Królowa Matka
przeczytała notkę, ani pierwszą, ani ostatnią na tamtym blogu, ale przy tej poczuła imperatyw, by się wypowiedzieć. Zaczęła pisać komentarz, ale wyszedł jej taaaki długi, że zrezygnowała i przeniosła się na własne pielesze, gdzie się może wygadać bez ograniczeń.
Dla nikogo, kto choć trochę uważnie czyta jej bloga nie jest tajemnicą, że Królowa Matka jest z tych, co wysłali dziecko sześcioletnie do pierwszej klasy dobrowolnie, ale po pierwsze - Królowa Matka wiedziała, JAKIE to dziecko, Potomka Starszego nie wysłałaby za żadne skarby, mówiąc szczerze Potomek Starszy jest dzieckiem, które jeszcze mając pięć lat nie odczuwało potrzeby (i nie było gotowe) do wymaganych przez przedszkole i szkoły interakcji społecznych, do przedszkola poszedł, bo Źli Rodzice zdecydowali, że nie ma bata, musi się jednak zacząć uspołeczniać, ale jego ulubionym tekstem było przez cały rok przedszkolnej edukacji: "ja nie musze chodzić do żadnego przedszkola, ja mam brata i mogę się z nim bawić!". Po drugie - Królowa Matka po trzech latach szkolnej edukacji Starszego miała bardzo dokładnie obadaną szkołę, po trzecie - zapisała Potomka Mlodszego do klasy integracyjnej (podejrzewa, że jej się udało właśnie z racji tego, że Młody jest naprawdę młody, sześć lat skończył, jak wiadomo, dwa tygodnie temu), w której jest piętnaścioro dzieci, trzy nauczycielki (jedna do indywidualnej opieki nad autystycznym chłopcem), własna sala dostosowana do potrzeb dzieci niepełnosprawnych/młodszych/z dysfunkcjami, osobna świetlica dla klas 1-3, wie jednak dobrze, że jest wyjątkiem, nie regułą. I po czwarte, najważniejsze - MIAŁA WYBÓR. Lubi go mieć. Nie podoba jej się, że już nie będzie miała.
Ponadto Królowa Matka uważa, że to edukacja przedszkolna jest dla małych dzieci ważniejsza jako element wyrównujący szansy. Ci, którzy twierdza inaczej (w domyśle - decydenci) myślą - o czym Królowa Matka jest przekonana - o dzieciach jako o tych wielkomiejskich istotach z dobrych rodzin, stymulowanych praktycznie od poczęcia, otoczonych rodzicielską uwagą, takich, którym się czyta dwadzieścia minut dziennie, bawi zabawkami edukacyjnymi i karmi warzywami uprawianymi organicznie. Dzieci takich, o jakich opowiadają Królowej Matce jej koleżanki od nauczania przedszkolnego, dzieci, które nigdy dotąd nie widziały i nie używały szczoteczki do zębów, nie miały własnych kredek, nie potrafią nimi nic narysować, bo mają chwyt jak niemowlęta, pełną garścią, nigdy niczego nie kolorowały, o takich umiejętnościach jak współpraca w grupie nie ma co wspominać, państwo decydenci pewnie w ogóle nie wiedzą. A to właśnie te dzieci zdaniem państwa decydentów będą musiały iść do szkoły i sobie radzić, nieoszlifowane przez wychowanie przedszkolne, bez umiejętności, ktore zapewne wydają się podstawowe wszystkim Czytelnikom, w trzydziestoosobowych klasach...
Ale tu się wypisać chciała Królowa Matka w temacie podręczników, właściwie nie wiadomo po co, chyba, żeby sobie ulać. Otóż oglądała Królowa Matka niedawno program z udziałem pani minister Hall (w telewizji śniadaniowej, która zazwyczaj omija szerokim łukiem, na szczęście nie musi się wysilać, bo telewizja śniadaniowa jak sama nazwa wskazuje produkuje się w porze śniadania, czyli wtedy, gdy Królowa Matka przebywa z dala od wszelkich telewizyjnych odbiorników, ale jednak ten raz się trafiło. Niestety) i gdyby nie fakt, że była "w gościach" rzucałaby w telewizor ciężkimi przedmiotami, a w przestrzeń okoliczną - słowami uznawanymi powszechnie za obelżywe, doprawdy ostatkiem zdrowego rozsądku powstrzymała się od przyczynienia gospodyni strat materialnych i duchowych.
Pani minister Hall, wielce pewna siebie, opowiadała o tym, jak baaardzo wiele zależy od szkoły, a jak baaardzo niewiele od ministerstwa, i jak bardzo źli ludzie ciągle czegoś od ministerstwa chcą, a ona przecież wie, że to szkoła, bo są takie, i ona takie zna, szkoły, w których dba się o ucznia, podchodzi doń indywidualnie, wspomaga rozwój, pochyla nad potrzebami tych biedniejszych robiąc kiermasze używanych podręczników...
Przy kiermaszach używanych podręczników Królowej Matce ostatecznie pociemniało w oczach i bardzo się ucieszyła, że to nie ona jest w studio, bo bez rękoczynów by się nie obeszło i kto wie, czy dwoje prowadzących by wystarczyło, by Królową Matkę od gardła pani minister oderwać.
Otóż Królowa Matka robi w szkolnictwie. Nie pracuje w swoim Rodzinnym Grodzie, tylko na, że to tak ujmie, Podgrodziu, w małej, wiejskiej szkole, do której od czwartej klasy dzieci sa dowożone z jeszcze mniejszych i bardziej wiejskich szkół. Od samego początku podjęcia tam pracy (a to już, łodlaboga, trzynaście lat chyba?) świadoma sytuacji finansowej dużej części swoich uczniów szukała wśród ofert podręczników wcale nie najlepszego, do czego się otwarcie przyznaje. Szukała najtanszego. Najlepiej takiego, który jest jednocześnie podręcznikiem i ćwiczeniami. Znalazła jeden, uczyła z niego cztery lata, następnie przyszła reforma edukacji, jedna z licznych, podręcznik wycofano. Królowa Matka zaczęła szukać więc takiego, który użytkowe ma tylko ćwiczenia tak, aby kolejne roczniki mogły sobie przekazywać podręcznik właściwy, a dokupować wyłącznie ćwiczenia.
I wiesz co, Czytelniku? Takiego zestawu na rynku NIE MA.*
Teoretycznie do ćwiczeń są ćwiczenia, podręcznik służy do nauki i nic w nim nie powinno się pisać. Buahahaha otóż. Podręczniki - wszystkie, jakie miała w rękach Królowa Matka, a zapewnia, że miała ich dziesiątki - roją się od ćwiczeń, miejsc, gdzie nakleja się naklejki, kolorowanek, puzzli i wycinanek, od klasy pierwszej do szóstej, a w gimnazjum odpadają chyba tylko kolorowanki. Drukowane jest to wszystko na błyszczącym papierze, co uniemożliwia gumkowanie.
Królowa Matka, powodowana zrozumieniem dla rodziców, mających w szkole po troje, czasem więcej, dzieci czyniła różne sztuki. Umawiała się z uczniami na początku roku, że w podręcznikach będą używać tylko ołówka, żeby te niegumkowalne wytwory jednak poddać obróbce i móc jeszcze raz wykorzystać (i co z tego, że tak się umawiała, skoro połowa książki to wyklejanki i kolorowanki?), robiła ksero ("bądź fair, nie kseruj, kupuj!", tiaaa, jakie śliczne hasło w zderzeniu z rodziną, która musi kupić rok po roku trzy zestawy TYCH SAMYCH podręczników dla swoich dzieci za zachęcającą sumę 69,90 jeden zestaw), kupowała dzieciakom książki z nauczycielska zniżką, w końcu przymykała oko na podręczniki częściowo wypełnione, obniżając w ten sposób poziom nauczania oczywiście, bo co to za nauczanie, jak połowa klasy ma (niekoniecznie prawidłowo) zrobione przez starszego braciszka zadania, źle albo i wcale nie wygumkowane.
W tym roku Królowa Matka, po drugiej strony barykady, musiała sama nabyć zestaw podręczników dla Potomka Mlodszego identyczny z tym, który, nadużyty dwa lata temu, leży w pokoju Potomka Starszego. Też ze zniżką nauczycielską, ponieważ nie jest ona jedynym nauczycielem w tym kraju, ktory zdaje sobie sprawę z tego, z czego pani minister najwyraźniej sprawy sobie nie zdaje, jak na przykład z faktu, że Rodziców coraz mniej stać na obowiązkowe podręczniki, zaś to, że można z użytych podręczników zrobić kiermasz to ściema względnie kompletna nieświadomość wywołana przebywaniem w różowej bańce przeświadczenia, że ach, jacy jesteśmy świetni i jak ciężko pracujemy, i jak coraz ładniej wyglądamy w rankingach rowiązywania testów, no po prostu cium cium, pyszulka, a że po sześciu latach edukacji w podstwawówce uczniowie potrafią może i nieźle rozwiązać jakiś test, ale nie są w stanie przeprowadzić rozmowy w języku obcym na jakiś najbardziej podstawowy temat to jest wina nauczycieli, którzy źle uczą i przymykają oczy na brak podręczników, a nie tego, że w klasach jest trzydzieści osób, lekcji dwie w tygodniu, a na podręczniki 50% z tych trzydziestu osób nie stać. A poza tym nic nie szkodzi, wszak w gimnazjum znów zacznie się od odmiany "to be" i od stworzenia klas wymieszanych językowo, dla "wyrównania poziomów" oczywiście.**
Królowa Matka nie czuje się na siłach zgadywać, dlaczego tak się dzieje (chociaż wiadomo, że gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze), czy to jest jakiś spisek, czy bezinteresowna pazerność wydawnictw, które musiałyby zrezygnować chociaż z części dochodów, wypuszczając na rynek "przekazywalny" podręcznik (chociaż jak się chce, to można, Potomek Mlodszy ma zestaw książek, w którym w Elementarzu i Podręczniku Matematycznym nic się nie pisze, do tego są rzeczywiście ćwiczenia), czy kolejny, napędzajacy rynek wydawniczy, pomysł ministerstwa z serii "zmieniamy podręczniki co trzy lata".
Wie jednak, że jeśli jeszcze raz zobaczy panią minister machającą rzęsami w bezradnym zdziwieniu, czegóż ci rozjuszeni rodzice chcą, przecież mogą wziąć sprawy w swoje ręce, jak w tych niektórych szkołach, co to o nich pani minister wie! - to nie ręczy za siebie i do zniszczeń sprzętu elektronicznego może w Domu w Dziczy (albo "w gościach") jednak dojść.
Królowa Matka wie oczywiście, że rzucanie przedmiotami w telewizory jest bezsensowne i stanowi dowód bezradności.
Do której to bezradnosci się Królowa Matka przyznaje.
Jako nauczyciel.
I jako rodzic.
* No, nie było trzy lata temu, może już jest, aczkolwiek Królowa Matka powątpiewa.
** Królowa Matka pisze o swoich doświadczeniach jako anglistki, pojęcia nie ma, czy podręczniki do innych przedmiotów nie nadają się do odsprzedania i po pięć razy, a potem poddania recyclingowi, ale w to też powątpiewa.