniła się od bohaterów cytowanej na początku historyjki.

Ponieważ w każdej sekundzie pracowitych i pełnych zamieszania ostatnich przedświątecznych dni wiedziała dokładnie, że to jest właśnie szczęście. I że nie musi go nigdzie szukać, nigdzie za nim biegać, tęsknić za nim i o nim marzyć. Było tu. W tej hałaśliwej, zabałaganionej kuchni, której podłogę musiała zamiatać co kwadrans (niejednokrotnie z wyrazami nieparlamentarnymi na ustach), w tym pokoju na piętrze, do którego musiała czasem uciekać, by posłuchać ciszy, w swojej sypialni, gdzie zapadała w kamienny sen mimo bolącego kręgosłupa. Wszędzie tam było ono nieustannie obecne.


Z okazji Świąt, Kochani Czytelnicy (że sobie Królowa Matka pozwoli zwrócić się do Was tak familiarnie) życzy Wam ona, by w nadchodzący Nowy Rok szczęście było nieustannie obecne w Waszym życiu. I byście zawsze umieli je rozpoznać.

Wesołych Świąt, Kochani!

piątek, 20 grudnia 2013

Jak poprawić mamusi nastrój (a wręcz stan zdrowia) w pięć sekund

Potomek Starszy wrócił ze szkoły, objedzony łakociami i w stanie ogólnego zadowolenia z przebiegu klasowej Wigilii oraz z plecakiem wypchanym po prostu licznymi dary.

- Cukiereczki mam dla ciebie! - powiedział czule do swej zasmarkanej i charczącej matki. - Jakie wolisz? Takie gumowe, z żelkiem w środku czy czekoladowe?

Królowa Matka wolała czekoladowe, dodatkowym bonusem których okazało się opakowanie w kształcie gwiazdy.

- Możesz ją na choince powiesić! - rzekł Potomek Starszy z dumą sugerującą, że osobiście tę gwiazdę wyklepywał w kształt aluminiowej puszeczki na zajęciach plastyczno-technicznych. - I jeszcze ci coś zrobiłem. Coś bardzo malutkiego. Chcesz?

Królowa Matka chciała.

Więc dał.

Coś malutkiego miało taki przód:


Taki tył:


Taki tytuł:


A w środku zawierało instrukcję,


która sprawiła, że Królowa Matka pomyślała, że to "coś" wcale nie jest bardzo malutkie.

A ona sama może nie jest taka zupełnie najzłejsza :).

czwartek, 19 grudnia 2013

Vanitas vanitatum, et omnia vanitas...

... a już zwłaszcza Królowa Matka, która jest chora, dodatkowo chora (co oznacza, że wyjaśni, że w pakiecie do swojego chorego serduszka ma chore płucka, zatoki, główkę i w ogóle wszystko, tak na czuja, co w uproszczeniu oznacza, że jest potwornie, ale to po-twor-nie zaziębiona) oraz zmęczona.

Bardzo zmęczona. Już nie pamięta, kiedy była tak zmęczona ostatnio. Chyba zaraz po urodzeniu Pomponów, bo to paraliżujące zmęczenie, które oficjalnie nazywa się "IV stopień niewydolności serca wg NYHA" to się, uznała, chyba nie liczy jako zmęczenie... Czy jednak się liczy? Jeśli się liczy, to ostatni raz Królowa Matka była zmęczona tak bardzo właśnie wtedy. No, powiedzmy, jak przy III stopniu niewydolności, bo przy IV napisanie tej notki możliwe by jednak nie było.

Chyba Królową Matkę dogoniło to, co, jak się obawiała wraz z powrotem do pracy, prędzej czy później ją dogoni - zmęczenie zwalające z nóg, brak sił na cokolwiek, na pisanie (łatwo to sprawdzić analizując ilość wpisow na blogu), czytanie, na machanie szydełkiem też (ostatnie rzeczy, prezenty i zamówienia, robiła w nocy padając na twarz, ale ją obowiązkowość gnała), w efekcie czego staje się złą matką, złą żoną, złą partnerką, złą panią dla kotów, które lecą do niej stęsknione po długim dniu, żeby wleźć jej na kark i na klawiaturę laptopa, na kolana, na cokolwiek, co ma przed sobą, a ona nie mizia i nie tuli, tylko bezlitośnie z tych kolan/ karku/ głowy/ klawiatury zdejmuje, złą pracownicą, a z tych wszystkich rzeczy i tak jest najlepszą pracownicą, co ją samą wkurza, bo - przyzna się, a co, i tak nikt nie wie, kim Królowa Matka jest, a ci co wiedzą nie polecą z donosem do królewskomatczynego miejsca pracy, taką przynajmniej Królowa Matka ma nadzieję - pracę swoja lubi Królowa Matka coraz mniej z minuty na minutę nieraz, a z dnia na dzień to na pewno, mdłości ma, jak przekracza jej próg, ale ta cholerna, ta okrrropna, ta dobijająca obowiązkowość sprawia, że się w pracy uśmiecha i jest miła, nie tłucze dzieciątek i nie bluzga złym słowem, tylko się stara, stara, stara, hodując sobie w związku z tym staraniem się wrzody na żołądku w pakiecie.

Zaś najzłejszą, jak mawiał kiedyś Potomek Młodszy, najzłejszą to jest matką, i to nie, jak pewnie jej tu zaraz pocieszająco napiszą Kochające Czytelniczki, "wystarczajaco dobrą", tylko po prostu złą, taką, co nie ma czasu i nie ma siły, i nie miewa cierpliwości. Nie czyta książeczek na dobranoc i nie ekscytuje się grami, i popędza przy robieniu lekcji, a ostatnio jeszcze, excusez, smarka i chrypi, i taka smarkająca i chrypiąca podąża do pracy i generuje z siebie jakieś szczątki energii, ale w domu już nie ma czego generować.

Oraz się nie chwali. Od poniedziałku się nie pochwaliła dziełem Potomka Starszego, który popełnił był pierwszy w swym życiu (i możliwe, że nie ostatni) linoryt:


Królowa Matka, która sama nieźle rysuje, a w każdym razie rysowała, bo ołówka w ręku nie miała już od ho, ho, ho, albo i dłużej (i nie ma tu na myśli Gryzmołków, które się pojawiały tu i ówdzie na blogu, tylko zupełnie inne rysunki, które nie pojawiały się nigdzie) wie doskonale, że czegoś takiego w wieku lat dziewięciu nie popełniłaby za cenę życia, bo ma - i zawsze miała - na to zbyt mało odwagi, zbyt jest ostrożna, zawsze zatrzymywała się wpół kreski, a jej linie nie miały śmiałości, puchnie z dumy...


...widząc, ile tej odwagi ma Potomek Starszy.

sobota, 7 grudnia 2013

Mądrej głowie dość dwie słowie

Pompon Młodszy (wpadając do kuchni Królowej Babci, z emocją) - Mamo! Mamo! On mi wzion kombi! Ja ciem kombi! Daj mi mum ("mój", przyp. Kr.Matki) kombi!
Królowa Matka (nie bez osłupienia) - Kombi?
Pompon Młodszy - Nie kombi, tylko (z naciskiem) kombi!!!
Królowa Matka (ostrożnie) - Ale... jakie kombi?
Pompon Młodszy - Nie kombi!!! KOMBI!!! Ciem kombi, dzie moje kombi?!
Królowa Matka (czując, że powaga zaczyna ją odbiegać) - A gdzie je miałeś zawsze, to kombi?
Pompon Młodszy (powoli, lecz nieubłaganie osuwając się w napad szału) - KOMBI!!! Tam biły kombi! (machnięcie ręką w kierunku pokoju) Ciem kombi, daj mi mum kombi!
Królowa Matka - Ale, synuś, ty nigdy nie miałeś żadnego kombi!
Pompon Młodszy (wściekle) - Nie kombi!!! KOMBI!!!
Królowa Matka (sądząc, że rozumie) - Chyba wśród waszych samochodzików jest jakies kombi, jak pojedziemy do domu, to poszukamy...
Pompon Młodszy (miotany rozpaczą wymieszaną z furią w stosunku 50:50) - Nie kombi! Kombi! Domu nie kombi, tu kombi!!!
Królowa Matka - Wiesz co, chodźmy do pokoju, pokażesz mi, gdzie ostatni raz widziałes to swoje kombi...
Pompon Młodszy (z pełnym wściekłego protestu naciskiem) - Kombi!!!
Królowa Matka (ugodowo) - Dobrze, kombi.
Pompon Młodszy - Nie KOMBI!!! Kombi!!!
Królowa Matka (kapitulując na całej linii) - Jak zwał, tak zwał, pokaż mi, gdzie to ostatnio było...

Chwilę później, w pokoju:

Królowa Matka (odkrywczo) - Ach! Kombi!

Drogi Czytelniku, Królowa Matka chciała nawet miły, przedświąteczny konkursik pt. "Co to jest kombi?" rozpisać, ale raz, że rodzice małych dzieci mieliby na wejściu większe szanse jako osłuchani z radosnym, nieopanowanym i kompletnie pozbawionym jakiegokolwiek związku przyczynowo-skutkowego z mianym na myśli wyrażeniem słowotokiem, a dwa - że nie miała pomysłu, cóż takiego mogłoby być w tym konkursiku nagrodą zdecydowała, że samodzielnie i od razu rozwieje narosłe w czasie lektury postu wątpliwości.

Oto, Drogi Czytelniku, co to jest "kombi" zdaniem większości świata (niewykluczone, że także i Twoim):

Źródło

Jak ktoś ma skronie przysypane siwizną, (jak, nie przemierzając, Królowa Matka), względnie jeśli jest znawcą i/lub wielbicielem polskiej muzyki rozrywkowej, błysnąć mu przed oczyma duszy na dźwięk słowa "Kombi" może również to:

Źródło

Oto zaś, co znaczy "kombi" w słowniku Pompona Młodszego:

Źródło

Są to, gdyby ktoś nadal nie wiedział (co nie byłoby niczym, zaprawdę, dziwnym), skarby.

Jeśli któryś z Szanownych Czytelników był choćby tylko blisko rozwiązania zagadki, Królowa Matka pozwoli sobie serdecznie mu pogratulować i złożyć na jego (lub jej) ręce wyrazy nieopanowanego, doprawdy, podziwu :).

sobota, 30 listopada 2013

O komplementach à rebours

"Van Helsinga" telewizja nam wczora z wieczora puścili, którego usiłowawszy obejrzeć ze względu na nieukrywane uwielbienie dla Hugh Jackmana Pan Małżonek popadł w nastrój refleksyjny.

Pan Małżonek (w nastroju refleksyjnym) - Och, jak ja jednak chcialbym tak wygladać!!!

Królowa Matka (dla której podobne wyznania nie są wszak niczym nowym, cierpliwie) - Kochanie, to jest naprawdę najwyższa półka, tak ze trzy czwarte tej męskiej części świata, która o Hugh Jackmanie slyszała chciałaby tak wyglądać... to zupełnie tak, jakbym ja chciała wyglądać jak... jak... no bo ja wiem... Jak Monica Bellucci, na przykład.


Pan Małżonek (z ciekawością) - Ale powiedz, tak szczerze, nie chciałabyś wyglądać jak Monica Bellucci?
Królowa Matka (szczerze) - Nieee, jak Bellucci to nie... bardzo piękna, to prawda, ale zupełnie nie w moim stylu...
Pan Małżonek (z gwałtownym zainteresowaniem) - Tak? W takim razie chciałabyś wyglądać jak kto?
Krolowa Matka (zastanawiając się zaledwie krótka chwileczkę, a wręcz nie zastanawiając się wcale, z rozmarzeniem) - Jak Charlize Theron...
Pan Małżonek (ku taaaakiemu zaskoczeniu Królowej Matki, no naprawdę, do tej pory nie może się ona otrząsnąć, ekhm, ekhm) - A jak wygląda Charlize Theron?
Królowa Matka (robiąc przegląd wizerunków Charlize Theron, które mogłyby ewentualnie Panu Małżonkowi coś powiedzieć) - Ostatnio reklamuje Diora, ale pewnie nie kojarzysz... W jednym filmie groziła wykastrowaniem Kevina Bacona, którego nie lubisz, ale nawet ja nie pamiętam tytułu, więc może nie zagłębiajmy się w temat... Grała też w "Monster", ale ten temat też porzućmy, bo jeszcze wyrobisz sobie fałszywy pogląd o moim guście...


... O, w "Adwokacie diabła" grała! Żonę Keanu Reevesa.

Pan Małżonek (ożywiając się w sposób wyraźny) - Czy to ona grała też w  "Żonie astronauty"?
Królowa Matka - Tak, to właśnie ona!


Pan Małżonek (popadając znowu w nastrój refleksyjny, innego jednakże rodzaju) - No tak... ale gdybyś ty tak wyglądała to ja faktycznie musiałbym wyglądać jak Jackman, żeby w ogóle mieć odwagę do ciebie podejść...
Królowa Matka (przez zęby) - A zatem popatrz, jak to się świetnie złożyło, że wyglądam zupełnie inaczej i mogłeś podejść bez obaw...

Po czym poradziwszy łagodnie wijącemu się w tłumaczeniach Panu Małżonkowui usiłującemu gwałtownie wyjaśnić, co też takiego miał na myśli żeby się jeszcze bardziej nie pogrążał, oddaliła się cierpieć psychicznie i obmyślać formę niniejszej notatki.

Sporządzając którą zostala przylapana przez Pompona Starszego na wybieraniu stosownego ujęcia Moniki Bellucci, którą ujrzawszy Dziecię zawołało radośnie i bez najlżejszego wahania "Mama!".

Jaki jest Pan Małżonek, o to mniejsza.

Ale dzieci to Królowa Matka ma wyjątkowe :D!

niedziela, 24 listopada 2013

Gwoli kronikarskiej ścisłości

Czyli wpis (głównie) dla wielbicieli(-lek) Pompona Młodszego.

Popełniony tak sobie, żeby dać znać, że wszyscy w Domu w Dziczy żyja, chociaż nic się szczególnego nie dzieje, październik poszedł precz, listopad jest senny i ponury, Królowej Matce jest listopadowo, z chwili na chwilę bardziej, i tylko Pompony rozświetlają jej posępne szare dni błyskami swej, nieprawdaż, wymowności, które sprawiają, że wieczorami (a czasem i rano) dzieciobójstwo wisi w powietrzu oraz zagadkami, które musi rozwiązywać, aby się upewnić, że jej dzieci rozwijają się prawidłowo (i nie pozwolić swemu mózgowi zardzewieć).

Prawidłowo rozwijające się Dzieci umilają Matce niedzielę, skacząc z kanapy. Po każdym skoku Pompon Młodszy podbiega do Królowej Matki i zapewnia uspokajająco "Mama, nić!". W związku z czym niedzielny poranek w Domu w Dziczy wygląda następująco:

Pompon Młodszy (włazi na oparcie kanapy, - tak, Czytelniku, Królowa Matka wie, że to niebezpieczne i żaden Porządny Rodzic nie powinien na to pozwalać, oraz szczerze poleca, by każdy wyrywający się z podobnymi sugestiami sam spróbował powstrzymać Lube Dziecię od niepożądanych aktywności; - skacze, po czym podbiega do Królowej Matki) - Mama, nić!

Królowa Matka - Cieszę się, synku, ale...

Pompon Młodszy - Teś ciesiem! (podbiega do kanapy, włazi na oparcie, ciag dalszy jak wyżej) - Mama, nić!

Królowa Matka (beznadziejnie) - Tak, synu, cieszę się niezmiennie...

Pompon Młodszy (skacze, tym razem nie fatyguje się nawet, żeby podbiec) - Mama, nić! (urozmaica skok, wykonując zwis z oparcia głową w dół, zjazd na brzuchu, twarzą prosto na podłogę, po czym, nieco oszołomiony) - Mama, nić!

Królowa Matka (w ostatniej, desperackiej próbie położenia kresu radosnym igrcom) - Synu, boję się, że kiedyś jednak nie będzie "nic" i co wtedy zrobimy...

Pompon Młodszy (głuchy na prośby, groźby, znękanie i ogólne przygnębienie, gniew, matczyne łzy i takie tam, włazi tym razem nie na kanapę, ale na sześcian edukacyjny, który dostał Potomek Młodszy na pierwsze urodziny, solidna zabawka, swoją drogą, i skacze ponownie) - Mama, nić! (i tak jeszcze kilka razy, aż wreszcie sześcian wyślizguje mu się spod nóg, Pompon Młodszy zlicza spektakularne klapnięcie jak żaba całym ciałem na podłoże i, zapłakany i tak spocony, że można by go wyżymać, nadciąga w stronę Królowej Matki) - Mama, coś!!!

Królowa Matka wie, że powiedzenie "a nie mówiłam" byłoby tylko marnowaniem tlenu (i nadwyrężaniem jakże ważnych w jej zawodzie strun głosowych), więc nic nie powiedziała...

Ponadto od kilku dni w rozmowach z Pomonem Młodszym pojawia się "pan z włosami".

Pompon Młodszy  (leżąc wieczorem w łóżeczku, klaruje namiętnie, a głos ma, jak Królowa Matka wspominała niejednokrotnie, jak świder, i niespożyte siły) - Pam! Pam, duzie wosi! Duzie wosi pam na na gjowa!

Królowa Matka (do Pana Małżonka, nerwowo) - Słuchaj, on mi od wczoraj o tym mówi, nie mogłam się z nim wieczorem dogadać, wreszcie kazałam mu się kłaść i spać, żeby nie zwariować, i żeby się tylko zamknął...

Pan Małżonek (do Pompona Młodszego, łagodnie) - Kto, kochanie?

Pompon Młodszy (emocjonalnie) - Pam! Duzie wosi!!! Dój jeśt!

Pan Małżonek (bezradnie) - Pan? Pan z włosami?

Pompon Młodszy (z ulgą, że Ci Tępi Rodzice wreszcie zaczynają coś łapać) - Tak! Pam duzie wosi dój jeśt!

Pan Małżonek - Na dole jest?

Pompon Młodszy - Tak!!!

Pan Małżonek (dociekliwie) - Ten pan z dużymi włosami jest na dole w naszym domu? (Pompon Młodszy energicznie przytakuje) Cały czas? (przytakiwanie).

Królowa Matka (mimo, że Pan Małżonek CHWILOWO nie wysunął wobec niej żadnych podejrzeń, nieco nerwowo) - Do nas naprawdę żaden facet nie przychodzi podczas twojej nieobecności, ale ja się już zaczynam bać, on bez przerwy o jakimś panu nawija... może... (w momencie olśnienia)... może o Harry Pottera mu chodzi? Dużo włosów, poczochrany...

Pan Małżonek - Synek, Harry Potter? Czarodziej na miotle?

Pompon Młodszy (protestując ogniście) - Nie! Duzie wosi! Pam! Pam dój jeś, ja ciem dój być teś!!!

Pan Małżonek (coraz bardziej rozpaczliwie) - Pan jest na dole? A ty lubisz tego pana?

Pompon Młodszy (zdecydowanie) - Ja jubi pam!

Królowa Matka (w chwili kolejnego olśnienia) - Słuchaj, a może to Sherlock? Pokaż mu Sherlocka na komórce albo co, bo inaczej on nigdy nie przestanie!

Pan Małżonek (dociekliwie) - Sherlock, synku? Pan-lala? (w obliczu wściekłego protestu Pompona Młodszego w nerwowym pośpiechu przerzucając strony na ekranie smartfona, by, po wybraniu odpowiedniej, podetknąć ja Pomponowi Młodszemu pod nos) Ten pan z włosami?

Pompon Młodszy (uspokojony) - Tak. Pam dój jeśt i ja ciem dój teś!

Czyli wszystko jasne.

Najmłodsze Dziecko Królowej Matki zostało zaszerlokowane

Źródło

i wie ona, komu należy za to dziękować...

wtorek, 12 listopada 2013

Tęczowo

To jest pryzmat:

Źródło

Powyższa ilustracja pokazuje rozszczepienie światła na pryzmacie, które to rozszczepienie jest wynikiem ogólniejszego  zjawiska zwanego dyspersją, określającego zjawiska zachodzące dla fal na skutek zależności prędkości rozchodzenia się fali w ośrodku od częstotliwości fali. Jako pierwszy zjawisko zaobserwował sir Isaac Newton badając rozszczepienie światła słońca. Obraz uzyskany dzięki dyspersji pozwala na pomiar widma fali świetlnej. Gdyby ktoś miał braki w wiedzy z szóstej klasy szkoły podstawowej, może sobie w Wikipedii o zjawisku poczytać.

Skutkiem rozszczepienia światła jest tęcza,  


– zjawisko optyczne i meteorologiczne występujące w postaci charakterystycznego wielobarwnego łuku, widocznego, gdy Słońce oświetla krople wody. Tęcza powstaje w wyniku rozszczepienia światła, załamującego się wewnątrz kropli wody (np. deszczu) o kształcie zbliżonym do kulistego. Powyższa uwaga o wiedzy z podstawówki i Wikipedii pozostaje w mocy.

Ta poniżej to też jest tęcza, i to nie byle jaka:

Mozaika z Katedry Św.Marka, Wenecja

I ustanawiam przymierze moje z wami, że już nigdy nie zostanie wytępione żadne ciało wodami potopu i że już nigdy nie będzie potopu, który by zniszczył ziemię.
Potem rzekł Bóg: To będzie znakiem przymierza, które Ja ustanawiam między mną a między wami i między każdą istotą żyjącą, która jest z wami, po wieczne czasy; łuk mój kładę na obłoku, aby był znakiem przymierza między mną a ziemią.
Kiedy zbiorę chmury i obłok będzie nad ziemią, a na obłoku ukaże się łuk,
wspomnę na przymierze moje, które jest między mną a wami i wszelką istotą żyjącą we wszelkim ciele i już nigdy nie będzie wód potopu, które by zniszczyły wszelkie ciało. Gdy tedy łuk ukaże się na obłoku, spojrzę nań, aby wspomnieć na przymierze wieczne między Bogiem a wszelką istotą żyjącą, wszelkim ciałem, które jest na ziemi.
I rzekł Bóg do Noego: To jest znak przymierza, które ustanowiłem między mną a wszelkim ciałem, które jest na ziemi.
                                                                                                         Księga Genesis 9:11-17

 Ci mniej uduchowieni/ religijnie uświadomieni/ młodsi i dziecinni (jak na przykład Potomki Królowej Matki) mają nadzieję, że tęcza przynajmniej czasami oznacza też to
 

i zawsze próbują zdążyć do jej krańca dobiec.

W wypadku, gdyby ktoś czuł się zbyt poważny na dziecinne legendy Królowa Matka prosi bardzo, tęcz do wyboru, do koloru:

Hans Memling


Peter Paul Rubens

George Innes

Károly Markó the Elder

Mistrz z Moulins*

I tu, bardzo, zdaniem Królowej Matki, piękna:

Źródło

A jak się zajrzy do Brata Gugla, to tęczowo się robi, że aż się w oczach mieni:


















Słowem, tęcza kojarzyć się może z tyloma pięknymi rzeczami.


W związku z czym Królowa Matka powinna uznać, że nie jest jej problemem fakt, że są na tym świecie tacy, którym tęcza wydaje się rzeczą na tyle złowrogą, że należy ją zniszczyć.

Dzień Niepodległości Królowa Matka spędziła leniwie i przyjemnie wraz z rodziną. Na grach, oglądaniu filmów na DVD, malowaniu, niespiesznej produkcji swetra na drutach, przy cieście cynamonowym i torcie ananasowym, będącym urodzinowym prezentem Królowej Babci dla Potomka Starszego oraz licznych niezdrowych przegryzkach, z dala od komputera i TV.

Po czym wieczorem, niestety, telewizor włączyła. I dostała po oczach łunami i bandą zamaskowanych patriotów, którzy, błyskając oczami przez szpary w kominiarkach, w dowód miłości do Ojczyzny rujnowali jej stolicę, wyrywali drzewka, podpalali samochody i obracali w perzynę instalację artystyczną, która im się kojarzyła.

I wtedy się okazało, że otóż poglądy... ekhm... artystyczne patriotów są jednak problemem Królowej Matki.

Bo tak się zlożyło, że ma alergię na tchórzy w kominiarkach. I że bardzo, bardzo jej nie po drodze z bandytami, którzy czują się silni tylko w grupie podobnych sobie troglodytów i w dodatku, co gorsza, otrzymują wszechstronne poparcie dla swych działań.

Bo niczym innym niż wyrazem poparcia jawią się Królowej Matce te pełne troski rozważania, jaki procent Marszu Niepodległości stanowili spokojni demonstranci, którzy pragnęli zamanifestować swoje poglądy, a jaką - chuligani w kominiarkach. I że ci spokojni to jest 90 procent, a ci nerwowi i zamaskowani - zaledwie 10, i że nie można tych dziewięćdziesięciu obarczać odpowiedzialnością za zachowanie tych dziesięciu, bo każdy ma prawo, bla, bla, bla. Te okrzyki, które się rozlegają z mediów, gdy ktoś się odważy nazwać bandytów bandytami, a tchórzy - tchórzami. Bo nie, tak nie wolno, bo odpowiedzialność zbiorowa jest be, bo ci, co szli pokojowo nie odpowiadali za towarzystwo, w którym szli, nie identyfikowali się, i tak dalej, i tym podobnie.

A Królowa Matka ma taką skazę umysłową, która jej każe zakładać, że jak się z kimś idzie noga w nogę i ramię w ramię, to się jednak mocno identyfikuje. I bardzo nieparlamentarną i najeżoną słowami uznawanymi powszechnie za obelżywe opinię ma i o tych, co w kominiarkach, i o tych, co w maskach obłudy udają, że to przecież nie oni, tylko "mała garstka". Bo oni, ci dobrzy, w ogóle nie mieli pojęcia. Niewinnie sobie szli, nic a nic nie podzielając poglądów i nie odgadując zamiarów tych, co obok szli, ale zamaskowani i z kostką brukową w garści. 

Królowa Matka wie doskonale, że ona swoim sprzeciwem i niezgodą na to, by prymitywne formy życia w kominiarkach kradły jej święto i doprowadzały do tego, żeby uczciwy człowiek nie decydował się flagi wywiesić z obawy, że może być uznany za jednego z nich, to se może... wiadomo co. Że jej zdanie się nie liczy nic a nic, dla nikogo. Bo ona się już rozmnożyła, pracuje, uczciwie płaci swoje podatki, z trudem wiąże koniec z końcem, a pod koniec miesiąca, jak już nie ma czego związać to co najwyżej popłacze w poduszkę w nocy, a nie wyrwie tej kostki z bruku, nie pójdzie rozwalić kijem bejsbolowym cudzej własności, nie podpali cudzego domu albo miejsca pracy, nie zdewastuje centrum miasta. Jest niewidzialna razem ze swym sprzeciwem, strachem i poglądami, bo nie wygląda w głównych wydaniach wiadomości tak dobrze jak bandzior na tle płonącej tęczy.

Ale czasem nie może już dłużej dusić w sobie tego oburzenia i tej niezgody, choćby i nikogo ona nie obchodziła.

Dlatego właśnie dziś oficjalnie i (w ramach swoich skromnych możliwości) głośno opowiada się po stronie tęczy.

Źródło


* Wszystkie reprodukcje dzieł sztuki pochodzą z Web Gallery of Art 

niedziela, 10 listopada 2013

Dlaczego Ralph Fiennes może zachować dobre samopoczucie

Pan Małżonek (ni z gruszki, ni z pietruszki) - Juliette Binoche to bardzo znana aktorka jest, a ja właściwie nie widziałem żadnego filmu z nią...
Królowa Matka - "Niebieski" widziałeś...
Pan Małżonek - A, no tak. Ale to jednak dawno temu, stary film, co by nie powiedzieć!
Królowa Matka (siłą rozpędu) - ... no i "Angielskiego pacjenta" oglądałeś przecież. I "Wichrowe Wzgórza"...
Pan Małżonek (ponuro) - Musiałem...

Królowa Matka, która ma się (i zasłużenie, z naciskiem zapewnia Cię, Czytelniku) za pierwszą ofiarę fiennesomanii w naszym pięknym kraju, wpatrywała się maślanymi oczkami w ekran nie tylko wieeele lat przed chwilą, gdy w kinach święciła triumfy "Lista Schindlera", ale ładnych parę lat przed "Wichrowymi Wzgórzami",


w każdym razie w fiennesomanii ma znacznie dłuższy staż niż w panumałżonkomanii, wydaje z siebie stłumiony chichocik (bo otóż wcale Pan Małżonek nie musiał, sam chciał, samiuśki wszędzie, a więc i do kin, Królowej Matce towarzyszyć i się męczyć, i to, jak Królowa Matka mniema, bardziej niż ona, bo skoro ona zniosła z trudem takiego "Angielskiego pacjenta" mimo dodatkowych bodźców, to cóż tu mówić o nim), po czym:

Królowa Matka (tonem pocieszenia) - Gdybyś zobaczył, jak Ralph Fiennes wygląda teraz, mógłbyś się wreszcie uspokoić i odczepić od człowieka...


Pan Małżonek (rozpromieniając się) - Wreszcie! Wreszcie ten facet nie będzie mi psuł humoru!!!

Po chwili

Pan Małżonek (trzeźwo i smutno) - ... co prawda, gdyby on mnie zobaczył, to by mu też humoru nie popsuło...

Jeśli ktoś z Was, Kochani Czytelnicy, zna Ralpha Fiennesa, proszę mu przekazać, że może niezmiennie pozostawać w doskonałym (a co najmniej bardzo dobrym) nastroju :D.





PS. ... zwłaszcza, że dla Królowej Matki może on sobie być nawet beznogim najstarszym staruszeczkiem...


piątek, 8 listopada 2013

Królowa Matka się kompromituje

Przedwczoraj.

Królowa Matka odbiera telefon od Królowej Babci, która przejęła jej Starsze Pociechy zaraz po szkolnych zajęciach, wskutek czego Królowa Matka została pozbawiona ich upojnego towarzystwa aż do wieczora.

Królowa Babcia - Dzwonię tylko, by ci przypomnieć, bo może nie spojrzałaś do Zeszytów Korespondencji i nie zauważyłaś (wot, matczyna intuicja! Królowa Matka rzeczywiście nie zajrzała, zła Królowa Matka, zła i niedbała!)... chłopcy mają jutro iść do szkoły na galowo, przygotuj im już dziś koszule, bo spodnie są u mnie, przebiorą się rano...

Królowa Matka (nie myśląc kompletnie o niczym, co jej w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia; ze zdumieniem) - Na galowo? To w szkołach jeszcze się obchodzi rocznicę Rewolucji Październikowej?...


I Królowa Matka wie, że teraz może sobie przysięgać do upojenia, że w swojej rodzinie to ona jest tą osobą, którą wszyscy pytają "a czego to jest rocznica?" przy okazji dowolnych obchodów wiedząc, że ona to zawsze wie, bo pamięć ma jak słoń;


że skojarzenie z Rewolucją Październikową miała wyłącznie dlatego, że Potomek Starszy miał wczoraj urodziny, o których intensywnie myślała, a zbitkę "urodziny Potomka Starszego - rocznica Rewolucji Październikowej" ma od lat wbitą w głowę na mur (zaś faktu odziania się całej szkolnej społeczności na galowo z powodu jubileuszu Potomka jakoś nie wzięła pod uwagę); że pierwsza, mimowolna myśl o Rewolucji Październikowej nie odsłania jej namiętnego, a dotąd sprytnie ukrytego uwielbienia dla komunizmu i/lub Wodzów Rewolucji...

... bo i tak nikt jej w to nie uwierzy.

czwartek, 7 listopada 2013

Notka całkiem poważna, z inspiracji

Królowa Matka przeczytała notkę, ani pierwszą, ani ostatnią na tamtym blogu, ale przy tej poczuła imperatyw, by się wypowiedzieć. Zaczęła pisać komentarz, ale wyszedł jej taaaki długi, że zrezygnowała i przeniosła się na własne pielesze, gdzie się może wygadać bez ograniczeń.

Dla nikogo, kto choć trochę uważnie czyta jej bloga nie jest tajemnicą, że Królowa Matka jest z tych, co wysłali dziecko sześcioletnie do pierwszej klasy dobrowolnie, ale po pierwsze - Królowa Matka wiedziała, JAKIE to dziecko, Potomka Starszego nie wysłałaby za żadne skarby, mówiąc szczerze Potomek Starszy jest dzieckiem, które jeszcze mając pięć lat nie odczuwało potrzeby (i nie było gotowe) do wymaganych przez przedszkole i szkoły interakcji społecznych, do przedszkola poszedł, bo Źli Rodzice zdecydowali, że nie ma bata, musi się jednak zacząć uspołeczniać, ale jego ulubionym tekstem było przez cały rok przedszkolnej edukacji: "ja nie musze chodzić do żadnego przedszkola, ja mam brata i mogę się z nim bawić!". Po drugie - Królowa Matka po trzech latach szkolnej edukacji Starszego miała bardzo dokładnie obadaną szkołę, po trzecie - zapisała Potomka Mlodszego do klasy integracyjnej (podejrzewa, że jej się udało właśnie z racji tego, że Młody jest naprawdę młody, sześć lat skończył, jak wiadomo, dwa tygodnie temu), w której jest piętnaścioro dzieci, trzy nauczycielki (jedna do indywidualnej opieki nad autystycznym chłopcem), własna sala dostosowana do potrzeb dzieci niepełnosprawnych/młodszych/z dysfunkcjami, osobna świetlica dla klas 1-3, wie jednak dobrze, że jest  wyjątkiem, nie regułą. I po czwarte, najważniejsze - MIAŁA WYBÓR. Lubi go mieć. Nie podoba jej się, że już nie będzie miała.

Ponadto Królowa Matka uważa, że to edukacja przedszkolna jest dla małych dzieci ważniejsza jako element wyrównujący szansy. Ci, którzy twierdza inaczej (w domyśle - decydenci) myślą - o czym Królowa Matka jest przekonana - o dzieciach jako o tych wielkomiejskich istotach z dobrych rodzin, stymulowanych praktycznie od poczęcia, otoczonych  rodzicielską uwagą, takich, którym się czyta dwadzieścia minut dziennie, bawi zabawkami edukacyjnymi i karmi warzywami uprawianymi organicznie. Dzieci takich, o jakich opowiadają Królowej Matce jej koleżanki od nauczania przedszkolnego, dzieci, które nigdy dotąd nie widziały i nie używały szczoteczki do zębów, nie miały własnych kredek, nie potrafią nimi nic narysować, bo mają chwyt jak niemowlęta, pełną garścią, nigdy niczego nie kolorowały, o takich umiejętnościach jak współpraca w grupie nie ma co wspominać, państwo decydenci pewnie w ogóle nie wiedzą. A to właśnie te dzieci zdaniem państwa decydentów będą musiały iść do szkoły i sobie radzić, nieoszlifowane przez wychowanie przedszkolne, bez umiejętności, ktore zapewne wydają się podstawowe wszystkim Czytelnikom, w trzydziestoosobowych klasach...

Ale tu się wypisać chciała Królowa Matka w temacie podręczników, właściwie nie wiadomo po co, chyba, żeby sobie ulać. Otóż oglądała Królowa Matka niedawno program z udziałem pani minister Hall (w telewizji śniadaniowej, która zazwyczaj omija szerokim łukiem, na szczęście nie musi się wysilać, bo telewizja śniadaniowa jak sama nazwa wskazuje produkuje się w porze śniadania, czyli wtedy, gdy Królowa Matka przebywa z dala od wszelkich telewizyjnych odbiorników, ale jednak ten raz się trafiło. Niestety) i gdyby nie fakt, że była "w gościach" rzucałaby w telewizor ciężkimi przedmiotami, a w przestrzeń okoliczną - słowami uznawanymi powszechnie za obelżywe, doprawdy ostatkiem zdrowego rozsądku powstrzymała się od przyczynienia gospodyni strat materialnych i duchowych.

Pani minister Hall, wielce pewna siebie, opowiadała o tym, jak baaardzo wiele zależy od szkoły, a jak baaardzo niewiele od ministerstwa, i jak bardzo źli ludzie ciągle czegoś od ministerstwa chcą, a ona przecież wie, że to szkoła, bo są takie, i ona takie zna, szkoły, w których dba się o ucznia, podchodzi doń indywidualnie, wspomaga rozwój, pochyla nad potrzebami tych biedniejszych robiąc kiermasze używanych podręczników...

Przy kiermaszach używanych podręczników Królowej Matce ostatecznie pociemniało w oczach i bardzo się ucieszyła, że to nie ona jest w studio, bo bez rękoczynów by się nie obeszło i kto wie, czy dwoje prowadzących by wystarczyło, by Królową Matkę od gardła pani minister oderwać.

Otóż Królowa Matka robi w szkolnictwie. Nie pracuje w swoim Rodzinnym Grodzie, tylko na, że to tak ujmie, Podgrodziu, w małej, wiejskiej szkole, do której od czwartej klasy dzieci sa dowożone z jeszcze mniejszych i bardziej wiejskich szkół. Od samego początku podjęcia tam pracy (a to już, łodlaboga, trzynaście lat chyba?) świadoma sytuacji finansowej dużej części swoich uczniów szukała wśród ofert podręczników wcale nie najlepszego, do czego się otwarcie przyznaje. Szukała najtanszego. Najlepiej takiego, który jest jednocześnie podręcznikiem i ćwiczeniami. Znalazła jeden, uczyła z niego cztery lata, następnie przyszła reforma edukacji, jedna z licznych, podręcznik wycofano. Królowa Matka zaczęła szukać więc takiego, który użytkowe ma tylko ćwiczenia tak, aby kolejne roczniki mogły sobie przekazywać podręcznik właściwy, a dokupować wyłącznie ćwiczenia.

I wiesz co, Czytelniku? Takiego zestawu na rynku NIE MA.*

Teoretycznie do ćwiczeń są ćwiczenia, podręcznik służy do nauki i nic w nim nie powinno się pisać. Buahahaha otóż. Podręczniki - wszystkie, jakie miała w rękach Królowa Matka, a zapewnia, że miała ich dziesiątki - roją się od ćwiczeń, miejsc, gdzie nakleja się naklejki, kolorowanek, puzzli i wycinanek, od klasy pierwszej do szóstej, a w gimnazjum odpadają chyba tylko kolorowanki. Drukowane jest to wszystko na błyszczącym papierze, co uniemożliwia gumkowanie.

Królowa Matka, powodowana zrozumieniem dla rodziców, mających w szkole po troje, czasem więcej, dzieci czyniła różne sztuki. Umawiała się z uczniami na początku roku, że w podręcznikach będą używać tylko ołówka, żeby te niegumkowalne wytwory jednak poddać obróbce i móc jeszcze raz wykorzystać (i co z tego, że tak się umawiała, skoro połowa książki to wyklejanki i kolorowanki?), robiła ksero ("bądź fair, nie kseruj, kupuj!", tiaaa, jakie śliczne hasło w zderzeniu z rodziną, która musi kupić rok po roku trzy zestawy TYCH SAMYCH podręczników dla swoich dzieci za zachęcającą sumę 69,90 jeden zestaw), kupowała dzieciakom książki z nauczycielska zniżką, w końcu przymykała oko na podręczniki częściowo wypełnione, obniżając w ten sposób poziom nauczania oczywiście, bo co to za nauczanie, jak połowa klasy ma (niekoniecznie prawidłowo) zrobione przez starszego braciszka zadania, źle albo i wcale nie wygumkowane.

W tym roku Królowa Matka, po drugiej strony barykady, musiała sama nabyć zestaw podręczników dla Potomka Mlodszego identyczny z tym, który, nadużyty dwa lata temu,  leży w pokoju Potomka Starszego. Też ze zniżką nauczycielską, ponieważ nie jest ona jedynym nauczycielem w tym kraju, ktory zdaje sobie sprawę z tego, z czego pani minister najwyraźniej sprawy sobie nie zdaje, jak na przykład z faktu, że Rodziców coraz mniej stać na obowiązkowe podręczniki, zaś to, że można z użytych podręczników zrobić kiermasz to ściema względnie kompletna nieświadomość wywołana przebywaniem w różowej bańce przeświadczenia, że ach, jacy jesteśmy świetni i jak ciężko pracujemy, i jak coraz ładniej wyglądamy w rankingach rowiązywania testów, no po prostu cium cium, pyszulka, a że po sześciu latach edukacji w podstwawówce uczniowie potrafią może i nieźle rozwiązać jakiś test, ale nie są w stanie przeprowadzić rozmowy w języku obcym na jakiś najbardziej podstawowy temat to jest wina nauczycieli, którzy źle uczą i przymykają oczy na brak podręczników, a nie tego, że w klasach jest trzydzieści osób, lekcji dwie w tygodniu, a na podręczniki 50% z tych trzydziestu osób nie stać. A poza tym nic nie szkodzi, wszak w gimnazjum znów zacznie się od odmiany "to be" i od stworzenia klas wymieszanych językowo, dla "wyrównania poziomów" oczywiście.**

Królowa Matka nie czuje się na siłach zgadywać, dlaczego tak się dzieje (chociaż wiadomo, że gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze), czy to jest jakiś spisek, czy bezinteresowna pazerność wydawnictw, które musiałyby zrezygnować chociaż z części dochodów, wypuszczając na rynek "przekazywalny" podręcznik (chociaż jak się chce, to można, Potomek Mlodszy ma zestaw książek, w którym w Elementarzu i Podręczniku Matematycznym nic się nie pisze, do tego są rzeczywiście ćwiczenia), czy kolejny, napędzajacy rynek wydawniczy, pomysł ministerstwa z serii "zmieniamy podręczniki co trzy lata".

Wie jednak, że jeśli jeszcze raz zobaczy panią minister machającą rzęsami w bezradnym zdziwieniu, czegóż ci rozjuszeni rodzice chcą, przecież mogą wziąć sprawy w swoje ręce, jak w tych niektórych szkołach, co to o nich pani minister wie! - to nie ręczy za siebie i do zniszczeń sprzętu elektronicznego może w Domu w Dziczy (albo "w gościach") jednak dojść.

Królowa Matka wie oczywiście, że rzucanie przedmiotami w telewizory jest bezsensowne i stanowi dowód bezradności.

Do której to bezradnosci się Królowa Matka przyznaje.

Jako nauczyciel.

I jako rodzic.




* No, nie było trzy lata temu, może już jest, aczkolwiek Królowa Matka powątpiewa.
** Królowa Matka pisze o swoich doświadczeniach jako anglistki, pojęcia nie ma, czy podręczniki do innych przedmiotów nie nadają się do odsprzedania i po pięć razy, a potem poddania recyclingowi, ale w to też powątpiewa.

niedziela, 3 listopada 2013

Test na stopień wyrodności

Potomek Młodszy - Mamusiu, czy ściany są po to, żeby jak ktoś idzie i prawie się przewraca, to miał się o co oprzeć?

Kochany Czytelniku, proszę, powiedz, czy:

a) to wcale nie jest śmieszne i z niczym kompletnie się nie kojarzy, z czego tu się śmiać, i w ogóle po co takie głupoty o niczym na blogu zamieszczać, jak Potomek Młodszy powie: "Mamusiu, zrobiłem u babci zadanie domowe, czy mogę teraz pograć na konsoli?" to to też trafi na bloga, że niby, cha, cha, cha, jak się chłopak fajnie wyraża?

b) to bardzo smutne, że biedne dziecko dokonało w swoim krótkim życiu licznych, jak można domniemywać, obserwacji, wskutek których takie, na przykład, ściany nie kojarzą mu się z ciepłem domowego ogniska i wizerunkami puchatych króliczków rozwieszonymi nad dziecięcem łóżeczkiem, tylko ludźmi, co się opierają, żeby się nie przewrócić, zaś Królowa Matka, śmiejąc się, okazuje całą swą patologiczność oraz rozumowanie w stylu. "głodnemu chleb na myśli" (w tym konkretnym wypadku spragnionemu i nie chleb),

c) to jest śmieszne i Królowa Matka, rechocząc, nie jest aż tak wyrodna, jakby się to mogło wydawać?

Królowa Matka musi to wiedzieć!

czwartek, 31 października 2013

Pretekst do obchodzenia Halloween

Nie, żeby Królowa Matka potrzebowała pretekstów.

Do Halloween ma stosunek osobisty, trochę jak do swojej własności, a to dlatego, że (razem ze swoją klasą, profil - rozszerzony angielski) uczyła się o Halloween w czasach, gdy o samym święcie w pięknym kraju nad Wisłą i Odrą wiedziało niewielu, a nie obchodził nikt, zaś dynia kojarzona była z dziwacznym, mało popularnym warzywem, z którego nie wiadomo, co zrobić i tylko jego pestki do czegoś się nadają.

W związku z tym jednakże o Halloween, pozbawionym komercyjnej otoczki, Królowa Matka dowiedziała się różnych rzeczy, które się obecnie przez komercyjną otoczkę nie mają siły przedrzeć, i odnalazłszy w tym święcie mnóstwo wspólnego z tymi, które sama obchodziła od dzieciństwa uznała Halloween za jeszcze jeden dzień - oprócz Dnia Wszystkich Świętych i Zaduszek - w którym wystawia się w oknach świece dla umarłych dusz ku ogrzaniu i wskazaniu drogi do domu.

Natomiast jedzenie, dla którego Halloween jest tylko pretekstem, przyrządza się w Domu w Dziczy z okazji imienin Pompona Młodszego.

I tak w tym roku Królowa Matka przygotowała jedyne dynie, co do których była pewna, że jej dzieci zjedzą dowolną ich ilość,









a część z nich podtopiła efektownie a galaretce, czuwając jak harpia nad odpowiednim momentem, takim, by jej dynie zawisły magicznie w pół drogi zamiast pójść jak kamienie na dno,  upiekła trzy blachy (w co doprawdy trudno uwierzyć, gdy się pomyśli, jak szybko zniknęły) Palców Wiedźmy,
          

a także ciasto cynamonowe, dziecinnie proste (jak większość wypieków produkowanych przez Królową Matkę, ciekawe, o, jakże ciekawe, dlaczego!) i niezwykle smaczne (jak niekoniecznie wszystkie, ale łudzić się zawsze można), i nawet w przepisie Królowa Matka nie pozmieniała wszystkiego, prawdziwa rzadkość.


Robi się toto w kwadrans i metodą muffinkową, czyli najpierw w jednej misce miesza się 520 g mąki, 170 g cukru, 2 łyżeczki sody i pół łyżeczki soli, w drugiej - dwa jajka, 120 ml oleju, szklankę jogurtu naturalnego i szklankę śmietany 12 lub 18-procentowej (i tu mamy - tadam! - jedyną zmianę w przepisie, otóż Królowa Matka miała w lodówce tylko śmietanę 30-procentową, taką do zabielania zup, po chwili wewnętrznej walki dała ją właśnie - i też się udało), a w trzeciej - trzy łyżeczki cynamonu (raczej czubate, w wypadku Królowej Matki, której cynamonouzależnienie nie jest na tym blogu tajemnicą) oraz 80 g cukru.

Następnie zawartość miski drugiej łączy się z zawartością miski pierwszej (dodając 100 g rodzynek), miesza nie wkładając w to całego serca, po czym do natłuszczonej keksówki (30x12 cm) nakłada 1/3 ciasta, posypuje cynamonem z cukrem, 1/3 ciasta, posypuje... a potem jeszcze raz, po czym wraża w ciasto nóż i przecina je wzdłuż foremki przez środek, co ma sprawić, że składniki się lepiej połączą. Keksówkę wkłada się do piekarnika nagrzanego do 150 stopni i piecze ciasto około godziny z termoobiegiem.

A w zasadzie trochę dłużej - Królowa Matka piekła rzecz straszliwie długo i co wkładała w ciasto patyczek, to wyciągała go oblepiony ciastem i w głębi duszy była pewna, że pierwszy raz od trzynastego roku życia udało jej się popełnić pełnoobjawowego zakalca. Ale nie, cynamonek upiekł się był w końcu ślicznie i też już został prawie anihilowany przez łakomą i pazerną na słodycze rodzinę.

Ozdabianie zgodne z duchem dnia dzisiejszego oraz obecność czarnego kota w tle nie jest obowiązkowe



i nie dodaje wypiekowi smaku.

Królowa Matka czuje się w obowiązku zapewnić przy okazji, zwłaszcza halloweenowych sceptyków, że nie ujmuje go również :).

środa, 30 października 2013

O filmowych absurdach po nazwiskach

Jakie są bezpośrednie zyski pozostania Królowej Matki w domu w towarzystwie li tylko Pomponów?

Dla jej Rodziny kulebiaczki na obiad


oraz (nieco sponiewierane pracowitą dłonią Pomocnika) jagodzianki na podwieczorek,


zaś dla Wiernych Czytelników - tekst o Ukochanych Filmowych Idiotyzmach (i tym razem będzie, a jak! po tytułach!).

Królowa Matka została ostatnio poproszona o przeczytanie czegoś nadającego się do analizy (czyli, cóż, najlepiej czegoś głupiego) i nawet ma dwoje kandydatów, owszem, ale że czyta teraz sobie Michaela Palina nie chce psuć sobie wrażeń, to raz, a dwa, że jednak o wiele łatwiej jej coś obejrzeć niż przeczytać, bo to, wiadomo, można jednym okiem w telewizor rzucać, notatek robić nie trzeba, i cała operacja trwa krócej. A jeśli chodzi o ilość głupoty też można zostać mile zaskoczonym.

Obejrzawszy więc jakiś wyprodukowany za ciężkie pieniądze hollywoodzki odmóżdżacz w gwiazdorskiej obsadzie Królowa Matka pomyślała, że coś dawno nie było u niej o filmach (jakie dawno, gdzie dawno! w ogóle rzadko bywa), w związku z czym usiadła, przypomniała sobie dużą część ukochanych bzdur z licznych filmowych dzieł, i teraz się nimi z Szerokim Ogółem podzieli.

Zacznie od swojego absolutnego faworyta z filmu o Jamesie Bondzie. Filmy o Jamesie Bondzie są w ogóle apetyczną zbieraniną wszelkich szaleństw scenarzystów, jakie tylko można sobie wymarzyć, (że Królowa Matka od niechcenia przypomni tylko Pierce Brosnana wyskakującego z samolotu - bez spadochronu, spadochrony nie są dla twardzieli! - i w locie wskakującego do drugiego), ale jej ukochanym nonsensem jest pochodzący z "Żyje się tylko dwa razy" wątek, gdy Sean Connery najpierw przechodzi dwutygodniowe (!) szkolenie na ninja, po czym zostaje przebrany w czarne ubranko, otrzymuje domalowane skośne oczy i voila! mamy Japończyka! I absolutnie nikt nie orientuje się, że z tym ninją, któremu głowa wystaje ponad tłum innych ninjów jest coś nie tak, tylko wszyscy uparcie wierzą, że on się zlewa z tłem skutkiem wspaniałej charakteryzacji i precyzyjnego wyszkolenia. 

Skoro wspomniany już został łapiący samolot w powietrzu Pierce Brosnan, nie wolno pominąć "Operacji Słoń", w którym to filmie różni zaangażowani w ochronę przyrody (w postaci tego konkretnego Słonia) panowie przewożą zwierzątko z punktu A do punktu B samolotem, ponad terenem działań wojennych w Wietnamie, przy czym w punkcie B muszą je spuścić z samolotu na spadochronie. Wyrzucają więc biedaka, spadochron się nie otwiera, zatem jeden z panów wyskakuje chwilę później za słoniem, dogania go w powietrzu  (SŁONIA!!!), podczepia mu spadochron i lądują razem, nie dość, że bezpiecznie, to z dala od skośnych (nie namalowanych) oczu Vietkongu.

Łeb w łeb ze zlewającym się z drobnymi Japończykami dwumetrowym Szkotem idzie scena z filmu "Fu Manchu", w którym to filmie Christopher Lee, wcale jeszcze niepodobny do Sarumana (zapewne również wskutek posiadania namalowanych skośnych oczy, skośne oczy, jak Królowa Matka właśnie zauważa, stają się leitmotivem jej filmowych doznań), usiłuje przekonać ogół widzów, że jest złowrogim Chińczykiem pragnącym opanować świat za pomocą ekologicznej broni chemicznej. Królowa Matka oglądała dzieło z Panem-Wtedy-Jeszcze-Nie-Małżonkiem, początkowo usiłując podejść doń z pełną powagą, aż wreszcie nastąpiła scena, gdy jeden pan usiłował wydostać się z pomieszczenia, z którego starał się go nie wypuścić drugi pan, a usiłował go nie wypuszczać za pomocą zamknięcia drzwi na klucz i mordobicia. A więc zły pan bije, dobry pan się wyrywa i pcha do tego kluczyka w drzwiach, coby go przekręcić i uciec, uparty jak osioł i zamknięty na inne rozwiązania, jak na przykład walnięcie w drzwi, oszklone w górnej połowie, jakimś krzesłem i utorowania sobie drogi na wolność, scena się przedłuża, aż nagle odzywa się Pan-Jeszcze-Wtedy-Nie-Małżonek poważnie i głosem pełnym wystudiowanego przejęcia: "On szyby w tych drzwiach nie może wybić, bo to jest SZYBA POMALOWANA NA BIAŁO!!!". Od tej pory tak właśnie mawia się w domu Królowej Matki, gdy w jakimś filmie bohaterowie łamią sobie głowę, jak rozwiązać problem, z którym bez trudu poradziłby sobie Potomek Młodszy.

Oglądałeś, Drogi Czytelniku, "Sumę wszystkich strachów"? Ukochanym królewskomatczynym wątkiem w tym filmie jest wątek zgubionej bomby atomowej, którą znajdują na pustyni prości autochtoni. Uchachani jak dzieci zabierają ją w charakterze trofeum do rodzinnej jurty, po czym, gdy znajdują ich poszukujący w panice zgubionej bomby Wysoko Postawieni i Źli Ludzie jest już właściwie za późno (dla autochtonów, że Królowa Matka uściśli), bo umierają biedacy na galopująca chorobę popromienną, na którą zapadli skutkiem czułego głaskania bomby po głowicy. W tym samym filmie główny bohater (kreowany przez Bena Afflecka) oraz jego narzeczona przeżywają wybuch bomby atomowej, fala uderzeniowa miota nimi przez pół szpitala, w którym narzeczona Bena Afflecka pełni ofiarnie Służbę Wobec Ludzkości, po czym jakiś czas później widzimy ich kwitnących i w najlepszym zdrowiu, śniadających na kocyku w parku z widokiem na Biały Dom. Wielką zaprawdę siłę ma Kultura Amerykańska, bezsilne jest wobec niej nawet promieniowanie jądrowe!

Kultura Amerykańska (a już Hollywoodzka to na pewno) zapewnia swoim bohaterom jeszcze inne, niezwykłe cechy. Na przyklad daleko posuniętą nietykalność osobistą, przejawiającą się tym, że kiedy Superbohater zdetonował/wysadził w powietrze jakiś budynek, i powoli odchodzi (zamiast biec ile sił) w stronę zachodzącego słońca latające dookoła odłamki, części samochodów, fragmenty budynków oraz innych, mniej fartownych osób nigdy go nie trafiają. Albo spadający helikopter, którego śmigła zawsze zatrzymują się kilka centymetrów przed jego twarzą, mowy nie ma, żeby mu zanadto fryzurę zburzył, w każdym razie nie nastapiło to ani w przypadku Jeffa Bridgesa w "Blown Away", ani Harrisona Forda w "Czasie patriotów".

(Inna rzecz, że Hollywoodzcy Bohaterowie mieli całe wieki, by się nauczyć właściwej reakcji w obliczu wybuchających obiektów, wszak wybuchnąć zdarzało się nawet rydwanom w "Gladiatorze").

Skoro jesteśmy przy Harrisonie Fordzie, to w "Air Force One" pokazał on, że jeśli do Bycia Amerykańskim Bohaterem doda się Bycie Amerykańskim Prezydentem, to człowiek się robi w zasadzie całkowicie wodo-, ognio-, powietrzo-, kulo- i co-tam-jeszcze-odporny, i może na przykład bez większych trudności prowadzić walkę z Wrażym Przeciwnikiem przy otwartym luku bagażowym w lecącym samolocie, zabezpieczając się przed wydmuchnięciem w powietrze za pomocą przytrzymywania się jedną ręką metalowego słupka.

Prawdziwy Amerykański Bohater ma też niezwykłe szczęście i w kilkunastomilionowej aglomeracji, takiej jak jak Nowy Jork, Los Angeles, czy inne San Francisco jadąc samochodem/idąc chodnikiem znajduje szukaną i akurat niezbędnie potrzebną mu (do ratowania świata albo wyrwania ukochanego dziecka z rąk porywaczy) osobę po prostu idącą sobie w tym momencie ulicą... (np. w "Zmianie pasa" z Benem Affleckiem). Bohater nigdy nie musi też korzystać z mapy/nawigacji. Wsiada do auta i dojeżdża bezbłędnie do celu, najczęściej szybko i nie stercząc nie tylko godzinami, ale nawet kwadrans w korkach.

O drobiazgach takich jak recytowanie z pamięci potrzebnego numeru telefonu, przy czym nie jest to bynajmniej numer telefonu recytującego ale np. jego niewidzianego od lat znajomego z Wietnamu, lub też podawanie z pamięci numerów kont (szczytem tego typu jest w filmie "Firma" podawanie przez Toma Cruise'a z głowy szeregu kilkunastocyfrowych kont w banku na Kajmanach, czy w jakimś innym raju podatkowym) nawet wspominać nie warto.

Jeśli (jakie "jeśli", co za "jeśli"! "Kiedy"! "Kiedy"!), a więc kiedy już Bohaterowi uda się rozbroić lecącą w stronę Ziemi asteroidę pokazywany jest cały świat świętujący tę chwilę - zarówno w USA, Australii, Arabii Saudyjskiej i Paryżu jest wtedy zawsze środek dnia (jak na przykład w "Dniu Niepodległości"). W "Armageddonie" cały świat - młodzież w kafejce w Paryżu, Chińczycy w jakiejś zapadłej wiosce, muzułmanie pod meczetem na Bliskim Wschodzie (zawsze zgrabnie upozowani na tle jakiegoś zabytku klasy "0") - słuchają w skupieniu i ze wzruszeniem przemówienia prezydenta USA z radioodbiorników i megafonów, w licznych wypadkach poobijanych i trzymanych na kijach, ale co tam! Słuchają nabożnie, nie mając nijakich trudności ze zrozumieniem języka ani faktu, dlaczego u nich jest ta sama godzina, co w USA, chociaż powinien wstawać świt/ zapadać wieczór/ trwać ciemna noc/ być pora lunchu.

Ale że wystarczy być tylko Bohaterem, niekoniecznie zaraz Amerykańskim, by zyskać cenną umiejętność orientacji w nawet najbardziej zawiłych budowlach, po których goni się lub ucieka zawsze - choć są to wszak budynki oglądane pierwszy raz w życiu -  bezbłędnie trafiając w odpowiednie drzwi/ na odpowiednie piętro/ skręcając we właściwy korytarzyk/ zaglądając do tej jednej, właściwej szafy można przekonać się oglądając  "Przygody młodego Sherlocka Holmesa".

Prawdziwy Bohater z łatwością przenika też do wszelkich obiektów chronionych. Przed rozpoznaniem chroni go błyskawicznie zdobyty fartuch bądź uniform (zawsze doskonale pasujący, po prostu jakby był szyty na miarę). Mija lub wydaje polecenia personelowi i nikt się nie orientuje, że pierwszy raz człowieka na oczy widzi, jakby ludziom w robocie było obojętne komu podlegają i kto się po niej wałęsa.

To właśnie jest jedynym niedociągnięciem (a wręcz obsuwą), którą Królowa Matka wypatrzyła w "Ocean's Eleven", filmie, który uwielbia, i który mogłaby oglądać codziennie, oraz który uważa za arcydzieło logiki i precyzji. I w tym arcydziele precyzji bohaterowie, niezbędnie potrzebujący Maszyny, Która Robi "Ping!" i tym "pingiem" wyłącza prąd w mieście, po prostu wchodzą do jednego z dwóch w kraju ośrodków, gdzie takie ustrojstwo się znajduje (w dodatku zupełnym a szczęśliwym przypadkiem jeden z ośrodków znajduje się o góra godzinę jazdy samochodem od Las Vegas), i je sobie biorą. Podjeżdżają do Specjalnego Państwowego Supertajnego Ośrodka furgonetką, włażą doń przez okno, wynoszą Maszynę, Która Robi "Ping" przykrytą jakimś prześcieradłem, ściga ich dwóch ochroniarzy bez przekonania biegających po schodach, absolutnie nikt nie podnosi rejwachu na cały kraj, żadne siły specjalne nie zostają postawione w stan gotowości, a w dodatku na przygotowanie i przeprowadzenie akcji uprowadzenia maszyny Bohaterowie mają dwa dni. Aż dziw, że podobne coś mogło się trafić w filmie tak przemyślanym (który Królowa Matka kocha mimo to :)).

Niestety, nie każdy Bohater Filmowy może być Bohaterem Pełnoobjawowym. Czasem jest Bohaterem Steranym Życiem I Po Przejściach, w takim wypadku zazwyczaj pracuje w policji i jest na przymusowym urlopie/zawieszony, ale i tak posiada Supermoce, dzięki którym pod jego marynarką mieszczą się: dwa pistolety, kilka magazynków, pudełko cygar (lub papierosów), odznaka (jeśli przypadkiem Bohater nie jest akurat zawieszony), notesik z tymi adresami  i numerami telefonów, które akurat okażą się niezbędne, zapalniczka, okulary przeciwsłoneczne, kluczyki do samochodu i mieszkania, portfel z gotówką zawsze akurat wystarczającą na kawę i pączka, karta kredytowa (do włamywania się do willi szefa mafii/pokoju hotelowego skorumpowanego kandydata na gubernatora), kawałek druta i/lub komplet staromodnych wytrychów (do włamywania się do magazynów z heroiną), paczka gum do żucia, telefon komórkowy z aktywną klapką (który i tak się rozładuje w najmniej odpowiedniej chwili, a ładowarka jest czymś, czego Bohater tego typu nie ma przy sobie NIGDY), szczypce boczne i poręczny śrubokręcik (do rozbrajania bomb), chusteczka (do chwytania dowodów rzeczowych bez zostawiania odcisków palców), zestaw woreczków (do wkładania do nich podniesionych przez chusteczkę dowodów rzeczowych), dyktafon (do nagrania pełnych zeznań Czarnego Charakteru, które czyni on rechocząc wrednie w mylnym przekonaniu, że są to ostatnie chwile Dobrego Bohatera na tym padole, a które następnie można puścić przez telefon, żeby Zły Bohater WIEDZIAŁ, albo przez głośniki, żeby WIEDZIAŁO całe miasto/wszyscy w miejscu pracy Czarnego Charakteru/ cały kraj w wypadku, gdy Czarny Charakter jest prezydentem kraju), piersiówka z whisky (do schlania się, "bo Liz odeszła dokładnie 5 lat temu"), zdjęcie Liz, zrobione polaroidem, złożone w kostkę zdjęcia pamięciowe domniemanego mordercy (który jest, oczywiście, mordercą faktycznym, bo prawdziwy glina wie od początku o kogo chodzi, choć zdaniem wściekłego komendanta "to przecież najbardziej szanowany obywatel w mieście"), oraz ten fragment gazety sprzed dwóch miesięcy/ fotografii podejrzanego na bankiecie/notatki sporządzonej przez sekretarkę/kartki z przypadkiem znalezionego dziennika ofiary, który sprawi, że wszystkie elementy układanki zaczną nagle do siebie pasować i doprowadzą jak strzelił do pięciominutowej bijatyki na najwyższym piętrze znajdującego się jeszcze w budowie najwyższego budynku w mieście, zakończonej zrzuceniem Czarnego Charakteru  pięknym łukiem w dół, i osiągnięcia niezbędnego dla dobrostanu widza triumfu sprawiedliwości.

W zasadzie chłopak nie powinien móc chodzić z takim obciążeniem, a w najlepszym razie zwracać uwagę absolutnie wszystkich nietypową figurą i wyraźnymi trudnościami w poruszaniu się. A nie tylko chodzi i nie zwraca, ale jeszcze włamuje się do tych will i pokoi hotelowych, i do magazynów z heroiną też, zbiera rzeczowe dowody, ogląda zdjęcie Liz pociągając z gwinta z piersiówki i wymierza sprawiedliwość przestępcy, obiwszy mu uprzednio mordę.

I jak tu nie kochać Prawdziwych Hollywoodzkich Bohaterów.

niedziela, 27 października 2013

Październik przeprasza za wrzesień

Blady świt (przynajmniej w subiektywnym odbiorze Królowej Matki), matczyne wyczulone na ultra-, intro- i hiperdźwięki ucho zaczyna wyłapywać dialog:

Pompon Starszy - Mama?
Pompon Młodszy - (czymś, co, jak Królowa Matka podejrzewa, jest jego szeptem) - Mama-ćpi-jeście?
Pompon Starszy - Ciem-mamy! (skrzypienie łóżeczka podpowiada tym paru obudzonym komórkom Królowej Matki, że ktoś tu się wspina po szczebelkach).
Pompon Młodszy (udowadniając obudzonym komórkom, że owszem, zrozumiały dobrze) - Ja-idem-mamy-teś!

A potem chwila na wykonanie skoku na główkę, jęk małżeńskiego łoża, jęk żołądka wbitego w kręgosłup, jęk piszczeli na granicy złamania, jęk Królowej Matki, niezdolnej do poradzenia sobie z taka mnogością wrażeń zmysłowych, i

Pompon Młodszy (radośnie) - O! Mama nie-ćpi-juś!

No, nie, kto by ćpał w takich warunkach.

A potem się okazało, że Pompony obudziły się i uskuteczniały Skok na Matkę o godzinie pół do dziewiątej, co oznaczało, że to są nie żadne Upiory, Dławiące Matce Wnętrze, tylko Kochane, Słodkie Dzieciaczki dające Rodzicom się wyspać, a jeszcze później - że dzisiejsze pół do dziewiątej to jest tak naprawdę pół do ósmej (bo o przestawieniu czasu w Domu w Dziczy zapomnieli WSZYSCY), i że w związku z tym Królowa Matka ma dzień o godzinę dłuższy.

O godzinę dłuższy, by dokończyć zaczęte tydzień temu baloniki, aby zgrabić w ogrodzie liście, które opadły i sprawiły, że to, co zaledwie wczoraj wyglądało tak:


dziś wygląda tak:


(a właściwie o wiele gorzej, jeśli wziąć pod uwagę połączone wysiłki wiejącego wiatru i czterech całkiem rosłych brzóz); aby zebrać ostatnie jabłka


i cieszyć się odchodzącym w glorii październikiem (chociaż Królowa Matka się takiego odejścia spodziewała, ma do października ślepe zaufanie, jeśli chodzi o zaskakiwanie pięknem. A, i września też nie wspomina najgorzej, że był gorszy niż październik to nie dziwota, wszystko chyba jest gorsze w porównaniu z TAKIM październikiem, ale jak tylko trafiła gdzieś w czeluściach internetu na jesiennego mema wiedziała, że wykorzysta tekst z niego na tytuł :)*).

By znosić powtarzane przez Potomki Starsze po pięćdziesiąt razy na minutę wyznania, że nie mogą doczekać się jutra i wspólnej po-i-przedurodzinowej imprezy :).

I by wchodzić w interakcje z Pomponami, wkraczającymi, jak słusznie zauważyła jedna z Komentujących Czytelniczek, w diamentowa erę wymowności i zaczynającymi nie tylko dostarczać materiału do notek na bloga, ale nawet (a może przede wszystkim) - stawiać żądania.

Pompon Młodszy (wystawiony za drzwi łazienki przez Pana Małżonka, który pragnął oddawać się różnym czynnościom pozbawiony absorbującego towarzystwa Progenitury, rozpaczliwie) - Mama, tata nie-jubi-ja!
Królowa Matka (współczująco) - Tata cię nie lubi? Ależ na pewno cię lubi, tylko musi skorzystać z łazienki...
Pompon Młodszy (głosem przepojonym Emocją) - Nie, tata nie-jubi-ja! Mama jubi-ja, tata nie! (zwraca się do wchodzącego do pokoju Pana Małżonka) - Tata! Jub-ja!!!

I jak można inaczej odpowiedzieć na podobnie dramatyczny apel.

Tylko polubić.



* Okazało się, że to nie czeluści były, tylko Facebook, i nie mem, tylko status Koleżanki, ale się Królowa Matka swojej pomyłce nie dziwi, bo ma mnóstwo memogennych Koleżanek i każdy by się w tej sytuacji mógł pomylić :).