środa, 30 grudnia 2020

ZOZO. Podsumowanie

Wiecie, że nigdy nie lubiłam końców roków (wiecie, prawda? A jeśli nie wiedzieliście, to już wiecie). Nie lubiłam Sylwestrów, noworocznych postanowień, podsumowań i całego tego szaleństwa, które ogarnia Ludzkość na przełomie grudnia i stycznia. Nie lubiłam i nie lubię, c'mon, ja świętuję Gody, moment Przełomu zaliczyłam tydzień temu i mentalnie żyję już w roku całkiem nowym, Sylwester mi zwisa jak kilo kitu na agrafce i jest mniej więcej tak samo pociągający.

Ale... to rok 2020.

Rok ZOZO.

Rok, który - miejmy nadzieję - pozostanie na zawsze tylko jednym takim, jedynym w życiu nas wszystkich, anomalią, która nie powtórzy się już nigdy, nienormalnym zawichrowaniem, które minie. Pełnym niepewności, strachu, stresu, wrażenia chodzenia po cienkim lodzie, który może trzasnąć pod stopami w każdej chwili, a pod nim... nie wiadomo, co. Rok, o którym trudno jest pisać. I o którym trudno jest myśleć. Takim, gdy wieczorami padało się na twarz, wyczerpanym fizycznie i psychicznie (pozdrawiamy nauczanie zdalne machaniem!). I takim, w którym nawet mi, introwertyczce level milion, tak bardzo brakowało ludzi, że płakać się chciało (zupełnie dosłownie) z tęsknoty. Mija chyba pół roku, gdy widuję zasadniczo wyłącznie osoby z mojej najbliższej rodziny i nawet ja miewam tego dość. Tak bym chciała porozmawiać z kimś SPOZA. Spotkać się ze starymi przyjaciółmi. Albo w ogóle - szaleństwo! - poznać kogoś nowego, póki jeszcze nie zdziczałam totalnie, bezwzględnie i nieodwracalnie.

I przez to wszystko, co powyżej aż mi dziwnie to pisać, a wręcz czuję się nietaktownie, ale - mimo wszystko, mimo WSZYSTKO - nie był to dla mnie zły rok.

Moja rodzina miała co jeść. Mieliśmy dach nad głową. I siebie.

Ten rok to czwarty rok od chwili, gdy lekarze dali mojej mamie góra dwanaście miesięcy życia. Udało nam się przeprowadzić ją przez ten kolejny nadprogramowy czas całą i zdrową. 

Pan Małżonek dostał nową pracę.

Przeczytałam kilka świetnych książek. Zrobiłam parę rzeczy na szydełku, na drutach, uszyłam, wykleiłam. Niektóre z nich sprzedałam, niektóre rozdałam, mam nadzieję, że wszystkie przyniosły radość nowym właścicielom. Trochę napisałam - tu, na blogu, na FB i gdzie indziej. Więcej niż trochę NIE napisałam, co prawda :), ale przynajmniej mam jakieś piśmiennicze plany na przyszłość! Kogoś straciłam. Kogoś odzyskałam. Zaczęłam Nową I Ekscytującą Przygodę z czymś, Czego Nigdy Nie Robiłam i Co Być Może Nie Wyjdzie, ale nawet, jeśli nie wyjdzie, to warto było spróbować, ponieważ dzięki temu poznałam (no, teoretycznie znaliśmy się przedtem, ale w tym roku jakoś tak się to... zacieśniło, by nie rzec - rozkwitło niczym róży kwiat) Najlepszego Szefa Ever, z którym przegadałam ("przepisałam") dziesiątki godzin na tematy niekoniecznie związane z naszym Taynym Projektem. 

No i jakoś przeżyłam te miesiące zdalnej edukacji ;).

Nie jest to dużo, wiem. Skromnie to wygląda, nie nadzwyczajnie i ciut nudno. Nie mam na koncie spektakularnych (ani żadnych, co będziemy ściemniać) sukcesów, sama jestem zdziwiona, że ten post nie zamknął się w liczbie kilkuset znaków, bo nawet przy mojej skłonności do logorei nie bardzo mam o czym - takim wymiernym, porządnym, co się nadaje do wpisania do CV albo notki w Wikipedii - pisać.

Po prostu jestem

Cała.

Zdrowa.

(odpukać w niemalowane)

Nie nazbyt pogruchotana.

Zmęczona.

Wdzięczna.

Ze swoim małym domkiem, małą rodziną, małym gronem znajomych i jeszcze mniejszym przyjaciół, więdnącym blogiem, z nieistotnymi udziergami i uszytkami, i przemyśleniami, które nigdy nie przyczynią się do wymyślenia leku na raka ani rozwiązania problemu głodu na świecie.

Jestem tu.

 

 

Roku 2021.

Jestem gotowa.

(chyba).

 

Czekam.

 

 (I - co najważniejsze - ściskam Was wszystkich, którzy tu zaglądacie, ściskam bez maseczki, bez covidu, tak, jak bym ściskała w Normalnym Świecie - ściskam i życzę Normalności przez wielkie "N", Spokoju przez wielkie "S", i żebyśmy mogli się tu spotykać w nowym roku i dłużej.

Nieodmiennie, jako co roku, i co roku bardziej - dziękuję Wam za wszystko).

środa, 23 grudnia 2020

Różnice w ocenie sytuacji (chociaż nie do końca)

 Potomek Starszy (tonem zwierzenia) - Bo ja, mamo, to tak myślę, że jestem dobrym synem.

Królowa Matka (zgadzając się z przedmówcą) - Rzeczywiście.

Potomek Starszy (kontynuując wypowiedź) - ... no bo, na przykład, zawsze cię słucham.

Królowa Matka (nie bez ociupiny, ale naprawdę ociupinki ironii w głosie) - Serio?

Potomek Starszy (ugodowo) - No, dobra, zawsze cię słyszę, chociaż nie zawsze słucham.

Królowa Matka (niewykluczone, że odrobinę chłodno) - SERIO.

Potomek Starszy (ciągnie z właściwą sobie skłonnością do drobiazgowej analizy) - Serio. Przynajmniej zawsze odpowiadam "zaraz" i nie ma znaczenia, że przyjdę za godzinkę czy dwie. To jest zupełnie nieważne. Ważne, że cię usłyszałem...

Królowa Matka (głosem jak spiż) - SERIO.

Potomek Starszy (płynnie kończąc myśl) - ...chociaż nie posłuchałem.

Co to za szczęście posiadać takie dziecko, niewymowne, powiada Państwu Królowa Matka (mając świadomość, że jest to model dziecka o wiele powszechniej dostępny, niż podejrzewają na ten przykład ludzie bezdzietni).



Jakiś czas później

Pompon Młodszy (dokładnie tym samym tonem, co Potomek Starszy te śmieszne parę godzin wcześniej) - Mamo, ja to cię zawsze słucham...

Królowa Matka (milczy, bo co się będzie powtarzać, nieprawdaż).

Pompon Młodszy (doprecyzowując) - ...tylko z opóźnieniem.



No, mówiła Królowa Matka. Powszechnie dostępny w wielu rozmiarach i rocznikach model dziecka!

By nie rzec - pospolity.

piątek, 18 grudnia 2020

Pompon Młodszy ma Plan

Pompon Młodszy (pogodny jak skowroneczek, nieco rozmarzonym wzrokiem wpatrzony w Dal) - A wiesz, mamusiu, w przyszłości będę takim wielkim, wielkim panem...

Królowa Matka (milczy ostrożnie, nie do końca pewna kierunku, w którym podąża Myśl jej Najmłodszego Syna).

Pompon Młodszy (coraz bardziej rozmarzony) - ...takim, wiesz, naprawdę wielkim, napakowanym, z mięśniami wszędzie, i z tatuażami, też wszędzie...

Królowa Matka (coś by powiedziała, ale że ją wymowność odbiega coraz częściej w hożych podskokach decyduje po prostu dać się nieść Fali Wydarzeń).

Pompon Młodszy (jak wyżej) - ... i z łańcuchami złotymi na szyi, i taką wielką, wielką klatą... (rozjaśniając się w promiennym uśmiechu)... i będę miał takiego maciupeńkiego pieseczka!


Nowy Rok tuż, tuż, czas robienia postanowień noworocznych możemy w Domu w Dziczy uznać za otwarty!

niedziela, 22 listopada 2020

Podróż na Wschód. "Stambuł do zjedzenia" Bartek Kieżun

 Jestem spod Byka.

Nie jest to rzecz, która jakoś nadmiernie organizuje mi życie, bo nie wierzę w horoskopy, chociaż je, rzecz jasna, czytuję. I pewnie dlatego w nie nie wierzę, bo ileż można czytać o kobietach spod Byka, tych, nieprawdaż, pulchnych trzpiotkach z wybujałym biustem i dołeczkami tu i ówdzie, kochających domową krzątaninę, domową atmosferę oraz robione od linijki grządki w ogródku, zwłaszcza, gdy ma się lustro, jak również, ekhm, ogródek do obejrzenia starannie z okien tego, ekhm, tchnącego rodzinną atmosferą domu, i nijak nie można się w tym ogródku dopatrzyć choćby pół grządki. O takiej od linijki nawet nie wspominając. I jeszcze są, nieprawdaż, te Byki osobami ze szczęśliwą ręką do pieniędzy, głową do interesów, nader ceniące dobra materialne i gromadzące je z upodobaniem. Ekhm. Ekhm. Ekhm, ekhm, ekhm.

Lat trzeba było, żebym odkryła, że o dziwo dysponuję jedną cechą, która czyni ze mnie Byka pełną gębą, Byka stuprocentowego i rasowego, Byka z byczej krwi i byczych kości.

Otóż jem jak Byk.

Pisałam już o tym niejednokrotnie, na przykład tutaj, ale jeżeli ktoś nie ma ochoty ani siły przedzierać się przez moją logoreę (za co nie mogę nikogo winić), zacytuję sama siebie:

"Kocham jeść. Nie wyglądam, bo szybko się najadam, więc spożywam nieduże porcje, które chronią mnie przed otrzymaniem przydomka "obżartucha", ale kocham. Jestem jedzeniową sybarytką nie w kwestii subtelnego podawania pożywienia w postaci wyrafinowanego w formie kleksika spoczywającego na wykwintnym talerzyku, przybranego kandyzowaną wisienką spełniającą pod względem rozmiaru i koloru wszelkie, nawet najostrzejsze, normy światowe, oraz artystycznymi mazami z czekolady.

Jestem sybarytką w bardzo bliskowschodnim  stylu, ma być kolorowo i barwnie, ma pachnieć i te zapachy mają się mieszać, łaskotać w nos, pobudzać ślinianki i skłaniać do eksperymentów. Ma być dużo na dużej ilości talerzyków, żeby można wszystkiego spróbować i wszystko mieszać, a najlepiej, jeżeli to wszystko można jeść palcami albo "sztućcami" z chleba, tortilli czy pity. I NIE MA być szybko, ma być długo i z dużą ilością ludzi, posiłek ma być okazją do spotkania i rozmów, a jedzenie ma sprawiać przyjemność kolorystyczną, zapachową i towarzyską. Pod tym jednym, jedynym względem jestem rasową osobą spod Byka ;D!".

Napisałam to rok temu i upewniam, że nic się tym względem nie zmieniło.

Niestety, nie zmieniło się także to, że co prawda zodiakalne Byki podobno lubują się w gromadzeniu majątku i mają do tego wrodzony talent, ale ja, najwyraźniej ignorowane przez Dobre Gwiazdy bycze dziecię byłam, jestem i zapewne do śmierci pozostanę Prowincjonalno, Ubogo Nauczycielko Obarczono Licznem Potomstwem i Bez Grosza Przy Duszy, która wyjeżdża co najwyżej na Mazury, bo jej teściowa ma tam domek i odpada problem opłacania dachu nad głową. Moje bliskowschodnie uczty, moje podróże przez pachnące przyprawami targowiska, moje upajanie się woniami Arabii, kolorami Turcji i smakami Maghrebu odbywam tylko we własnej głowie i czasem we własnej kuchni, gdy przygotowuję coś, co Potomki nazywają "rodzinnym obiadem", czyli posiłek składający się z np. sześciu różnych potraw, stawianych na środku stołu, których każdy je tyle, ile chce, i po którym zazwyczaj, najedzona do wypęku, odsuwam się od stołu z (prostacko uogólniającym i spłaszczającym perspektywę): "Ach, muzułmanie to naprawdę POTRAFIĄ JEŚĆ!" na ustach.

Dla osób takich, jak ja

"Stambuł do zjedzenia" Bartka Kieżuna

jest po prostu darem od losu (i od Wydawnictwa Buchmann, któremu dziękuję za egzemplarz recenzencki i polecam się na przyszłość!!!).

"Jak zamierzasz zrecenzować książkę kucharską?" spytała moja mamusia, gdy, z błyskiem w oku i ślinotokiem, przeglądałam książkę.

No, nie wiem.

Kucharskiej bym pewnie nie umiała.

Ale "Stambuł do zjedzenia" nie jest książką kucharską.

W każdym razie NIE TYLKO książką kucharską.

Każdy przepis otwiera strona, na której autor ze swadą, wdziękiem i poczuciem humoru opisuje Stambuł, jego zaułki, jego malutkie, nieznane Przeciętnemu Turyście restauracyjki i kafejki, związane z nim anegdoty i opowieści historyczne, Stambuł wielu imion i wielu tradycji splecionych w jedyny w swoim rodzaju kobierzec, który możemy dziś podziwiać, a może nawet pokochać.

A potem opowiadana historia płynnie przechodzi w przepis, opisany przejrzyście - za te wszystkie "bulion warzywny można zastąpić także wodą" albo "powinniśmy użyć sera (tutaj bardzo dziwna nazwa, której nie umiem nawet napisać, o wymawianiu nie wspominając), ale mozzarella jest dobrym zamiennikiem" proszę przyjąć wyrazy dozgonnej wdzięczności i uwielbienia, Panie Bartku! (tu następuje dłuuugie spojrzenie oraz robienie wiatera rzęsyma) - i też z poczuciem humoru ("ciepłą masę po przestudzeniu formujemy w kulki wielkości orzechów włoskich i zjadamy, choć dobrze byłoby coś odłożyć również na talerz").

W dodatku spora część tych przepisów jest wege, albo da się "uwegetarianić", co w Domu w Dziczy jest rzeczą kluczową, i co wytrąca broń z ręki tym wszystkim szydercom, którzy nie raz i nie dwa rzucali w przestrzeń pozornie niezobowiązującą uwagę na temat daremnego uwielbienia dla kuchni Bliskiego Wschodu (i okolic), skoro ta kuchnia to głównie ryż z baraniną i rachatłukum, które jednakże trudno spożyć w charakterze głównego posiłku.

Z książki wypróbowane i przygarnięte do serca zostały już:

- bulgur pilavi, które sam autor nazywa nietypowym, bo pilaw to jednak z ryżu głównie bywa, ale bulgur jest ukochaną kaszą absolutnie każdego mieszkańca Domu w Dziczy, więc nietypowości nie odnotowano (nie, żebym nie radziła ociupinkę ograniczyć użycie papryki pul biber, nabyłam tę opisywaną jako średnio ostra - tu chwila na pośmianie się z głębi serca - i jeśli ona jest średnio ostra to ostrej wolałabym nie widzieć na oczy, po minucie konsumpcji ścierpło mi podniebienie i przestałam czuć smak, co przyjęłam z dużym rozżaleniem, bo był to smak wyśmienity),

- bazlama, turecki chleb z patelni, spełnienie marzeń tych z nas, którzy lubią używać pieczywa w charakterze sztućców,

- pide, nazwane przez moje dzieci, nie wykluczam, że w sposób absolutnie pozbawiony szacunku, Okiem Proroka, rzecz, którą w moim domu zjedli bez cienia protestu  ABSOLUTNIE WSZYSCY, a co to znaczy rozumieją chyba tylko ci z nas, którzy przygotowują posiłki dla licznych rodzin (jak sobie przypomnę, że kiedyś, czytając wspomnienia Małgorzaty Musierowicz, nie rozumiałam, czemu ona przygotowuje pierogi z czterema różnymi nadzieniami... no cóż, już rozumiem, chociaż może moje rozumienie robienia akurat pierogów nie obejmuje) i już zaczynamy kombinować z innymi nadzieniami,

jak również imam bayildi, lahmacun (acz bez farszu z wołowiną, więc nie wiem, czy się liczy), ciasteczka kokosowe, kuru fasulye...

I TO NIE JEST NASZE OSTATNIE SŁOWO.

W tym dziwnym czasie, gdy podróżować możemy jedynie w naszej wyobraźni, za sprawą książek, filmów, a także kuchennych doświadczeń, bardzo polecam każdemu.

Tym, którzy kiedyś, oby niedługo, będą mogli pojechać do Stambułu i sprawdzić, jak smakuje prawdziwe pide na prawdziwej, tureckiej ulicy.

I - może nawet bardziej - tym, którzy podobne podróże zawsze już odbywać będą tylko we własnej kuchni.

poniedziałek, 26 października 2020

***********

No wiec było tak.

Byłam, Państwo rozumieją, wychowywana na ekstremalnie grzeczną dziewczynkę. Rączki na kolanach, oczka spuszczone, nie  odzywamy się, gdy dorośli rozmawiają, proszę, przepraszam, ależ nic nie szkodzi, te rzeczy. Gdy pewnego razu, będąc panienką w wieku maturalnym, rzekłam byłam od serca: "Cholera jasna!", mój świętej pamięci Tatuś najpierw się był zatchnął, a potem rzekł z oczętami jak spodki: "Aniu! Kulturalna dziewczyna tak nie mówi!!!". Popularnego polskiego przecinka, wiecie, tego, co się zaczyna na "k", a kończy na "a" użyłam pierwszy raz w życiu jako osoba mocno pełnoletnia, po studiach byłam, i aż mi się głos z wrażenia nad własną zuchwałością załamał. Mawiam z posępną rezygnacją, że kląć się nauczyłam dopiero, gdy zostałam mamusią, bo może Państwu tego nikt dotąd nie powiedział, ale przeciętna matka nader często staje przed wyborem - albo se zaklnie, ale tak z głębi duszy, albo dokona morderstwa, niewykluczone, że ze szczególnym okrucieństwem. Tym niemniej, nawet jako wielodzietna patologia nie nadużywałam.
 
Tak było. Nie zmyślam.

Ale już nie jest.
 
I spieszę wyjaśnić, dlaczego nie jest.
 
Otóż miedzy innymi dlatego nie jest.
 


Otóż, gdy już "Trybunał Konstytucyjny" podpisał wyrok na tysiące polskich kobiet, gdy rząd zrobił z nas inkubatory, przedmiot, który ma służyć tylko do rozrodu, i który poza tym nie jest wiele (a wręcz nic nie jest) wart, po tym, jak część moich koleżanek, przyjaciółek i znajomych właśnie  świadomie zrezygnowała z macierzyństwa, po tym, jak zaczęłam się - znowu, ZNOWU - bać, bo już to przerabiałam, już wiem, że lekarze potrafią unikać twojego wzroku i bąkać coś pod nosem, a ty wiesz, że jest źle, albo może być źle, i nikt ci nie pomoże, nikt o tobie nie myśli, inkubatorku, w końcu nie będziesz ty, to będzie inny, wchodzi Krzyś Bosak, cały na biało, i mówi TO.
 
I wówczas dociera do mnie jeden, prosty fakt.
 
Że grzeczna to ja już, kurwa, byłam.

Jak widzę tę ludzkie... no, nie, nie przesadzajmy w komplementach - te spierdoliny, te żałosne chujki,  te śmieci, które są w stanie powiedzieć matkom skazanych na śmierć dzieci, że luz i spoko, bo medycyna rozwinęła się już tak bardzo, że ich dzieci umrą co prawda, ale bez bólu, to upewniam Państwa, że nie jestem zirytowana. Zdenerwowana nie jestem, nie jestem zaniepokojona i nie przeżywam intensywnego wzburzenia.
 
Nie.

Jestem wkurwiona.
 
Nareszcie, po wielu, wielu latach bycia grzeczną dziewczynką,  znoszenia z uśmiechem pouczania mentorskim tonem, protekcjonalnego mansplainingu, lekceważenia moich uczuć, infantylizowania  przeżyć, nazywania walki o nasze życie i zdrowie "tematem zastępczym" jestem potężnie, do płachty przed oczami, do piany na ustach, wkurwiona.

Idź, skurwielu jeden z drugim, do Szpitala Bielańskiego, popatrz w oczy kobietom, którym odwołano planowane zabiegi i powiedz im, że płód, który noszą, a któremu nie rozwinęła się głowa, że dziecko, które nie ma płuc, więc nie zaczerpnie pierwszego oddechu, tylko po odcięciu pępowiny po prostu się udusi, albo takie, które nie ma nerek, powiedz, że one się muszą urodzić. Powiedz tej, której dziecku można byłoby co prawda zoperować w łonie serce, ale niestety, nie ma już w tym kraju oddziału, który się tym zajmował, więc, sorry, no peszek taki, na szczęście - i niech jej to będzie pociechą - żadna inna nie będzie już tego przeżywać, bo badań prenatalnych nie będzie, już teraz lekarze boją się na nie kierować, a będzie tylko gorzej.

Albo, wiesz, może lepiej nie będę cię zachęcać. Bo gotów jesteś to zrobić. Przecież gdybym wdepnęła w psie gówno, na które ktoś zwymiotował, i gdybym tak ufajdane obuwie postawiła w jakimś wilgotnym, ciepłym miejscu to to, co by się na tym gównie rozwinęło miałoby skomplikowany system etyczny i empatię na poziomie olimpijskim w porównaniu z tobą. Ty bezlitosny, pozbawiony współczucia, tępy jak kilo produkowanych w PRL z odrzutów gwoździ gnoju.
 
Dodam ponadto, że jak jeszcze raz przeczytam zdanie "popieram protesty, ale po co te wulgaryzmy!", to chyba się pochoruję. A wręcz sobie rzygnę. "Jak tak można, żeby kobiety!!!". No, rzeczywiście, jak tak można. Jak "typ agresywnej, wulgarnej kurewki" to męski, prosty język, jak dorodna i wygolona na łyso tkanka narodu ryczy na całe miasto "jebać pedała!" i nazywa oponentki "lewackimi kurwami", to kochani rządzący ani pisną, wrażliwi na piękno językowi esteci siedzą jak myszki, a i, zdarza się, ten i ów biskup pobłogosławi. Ale jak my na pełnym, eksplodującym po latach wkurwie zakrzykniemy: "wypierdalać" to wzmożenie moralne level expert, "no przecież dyskutować trzeba kulturalnie" oraz  "jak tak można!". Jak ktoś mówi  merytorycznie o fazach rozwoju płodu, to "morderca dzieci" i "nie życzę sobie, by o człowieku mówić płód, jak o jakimś psie", a teraz nagle "jak można tak wulgarnie, zamiast konstruktywnej rozmowy". No więc, tu zaskoczenie stulecia, można. Nie, żebym jakoś specjalnie czuła się w obowiązku wyjaśniać rzecz oburzonym purystom troszczącym się o piękno polszczyzny i subtelność kobiet,  bo mam tych purystów w dupie tak głęboko, że najstaranniej wykonana kolonoskopia nie natrafiłaby na ich ślad, ale, no wiecie. Trzeba było nas nie wkurwiać (wersja specjalnie dla purystów - nie doprowadzać do desperacji).

I jeszcze, rzecz jasna: "Ale pisanie po murach kościołów to już przesada".

No, ba. Twojej matce, żonie, przyjaciółce ktoś wpycha łapska do macicy, twoje znajome i koleżanki ktoś traktuje jak osoby ubezwłasnowolnione, do których nie można mieć cienia zaufania, że podejmą samodzielnie decyzję, więc trzeba podjąć ją za nie,  ktoś decyduje o życiu i zdrowiu twojej siostry, kuzynki, sąsiadki, i bardzo to jest oburzające, oczywiście, ale te NAPISY NA MURACH, fi donc!

No i zapomniałabym o: "Ale jak matka może usprawiedliwiać!!!". 

Właśnie dlatego, że matka, pozbawiony wyobraźni ćwoku. Właśnie dlatego, że wie, jak to jest, siedzieć godzinami przy inkubatorze, iść przez długi, długi korytarz codziennie na uginających się nogach z myślą "Żyje? Nie żyje? Czy przyszliby obudzić mnie, gdyby umarł w nocy? Czy zastanę po prostu pusty inkubator?", a potem rehabilitować, rehabilitować i robić setki badań, a przy każdym dusza na ramieniu, co wykażą. Czy rozwiną się nerki? Czy płuca nadgonią? A oczy? A mózg?

Dlatego, że przechodziła przez badania prenatalne, a lekarze, długo unikając jej wzroku, badali, mierzyli, i znów badali. I ani przez chwilę nie rozważała aborcji, ale chciała wiedzieć. WIEDZIEĆ, rozumiesz to, żałosny palancie? Umierała ze strachu, ale chciała wiedzieć - i wtedy jeszcze wiedzieć miała prawo.

I jeszcze dlatego, że jak sobie próbuje wyobrazić, że rodzi dziecko z zespołem kociego krzyku to jej się wyobraźnia kończy, i nie jest to przenośnia. Naprawdę włącza jej się w mózgu taka lampka, zatrzaskuje bramka, z napisem :NIE WCHODŹ!!!", i nie wchodzi, bo się boi, że mogłaby tego nie znieść. Nie masz takiej wyobraźni? Trochę ci zazdroszczę. Ale bardziej współczuję.

Ale to właśnie dlatego.

Także dlatego.

I z powodu posiadania nadzwyczaj wrażliwej wyobraźni nie napiszę "***** PiS", bo nie mogę wyobrazić sobie nikogo ani niczego, kto mógłby oddawać się tej odrażającej czynności choćby i dla dobra ogółu (że już nie wspomnę, że nie ma na tym świecie  nikogo i niczego, komu - i czemu - życzyłabym tak źle).

Za to za Danutą Kuroń powiem -  Wypierdalać! to nie wulgaryzm tylko program polityczny.

Który całym sercem popieram. 

Dokładnie taki.

 I dokładnie tymi słowy wyrażony.

wtorek, 20 października 2020

Wsiegda żyw

Mamusia Królowej Matki (wpatrzona w okno, z głęboką zadumą w głosie) - Lenin...

Królowa Matka (jeszcze niczym nie zaniepokojona) - Co - Lenin?

Mamusia Królowej Matki (tym samym tonem) - Leży sobie...

Królowa Matka - Co?...

Mamusia Królowej Matki (tonem wręcz medytacyjnym) - Leży sobie w mauzoleum...

Królowa Matka (ciut podejrzliwie) - No i co z tego, ze sobie leży, to nie jest tajemnica stanu, że sobie leży, dotarło to do ciebie w tej konkretnej chwili po tych wszystkich latach?

Mamusia Królowej Matki (ni ociupinkę nie wybita z kontemplacyjnego nastroju) - ...tu ma nosek... czółko.. o, a tu bródkę, i szyję też! I klateczkę piersiową!

Królowa Matka (czując wyraźnie, że strach zaczyna unosić jej włosy na głowie, iście jak Stasiowi Tarkowskiemu, wszyscy bogowie mali i duzi, matka jej oszalała, może majaczy? Może to jakiś nieznany objaw koronawirusa? Może jej mamusia popada w obłąkanie, w końcu nie należałoby się temu dziwić po tylu latach przebywania z jej rodziną?) - Matkoboskoczęstochwskowtrójcyjedynoiwszyscyświęci, o czym ty mówisz?! Jaki Lenin?! Jaka bródka?! Dobrze się czujesz? Podać ci coś, nie wiem, wody? Albo coś?

Mamusia Królowej Matki (ocykając się gwałtownie) - Co?... A, nie, tylko, popatrz, chmura płynie i wygląda jak Lenin. Nos, czoło... no, żywcem Lenin. O, a teraz wąsy mu się zrobiły! Teraz to Stalin!


Cóż może Królowa Matka rzec.

Może jedynie, że Salin to niekoniecznie.

Ale Lenin to był, jak ży... jak prawdziwy, znaczy. Całkiem jak prawdziwy!

poniedziałek, 12 października 2020

Wynagrodzone trudy macierzyństwa

Potomek Starszy (w napadzie Synowskich Uczuć, które ogarniają go od czasu do czasu) - Ja ci, mamo, naprawdę jestem wdzięczny za to, co dla mnie robisz. Nie myśl, że tego nie widzę. Za to, że poświęcasz mi swój czas, rozmawiasz ze mną, troszczysz się...

Królowa Matka (z właściwym sobie rozsądkiem) - No, wiesz, nie robię tego tak całkiem bezinteresownie... Ostatecznie powinnam mieć kogoś, kto mi poda tę szklankę na starość!

Potomek Starszy (wyhamowując w rozpędzie, mocno zbity z tropu) - Ja... Jaką szklankę?

Królowa Matka (w ramach niezbędnego doprecyzowania) - Szklankę wody.

Potomek Starszy (tonem Wyjątkowo Hojnego Sponsora, a wręcz Mecenasa) - Wina!

Warto było, powiadam Państwu, tkwić całymi godzinami przy inkubatorze, podcierać kuper, dwa lata uczyć siadać na nocniczku i robić te wszystkie inne etcetery!

środa, 30 września 2020

Potomek Starszy wciąż na fali

 Potomek Starszy (nadal na etapie zgłębiania burzliwych zajść, jakże charakterystycznych dla dziejów ludzkości w ogóle, a dla wieku szesnastego w szczególności; z radosnym a beztroskim chichotem zarzucając zwiniętą w rulon koszulkę na szyję Pompona Starszego) - Patrz, mamo! Jestem jak Sulejman!

Królowa Matka (zajęta wykonywaniem Szalenie Skomplikowanych I Przerastających Ją Czynności Na Komputerze Tak, By Nie Wybuchnąć Internetu, dość nieuważnie) - Mhm... tylko on to robił przy pomocy białego jedwabnego sznura, niestety, nie dysponujemy... no i nie własnemi rączkami, ludzi miał od tego...

Potomek Starszy (rozglądając się po pokoju) - Ludzi... Antek! Chodź tu!

 Z kronikarskiego obowiązku donosi Królowa Matka, że Pompon Starszy przeżył (ale strach pomyśleć, co może się stać, gdy Potomek Starszy dotrze do tematu o Iwanie Groźnym).

 ***

Potomek Starszy (porzucając temat o wojnie trzydziestoletniej - przebóg, jaka ta Ludzkość jest krwiożercza, to aż niesmaczne, doprawdy! - na rzecz Głębokich Rozważań Na Tematy... Nieoczekiwane) - Mamo, ja już wiem, czemu się płacze, jak się kroi cebulę. Bo skoro cebula ma warstwy, i ogry mają warstwy, to gdy kroisz cebulę, to jakbyś Shreka kroiła, i wtedy ci ze współczucia łzy same z oczu płyną...

Hasztag 

bogowieonmaszesnascielatzzadwalatabedziepelnoletniizyskaprawawyborczemiejciewopiecenaszabiednaojczyzne 

pozostaje w mocy.

Jak również woli sobie Królowa Matka nie wyobrażać, jak będzie wyglądało jej życie, wpisy na blogu, stan umysłowo-uczelniany Potomka Starszego, jak również jej własny stan, gdy dzieciomtko zacznie przerabiać w szkole uroczy, barwny, bogaty wojnami, zajazdami, warcholstwem szlachty, potopem oraz powstaniami, że o rozwoju kolonializmu przez grzeczność nie wspomnimy, wiek siedemnasty.

wtorek, 29 września 2020

Żywotna kwestia

 Potomek Starszy (odrywając się od zgłębiania Edyktu Nantejskiego i jego niezaprzeczalnie pasjonujących ustaleń; z niewątpliwą i nieukrywaną pretensją w głosie) - Mamo, przecież to zupełnie nielogiczne, że jednorożce nie żyją, a żyją takie na przykład żyrafy!

 

Co to ja pisałam ostat...

A!

SZESNAŚCIE LAT (prawie).

środa, 23 września 2020

(miejsce, w którym znowu powinny być trzy kropki)

Potomek Starszy, dopadłszy własnej zabawki z lat promiennej i beztroskiej młodości (w tym wypadku łaciatej plastikowej krówki, której główką można kręcić), zdecydowanym, prawdziwie męskim gestem obracając łebek krówki o 180 stopni i wybuchając perlistym śmiechem - Popatrz, mamo! Jestem jak Ursus!

(Prawie) SZESNAŚCIE LAT.

 Jak Ursus, kurza jego, haftowana złotem na jedwabiu haftem krzyżykowym, melodia!

poniedziałek, 7 września 2020

... (czyli Coraz Częstszy Tytuł)

 Pompon Młodszy (z głęboką zadumą podszytą równie głęboką fascynacją w głosie) - Naprawdę chciałbym wiedzieć, jak wyglądał Toruń w średniowieczu!

Pompon Starszy (tonem informacyjnym, nie odrywając się od starannego wklejania informacji o krajobrazach Polski do zeszytu) - Zawsze możesz zapytać babcię...

Tak więc serdecznie witam się z Państwem w tym nowym roku szkolnym ufna, że przyniesie on wiele naukowych odkryć!

sobota, 29 sierpnia 2020

Definicja ciszy

 Pan Małżonek i Pompon Młodszy udają się spacerowym krokiem nad jezioro, całkiem sami oraz we dwójkę, bo Starszych Braciszków nie ma akurat pod ręką, Mamunia jest leniwa, a Pompon Starszy naraził się Ogółowi Rodzinnemu, spożywając posiłek dwie i pół godziny i przekonując wszystkich z wielkim ogniem w oczach, że on bardzo lubi fasolkę, ale bez ziarenek.

Pompon Młodszy (rozkoszując się spacerem, jak również Pięknymi Okolicznościami Przyrody) - Ach, jak miło iść tak, tylko we dwójkę, i cieszyć się ciszą, gdy tylko ja gadam!

Jest to ten rodzaj ciszy, który nader często zapada w Domu w Dziczy, mogą Państwo Królowej Matce wierzyć!

środa, 1 lipca 2020

Potomki chłoną kulturę

Początek wakacji w Domu w Dziczy świętowany został wspólnym (z Potomkami Starszymi, że Królowa Matka uściśli, Pomponiki kochane zostawały brutalnie  wysyłane spać) oglądaniem Serialu O Wampirach (I Innych Stworach) na Netflixie.

Oglądanie Serialu O Wampirach (I Innych Stworach) na Netflixie zaowocował uzbrojeniem się Królowej Matki w notesik, w którym to notesiku spisywała co błyskotliwsze (acz daleko nie wszystkie) odzywki Starszego Potomstwa. Które tu teraz uwieczni dla dyszącej chęcią poznania ich Potomności.


Na ekranie trwa Mrożąca Krew W Żyłach Akcja.

Jeden z Potomków (komentuje, aż echo idzie).
Drugi z Potomków - Nie mów do mnie teraz, bo stracę wątek!...
Potomek Rozgadany - Ale jaki wątek, gdzie wątek, co ty chcesz tu stracić, tu nic nie można stracić!
Drugi z Potomków - Owszem. IQ...



Na ekranie - Bohater, któren, jak się zupełnie nieoczekiwanie okazało, jest Obdarzony Mocami i Mnogimi Talentami, zostaje dopuszczony do Tajemnego Kręgu (Ale Tak tajemnego, Że Nie Macie Pojęcia). Krąg ma siedzibę w zapuszczonej kamienicy, co to sobie stoi w środku miasta, otoczona płotem z siatki i zaopatrzona w napis "Nie wchodzić" i nikt, ale to kompletnie nikt o niej nie wie, to znaczy nikt poza paroma dziesiątkami Wtajemniczonych, którzy walą do niej, zbiorowo i pojedynczo, dzień w dzień, dosłownie całymi procesjami, ale i tak Nikt O Niej Nie Wie, rozumiecie. I do tej właśnie Tajemniczej Kamienicy wchodzi Bohater, nader błyskotliwie śledząc Innych Wtajemniczonych (a potem znajduje Tajne Przejście w sposób, który wywołał zbiorowy ryk śmiechu z rodzaju tych, które budzą niewinnie śpiące na piętrze Pacholęta), którzy to Wtajemniczeni też tego nie zauważają, bo są totalnie spokojni, tajni, i nikt o nich nie wie, to czego się mają bać, c'nie.

Potomek (filozoficznie) - Łazienkę w niektórych domach wiktoriańskich jest trudniej znaleźć...



Na ekranie - Bohater, który podczas Przejmującej Przemiany w Wilkołaka stracił był odzienie i teraz lata po kampusie (bo rzecz się w kampusie studenckim dzieje, w którym co i rusz giną kolejni Studenci i Wykładowcy zarówno, zazwyczaj pożerani przez innych Studentów, zmieniających się w Wilkołaki, ale to nic, nikt ich nie szuka, nikt się nie martwi, jak również się nie zastanawia, dlaczego profesor etyki czy innej filozofii nagle przestał przychodzić na własne zajęcia, zaś policja ogranicza swe działanie do tego, że przychodzi pokazać odznakę i wyrzec słowa: "Zadzwoń, jak sobie coś przypomnisz") w tym, co udało mi się zdobyć, a jest to, trzebaż trafu, jedwabny szlafroczek (skąd go wziął niekoniecznie wiadomo, bo się zmienił w wilkołaka w leśnej gęstwinie, w zasadzie skąd się leśna gęstwina w studenckim kampusie znalazła też niekoniecznie wiadomo, ale ojtam ojtam). Nie przeszkadza mu to jednakże w regularnym odbieraniu licznych (z naciskiem podkreślić należy - NAPRAWDĘ licznych) SMSów od Tajemniczego Szefa lub też Szkolącej Go W Magii Koleżanki, treści "Przyjdź do świątyni".

Potomek (życzliwie) - I w szlafroczku ten telefon miał, ciekaw jestem wielce, gdzie... (chwila ciszy) Nie. Cofam to. Nie chcę wiedzieć.




Potomek 1 (nie bez zdziwienia) - O, to było dobrze zrobione!
Potomek 2 (gwałtownie) - Co? Gdzie?! (z rozżaleniem) I nie widziałem tego, co było dobrze zrobione! Znowu!!!
Potomek 1 (tonem wyjaśnienia) - Bo mrugnąłeś.




Potomek 1 (wpada do pokoju) - Spóźniłem się! Co straciłem?
Potomek 2 (stoicko) - Kilka SMS-ów "Przyjdź do świątyni".




Pan na Ekranie (z Emocją) - Nigdy! Nigdy nie wolno ci tego robić, rozumiesz?!
Pani na ekranie (pokornie) -Tak...
Potomek (radośnie) - Nareszcie ktoś tu coś rozumie!




Potomek 1 - Oglądamy dziś dwa odcinki?
Potomek 2 - A co, mało ci? Mózg nie dość wyprany? W rozwoju nie dość cofnięty?
Potomek 1 - Może chcę sobie obniżyć... obniżyć... obniżyć poziom tego... no... zapomniałem...
Potomek 2 - Za dużo sylab i sam widzisz.



 Potomek 1 (w osłupieniu) - A byłem pewien, że po "Riverdale" osiągnąłem ten poziom dna, na którym nic mną nie wstrząśnie...



Pan Małżonek (po pierwszym odcinku, bo potem to sam wiedział) - I jak wrażenia?
Potomek (z głęboką zadumą) - Interesujące. Acz wyniszczające światopoglądowo i intelektualnie...




I oto, dlaczego dobrze jest mieć nastoletnie dzieci! Nawet w czasie pandemii, soszjaldistansingu i uwiądu w życiu towarzyskim można sobie zrobić Zbiorowe Oglądanie Ku Niewinnej Rozrywce i naprawdę dobrze się bawić (choć nie w ten sposób, który zaplanowali dla nas twórcy, ale nie bądźmy nadmiernie drobiazgowi).

Ciągu dalszego jednakże nie będzie, bo cztery dni temu obejrzeliśmy dwa odcinki, trzy dni temu - dwa, przedwczoraj - jeden i uznawszy, że nic nie rozumiemy, a co gorsza, zaczynamy nudzić się jak mopsy, przerzuciliśmy się na "Lucyfera".

Gdyby jednak ktoś pragnął sam zapoznać się z dziełem i miał pod ręką doborowe towarzystwo (i jakiś dobrze zaopatrzony sklep monopolowy w pobliżu), to serdecznie zachęcamy, rzecz się nazywa "The Order" i ma dwa sezony, i można w ogóle nie zwracać uwagi na Potomka Starszego, który na wieść o tym wykrzyknął rozpaczliwie: "Ale... Jak??? Jakim cudem? DLACZEGO?!!!", bo on jest nieletni, hormonalnie niestabilny, oraz się nie zna.


niedziela, 28 czerwca 2020

Pompony łakną wiedzy

- Mamo, czy w wodzie występuje dwutlenek węgla?

- A czy język to mięsień?

- A serce, czy serce to mięsień?

- A jaki jest najważniejszy mięsień w ciele?

- A co jest w ogóle najważniejsze w ciele?

- Myślałem, że wątroba, mamo, a dlaczego nie wątroba?

- Mamo, a z czego są paznokcie?

- Czy wszystko można jeść łyżką?

- A jaka jest największa liczba w kalendarzu? No jak to, jaka liczba, no, liczba, tylko żeby była mniejsza niż tysiąc!

- Co to jest koks?

- Mamo, a dlaczego takie małe dzieci jak my nie mają zębów mądrości?

- A ty masz zęby mądrości? Ile?

- Mamo, a co to jest arszenik? A da się go roztopić w miodzie?

- Czy istnieją takie drzewa, które mają białe liście?

- Dlaczego mówisz, że wstaliśmy dziś o piątej rano? Jak my wstaliśmy o 3.43 i nie mogłaś nas wtedy słyszeć?

- Czy ludzie byli kiedyś podobni do jaszczurek?

- A czy jaszczurkę można oswoić?

- Ile jest słów?

- A ile ty znasz słów?

- Z czego składa się neutron?

- Do każdej liczby zawsze można dodać jeden, więc największa liczba nie istnieje, a czy jest największe słowo?

- Ile jest gwiazd w naszej galaktyce? I gdzie ona w ogóle ma koniec?

...

Ja rozumiem. Ja naprawdę rozumiem.

Dawno już pogodziłam się z faktem, że dzieci nie wyrastają z rozkosznego wieku zadawania pytań (a jeśli Wasze książki o wychowaniu mówią coś innego, wyrzućcie je, one kłamią!).

A ponadto pęd do wiedzy (jakiejkolwiek, nawet tej, czy arszenik rozpuszcza się w miodzie... no dobra, to akurat jest ciut niepokojące) jest - zazwyczaj - chwalebny.

TYLKO DLACZEGO, NA LITOŚĆ BOGÓW WSZELAKICH, WSZYSTKO TO W TRAKCIE FILMU "BOGOWIE"?!

wtorek, 16 czerwca 2020

O niedocenianiu

Królowa Matka (sieka kapustkę na obiadek, zwrócona plecami do życia rodzinnego, jednym uchem wpuszczajac, a drugim - wypuszczajac przekomarzanki Potomków).

Potomek Starszy (zjadliwie niszcząc dobre samopoczucie któregoś z Braciszków) - No genialne było to twoje posunięcie, niewiarygodne po prostu, nie do zapomnienia, normalnie ANFORRRRGETABLE!

Królowa Matka (ocykając się nagle, jakby jej ktoś guziczek włączył) - "Unforgetable, that's whaaat youuu are...!"

Pompon Starszy (do Potomka Starszego, z pretensją) - No i patrz, co narobiłeś!

NO ŻMI-JE NA ŁO-NIE

niedziela, 14 czerwca 2020

O ludziach, ludziom

"Brońmy nas przed czarnymi i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy z tą dyskusją".

"Brońmy nas przed Żydami i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy z tą dyskusją".

"Brońmy nas przed Tutsi i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy z tą dyskusją".

"Brońmy nas przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy jakiejś równości. Ci ludzie nie są równi ludziom normalnym i skończmy z tą dyskusją". (były wojewoda lubelski, a obecnie poseł Prawa i Sprawiedliwości i członek sztabu Andrzeja Dudy Przemysław Czarnek)

Widzicie różnicę?* Nie? I słusznie, bo tu nie ma żadnej różnicy.

Nie znoszę tego robić. No, nie cierpię. Nie mam temperamentu działaczki, o nie. Wolałabym sobie pisać mojego przymierającego bloga, wypełniając go anegdotkami z Domu w Dziczy i recenzjami książek (bogowie, ja nawet recenzji nie lubię za bardzo pisać, bo się boję, że zaraz przybiegnie ktoś, komu się polecona przeze mnie książka nie spodobała i będzie mi wstyd i przykro, no i ktoś mnie przestanie lubić, a wtedy to, wiadomo, kaplica). Z zasady nie wdaję się w dyskusje w internetach, rzadko piszę o sprawach tzw. społecznych, że o politycznych nie wspomnę, blogerów społeczno-politycznych podziwiam z otwartymi usty. Nie umiałabym być taka, jak oni, co to to nie.

Ale jak sobie pomyślę, że mogłabym nie zareagować teraz, gdy odmawia się człowieczeństwa ludziom, jak sobie pomyślę, że moi znajomi, przyjaciele, czytelnicy LGBT widząc brak mojej reakcji mogliby pomyśleć, że mnie takie teksty, jak powyżej, w ogóle nie obchodzą, albo - co gorsza - że się z nimi zgadzam, jak sobie pomyślę, że miałabym stać po stronie milczącej większości, a nie krzywdzonej mniejszości (a nie tak mnie matusia i tatuś chowali!), to... to...nie mogłabym spojrzeć samej sobie w oczy w lustrze. Byłoby mi wstyd. Po prostu.

Znam mnóstwo ludzi LGBT. Wielu lubię. Niektórych nie lubię. Niektórych wręcz kocham. Z niektórymi się zgadzam. Z innymi nie. O niektórych wiem od zawsze, o niektórych od niedawna, a są zapewne i tacy, o których nie wiem, głównie dlatego, że mnie to nigdy specjalnie nie interesowało (może trudno w to uwierzyć, ale nie zdarzyło mi się zawrzeć znajomości od słów: "Cześć, lubię twojego bloga / twoje książki / twoje wypowiedzi w necie / mamy identyczny gust literacki, a czy jesteś może LGBT?"), mam nadzieję, że nie dlatego, że ktoś to specjalnie przede mną ukrywał ze strachu, chociaż nie mogłoby mnie to w żaden sposób dziwić. Niektórych mogłabym zaadoptować. Niektórzy mnie drażnią, jak oddychają w moim towarzystwie.

To, czy ich lubię, nie lubię, kocham, chciałabym adoptować albo wysłać na Marsa z pierwszą misją ma zerowy związek z tym, czy są, czy też nie są LGBT.

Tak to po prostu bywa z ludźmi.

Z ludźmi, kurwa. Z ludźmi, nie z żadną ideologią.
Bo, tak się złożyło, mówimy o ludziach, którzy mają takie samo prawo żyć, kochać, układać sobie życie i po prostu być jak każdy inny człowiek. Leworęczny. Rudowłosy. Ciemnooki. Każdy pod Słońcem na tym najpiękniejszym ze światów.

Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak czują się osoby LGBT, gdy ciągle to słyszą, te kłamstwa, pomówienia, obelgi powtarzane raz, drugi, trzeci. To, że nie są ludźmi, że nie są normalni, dajmy już spokój z tymi prawami człowieka (a co pan, panie pośle, zrobi, gdy już nie będzie praw człowieka? jakie rozwiązania pan proponuje? czy może pan nic nie zrobi, pan będzie miał ludzi od tego, a jak już ci ludzie zrobią to, co to pan wiesz, a ja rozumiem, to pan zrobi wielkie oczka i powie, że miał na myśli zupełnie co innego, a oni wyjęli z kontekstu, przeinaczyli, źle zrozumieli?). Przyzwolenie. Raz, drugi, trzeci. ZERO REAKCJI. W ciągu dwóch dni trzy (tylu się doliczyłam) podobne wypowiedzi (i nie obchodzi mnie,  że to się dzieje przy okazji kampanii wyborczej, aby mobilizować prawicowy elektorat, mam gdzieś, czemu, z jakiej okazji, oraz że to tylko na użytek chwili) i żadnej reakcji. A przecież dla takich słów nie może być żadnych usprawiedliwień politycznych, moralnych, religijnych. Żadnych. Żadnego "przejęzyczyłem się", żadnego "wyjęto moją wypowiedź z kontekstu" (swoją drogą, kontekst w Polsce ostatnio musi być permanentnie przepracowany, bez przerwy coś z niego wyrywają). A tu nic. Nikt nie poleciał na pysk z pracy, nikt z wizgiem  nie wyleciał z partii. Przeciwnie. Czują się bohaterami, uciśnionymi niemalże, już Wiadomości powiedziały, że usta im zamknięto, bo prawdę powiedzieli, już są weteranami walki o wolność słowa, tylko dać styropian jednemu z drugim i możemy tworzyć nowe podręczniki.

Nie umiem sobie wyobrazić, jak to jest, ciągle tak żyć i ciągle to słyszeć. Ale pomyślałam, że napiszę. Malutki nikt, który musi to napisać. Bo gdyby nie napisał, to by wyszło, że milczy. A gdyby wyszło, że milczy, to by znaczyło, że... no, wiecie.

No więc piszę, Drogie Znane Mi (i Nieznane) Osoby LGBT+.

Jeśli mam wybór, to wybieram bycie z Wami.

* to jest moje miejsce w internecie, pieczołowicie budowane, z ludźmi, którzy są tu od lat, niektórzy od początku, niektórzy doszli później, a niektórzy całkiem niedawno, i wydaje mi się, że większość wiedziała, dokąd przychodzi. Gdyby jednak znalazł się wśród czytelników tego posta ktoś, kto w czterech wypowiedziach otwierających go WIDZI różnicę, ktoś, kto chciałby mnie przekonywać, że to zupełnie co innego, bo gdzie czarnoskórzy i rasizm, gdzie Żydzi i holocaust, gdzie masakra w Rwandzie, to zupełnie co innego, tutaj tylko słowa padają, i to nie o ludziach, o, nie, skąd, ludzi się szanuje, nie potępia, to tylko ideologia, ten straszliwy tęczowy dżęder, pchający się do szkół i na ulice miast to - poza radą (domyślam się, że chybioną, ale nadzieja umiera ostatnia, nieprawdaż), żeby sobie poczytał, od jakich niewinnych słów zaczęła się rzeź w Rwandzie i holocaust - powiem jedno - pożegnaj się z tym miejscem. Nie jest dla ciebie. Nigdy nie będzie. Możesz to nazwać cenzurą oraz alergią na otwartą dyskusję, proszę bardzo, skoro ma ci to poprawić samopoczucie i pozwoli zejść z pola z poczuciem wygranej.
Chciałabym napisać, że staram się zawsze szanować i rozumieć fakt, że ktoś ma inne poglądy niż ja, choć nie zawsze przychodzi mi to łatwo. Ale to nie jest prawda. Krzywda innych jest nieprzekraczalną granicą dla mojego szacunku i zrozumienia, i wcale nie chcę, żeby było inaczej. 

niedziela, 7 czerwca 2020

Filmowanie słowam. Bjorn Larssen "Storytellers"

Większość czytelników mojego bloga wie (albo kiedyś przynajmniej coś słyszała) o tym, że nie lubię czytać na ekranie. Nie wiem, czym to jest spowodowane, być może odebranym wykształceniem, może wrażliwością sensoryczną (kocham dotykać książki, głaskać, wąchać, oglądać), może jestem upartą, staroświecką oślicą (jest to koncepcja, do której najbardziej się przychylam), względnie ze wszystkich tych powodów po trochu. Fakt, że nie mam czytnika i muszę czytać na laptopie albo komputerze (czego nie lubię, bo to trzeba się podłączyć, obudować sprzętem oraz unikać pokus w rodzaju Facebooka otwartego w drugim oknie) dodatkowo rzecz utrudnia.

Co gorsza jakiś czas temu odkryłam, że niesamowicie dobrze czyta mi się na ekraniku powieści złe. Wszystkie gnioty, które czytałam, by napisać z nich analizy, nierealizy i omówienia (poza "Powtórką", "Powtórkę" mi siostra pożyczyła, ekhm), czytałam na laptopie, bo to, okazało się, i wygodniej pożądany cytat znaleźć, i stronę zescrollować, i przeskoczyć do jakiegoś fragmentu... I tak, pomimo całych trzech wyjątków, które napotkałam na mej wyboistej drodze e-czytelnika, wytworzyło mi się w mózgu połączenie "ekranik-gnioteratura".

Lecz oto zdarza się czasem, jeśli mamy szczęście, że nadchodzi dzień, gdy na drodze naszego życia staje wyjątek. Lubimy wyjątki. Wyjątki są fajne, i zazwyczaj przecierają szlak dla innych wyjątków, po czym okazuje się, że wyjątków jest całkiem sporo na tym niewyjątkowym świecie.

Tak więc wyjątkom zdecydowane TAK!

Mój wyjątek nazywa się "Storytellers"


 i - tu już się robi bardzo wesolutko i śmiejemy się wszyscy jak dzieci - został napisany po angielsku, a ja bardzo nie lubię czytać po angielsku. Do pewnego momentu w mym życiu angielski kojarzył mi się tak w 90-u procentach z pracą zawodową, a praca zawodowa kojarzyła mi się źle, ergo - czytanie po angielsku zaczęło kojarzyć mi się źle. Gdy wracałam do domu najchętniej wymazałabym go jak gumką i zatonęła w jakimś przyjemnym rosyjskim, albo choćby w ćwiczeniach z niemieckiego moich synów.

Ach, i nie od rzeczy byłoby wspomnieć, jak wygląda proces "czytania by me" w Domu w Dziczy.

Oto wstaję o jakiejś nienormalnie wczesnej porze, bo trzeba ogarnąć Potomki i odwieźć je do Cywilizacji, do szkół (przez ostatnie trzy miesiące nigdzie ich nie odwoziliśmy, co bynajmniej nie oznacza, że zyskaliśmy jakąś oszałamiającą ilość wolnego czasu). Nie jest to proces łatwy, co ja będę mówić, dość, że kończy się przeciętnie około 8-9. Z przyczyn rodzinnych chwilowo nie pracuję zawodowo, w sensie, nie chodzę na określoną ilość godzin w jakieś miejsce, za to prowadzę w sumie dwa domy, robię mamie zakupy, sprzątam, tu też zaszły ostatnio zmiany, i też mi od nich czasu nie przybyło. Tylko wczoraj zajęta byłam geografią fizyczną Azji, ruchami niepodległościowymi w Polsce na początku XX wieku, różnymi sposobami wyrażania przyszłości w języku angielskim oraz "Karolcią" i ćwiczeniami logopedycznymi (jak widać, tworzone przeze mnie na blogu wrażenie, że moje dzieci są bystre, inteligentne i zaradne jest z gruntu fałszywe). Potem jakaś krzątanina przy obiedzie, sam obiad, ogród trzeba ogarnąć, z mamą pogadać przez telefon, wyprodukować z Pomponami staw z liliami wodnymi albo martwą naturę z Potomkiem Młodszym, i robi się wieczór. O 21 spławiam Potomki do ich pokoi, potem jest "Poczytaj nam, mamo, 20 minut dziennie, codziennie!" (a było ich nie przyzwyczajać, ale nie, sama chciałam, to mam), coś tam spożyję i już. Jest 22, jestem wolna, mogę czytać. Zazwyczaj w łóżku. Każdy autor, przy którym nie zasypiam po pierwszych trzech zdaniach zasługuje na Nobla. Jeśli dociągnę do 23 (a zdarza się w porywach, że i 24) - autor powinien mieć jakiś pomnik wykuty w krysztale górskim albo co - i jest to ten przypadek.

Mój styl czytania wyjaśnia też trochę, czemu łatwiej (mi osobiście) czytać elektronicznie te złe rzeczy. Leżę sobie, przysypiam, jak mi się oczy zamkną niewiele stracę, jak chcę coś przeskoczyć scrollowanie jest szybsze niż przewracanie stron... skupiać się nie muszę, bo jak mi coś umknie, to dziury w niebie nie będzie. Ponadto, jak wspomniałam, czytnika u mnie niet i czytam głównie na laptopie. Laptop czasem odpalam dopiero o tej 21. Książki w papierze natomiast targam ze sobą z upodobaniem wszędzie i kradnę tu i ówdzie nieco czasu na czytanie. Cóż, jestem bibliotekarką z wykształcenia i ducha, nie pasuję do świata, w którym słowo "stare" dotyczy, na przykład, dwuletniego oprogramowania. Da mnie "stare" zaczyna się od 150 lat w górę; obawiam się, że tego się nie leczy.

Wszystko to, co powyżej, powinno "Storytellers" od razu stawiać na przegranej pozycji. Nie postawiło.

Zabierając się za lekturę nie wiedziałam, czego się spodziewać, prawdę mówiąc. No, wiedziałam, że Autor umie pisać (czyta się bloga, c'nie, ale, cóż, doświadczenia z blogerami piszącymi książki ma się różne, baaaardzo różne...), ale o samej książce nie wiedziałam zbyt wiele. Jak wiele razy  wspominałam, nigdy nie czytam recenzji pozycji, które sama mam w planie recenzować, bo nie chcę się sugerować opiniami innych. Jedyna recenzja, którą znałam, to taka, w której pani niecierpliwiła się, zadając pytanie "kiedy zacznie się coś dziać"
.

Od pierwszej strony nie rozumiałam tego pytania.

Jak to kiedy? Przecież działo się od pierwszego akapitu!


Islandia, marzec, rok 1920. Powieść zaczyna się burzą (a potem napięcie rośnie). W czasie burzy Gunnar, kowal, prowadzący samotne życie gdzieś na uboczu małego miasteczka, za jedyne towarzystwo mając psa, konia i może jeszcze elfa (chociaż elfa może nie, kto wie?) ratuje życie mężczyzny, który nie wiadomo jak, czemu i skąd trafia na klif za jego domem. Nieznajomy, przedstawiający się jako Sigurd, nie mogąc z powodu skręconej nogi udać się w dalszą drogę, z największą niechęcią skłania Gunnara, by pozwolił mu zostać w swym obejściu do czasu, aż wydobrzeje. Zaczyna mu też opowiadać historię o trzech braciach, pięknej, młodej, przywiezionej z Ameryki żonie jednego z nich i... no, o wszystkim. O społeczności w biednym, zimnym, choć  pełnym cudów natury wyspiarskim kraju, o jej licznych tajemnicach... a im dłużej opowiada, tym wyraźniej widać, że historia i współczesność nieustannie splatają się i przenikają - opowieści i wspomnienia, prawda wyobrażona, kłamstwa, w które chce się samemu wierzyć, ludzie i elfy, bo to Islandia, więc muszą być elfy (chyba, że nie), aż do szczęśliwego zakończenie (chyba, że nie do końca)...

Och, jej.

Ja jestem prosto prowincjonalno nauczycielko mieszkajonco na zadupiu, dość nudną, towarzysko nieatrakcyjną i nieszczególnie... bo ja wiem? obdarzoną talentami. Ale wyobraźnię mam plastyczną do szaleństwa, i jestem do jej plastyczności przyzwyczajona. A jednak ta książka zaskoczyła nawet mnie.

Ja jej nie czytałam, ja ją widziałam. Rewelacyjne wrażenie, wcale nie zdarza mi się tak często, jak można by mniemać. Ta książka to jest film w mojej głowie, gotowy, nie widzę żadnego podziału na klatki, na ujęcia, tylko zmontowaną całość, aż się dziwię, że muzyka mi nie gra i napisy końcowe nie lecą, niby
niejednokrotnie "widzę", czytając (to jest powód, dla którego nie lubię ekranizacji moich ulubionych powieści, ZAWSZE ROBIĄ TO NIEWŁAŚCIWIE!!!), a i tak przypadek "Storytellers" uznaję za wyjątkowy. Fenomenalny, plastyczny język, malowanie słowami po prostu!

Żeby było jeszcze lepiej, zimno mi było, i przemoczona byłam bez przerwy. Czytałam pod kocem szczękając zębami. W zeszłym roku czytałam "Zulejka otwiera oczy" i też marzłam, czytając, no to jest na tyle rzadkie zjawisko, że zapamiętuję dobitnie. 

Ja masę rzeczy w życiu przeczytałam książek, taką masę, że coraz trudniej mi znaleźć coś nowego, w sensie - innego. A w tym wypadku miałam ciągle wrażenie, że nigdy czegoś podobnego nie czytałam. Nie umiem nawet dopasować "Storytellers" do gatunku literackiego, bo to i obyczajówka, i historia, i trochę fantasy (albo nie), i kryminał... Może z tą angielszczyzną to było związane? Może z tymi doznaniami zmysłowymi (chyba tylko słuch mi nie dołączył do odbioru utworu)? 

Nie wiem. 

Ja w ogóle niewiele wiem, jeśli chodzi o tę powieść. Chaos mam w głowie, co jest, że wyjaśnię, doskonałym objawem, jak czytam gniota to nigdy nie mam chaosu, wtedy mam umysł lodowaty i ostry jak brzytwa.

Wiem, że nadzwyczaj mi się podobało, tylko, że to jest takie żałośnie płaskie określenie, że staram się go nie używać.

Bardzo wydawała mi się ta powieść... brytyjska. Brytyjczycy robią fantastyczne smutne komedie. Takie, gdzie się śmiejesz, ale czujesz, że jest pod spodem smutek, który nigdy nie znika.W przypadku "Storytellers", muszę wyznać, że chichotałam trochę w najbardziej dramatycznym momencie (zaraz, czy ja już wspomniałam, że jest jest w tej powieści materiał do chichotania? I wyczuwalne poczucie humoru? Nie pisałam? No to teraz piszę) - prawie koniec, prawda się odkrywa, noc, wicher, a ja chichoczę, trochę zbita z tropu, bo nie jestem pewna, czy taki efekt chciał wywołać Szanowny Autor. 

Bardzo jestem wdzięczna Wszechświatowi za internet, bo bez niego pewnie bym na "Storytellers" nigdy nie wpadła. I sam fakt, że nie potrafię logicznego zdania wygłosić poza "tak mi się podoba!", oznacza, że NAPRAWDĘ mi się podoba, bo jak mi się spokojnie, rzeczowo i zimnokrwiście podoba (albo wcale nie podoba), to umiem wygłaszać zdania okrągłe i nawet wielokrotnie (i niewykluczone, że prawidłowo) złożone.

No, ale, wiecie.

Podoba mi się :).

czwartek, 21 maja 2020

Raport z orki po ugorze

Hołmskuling, odsłona milion sześćset tysięcy dwieście osiemdziesiąt jeden:

Królowa Matka - Temat dzisiejszej lekcji "Uważnie słucham"... (z bezrozumną uciechą) O, temat którego nie będziecie w stanie opanować!

Pompon Młodszy - Jaki temat?

KURTYNA

niedziela, 10 maja 2020

Będzie

W zasadzie prawie da się to przeoczyć w miejscu, w którym mieszkam. Dom w Dziczy chyba pierwszy raz od początku swojego istnienia zaprezentował szeroki wachlarz swoich zalet (do tej pory, wyznajemy to ze wstydem, zdarzało nam się powątpiewać, czy on ma w ogóle jakiekolwiek zalety). Dwoje sąsiadów przyjeżdżających na weekendy/wpadających z okazjonalną wizytą, bo podlać pomidorki, i natychmiast wracających do Cywilizacji, pozdrawiających nas radośnie zza płota machaniem i powitalnymi okrzykami z odległości co najmniej dwa razy większej niż zalecana, a czasem i pięć razy większej, bo kto bogatemu zabroni. Jedyny "stały" sąsiad, zwany przez nas pieszczotliwie "naszym chłopem" jak pozdrawiał nas przyjaznym machaniem (a w przypadku bycia w szczególnie dobrym nastroju - klaksonem) przejeżdżając obok naszej furtki, tak nadal pozdrawia, uwaga o przepisowej odległości pozostaje w mocy. Mamy ogród, mamy werandę, mamy las, do którego codziennie chodziliśmy, nawet gdy zakaz był, bo psa trzeba było wyprowadzić, a tak się złożyło, że las jest dokoła i nijak nie idzie go ominąć. Dzieci mamy nie dość, że dużo, to jeszcze jedno silnie introwertyczne - wszystkie twierdzą, że dla nich to taki trochę bardzo dłuższy weekend z dużą ilością zadań domowych, to introwertyczne w dodatku dopytuje, czy nie można by tak już na zawsze, przejść na nauczanie domowe, bo "no zobaczcie tylko, jakie ja teraz mam oceny!".

Poza tym jak co roku zakwitły śliwy, jak co roku zakwitły wiśnie. Bociany wróciły i, jak co roku, zamieszkały w gnieździe na słupie kole łobejścia somsiada. Jak co roku wykluły się szpaczęta pod okapem, jak co roku budzą nas o piątej i jak co roku Pan Małżonek półsennie mamrocze, że trzeba wejść na górę i zatkać wreszcie tę cholerną dziurę. Jak co roku pogodnie odpowiadam, że po moim trupie, ewentualnie jesienią, gdy ptaszyny wyprowadzą oba lęgi, no i oczywiście pod warunkiem, że im się w tym samym miejscu zawiesi domek, przecież są przyzwyczajone. Jak co roku przypominam sobie, że planować to se możem, panie bracia, jak przyjdzie co do czego to:

a) nie będziemy mieli pieniędzy,
b) nie znajdziemy wolnej ekipy remontowej

lub też, co najbardziej prawdopodobne

c) oba.

W ogrodzie zakwitły mi tulipany papuzie, które posadziłam jesienią "chociaż cholera wie po co, mnie przecież nigdy nic nie wyrasta", i o nich zapomniałam. Odnotowaliśmy regularne wizyty piegży na jodle, ku wielkiemu ukontentowaniu Pompona Starszego, który od trzech miesięcy tworzy "Atlas Ptaków, Co Nas Odwiedzają W Ogródku". Rozwydrzone jak dziadowskie bicze przez niżej podpisaną Ptaki, Co Nas Odwiedzają W Ogródku biorą regularne kąpiele w poidełkach, porozstawianych pod drzewami. Puchate mlecze na trawniku, który dawno temu przestał udawać, że jest trawnikiem i powrócił do źródeł, czyli do bycia kawałkiem łąki, zamieniły się w puchate dmuchawce. Imbir mi wykiełkował w doniczce. Trzmiele zapylają, pszczoły murarki zapylają, za chwilę zakwitnie dzikie wino i wówczas cała weranda będzie pokryta pyłkiem, a brzęczenie będzie słychać nawet przez zamknięte okna. Wczoraj spotkaliśmy jaszczurkę, wygrzewającą się na kamieniach wśród ziół. Przedwczoraj jeża. Świat nieustannie pokazuje, że Jest i zamierza Być, przynajmniej przez jakiś czas.

Potem przychodzi orzeźwienie, i nie jest ono miłe. Przynajmniej z początku. W pewnej chwili uświadomiłam sobie, że nie opuszczałam Domu w Dziczy przez półtorej miesiąca. Zakupy w Cywilizacji robił dwa razy w tygodniu Pan Małżonek, nawet z moją Mamą to on się widywał, nie ja. Potem dotarło do mnie, i ogłuszyło mnie, jak bardzo jestem samotna. Jedna osoba. Poza moją rodziną widuję się w miarę regularnie z jedną osobą. I nawet z nią teraz nie mogę.

Ale z domu w końcu wyszłam po tych sześciu tygodniach. Wyprawa, jak kiedyś z Panem Małżonkiem do cukierni bez dzieci, na ploty, kawę, ciasto i dłuuugi spacer, tylko, że tym razem do sklepu. Do sklepów, konkretnie. Ogrodniczych. Małych. Trzech małych, ogrodniczych sklepów w okolicy, w których kupowaliśmy zawsze najlepsze rośliny. Nie zawsze jednakowoż do nich się wybieraliśmy, bo trochę drożej. Ale teraz się wybraliśmy, specjalnie. Nie ma bowiem jak detalista, tyle państwu powiem. A jeśli w dodatku jest to detalista przerażony, że jego mały sklepik upadnie, to już w ogóle. Może dzięki naszej wizycie będzie się trochę mniej bał.

Dość szybko odkryłam, że żyję w jakiejś innej Polsce niż duża część internetu, co mnie jakoś szczególnie nie zaskoczyło, jestem do tego bowiem przyzwyczajona (dla tych, którzy są tu nowi, albo nie nazbyt zaawansowani w lekturze polecam dział "Królowa Matka zdrowieje", tam jest sporo o innej Polsce, w której chorowałam). W mojej Polsce nie było tłoczących się w Biedronce tłumów, wyrywających sobie ostatni papier toaletowy, seniorów, depczących po nogach młodzieży i kichających na wszystkich złośliwie oraz warczących w kolejkach rodaków. W mojej Polsce była wzorowa dyscyplina  (zmuszona byłam okolicznościami kolejkować w dwóch bankach, dwóch Biedronkach, sklepiku wiejskim oraz OBI), ogłoszenie, że zaczyna się godzina dla seniorów skutkowało opuszczeniem sklepu przez, jak to uroczo ujęła pani kasjerka, "młodzież", a seniorów czekających na zewnątrz było dwóch, a nie rozszalała, plotkująca, geriatryczna horda bez maseczek. A propos maseczek, wszyscy je mieli. Jedną osobę widziałam bez, stała sama jak palec na ulicy pustej jak okiem sięgnąć w obie strony (z okien samochodu ją widziałam, że doinformuję ewentualnych ciekawskich). Płyn do dezynfekcji rąk też widziałam wszędzie, i ludzie go używali. Odnosili się do siebie przemiło i bardzo grzecznie, ze szczególnym uwzględnieniem mojej wsi, na której wszyscy się sobie zaczęli kłaniać chichocząc, bo się pod maseczkami nie rozpoznają.

Poznałam naszego sołtysa. Przyjechał na początku lockdownu, żeby zapytać, czy wszystko w porządku, i czy czegoś nie potrzebujemy. Gdy wszedł nakaz noszenia maseczek, znów przyjechał, zamaskowany. Z maseczkami dla nas. Gmina zapewniła, panie uszyły, on rozwoził mieszkańcom. Szczepienia zwierząt zorganizowano tak, że sołtys przez telefon listę robił. Potem przekazał ją weterynarzowi, który konkretnego dnia podjechał pod furtkę i szczepił. Przeczytałam gdzieś, że od wybuchu epidemii nastąpił skokowy wzrost zaufania Polaków do władz samorządowych, zdaje się, że wynosił 76 %, a w Polsce 76% to, wiadomo, jak w Szwecji 100 plus jakiś medal jeszcze. Jak by nie było, jestem w tych procentach. Zawsze brałam udział w wyborach, wszystkich, ale samorządowe najmniej mnie kręciły, przyznaję. Odmieniło mi się. Radykalnie. Już mnie będą kręcić. Dzięki naszemu sołtysowi z maseczkami tak mnie się zrobiło, o.

No i włączył mi się tryb "rozpaczliwa optymistka". Jest to tryb, który zawsze włącza mi się w sytuacjach zagrożenia, nie raz całkiem dosłownie uratował mi życie. Zapłacę za niego potem, kiedyś tam, po wszystkim, obstawiam, że żołądek mi wysiądzie, ale na razie nie, na razie walczę. Jest to walka śmieszna i dziecinna, ale to walka, a każda walka jest dobra.

Dawno temu, w innym świecie, w innym życiu (a było to życie bez bloga, bogowie, kiedyś takie istniało!), w świecie, gdy po pierwszym wyjściu ze szpitala potrafiłam oblać się potem, bo wstałam z fotela, albo zemdleć z wycieńczenia, bo przeszłam z pokoju do kuchni, albo dostać napadu duszności, bo tak, podczas jednego z takich  napadów duszności siedziałam, dusiłam się, usiłowałam łapać powietrze otwartymi szeroko ustami i łzy leciały mi z oczu jak groch, a moja matka siedziała naprzeciwko, patrząc na to jak sparaliżowana nie wiedząc, co robić (nic nie można było, zresztą, zrobić), otóż w tamtym świecie wstałam, po omacku, bo przed oczami miałam tylko czarną płachtę, wspierając się o ścianę wyczołgałam się na balkon (moja mama ma loggię na całej długości mieszkania) i, robiąc kroczek po kroczku, kurczowo trzymając się balustrady, spocona, razem z każdym haustem powietrza, który udawało mi się zaczerpnąć powtarzałam; "Tak... nie... będzie! Tak... nie może... być... i tak... nie będzie...! O, NIE, tak... nie... będzie...!!!".

Teraz znów chodzę po tamtym balkonie.

Tylko bardziej wściekła.

Odmówiłam bania się. Strach niszczy. Strach zabija. Been there, seen that, nie raz. Nigdy nie użyłam hasztagu "cośtam w czasach zarazy", nie czytam "Miłości w czasach zarazy", nie czytam "Dżumy". Nie biorę udziału w akcjach "a jak to się już skończy", nie zastanawiam się nad tym. Coś pewnie wtedy zrobię, a może nic szczególnego? Nie wiem.

Nie mam, i nie będę miała ani jednego zdjęcia w maseczce. Uprzedzając pytania - mam maseczki, jedną nawet w kotki, i noszę je, gdy trzeba. Ale zdjęć nie będzie. Nigdy. Możliwe, że te maseczki już zostaną z nami na zawsze, wcale tego nie wykluczam. Ale ja będę jak te starsze damy, jak moja babcia, która do końca życia nigdy nie wyszła z domu bez kapelusza. Ich świat był światem, w którym dama nosiła nakrycie głowy. Mój świat to ten bez maseczek. Jestem boomer. Jestem przeżytkiem. Jestem starą, upartą babą, która Nie Rozumie. Trudno. Ktoś musi.

Jedyne plany, które powzięłam, to wyczytanie książek ze stosików i wyszydełkowanie włóczki ze... no, też ze stosików. Czytanie jakoś mi idzie, szydełkowanie - nie. Większość rzeczy, które miałam do skończenia miało iść na sprzedaż, a komu teraz potrzebne są chusty, torby, czaszunie, słoniki, kto o czymś takim w ogóle myśli w tym świecie, w którym w każdej chwili można stracić źródło dochodu? W którym są o wiele ważniejsze rzeczy, niż czaszunia z cekinkami? Więc trochę wyhamowałam. Może się kiedyś tam rozpędzę, może znowu sprzedam jakąś torbę czy szal. A może nie. Się pożyje, się zobaczy.

Jem. Śpię. Dużo gotuję. Sadzę kwiatki. Patrzę na ptaszki w poidełkach. Dziergam torebunię z dyndałkami. Czytam. Uczę się z dziećmi. Gadam przez Messengera. Pracuję. Głaszczę psa. Czeszę kota.

Robię małe kroczki. Codziennie nowy.

Trzymam się.

Przynajmniej próbuję.

Jakoś to.

Jakoś.

Kiedyś.

Będzie.

wtorek, 5 maja 2020

Skutki, oględnie rzecz ujmując, uboczne

Królowa Matka (objuczona... czymśtam, nie pamięta, czym, książkami, poskładanym praniem, przygnębiającymi myślami, zwojami włóczek... a zatem - objuczona, wchodzi na górę Domu w Dziczy).

Potomek Starszy (wychynąwszy z głębin swego pokoju) - Jesteś zatem, o, ty, która dałaś życie mnie i braciom moim! Póki naszego życia, pozostaniemy ci za to wdzięcznymi!

Powiada Państwu Królowa Matka, to odosobnienie i soszjal distansing to już za długo trwa, zdecydowanie za długo...

środa, 15 kwietnia 2020

Zygmunt Miłoszewski "Ziarno prawdy"

Jest taka seria kryminalna, napisana przez duet dwóch panów -  Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta. Bohaterami serii (całkiem przyzwoitych zresztą, przynajmniej niektórych) kryminałów są śledczy z Krajowej Grupy Kryminalnej oraz niejaki Sebastian Bergman, profiler, ekspert od seryjnych morderstw oraz geniusz. Sebastian Bergman wzywany jest do pracy jako ostatnia deska ratunku, wtedy, gdy wszyscy są już pod ścianą, morderca hula jak wiatr po stepie, dziennikarze dyszą policji w kark, a społeczeństwo domaga się Wyników. Wcześniej nikt nie wzywa Sebastiana Bergmana, albowiem jest on, no cóż, dupkiem i nikt normalny pracować z nim nie chce.

I o ile tego szeroko omawianego - w zapowiedziach wydawniczych, recenzjach oraz rozmowach kolegów rzeczonego Sebastiana - geniuszu nijak dopatrzeć się nie jestem w stanie, przeciwnie, momentami wydaje mi się on wręcz wyjątkowo mało błyskotliwy i ciężko myślący, o tyle dupkiem jest pierwszorzędnym. Egotykiem, chamem, seksistą, mizoginem, egocentrykiem, no do wyboru, do koloru, brać, wybierać, decydować i niczego nie żałować normalnie. Nawet niewątpliwa, wielka tragedia, która go spotkała w życiu nie daje rady, by nieco zmiękczyć tę postać. Dupek klasy lux.

I oto ten dupek klasy lux mógłby butki czyścić bohaterowi polskiego kryminału, który ściągnęłam z półki po latach, bo pasował mi do aż dwóch czytelniczych wyzwań - Wielkobukowego Bingo i Trójki e-pik. Co tam, butki czyścić. Lekcje mógłby brać, mógłby sobie zdjęcie wydrukować, oprawić w ramki i nad łóżkiem powiesić w nadziei, że spłynie na niego odrobina natchnienia i się czegoś nauczy, nadziei daremnej, wszak Megadupek może być tylko jeden!


Teodor Szacki to taki bohater, za sprawą którego czytelnik - zwłaszcza ten prowadzący bloga prawie-że-książkowego - łapie za ołówek oraz karteczki samoprzylepne, i podkreśla, i nakleja, i gryzmoli wykrzykniki na marginesach, a także warczy, międli przekleństwa w ustach i zastanawia się, po co w ogóle zabrał się za tę książkę?! A, prawda, wyzwania. Chwila czytania. Notatka na marginesie, słowo powszechnie uznane za obelżywe, napad furii, no dobra, i co z tego, że jakieś tam wyzwania, już w "Uwikłaniu" mnie Szacki irytował, CZEGO JA SIĘ, DO CHOLERY, SPODZIEWAŁAM?! I mściwy chichocik, notka na marginesie, numerek strony ku pamięci...

Ladies and Gentelmen, Damen und Herren, Panie i Panowie, oto Teodor Szacki, niegdyś pracujący w Warszawie, obecnie mieszkający i zatrudniony w Sandomierzu. Dupek. A poza tym prokurator. Ordynarny, wulgarny, chamski prostak, jak wszyscy prostacy przekonany, że to inni ludzie są tacy. Przaśni. Gruboskórni. On nie. On jest subtelny jak woń łubinu wśród pól, wysoce kulturalny i po prostu widzi rzeczy, jakimi są. Ach, ta obmierzła prowincja. Te nieeleganckie kobiety, fe, co za fryzury, ach, jak im się gumki od staników odciskają, fi donc. Te ordynarne tipsiary, zobaczy taka prokuratora z samej stolicy i musi go do łóżka zaciągnąć, no nic dziwnego, to taka odmiana po tej prowincjonalnej przaśności. Ten seks, taki nudny. Taki wyuzdany, ale nudny, no jakże można tak jęczeć, to w złym guście. Zero głębi. Zero. Ten Sandomierz, co za wiocha, ależ musiałem być pijany, gdy się postanowiłem tu sprowadzić, ten landszafcik dla turystów, jak można w landszafciku mieszkać, zwłaszcza, że pod spodem brud, smród i niedzielny rosół. Tłusty. I z okami. Ten inspektor, ale jaki inspektor, za wysoka szarża, na tej wiosze inspektor?! I w dodatku tak źle mówi o bliźnich, jad sączy, no jak tak można jad sączyć, ach, ta polaczkowatość!

Pan prokurator, nienawidzący słowa "warszawka", zachowuje się i myśli jak kwintesencja "warszawkowatości". Jest nieuprzejmym, lekceważącym współpracowników, wulgarnym (nie ma dla mnie skali, na której mogłabym zaznaczyć, jak nisko oceniam kogoś, kto myśli o koleżance z pracy per "piczka zasadniczka") bucem o empatii konającego pantofelka ("Pierwsze zdjęcie przedstawiało zbliżenie rozpłatanego gardła denatki. Sobieraj głośno zaczerpnęła powietrza i odwróciła wzrok, a Szacki już miał to skomentować, ale zrobiło mu się przykro i zachował złośliwość dla siebie. Ani ich wina, ani wada, że wszyscy tutaj razem wzięci przez całe życie widzieli tyle trupów, co on w ciągu roku" - no ludzki pan, a mógł zabić. Bo jak ktoś odwraca wzrok od zdjęcia zarżniętej brutalnie przyjaciółki, z którą się jeszcze kilka dni temu na herbatę umawiał to na pewno dlatego, że nigdy dotąd zwłok nie widział, ależ oczywiście, że jak najbardziej, panie prokuratorze Szacki, znawco ludzkich serc). Palant, zgniłek i szczeżuja. Wkurza mnie nawet, jak oddycha. "Białowłosy orzeł Temidy", no rzeczywiście (wredny chichocik, wykrzyknik). A masz, ty, podkreślamy, strona 27, strona 29, 30, 33, 36...

44...

51...

73...

Koniec.

Powoli,  powoli, niezauważenie, robi się tych wykrzykników coraz mniej, coraz mniej, ołówek gdzieś się zapodziewa, nie szkodzi, bo kartka, na której gryzmoliło się gniewne uwagi od dawna robi już tylko za zakładkę.

A w końcu nadchodzi moment, gdy Teodor Szacki wygłasza (czy tam myśli) jedną z tych swoich bucowatych uwag Białego Pana Z Wielkiego Świata, a człowiek się tylko uśmiecha. Och, Teodor tak ma. Ale w gruncie rzeczy to porządny facet. I w gruncie rzeczy często się z nim zgadzamy.

Przyjechał do Sandomierza po spektakularnym spierniczeniu swego życia w Warszawie. Doskonale zdaje sobie sprawę, że je spierniczył. Sam. Własnymi rączkami. Żona, którą zdradził, nie dość, że  zawinęła się i wyprowadziła wraz z córką, to jeszcze szybko związała się z młodszym od niej architektem i wije z nim nowe gniazdko. A przecież to ona była w ich związku tą mniej atrakcyjną, mniej porywającą, tą ciągnącą w dół (tak, wiem, ale pamiętajmy. Dupek), to jemu się powinno udać. Ale się nie udaje. Mieszka w zapuszczonym, wynajmowanym mieszkanku, jest obcym wśród ludzi znających się od zawsze, w niedużym mieście, gdzie wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Samotny, coraz starszy, szarpiący się, by wejść w jakiś związek, bez sukcesów, jak to zwykle bywa, gdy wchodzi się w nie na siłę. Chudnie, nie umie żyć sam, nie może zatracić się w pracy, bo w Sandomierzu duże sprawy trafiają się tylko na ekranie w serialu "Ojciec Mateusz".

Kto z nas nie byłby dupkiem w takiej sytuacji? Chociaż troszeczkę?

Duża sprawa wreszcie się trafia - tuż po Wielkanocy pod murami starej synagogi znalezione zostają zwłoki popularnej w mieście, znanej, powszechnie lubianej działaczki społecznej. Szacki dostaje tę sprawę nie tylko dlatego, że jest "białowłosym orłem Temidy", ale także dlatego, że jako jedyny nie jest powiązany z ofiarą. Nie zna jej, nie znał, jest w mieście obcy, co stanowi zarówno zaletę, jak wadę. Zaletę - bo ma na sprawę świeże spojrzenie, nie skażone myślą "przecież wszyscy lubili naszą Basię, to absolutnie niemożliwe!". Wadą - bo musi działać w nieprzyjaznej rzeczywistości, właśnie jako ktoś obcy, ktoś, przed kim ukrywa się swoje małe i większe sekrety, komu nie mówi się wszystkiego, kto musi pokonywać opór zgranej i znającej się społeczności, by się czegoś dowiedzieć. Kto nie wie, komu może ufać, komu nie może, a komu nie powinien. Co jest ważne, co jest drobiazgiem. A nie wie tego również z tego powodu, że nie starał się dotąd tej społeczności poznać. Polubić. Zrozumieć. Że był nabzdyczonym panem ze stolicy, zasklepionym w swoim osobistym nieszczęściu, nieufnym i nieprzystępnym.

Od kilku dni, odkąd skończyłam czytać, nie ustaję w podziwie, jak zręcznie poprowadził mnie autor od "Teodor Szacki, ten buc" do "ma rację, polać mu!" (albo prawie ;)). Niesamowite to było, naprawdę, zwłaszcza, że mówimy o bohaterze, którego już znałam i nie darzyłam, mówiąc oględnie, szczególną sympatią. Zygmunt Miłoszewski rewelacyjnie udziela licznych lekcji swojemu bohaterowi, uczy go i zmienia, a prztyczki w nos, których mu nie szczędzi są niczym balsam dla duszy tych czytelników, którzy nie zapomnieli tak od razu, że startowali z poziomu "rany boskie, co to za ćwok". Rewelacyjne. Doskonałe. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem.

Za opis snu z tańczącym Hitlerem dodałabym autorowi ze dwie gwiazdki, gdybym oceniała książki w "gwiazdkowym" systemie. Niech za gwiazdki posłuży wyznanie, że czytałam ten fragment na głos Panu Małżonkowi, a nie jest to rzecz, która przydarza mi się regularnie przy okazji lektury kryminałów. Mówiąc szczerze, był to chyba pierwszy taki przypadek w historii mego czytelnictwa. Za tę jedną rzecz ma Zygmunt Miłoszewski moje wielkie uznanie, szczere i nie wykluczam, ze dozgonne.

Zdaję sobie sprawę, że właśnie zrecenzowałam rzecz, która od lat ma tysiące recenzji w całym internecie, i którą prawdopodobnie każdy wielbiciel kryminałów już zna, ale gdyby tak się zdarzyło, że ktoś nie ściągnął jej z półki przez, powiedzmy, (ale rzucam tę liczbę tak tylko, losowo) siedem lat, bo czekał na natchnienie, okazję, wyzwanie czytelnicze albo chwilę, gdy nie będzie miał czego czytać, niech się nie waha i ściąga. Naprawdę warto.

Choćby tylko dla tańczącego Hitlera.



wtorek, 31 marca 2020

Origami z bibułki. "Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawa

Żeby nie było, że samym wirusem żyje człowiek (chociaż żyje, chcąc nie chcąc, a bardziej nie chcąc, lecz mus jest mus i co pan zrobisz, nic pan nie zrobisz) to donoszę, że w Domu w Dziczy wciąż się czyta, chociaż nie tyle, ile by się chciało, bo hołmskuling zajmuje masę czasu, pozostałą zaś część dnia zajmuje praca, denerwowanie się i spanie, w niekoniecznie równych porcjach.

Na czytanie wyrywa się chwile między tymi wszystkimi różnościami, i na udział w wyzwaniach czytelniczych ( w tym wypadku w Wielkobukowym Bingo) też.

Okienko w kategorii "Powieść Dalekiego Wschodu" pozwoliło mi zakreślić


"Ukochane równanie profesora" Yoko Ogawy.

Książka, która została wyróżniona pierwszą w historii nagrodą Hon’ya Taishō, przyznawaną przez japoński kolektyw księgarzy, do dziś pozostaje bestsellerem i uznawana jest za jedną z najukochańszych powieści współczesnej Japonii.

Muszę jednak wyznać, że mnie do przeczytania jej skłoniła opinia, na którą gdzieś natrafiłam. Opinię tę, w dużym skrócie, można zamknąć w pełnym zdumienia: "Nienawidziłam matematyki w szkole, nigdy jej nie umiałam, moje jedyne tróje na świadectwie miałam z jej powodu, a ZROZUMIAŁAM TĘ KSIĄŻKĘ!!!". No musiałam rzecz zbadać!

Bohater tytułowy powieści, Profesor, jak przystało na każdego wybitnego naukowca, ma swoje dziwactwa. Dziwactwa Profesora nie są jednak tylko i wyłącznie pochodną jego wybitnego, oderwanego od realiów przeciętnego życia umysłu. Profesor w roku 1975 uległ wypadkowi samochodowemu i na skutek urazu głowy pamięta tylko to, co zdarzyło się przed tą datą. Jego pamięć krótkotrwała obejmuje zaś jedynie osiemdziesiąt minut.

Z powodu tej ułomności Profesor nie jest w stanie zająć się sam sobą, z drugiej strony zaś nie jest też osobą, którą łatwo się opiekować. Każdego dnia wita przychodzącą opiekunkę jak obcą osobę. Każdego dnia zadaje jej pytania, zazwyczaj związane z liczbami (o datę urodzenia, numer buta, wzrost). Każdego dnia trzeba nawiązać z nim nowy kontakt z pełną świadomością, że nazajutrz będzie trzeba nawiązywać go ponownie. Nie jest to łatwe i nic dziwnego, że z pracy u Profesora rezygnują kolejne wynajmowane przez rodzinę opiekunki, a na jego "karcie" w agencji wynajmującej panie do prowadzenia domu przybywa oznaczeń "trudny w obsłudze".

Aż pewnego dnia w progu jego domu pojawia się nowa gosposia z synem, od tej pory nazywanym pieszczotliwie Pierwiastkiem. Powoli, krok po kroku i przełamując trudności udaje jej się nawiązać z Profesorem więź, a językiem, który pozwoli im zbudować namiastkę rodziny, stają się matematyka i baseball. Ale  relację tę będą musieli odbudowywać co osiemdziesiąt minut…

"Ukochane równanie profesora" jest książką tak bardzo nie pasującą do tego, co w ostatnich latach nazywamy "bestsellerami", że trudno to sobie wyobrazić. Przede wszystkim jest krótka - zaledwie 240 stron -, pozbawiona zwrotów akcji, spokojna w tonie, płynna w sposobie opowiadania. Przy tym jest niezwykle japońska - prosta w formie, napięcie między bohaterami rośnie "podskórnie" i ukazywane jest w sposób niezwykle powściągliwy, a przecież czytelnik ani przez chwilę w nie nie wątpi. Cała ta historia - bardzo trudna formalnie do napisania, bo czyż łatwe może być opisanie rosnącej, głębokiej, pełnej szacunku zażyłości młodej kobiety, która zaczęła pracować jako gosposia osób starszych zaraz po maturze i genialnego matematyka, który każdego dnia spotyka ją na nowo? - jest w trudny do wyjaśnienia sposób piękna. Krucha, dyskretna, ELEGANCKA, to chyba najwłaściwsze słowo. Piękna subtelną urodą, jak ptaki origami, zrobione z bibułki albo ogrody zen, niby surowe, niby bardzo proste, a niezwykłej urody.


No i matematyka. Nauka, którą kojarzymy raczej jako chłodną, abstrakcyjną i bezlitośnie logiczną, tutaj staje się wspólnym językiem, drogą do porozumienia za sprawą wzorów, liczb, prawideł, mostem budowanym między genialnym starcem, jego gosposią i jej dziesięcioletnim synem. I rozumiemy ją! Poza wszystkim zaletami powieść ma i te, że pokazuje, jak skomplikowane twierdzenia można wyłożyć w zrozumiały dla każdego sposób, a najważniejszy w uczeniu się jest nie wynik, ale nasza ciekawość i próby, które podejmujemy, by rozwiązać problem.

Doskonała książka.

Jak liczba 28 :).

niedziela, 22 marca 2020

Z notatnika poszukiwacza skarbów


Wiejski sklepik. Na nim kartka: "W sklepie może przebywać jednocześnie tylko dwoje klientów". 
 
Grzecznie czekamy, aż przebywający w środku pan skończy robić zakupy.

Wchodzimy. Panie ekspedientki odgrodzone od klientów prowizoryczną przeszkloną ramką, której tydzień temu jeszcze tu nie było, pieniądze przyjmują w rękawiczkach jednorazowych.

Wszystko jest, pakujemy do torby jajka, jogurt, margarynę, włoszczyznę, ogórki kiszone. Wreszcie, bez nadziei na sukces, przeczołgani daremnymi próbami podejmowanymi przez cały poprzedni tydzień, ośmieleni tym wylewającym się z półek dobrobytem, nieśmiało zadajemy TO pytanie.

Pani ekspedientka nabiera głęboko powietrza i mówi: "Powiem państwu tak - tylko w dużych opakowaniach".

Nie zastanawiamy się ani sekundy.

I wreszcie mamy to!

MAMY. TO.

Najcenniejszą rzecz w Domu w Dziczy <3.
 
 
 
 
I jeszcze jedno zdjęcie muszę wrzucić. Na pamiątkę.
 
Ładnych rzeczy nigdy dość.

Zwłaszcza teraz.