O tym, że Królowa Matka
wygrała w konkursie książkę wie każdy Czytelnik tego bloga, wybrała sobie tę pozycję
ze względu na piękną, ni to woskową, ni brutalnie krwawą pieczęć na okładce, która to pieczęć- jak jej mówiła kobieca intuicja - zapewne stanowi subtelną zapowiedź szajsowej treści, przepięknie opakowana przesyłka dotarła dwa dni po ogłoszeniu werdyktu Szacownego Jury, Królowa Matka nie mogła jej rozpakować trzęsącymi się z emocji rękami, jak już rozpakowała, przeczytała opis na okładce i okazało się, że zapoznając się wcześniej z recenzjami i opiniami na temat dzieła przeoczyła jakimś cudem informację, że w pakiecie otrzyma opisy libertyńskich uciech łoża, ucieszyła się nieoczekiwanym bonusem i natychmiast przystąpiła do czytania, bo przecież obiecała Szanownym Czytelnikom recenzję.
Na stronie 45 zaczęło w niej kiełkować straszne podejrzenie, ze recenzja będzie dłuższa niż sama powieść (licząca, że Królowa Matka przypomni, stron 197), całkowicie wbrew wszelkim poradom speców od blogosfery, zalecającym pisanie notek zwięzłych i nie wymagających od Czytelnika utrzymania napiętej uwagi zbyt długo.
Na stronie 52 do Królowej Matki dotarło, że nie będzie to żadna recenzja, bo recenzja musi mieć jakieś tam wstępy, oceny, porównania i inne takie, w tym zaś wypadku skończy się raczej na strumieniu świadomości, coraz bardziej chaotycznym, i, owszem, za długim. A także upstrzonym cytatami, przeplatanymi przemyśleniami Królowej Matki, słowem - bigosem i sałatką warzywną, drobno siekaną.
Na stronie 56 Królowa Matka się złamała i udała po ołówek, którym podkreślała co trafniejsze sformułowania, oraz karteczkę, na której notowała natrętnie rzucające się na nią wątpliwości i pytania, wiedziała już bowiem, że wszystkiego bez wspomagaczy spamiętać nie będzie w stanie.
A teraz ten strumień osłupiałej świadomości wyleje Królowa Matka przed Czytelnikami, będzie długo i momentami bełkotliwie, uprzedza lojalnie, tak więc bardziej wyrobieni literacko Czytelnicy (w tym także ci, dla których notki blogowe mające więcej niż 200 znaków są czymś niedopuszczalnym) zanurzają się w wyż. wzmiankowanym strumieniu na własną odpowiedzialność.
Najpierw będzie tak, jak trzeba, czyli co nieco o treści dzieła.
Riziero z Pietracuty, bohater drugiej już powieści Fabrizio Battistelli (a pogubienia w fabule/ postaciach/ okolicznościach przyrody w związku z kompletna nieznajomością części pierwszej nie odczuwa się wcale w czasie lektury, co oczywiście samo w sobie świadczy o jakości utworu) znów rusza na ratunek. Tym razem ktoś kradnie
rękopis Benedykta XIV. Owo napisane w młodości pismo może zagrozić papieskiej władzy i reformom, które ten zamierza wprowadzić. Prawdopodobnie za
kradzieżą stoi Niewidzialne Kolegium – tajne stowarzyszenie, które
realizuje własne (mhrrroczne!) cele. Riziero rozpoczyna śledztwo, brawurowo wkraczając
na salony i do obozów wojskowych. Na swojej drodze spotka wiele charakterystycznych postaci, które pod
pozorem uprzejmości snują intrygi i działają podstępnie, nie unikając
nawet krwawych rozwiązań...
...a wkraczanie rozpoczyna Riziero od nawiedzenia siedziby kawalerów maltańskich, i już na tym nawiedzeniu Królowa Matka potknęła się oraz utknęła.
Otóż
"siedziba kawalerów maltańskich usytuowana była w wysokiej wieży nad starym rynkiem Augusta". Riziero zsiada z konia, przywiązuje go do
"resztek jakiegoś muru" po czym
"uszedłszy jakieś pięćdziesiąt kroków, dojrzał wieżę. Zszedł wtedy z drogi i wspiął się na filar, którego obtłuczony górny kant sięgał łuku nad wejściem do budowli.. Riziero poświęcił szczególnie dużo uwagi oszklonym drzwiom, za którymi paliło się światło, a które wychodziły na mały balkonik na drugim piętrze wieży. Łuk nad wejściem miał gzyms, a odległość między gzymsem a balkonikiem nie mogła być większa niż dziesięć stóp..."
Hm. Królowa Matka przeczytała to raz. Drugi. Z trudem powstrzymała się, by nie pójść po blok i nie wykonać rysunku celem dopomożenia swej wyobraźni, najwyraźniej szwankującej. Albowiem przed oczyma tej wyobraźni widziała bardzo dokładnie drogę. Wieżę. Filar, łuk, balkonik i gzyms. Osobno. Każdą z tych rzeczy osobno, tak. Wszystko to jednocześnie, połączone w jakąś sensowną całość, nie bardzo. No, ale zmęczona była, gdy to czytała, a poza tym może jej wyobraźnia jest do niczego...
Nic to. Riziero przechodzi po gzymsie na ten balkonik, który Królowa Matka uparcie widzi osobno, wdziera się do wieży i, wiedziony nieomylnym instynktem, trafia do sali pełnej kawalerów maltańskich, którzy
"siedząc w dostojnych pozach lub majestatycznie (uważasz, Czytelniku)
stojąc obok krzeseł, rozmawiali ze sobą". Nie zadawala to naszego bohatera, który domyśla się, ze serce całej imprezy bije gdzie indziej. Niestety, w drodze do tego gdzie indziej zostaje rozpoznany jako intruz i rozpoczyna się ucieczka po caluśkiej wieży łącznie z piwnicami, lochami i kloaką, z przystankiem na bitwę w kuchni, z której to kuchni uciekli wszyscy poza jednym (potężnej budowy i bojowego temperamentu) uparciuchem. Uparciuch został natychmiast powalony na ziemię, po czym "(Riziero)
mógłby wbić szpadę w tę górę mięsa, ale uznał to za przesadę (no, ja myślę! przyp. KM)
. Lewą ręka uniósł rożen i wycelował go w kołnierz Wulkana, którego szyja spoczywała na brzegu pieca (!)
. Ciągle jeszcze rozżarzone żelazo musnęło tętnicę szyjną kucharza (!!)
oraz z precyzją skalpela przebiło materiał koszuli. Sprawna ręka Riziera wsunęła rożen w wylot pieca, tak że ten wbił się po przeciwnej stronie w obracany żelazny ruszt. Uderzenie wprawiło w ruch mechanizm, który zaczął się wolno kręcić, ciągnąc za sobą wierzgające cielsko kucharza".
A teraz wszyscy się cieszymy jak dzieci normalnie, że dzielny Riziero jednak nie przesadził, strach byłoby pomyśleć, co by było, gdyby się nie pohamował!
Nie znalazłszy tego, czego szukał u kawalerów maltańskich Riziero udaje się do Bolonii, po to, by udać się do Rimini po to, by udać się do Pesaro, i Królowa Matka przysięga, że nic a nic nie przesadza, ale 3/4 czwartego rozdziału opowiada o tym, jak Riziero jedzie. Podróż jego śladem z powieścią w ręku mogłaby okazać się posjonująca, ślad bowiem jest opisany z precyzją Magellana rysującego mapy Nowego Świata, wymieniona jest każda uliczka, którą przejeżdża, każda brama, która wyjeżdża i wjeżdża, miejscowości, które mija, a pośrodku tego geograficznego szału tu i ówdzie natrafić można na dialogi o niczym, w dodatku raczej pozbawione sensu i często niczego nie wnoszące do treści utworu.
Mniej więcej od połowy dzieła Królowa Matka zaczęła się zastanawiać, czy drętwy i udziwniony język tekstu jest winą pisarza (który jest socjologiem wojskowości, i można domniemywać, że napisanie powieści przygodowej było spełnieniem marzenia z dzieciństwa lub rodzajem niewinnego hobby, a nie sposobem zarobienia na życie) czy tłumacza. Włoskiego Królowa Matka nie zna, ciekawość, co tam autor oryginalnie spłodził nie dręczy jej do tego stopnia, by kazać zgłębiać dzieło własnej Siostrze, zakłada jednak, że twory w rodzaju:
"Choć nie byli w stanie wypowiedzieć się w sprawie zasadniczej, omawiali z zapałem formę incydentu, która była bardzo interesująca, choć kontrowersyjna" (duże ciastko każdemu, kto zrozumie, co poeta miał na myśli!),
"Mamy tu do czynienia z dumną drapieżnicą",
"Czekał na nich czterokonny zaprzęg, wyposażony dodatkowo w woźnicę i lokaja" (czterokonny zaprzęg nie "wyposażony" w woźnicę, to byłoby dopiero innowacyjne rozwiązanie!),
"...skrzynie i kufry, z których gardzieli wystawały tkaniny i klejnoty, jak również ozdobne karafy",
"Riziero, siorbiąc kawę po turecku",
"Niech żyje karnawał - krzyczeli różni ludzie", i tak dalej, i tym podobnie, co będzie Królowa Matka pół książki przepisywać, mogą być dziełem tłumacza, a powieść w oryginale mogłaby się okazać w czytaniu łatwiejsza, lub przynajmniej nie tak często jak tłumaczenie wywoływać rozgłośny zgrzyt zębów.
Ale już, już, już Królowa Matka przestaje zwodzić Czytelników zagłębianiem się w meandry językowe, skoro i tak wie, że wszystkich najbardziej interesuje ta libertyńska rozpusta, prawda? Przejdźmyż zatem do libertyńskiej rozpusty :).
Dzielny i ogniście nastawiony do życia nie tylko względem obicia mordy kawalerom maltańskim Riziero obdarza skarbem swych lędźwi trzy damy (coraz to czule wspominając narzeczoną, do której śpieszy na Święta, nie pozwalając jednak rozpraszać się uczuciu) - jedną, która czeka na innego, ale czas jej się dłuży najwyraźniej, więc przyjmuje go na zastępstwo, drugą, którą zła matula zamkła wew komnatce, i której Riziero nie ma szans na oczy ujrzeć, ale nie oczy są przecież w takiej sytuacji najważniejsze, n'est-ce pas?, oraz trzecią, zbolałą wdowę, chwilę wcześniej torturowaną za pomocą gorącego wosku i lesbijskiej miłości. Opis wszystkich tych aktów, ekhm, miłosnych, doprowadził Królowa Matkę do konkluzji, że autor chciał napisać książkę na zupełnie inny temat, ale się wstydził, więc dołożył tu i ówdzie jakiś pojedynek, tam opis wojskowego obozu, całość okrasił geograficznymi detalami i myślał, że się czytelnicy nabiorą. Naiwny.
Wszystkie chwile tarzania się w rozpuście zdarzają się dosłownie ni z gruszki, ni z pietruszki, zgodnie z najlepszymi wzorcami filmów dla baaardzo dorosłych, w których akcja zawiązuje się w stylu: "O, ktoś dzwoni, to nowy listonosz, stary pan Jones odszedł na emeryturę, miło cię poznać, chcesz obejrzeć moją sypialnię i wypróbować te wszystkie gadżety, które trzymam w różowiusich szufladeczkach toaletki?". W Królowej Matce wywołały one szereg emocji, niekoniecznie takich, których życzyłby sobie autor, bowiem - co wyzna Ci, Czytelniku, bez zwłoki - śmiała się ona głośno, chociaż próbowała się hamować ze względu na śpiącą obok progeniturę.
Szczególnie upodobała sobie środkowy podbój naszego junaka, czyli panienkę zamkniętą przez mamusię w pokoiku na zapleczu teatru, pokoiku, co nie jest bez znaczenia, o ścianach z tektury niemalże, których
"drzwi i ścianki nie sięgały sufitu, odległość do niego wynosiła około siedmiu cali, gwarantując w ten sposób dopływ powietrza" (ściany i drzwi sięgają w twoim domu do sufitu, Czytelniku? Przebóg, koniecznie coś z tym zrób, inaczej grozi Ci śmierć przez uduszenie!!!).
Za ścianką rzewnie szlocha dziewoja zamkniona przez złą macierz, Riziero, ten rasowy dżentelmen, nie może znieść kobiecych łez, w związku z czym
"...wyciągnął sztylet ze stali i wbił go z całej siły w drewniane przepierzenie. Ostrze przeszło z łatwością na druga stronę...", a tymczasem, Drogi Czytelniku
"głosik po drugiej stronie przepierzenia umilkł", zaś Królowa Matka dostała pierwszego (lecz wierzaj mi, że nie ostatniego podczas czytania tej sceny) ataku śmiechu, poddając się wizji wyprodukowanej przez jej zwyrodniałą wyobraźnię.
No bo czyż nie mógł nasz bohater pierwej poprosić dzieweczki, by się odsunęła?
Nic to, oczywiście wizja Królowej Matki świadczy o niej jak najgorzej, w rzeczywistości Riziero wykrawa w przepierzeniu zgrabny otwór (pierwej proponując dziewczęciu wyłamanie drzwi, ale dziewczę zakrzyknęło, że je matula zbije. Bardzo jest Królowa Matka ciekawa, co zrobi matula zastawszy drzwi co prawda całe, ale za to wyciętą w ścianie dziurę, a jeśli i Ty jesteś ciekaw, Czytelniku, to Królowa Matka ze smutkiem musi rozwiać Twe nadzieje na rozwiązanie tej zagadki - bowiem gdy tylko nasz dzielny Riziero dokona swego "hej, przeleciał ptaszek", uda się w swoją drogę, nie poświęcając dziewczęciu, zrujnowanej ścianie i wściekłej matuli ni jednej myśli), po czym wkłada w ten otwór różne części ciała, a ataki śmiech Królowej Matki robią się coraz bardziej nie do opanowania. Bo też co ma robić, nieszczęsna, gdy czyta:
"Jak biedny obłąkany zamknięty w najdalszej celi szpitala dla wariatów, członek Riziera uderzał miarowo w spodnie, domagając się uwolnienia". Następnie członek ten
"...przeszedł entuzjastycznie przez cienką ściankę", aby
"jak doświadczony kowal, który chroni oczy przed żarem ogniska i z opuszczonymi powiekami wrzuca do wody przed chwilą odlany metal" "wpychać się i wycofywać, nie przejawiając zmęczenia".
Królowa Matka ma wyobraźnię może i nie najbogatszą, ale za to plastyczną, i doprawdy, wizja dobijającego się obłąkanego kowala miarowo uderzającego w spodnie doprowadziła ja do spazmów. Podejrzewa ona, ze jest to stylizacja na język libertyńskiej epoki, pewna nie jest, bo libertyńska epoka nie jest jej znana zbyt dobrze, ale jednak... scena erotyczna wywołująca u czytającego ataki śmiechu nie jest chyba tym, co autor pragnął stworzyć w długie, bezsenne noce twórczej męki, jak Królowa Matka mniema.
Riziero, dobywając szpady i tego drugiego oręża nieomylnie zmierza do celu, rękopis znajduje na ostatniej stronie ostatniego rozdziału, ale to nikogo nie niepokoi, bo każdy czytający od pierwszej strony wiedział, że tak właśnie rzecz się zakończy, Niewidzialne Kolegium, ta mhrrroczna, tajemnicza organizacja co to miała wstrząsnąć podstawami chrześcijaństwa w zasadzie występuje tylko w tytule, a jacyś jej pomniejsi członkowie zostają wybici do nogi, iście jak rodzina królewska w "Hamlecie", też na ostatnich stronach, a Królowa Matka wyznać musi, że lektura dostarczyła jej sporo niewinnej rozrywki (i to mimo utknięcia na stronie mniej więcej sto trzydziestej, szczerze się Królowa Matka obawiała, że nie wybrnie i nie da rady ukończyć tak wybornej lektury), oraz że w całej rozciągłości zgadza się z
ostatnim zdaniem recenzji macierzystej. Rzecz czytana na głos i z podziałem na role, w dobrym towarzystwie i przy dobrym winie (oraz jedzonku) mogłaby dostarczyć rozrywki zgoła nie do wyobrażenia.
A gdyby tak pominąć wszelkie nazwy geograficzne i topograficzne włoskich miast i wsi zrobiłaby się ona również z pięćdziesiąt stron krótsza, co przy czytaniu na głos nie jest bez znaczenia :D.
Jako tego rodzaju rozrywkę Królowa Matka bardzo płody umysłu pana Battistellego poleca :D.