Dnia 14 marca 2018 roku otrzymałam wiadomość od Marty Kisiel, treści następującej: "Jaśnie Królowa Matka posłuży za obiekt eksperymentów? Wespół w zespół z resztą grupy kontrolnej i docelowej?".
Ałtorka pyta, Królowa Matka się zgadza, co chyba jest oczywiste. Odpisałam zatem: "Toć mogiem, jak mówią moje dzieciomtka" i czekałam.
Nowa książka, okazało się. Świeży pomysł, nowy krok, będzie się działo i BĘDZIE STRASZNIE, tego dowiedziałam się z kolejnej wiadomości.
Kompletnie przeoczywszy tekst o "grupie docelowej" i przytomnie skasowawszy moją pierwszą odpowiedź, która brzmiała: "OesutakbardzoTAKaleserioJA??? <przerwa na oddychanie do woreczka> iiiiii!!!noalenaprawdenieżartujeszserioprzecieżjaniepotrafięależenaprawdę <przerwa na bieganie po pokoju i wydawanie przy tym dźwięków w częstotliwości, którą usłyszeć mogą wyłącznie nietoperze> aaaaa!!!", grzecznie i na pozór spokojnie odpisałam, że będę zaszczycona, dodając: "Będzie to pierwszy raz w moim życiu, gdy czytam na kąputrze Dobrą Literaturę!" (jako, że jakiś dziwny, wrodzony zapewne, myk w mózgu sprawia, że jestem w stanie rozumieć, co czytam na ekranie tylko w wypadku książek AłtorKasi et consortes, w wypadku Dobrych Książek muszę mieć rzecz w papierze).
Dostałam plik nieukończonej jeszcze powieści, przerzuciłyśmy się kilkoma bezpretensjonalnymi, skrzącymi się niewymuszonym dowcipem i inteligencją uwagami (przy czym moje były dużo mniej inteligentne i dowcipne z wielu powodów, ze szczególnym uwzględnieniem tego, że miałam już wyżej wspomniany plik otwarty w osobnym oknie i czytałam go jednym okiem) i wylogowałyśmy się z sieci, w moim wypadku na jakieś dwadzieścia minut, po którym to czasie zalogowałam się ponownie, by napisać: "Jak ty pięknie piszesz! I naprawdę nie wiem, do czego Ci jestem potrzebna, skoro się głównie zachwycam, serio serio (chociaż może do tego, zachwycającego się też warto mieć!)", po czym dotarło do mnie, że ja to akurat potrzebna Marcie Kisiel nie jestem kompletnie do niczego.
Za to moje dzieci są.
Przez następny tydzień celebrowaliśmy w Domu w Dziczy wieczorki literackie przy nieopublikowanej powieści, której kolejne odcinki Autorka podsyłała w miarę powstawania, a ja testowałam na Potomkach i wyniki testów skrupulatnie przekazywałam do Centrali. Gdy całość była gotowa, do testów zgłosił się na ochotnika Pan Małżonek. Zmuszony do przysięgania na wszystkie świętości, że nikomu nie puści pary z ust pod groźbą wyłysienia i pokrycia się pąklami niespodziewanymi, dostąpił zaszczytu zapoznania się z maszynopisem, który przeczytał był w jeden wieczór i oznajmił: "Ta! Ta jest moja ulubiona", a ja mu się wcale nie dziwiłam. Bowiem jedna myśl postała w mej głowie, gdy poznałam całość utworu, a mianowicie: "No, TO nie będzie musiało czekać na recenzję. NAWET JEDEN DZIEŃ!".
Po czym wszystko zaczęło iść nie tak.
Książka miała wyjść w lipcu, miałam otrzymać egzemplarz z dedykacją z rąk samej Autorki na Polconie i móc się zacząć w nieopanowany sposób puszyć oraz chwalić w internecie i na innych fejsbukach wejściem do Literatury Polskiej w jedyny dostępny mi sposób.
Następnie termin premiery przesunięto na październik, miała ona nastąpić na Krakowskich Targach Książki, za to egzemplarze recenzenckie poszły w ręce blogerów we wrześniu. Tyle tylko, że ja nie dostałam egzemplarza recenzenckiego, miałam za to zakaz zamawiania go wyartykułowany przez samą Autorkę już w lipcu, gdy - promieniując Autorytetem - rzekła ona do mnie: "Tylko niech ci do głowy nie przyjdzie zamawiać albo kupować!!!".
Więc nie zamawiałam ani nie kupowałam, a tymczasem znajomi czytali, zadawali mi pytania w rodzaju: "A czy ty wiesz, że jesteś...?!", zaś sieć zaroiła się od recenzji, których nie czytałam, bo nigdy tego nie robię przed popełnieniem własnej, których ilość jednakże sprawiała, że duch we mnie upadał coraz to niżej i niżej, no bo przecież nie ma bata, przy tej ilości wylewającego się zewsząd słowa pisanego wszystko już musiało zostać powiedziane i ino momencik, a cała moja recenzja wyglądać będzie jak jeden wielki plagiat.
Nic to, własny egzemplarz (a nawet dwa, z dwóch różnych źródeł)
dotarł wreszcie do Domu w Dziczy, maj preszesss, moje plus milion (jakie milion! dwa miliony, co najmniej!) do fejmu
z dedykacją
i powinnam po prostu rzucać się na klawiaturę celem przelania w wirual wypełniających mnie wrażeń, a tymczasem mijał dzień za dniem, potem tydzień za tygodniem, a ja się nie rzucałam i nie przelewałam, za to inni się rzucali i przelewali, skutkiem czego wrażenie, że nie mam i nie mogę mieć niczego oryginalnego do powiedzenia uparcie we mnie narastało.
Najpierw miało być JUŻ, ZARAZ, NATYCHMIAST. Potem na Halloween. Na Zaduszki. Na Andrzejki.
A potem pomyślałam sobie, że jak tak dalej pójdzie, to i na Nowy Rok nie będzie, i że to jest wstyd i hańba, że taki Marcel Wu nie musiał na swoją reckę miodzio czekać nawet tygodnia, i że no trudno, będę sprawiać wrażenie plagiatu, a nawet licznych plagiatów, ale przecież im dłużej będę zwlekać, tym bardziej będę, więc im wcześniej tym lepiej, i że to jest żałosne używać słowa "wcześniej" w kontekście tej recenzji.
Która powinna brzmieć: "To jest piękna książka. Piękna. Naprawdę piękna" i na tym się skończyć.
Treść "Małego Licha" zna już cały internet*, ale jeszcze przypomnę:
Jest sobie dom, troszkę stary, troszkę sypiący się, koślawy i troszkę wyglądający, jakby projektujący go architekt był troszkę szalony. Niezwykły dom, zamieszkany przez jednego rosłego, pogodnego Wikinga, jednego sarkastycznego, cynicznego, zamkniętego trochę w sobie, a trochę w swoim świecie Pisarza, Mamę (co wam będę opisywać, mama to mama, każdy wie, jaka jest) i całe mnóstwo nienormatywnych obywateli, jak to - dwa Anioły, małego i dużego, Potwora z Głębin Czasu, nieco mniejszego Potworka z Głębinek... no, Potworka, z mackami i skłonnością do podjadania kredek, utopce, podziomka, dżina, wiłę, duchy niemieckich żołnierzy (oraz kota i króliki).
A także małego chłopca, którego oczami patrzymy na cały ten świat.
I przy opisie tego chłopca, mniej więcej na stronie 9, wzruszyłam się po raz pierwszy.
Najstarsi (stażem) Czytelnicy pamiętają może "30-dniowe wyzwanie książkowe", którego się swego czasu podjęłam. Jedną z książek wówczas przeze mnie opisywanych była "Świat się ciągle zaczyna" Anny Kamieńskiej, powieść o rozrastaniu się dziecięcego świata, powieść o dziecku napisana tak wspaniale, że wyrywała nas - dorosłych, z naszego dorosłego świata pełnego dorosłych uczuć i przenosiła jednym szarpnięciem do czasów, gdy świat był tylko jednym pokojem, olbrzymim terenem do eksplorowania, przejście przez ten pokój było wyprawą w nieznane, maleńkie z punktu widzenia ogromnych, sięgających głową nieba dorosłych osób drobiazgi - skarbem, albo ogromnym strachem, albo najdziwniejszą rzeczą, której zastosowanie trzeba było dopiero odkryć, zaś zachowanie tych olbrzymich dorosłych bywało zupełnie niezrozumiałe.
I oto wionął nade mną ten sam duch, wróciło to samo wrażenie, że mała dziewczynka patrzy na świat moimi oczami, chociaż towarzyszyły temu zupełnie inne wrażenia niż w wypadku "Świat się ciągle zaczyna", książki pięknej, ale smutnej, że użyję eufemizmu. Ale autentyzm, autentyzm przedstawienia dziecięcego postrzegania świata był identyczny, tak samo dojrzały i prawdziwy, i znowu czułam się jak dziecko, to znaczy przypominałam sobie wszystkie dziecięce emocje, i podziwiałam tak samo... nie wiem do końca, co, czy talent obu pisarek, czy ich pamięć o tym, jak to było, gdy było się małym człowiekiem, czy obie te rzeczy jednocześnie.
Mały chłopiec z dziwnego domu na uboczu dorasta, powoli, acz w nieunikniony sposób z Niebożątka stając się Bożkiem. Przez całe jego dotychczasowe życie domownicy - mama, wujkowie i wszelkiej maści stwory, że o duchach niemieckich żołnierzy nie wspomnę - wystarczali chłopcu, stanowili wyśmienite towarzystwo, karmili doskonale (Krakers), pouczali (Tsadkiel) i otaczali bezwarunkową miłością (Licho), jak również stanowili jego towarzystwo. Jedyne. Świadomi faktu, że tak do końca życia się nie da, oraz, że zmiana otoczenia, poznanie tzw. normalnych ludzi, nawiązanie nowych znajomości może okazać się dla Bożka przydatne, a kto wie, może i niezbędne, dorośli decydują, że trzeba wysłać go do szkoły. No ileż można siedzieć w domu i za przyjaciela mieć Anioła Stróża z alergią na pierze, talentem do dziergania bamboszków i zamiłowaniem do sprzątania (i tu nastąpiła kolejna fala wzruszeń, jak również licznych reminiscencji, jako, że dokładnie tak samo odbyło się to w moim osobistym przypadku wysłania mnie do przedszkola, to znaczy argumenty o mieniu za jedyne towarzystwo anioła z alergią na pierze nie padały, za to te inne, o byciu dziwnym dzieckiem, któremu dobrze zrobi towarzystwo innych dzieci, o rozszerzaniu horyzontów i zmianie otoczenia jak najbardziej) .
Bożydar Antoni Jakiełłek, zwany Bożętym, nie jest tym, oględnie mówiąc, zachwycony, bo niby dlaczego miałby być, skoro dobrze mu w domu? Decyzja jednak została już podjęta, Bożek zostaje uczniem, i to nawet bez większych oporów, ponieważ dano mu czas, by oswoił się z nieuniknioną zmianą, a na skutek wielu nie do końca zrozumiałych dla chłopca rozmów, upstrzonych wspomnieniami ze szkolnych lat wszystkich dorosłych mieszkańców dziwnego domu nawet się trochę tą cała szkołą zainteresował, ale...
No właśnie, ale.
Niby nie jest całkiem źle, ale nie jest też całkiem dobrze. Bożkowi szkoła się podoba (budynek, znaczy się), podoba mu się sala lekcyjna, ma miłą panią i z jednej strony przejawia zainteresowanie grupą nowych szkolnych kolegów ("Tomek i Bartek najlepiej teraz lubią kanapki z pasztetem i ogórkiem, więc Michał i Kajtek, i Witek też najlepiej lubią teraz kanapki z pasztetem i ogórkiem, więc Karol i Franek też, więc on sam teraz też najbardziej lubi dostawać kanapki z pasztetem i ogórkiem i nie chce dostawac do szkoły niczego innego", skąd ja to znam, alleluja). A z drugiej strony chłopiec boleśnie, coraz boleśniej odczuwa, jak bardzo jest z boku, jak bardzo jest inny, Ten Dziwny z III B, ten cudak, co nie wie, co to jest FIFA i transformersy, i ma tylko pół drzewa genealogicznego z doklejonymi do niego wujkami, którzy się nie liczą za rodzinę, i na bal przebierańców nie przyszedł w stroju Spidermana tylko Anioła z celofanowymi włosami i dziewczyńskimi skrzydłami.
Ten bal przebierańców stanowi kroplę przelewającą kielich goryczy. Wyśmiany i poniżony Bożek wybiega ze szkoły, nie zauważony przez nikogo. I znika.
Zdarzało mu się już wcześniej znikać. Tyle tylko, że... nie za bardzo. Troszkę. Nie na poważnie. I szybko się znajdował.
A teraz Znika Na Poważnie. Trafia w Zaświaty, a stamtąd bardzo trudno jest wrócić.
O Zaświatach, o wyprawie ratunkowej, o tym, kto ją podjął, czemu, z czym musiał stanąć twarzą w twarz, z czym walczyć, czego się o sobie dowiedzieć - nie napiszę ani słowa, i nie dlatego, że nie chcę spoilerować (c'mon, każdy z moich Kochanych Czytelników wie, że moje, ekhm, recenzje to jest spoiler na spoilerze spoilerem popychany, podejrzewam, że po prostu nie potrafię popełnić recenzji zgodnej z Regułami Gatunku), ale dlatego, że to jest to coś Naprawdę Straszne, o czym uprzedza Autorka, prawdziwa Magia, pełna grozy, to, z czym musimy stanąć sami twarzą w twarz i stawić temu czoło, co bywa jakże często i niełatwe, i bolesne dla naszego "ego". A przy tym rzecz łapie człowieka za gardło i trzyma, i ja wiem, że uchodzę (wśród niektórych moich Kochanych Czytelników) za osobę niekoniecznie obiektywną, a nawet, co będziemy ściemniać, całkowicie nieobiektywną jeśli chodzi o twórczość Marty Kisiel, i pewnie czasem bywam nieobiektywna, ale TO jest naprawdę wspaniałe, mądre, piękne i, och, takie warte przeczytania (tak, wiem, same "och" i "ach" i jak tak można, ale ja zawsze uprzedzałam, że nie umiem pisać pozytywnych recenzji).
Ta książka to znakomita lekcja tolerancji - opowieść o tym, że inne i dziwne nie oznacza złe, ale - bardzo często - "wyjątkowe". Że każdy jest tak naprawdę trochę inny. I że boi się być inny, więc stara się być taki, jak wszyscy. O tym, że ciężko jest być innym, mówić o tym, co się lubi (a także o tym, czego się NIE LUBI) i co chcemy osiągnąć. I jak bardzo trudno jest pozostać sobą, gdy chęć, by być częścią grupy walczy w nas z pragnieniem, by pozostać wiernym temu, co lubimy i kochamy. Pierwsze przeszkody, szkolne niesprawiedliwości i dziecięcy bunt stają się pretekstem do opowiedzenia o czymś innym, o czymś, z czym nie radzą sobie również dorośli. To opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, o pragnieniu przynależności do grupy i potrzebie akceptacji, i o tym, czy warto o tę przynależność walczyć za wszelką cenę.
A także o trudnym etapie dorastania, wychodzenia ze swojej komfortowej norki w wielki, obcy świat, o tej chwili, gdy coś się kończy, a my tego, co się kończy, trzymamy się kurczowo, bo nie widzimy jeszcze, że równocześnie zaczyna się coś nowego (i, kto wie? może lepszego).
Ale przede wszystkim to opowieść o życzliwości i miłości, która nie zawsze jest dla nas tak oczywista, jakbyśmy chcieli, o przyjaźni i poświęceniu, i - jak zwykle u Marty Kisiel - o tym, co jest NAPRAWDĘ WAŻNE, ale co to jest sam sobie odpowiedz, Czytelniku, bo Autorka ci tego łopatologicznie ne wyjaśni (i za to ją też kochamy).
Marta Kisiel napisała świetną książkę, świetną i piękną, i wcale nie dziwię się tym, którzy uznają ją za najlepszą w jej dotychczasowym dorobku. Podobno "pierwszą dla dzieci", ale ja jakoś nie zauważyłam :). Co prawda to dla mnie też typowe, nie czynię rozróżnień (w każdym razie od momentu, gdy książka wyjdzie poza zdania pojedyncze o "Wesołych przygodach małej żyrafki", drukowanych czcionką nr 66), książka ma być dobra i w interesujący sposób opowiadać historię, a czytelnik ma być traktowany poważnie, bez względu na pesel. Ta taka jest. (Młodzi) czytelnicy traktowani są jak istoty myślące, jest zabawnie, ale jest i nieco strasznie. Pisać o ważnych sprawach, nie popadając przy tym w moralizatorstwo albo nachalny dydaktyzm, jest trudno, ale Marta Kisiel robi to z humorem i wyczuciem, i nie stosując taryfy ulgowej - bo przecież opowieść jest "dla dzieci", więc nie może być w niej długich słów, łamańców językowych, piętrowych przenośni ani humoru słownego, ani poważnej treści pod humorem słownym. Tu mamy to wszystko, plus dodatkowo i Prawdziwą Grozę, i literaturę romantyczną, i genialne ilustracje Pauliny Wyrt, no pokażcie mi drugą taką książkę!
Tego, że "Małe Licho" zachwyci tych, którzy już wcześniej popadli w uczucie w temacie "Dożywocia" jestem absolutnie pewna, i równie pewna jestem, że stanie się zachętą dla całego grona nowych (i wcale niekoniecznie młodych) czytelników, by sięgnąć po tytuły, które (dorośli) wielbiciele twórczości Ałtorki już znają.
Trochę im zazdroszczę tego, że mają te przygodę jeszcze przed sobą.
Za to, że w tę konkretną podróż dane mi było wyruszyć nieco wcześniej niż innym pozostaję Autorce nieodmienni wdzięczna.
(i wszystkie Potomki, ze szczególnym uwzględnieniem Pompona Starszego, też).
*dowcipnych i zazwyczaj anonimowych komentatorów, którym zdarza się wpaść na bloga z informacją, że nie żaden "cały" tylko "kółko wzajemnej adoracji", a w ogóle "to co my widzimy w tym małym poczochranym i zasmarkanym - fuj - aniołku" już teraz informuję, że "cały internet" to taka figura stylistyczna i nic nie stoi na przeszkodzie, by się wyniośle do tej plebejskiej "całości" nie zaliczać.
Ałtorka pyta, Królowa Matka się zgadza, co chyba jest oczywiste. Odpisałam zatem: "Toć mogiem, jak mówią moje dzieciomtka" i czekałam.
Nowa książka, okazało się. Świeży pomysł, nowy krok, będzie się działo i BĘDZIE STRASZNIE, tego dowiedziałam się z kolejnej wiadomości.
Kompletnie przeoczywszy tekst o "grupie docelowej" i przytomnie skasowawszy moją pierwszą odpowiedź, która brzmiała: "OesutakbardzoTAKaleserioJA??? <przerwa na oddychanie do woreczka> iiiiii!!!noalenaprawdenieżartujeszserioprzecieżjaniepotrafięależenaprawdę <przerwa na bieganie po pokoju i wydawanie przy tym dźwięków w częstotliwości, którą usłyszeć mogą wyłącznie nietoperze> aaaaa!!!", grzecznie i na pozór spokojnie odpisałam, że będę zaszczycona, dodając: "Będzie to pierwszy raz w moim życiu, gdy czytam na kąputrze Dobrą Literaturę!" (jako, że jakiś dziwny, wrodzony zapewne, myk w mózgu sprawia, że jestem w stanie rozumieć, co czytam na ekranie tylko w wypadku książek AłtorKasi et consortes, w wypadku Dobrych Książek muszę mieć rzecz w papierze).
Dostałam plik nieukończonej jeszcze powieści, przerzuciłyśmy się kilkoma bezpretensjonalnymi, skrzącymi się niewymuszonym dowcipem i inteligencją uwagami (przy czym moje były dużo mniej inteligentne i dowcipne z wielu powodów, ze szczególnym uwzględnieniem tego, że miałam już wyżej wspomniany plik otwarty w osobnym oknie i czytałam go jednym okiem) i wylogowałyśmy się z sieci, w moim wypadku na jakieś dwadzieścia minut, po którym to czasie zalogowałam się ponownie, by napisać: "Jak ty pięknie piszesz! I naprawdę nie wiem, do czego Ci jestem potrzebna, skoro się głównie zachwycam, serio serio (chociaż może do tego, zachwycającego się też warto mieć!)", po czym dotarło do mnie, że ja to akurat potrzebna Marcie Kisiel nie jestem kompletnie do niczego.
Za to moje dzieci są.
Przez następny tydzień celebrowaliśmy w Domu w Dziczy wieczorki literackie przy nieopublikowanej powieści, której kolejne odcinki Autorka podsyłała w miarę powstawania, a ja testowałam na Potomkach i wyniki testów skrupulatnie przekazywałam do Centrali. Gdy całość była gotowa, do testów zgłosił się na ochotnika Pan Małżonek. Zmuszony do przysięgania na wszystkie świętości, że nikomu nie puści pary z ust pod groźbą wyłysienia i pokrycia się pąklami niespodziewanymi, dostąpił zaszczytu zapoznania się z maszynopisem, który przeczytał był w jeden wieczór i oznajmił: "Ta! Ta jest moja ulubiona", a ja mu się wcale nie dziwiłam. Bowiem jedna myśl postała w mej głowie, gdy poznałam całość utworu, a mianowicie: "No, TO nie będzie musiało czekać na recenzję. NAWET JEDEN DZIEŃ!".
Po czym wszystko zaczęło iść nie tak.
Książka miała wyjść w lipcu, miałam otrzymać egzemplarz z dedykacją z rąk samej Autorki na Polconie i móc się zacząć w nieopanowany sposób puszyć oraz chwalić w internecie i na innych fejsbukach wejściem do Literatury Polskiej w jedyny dostępny mi sposób.
Następnie termin premiery przesunięto na październik, miała ona nastąpić na Krakowskich Targach Książki, za to egzemplarze recenzenckie poszły w ręce blogerów we wrześniu. Tyle tylko, że ja nie dostałam egzemplarza recenzenckiego, miałam za to zakaz zamawiania go wyartykułowany przez samą Autorkę już w lipcu, gdy - promieniując Autorytetem - rzekła ona do mnie: "Tylko niech ci do głowy nie przyjdzie zamawiać albo kupować!!!".
Więc nie zamawiałam ani nie kupowałam, a tymczasem znajomi czytali, zadawali mi pytania w rodzaju: "A czy ty wiesz, że jesteś...?!", zaś sieć zaroiła się od recenzji, których nie czytałam, bo nigdy tego nie robię przed popełnieniem własnej, których ilość jednakże sprawiała, że duch we mnie upadał coraz to niżej i niżej, no bo przecież nie ma bata, przy tej ilości wylewającego się zewsząd słowa pisanego wszystko już musiało zostać powiedziane i ino momencik, a cała moja recenzja wyglądać będzie jak jeden wielki plagiat.
Nic to, własny egzemplarz (a nawet dwa, z dwóch różnych źródeł)
dotarł wreszcie do Domu w Dziczy, maj preszesss, moje plus milion (jakie milion! dwa miliony, co najmniej!) do fejmu
z dedykacją
i powinnam po prostu rzucać się na klawiaturę celem przelania w wirual wypełniających mnie wrażeń, a tymczasem mijał dzień za dniem, potem tydzień za tygodniem, a ja się nie rzucałam i nie przelewałam, za to inni się rzucali i przelewali, skutkiem czego wrażenie, że nie mam i nie mogę mieć niczego oryginalnego do powiedzenia uparcie we mnie narastało.
Najpierw miało być JUŻ, ZARAZ, NATYCHMIAST. Potem na Halloween. Na Zaduszki. Na Andrzejki.
A potem pomyślałam sobie, że jak tak dalej pójdzie, to i na Nowy Rok nie będzie, i że to jest wstyd i hańba, że taki Marcel Wu nie musiał na swoją reckę miodzio czekać nawet tygodnia, i że no trudno, będę sprawiać wrażenie plagiatu, a nawet licznych plagiatów, ale przecież im dłużej będę zwlekać, tym bardziej będę, więc im wcześniej tym lepiej, i że to jest żałosne używać słowa "wcześniej" w kontekście tej recenzji.
Która powinna brzmieć: "To jest piękna książka. Piękna. Naprawdę piękna" i na tym się skończyć.
Treść "Małego Licha" zna już cały internet*, ale jeszcze przypomnę:
Jest sobie dom, troszkę stary, troszkę sypiący się, koślawy i troszkę wyglądający, jakby projektujący go architekt był troszkę szalony. Niezwykły dom, zamieszkany przez jednego rosłego, pogodnego Wikinga, jednego sarkastycznego, cynicznego, zamkniętego trochę w sobie, a trochę w swoim świecie Pisarza, Mamę (co wam będę opisywać, mama to mama, każdy wie, jaka jest) i całe mnóstwo nienormatywnych obywateli, jak to - dwa Anioły, małego i dużego, Potwora z Głębin Czasu, nieco mniejszego Potworka z Głębinek... no, Potworka, z mackami i skłonnością do podjadania kredek, utopce, podziomka, dżina, wiłę, duchy niemieckich żołnierzy (oraz kota i króliki).
A także małego chłopca, którego oczami patrzymy na cały ten świat.
I przy opisie tego chłopca, mniej więcej na stronie 9, wzruszyłam się po raz pierwszy.
Najstarsi (stażem) Czytelnicy pamiętają może "30-dniowe wyzwanie książkowe", którego się swego czasu podjęłam. Jedną z książek wówczas przeze mnie opisywanych była "Świat się ciągle zaczyna" Anny Kamieńskiej, powieść o rozrastaniu się dziecięcego świata, powieść o dziecku napisana tak wspaniale, że wyrywała nas - dorosłych, z naszego dorosłego świata pełnego dorosłych uczuć i przenosiła jednym szarpnięciem do czasów, gdy świat był tylko jednym pokojem, olbrzymim terenem do eksplorowania, przejście przez ten pokój było wyprawą w nieznane, maleńkie z punktu widzenia ogromnych, sięgających głową nieba dorosłych osób drobiazgi - skarbem, albo ogromnym strachem, albo najdziwniejszą rzeczą, której zastosowanie trzeba było dopiero odkryć, zaś zachowanie tych olbrzymich dorosłych bywało zupełnie niezrozumiałe.
I oto wionął nade mną ten sam duch, wróciło to samo wrażenie, że mała dziewczynka patrzy na świat moimi oczami, chociaż towarzyszyły temu zupełnie inne wrażenia niż w wypadku "Świat się ciągle zaczyna", książki pięknej, ale smutnej, że użyję eufemizmu. Ale autentyzm, autentyzm przedstawienia dziecięcego postrzegania świata był identyczny, tak samo dojrzały i prawdziwy, i znowu czułam się jak dziecko, to znaczy przypominałam sobie wszystkie dziecięce emocje, i podziwiałam tak samo... nie wiem do końca, co, czy talent obu pisarek, czy ich pamięć o tym, jak to było, gdy było się małym człowiekiem, czy obie te rzeczy jednocześnie.
Mały chłopiec z dziwnego domu na uboczu dorasta, powoli, acz w nieunikniony sposób z Niebożątka stając się Bożkiem. Przez całe jego dotychczasowe życie domownicy - mama, wujkowie i wszelkiej maści stwory, że o duchach niemieckich żołnierzy nie wspomnę - wystarczali chłopcu, stanowili wyśmienite towarzystwo, karmili doskonale (Krakers), pouczali (Tsadkiel) i otaczali bezwarunkową miłością (Licho), jak również stanowili jego towarzystwo. Jedyne. Świadomi faktu, że tak do końca życia się nie da, oraz, że zmiana otoczenia, poznanie tzw. normalnych ludzi, nawiązanie nowych znajomości może okazać się dla Bożka przydatne, a kto wie, może i niezbędne, dorośli decydują, że trzeba wysłać go do szkoły. No ileż można siedzieć w domu i za przyjaciela mieć Anioła Stróża z alergią na pierze, talentem do dziergania bamboszków i zamiłowaniem do sprzątania (i tu nastąpiła kolejna fala wzruszeń, jak również licznych reminiscencji, jako, że dokładnie tak samo odbyło się to w moim osobistym przypadku wysłania mnie do przedszkola, to znaczy argumenty o mieniu za jedyne towarzystwo anioła z alergią na pierze nie padały, za to te inne, o byciu dziwnym dzieckiem, któremu dobrze zrobi towarzystwo innych dzieci, o rozszerzaniu horyzontów i zmianie otoczenia jak najbardziej) .
Bożydar Antoni Jakiełłek, zwany Bożętym, nie jest tym, oględnie mówiąc, zachwycony, bo niby dlaczego miałby być, skoro dobrze mu w domu? Decyzja jednak została już podjęta, Bożek zostaje uczniem, i to nawet bez większych oporów, ponieważ dano mu czas, by oswoił się z nieuniknioną zmianą, a na skutek wielu nie do końca zrozumiałych dla chłopca rozmów, upstrzonych wspomnieniami ze szkolnych lat wszystkich dorosłych mieszkańców dziwnego domu nawet się trochę tą cała szkołą zainteresował, ale...
No właśnie, ale.
Niby nie jest całkiem źle, ale nie jest też całkiem dobrze. Bożkowi szkoła się podoba (budynek, znaczy się), podoba mu się sala lekcyjna, ma miłą panią i z jednej strony przejawia zainteresowanie grupą nowych szkolnych kolegów ("Tomek i Bartek najlepiej teraz lubią kanapki z pasztetem i ogórkiem, więc Michał i Kajtek, i Witek też najlepiej lubią teraz kanapki z pasztetem i ogórkiem, więc Karol i Franek też, więc on sam teraz też najbardziej lubi dostawać kanapki z pasztetem i ogórkiem i nie chce dostawac do szkoły niczego innego", skąd ja to znam, alleluja). A z drugiej strony chłopiec boleśnie, coraz boleśniej odczuwa, jak bardzo jest z boku, jak bardzo jest inny, Ten Dziwny z III B, ten cudak, co nie wie, co to jest FIFA i transformersy, i ma tylko pół drzewa genealogicznego z doklejonymi do niego wujkami, którzy się nie liczą za rodzinę, i na bal przebierańców nie przyszedł w stroju Spidermana tylko Anioła z celofanowymi włosami i dziewczyńskimi skrzydłami.
Ten bal przebierańców stanowi kroplę przelewającą kielich goryczy. Wyśmiany i poniżony Bożek wybiega ze szkoły, nie zauważony przez nikogo. I znika.
Zdarzało mu się już wcześniej znikać. Tyle tylko, że... nie za bardzo. Troszkę. Nie na poważnie. I szybko się znajdował.
A teraz Znika Na Poważnie. Trafia w Zaświaty, a stamtąd bardzo trudno jest wrócić.
O Zaświatach, o wyprawie ratunkowej, o tym, kto ją podjął, czemu, z czym musiał stanąć twarzą w twarz, z czym walczyć, czego się o sobie dowiedzieć - nie napiszę ani słowa, i nie dlatego, że nie chcę spoilerować (c'mon, każdy z moich Kochanych Czytelników wie, że moje, ekhm, recenzje to jest spoiler na spoilerze spoilerem popychany, podejrzewam, że po prostu nie potrafię popełnić recenzji zgodnej z Regułami Gatunku), ale dlatego, że to jest to coś Naprawdę Straszne, o czym uprzedza Autorka, prawdziwa Magia, pełna grozy, to, z czym musimy stanąć sami twarzą w twarz i stawić temu czoło, co bywa jakże często i niełatwe, i bolesne dla naszego "ego". A przy tym rzecz łapie człowieka za gardło i trzyma, i ja wiem, że uchodzę (wśród niektórych moich Kochanych Czytelników) za osobę niekoniecznie obiektywną, a nawet, co będziemy ściemniać, całkowicie nieobiektywną jeśli chodzi o twórczość Marty Kisiel, i pewnie czasem bywam nieobiektywna, ale TO jest naprawdę wspaniałe, mądre, piękne i, och, takie warte przeczytania (tak, wiem, same "och" i "ach" i jak tak można, ale ja zawsze uprzedzałam, że nie umiem pisać pozytywnych recenzji).
Ta książka to znakomita lekcja tolerancji - opowieść o tym, że inne i dziwne nie oznacza złe, ale - bardzo często - "wyjątkowe". Że każdy jest tak naprawdę trochę inny. I że boi się być inny, więc stara się być taki, jak wszyscy. O tym, że ciężko jest być innym, mówić o tym, co się lubi (a także o tym, czego się NIE LUBI) i co chcemy osiągnąć. I jak bardzo trudno jest pozostać sobą, gdy chęć, by być częścią grupy walczy w nas z pragnieniem, by pozostać wiernym temu, co lubimy i kochamy. Pierwsze przeszkody, szkolne niesprawiedliwości i dziecięcy bunt stają się pretekstem do opowiedzenia o czymś innym, o czymś, z czym nie radzą sobie również dorośli. To opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, o pragnieniu przynależności do grupy i potrzebie akceptacji, i o tym, czy warto o tę przynależność walczyć za wszelką cenę.
A także o trudnym etapie dorastania, wychodzenia ze swojej komfortowej norki w wielki, obcy świat, o tej chwili, gdy coś się kończy, a my tego, co się kończy, trzymamy się kurczowo, bo nie widzimy jeszcze, że równocześnie zaczyna się coś nowego (i, kto wie? może lepszego).
Ale przede wszystkim to opowieść o życzliwości i miłości, która nie zawsze jest dla nas tak oczywista, jakbyśmy chcieli, o przyjaźni i poświęceniu, i - jak zwykle u Marty Kisiel - o tym, co jest NAPRAWDĘ WAŻNE, ale co to jest sam sobie odpowiedz, Czytelniku, bo Autorka ci tego łopatologicznie ne wyjaśni (i za to ją też kochamy).
Marta Kisiel napisała świetną książkę, świetną i piękną, i wcale nie dziwię się tym, którzy uznają ją za najlepszą w jej dotychczasowym dorobku. Podobno "pierwszą dla dzieci", ale ja jakoś nie zauważyłam :). Co prawda to dla mnie też typowe, nie czynię rozróżnień (w każdym razie od momentu, gdy książka wyjdzie poza zdania pojedyncze o "Wesołych przygodach małej żyrafki", drukowanych czcionką nr 66), książka ma być dobra i w interesujący sposób opowiadać historię, a czytelnik ma być traktowany poważnie, bez względu na pesel. Ta taka jest. (Młodzi) czytelnicy traktowani są jak istoty myślące, jest zabawnie, ale jest i nieco strasznie. Pisać o ważnych sprawach, nie popadając przy tym w moralizatorstwo albo nachalny dydaktyzm, jest trudno, ale Marta Kisiel robi to z humorem i wyczuciem, i nie stosując taryfy ulgowej - bo przecież opowieść jest "dla dzieci", więc nie może być w niej długich słów, łamańców językowych, piętrowych przenośni ani humoru słownego, ani poważnej treści pod humorem słownym. Tu mamy to wszystko, plus dodatkowo i Prawdziwą Grozę, i literaturę romantyczną, i genialne ilustracje Pauliny Wyrt, no pokażcie mi drugą taką książkę!
Tego, że "Małe Licho" zachwyci tych, którzy już wcześniej popadli w uczucie w temacie "Dożywocia" jestem absolutnie pewna, i równie pewna jestem, że stanie się zachętą dla całego grona nowych (i wcale niekoniecznie młodych) czytelników, by sięgnąć po tytuły, które (dorośli) wielbiciele twórczości Ałtorki już znają.
Trochę im zazdroszczę tego, że mają te przygodę jeszcze przed sobą.
Za to, że w tę konkretną podróż dane mi było wyruszyć nieco wcześniej niż innym pozostaję Autorce nieodmienni wdzięczna.
(i wszystkie Potomki, ze szczególnym uwzględnieniem Pompona Starszego, też).
*dowcipnych i zazwyczaj anonimowych komentatorów, którym zdarza się wpaść na bloga z informacją, że nie żaden "cały" tylko "kółko wzajemnej adoracji", a w ogóle "to co my widzimy w tym małym poczochranym i zasmarkanym - fuj - aniołku" już teraz informuję, że "cały internet" to taka figura stylistyczna i nic nie stoi na przeszkodzie, by się wyniośle do tej plebejskiej "całości" nie zaliczać.