piątek, 26 lipca 2024

"Tylko nie Mazury" Sylwia Skuza

To jest recenzja, której nie planowałam zamieszczać na blogu, dotyczy bowiem książki takiej sobie, nieszczególnie dobrej, ale i nieszczególnie złej, takie pięć punktów na dziesięć możliwych, idealnie w środku stawki, i która w dodatku nie pasowała do żadnego punku żadnego wyzwania książkowego, w którym biorę udział. Zamierzałam ją wrzucić na portal książkowy, na który wrzucam swoje recenzje, także te dotyczące książek takich sobie, i zapomnieć o sprawie.

Po tym jednak, jak gotowa recenzja DWA RAZY zniknęła mi z komputera, raz skasowana przez przypadek i niemożliwa do odzyskania, a raz nie wiem, jakim sposobem (jestę bowiem Kąputerowym Głombem) popadłam w irytację. Ach, tak? - rzekłam sobie. Tak będziesz pogrywał? NO TO ZOBACZYMY! Napiszę ją trzeci raz i wrzucę na bloga, postanowiłam, i na portal książkowy, i to nie jeden, i jeszcze gdzieś, zastanowię się, gdzie, nie będzie mi tu virtual pluł w twarz ni dzieci mi virtualił!!!

No więc wrzucam. 

Mwahahahaha.

Nieprawdaż.

A zatem:

Młody i obiecujący policjant, komisarz Gromosław Sidorowicz zostaje czasowo przeniesiony z Warszawy na mały komisariat na Mazurach. Zostaje przeniesiony karnie, dodajmy, po dosyć niefortunnym incydencie, w trakcie którego potraktował córkę prominentnego polityka tak, jak, no cóż, potraktowałby każda agresywną i łamiącą prawo obywatelkę. Tym samym świetnie rozwijająca się kariera młodego policjanta zostaje zastopowana, bo czegóż można spodziewać się po pracy na jakimś zapyziałym komisariacie na Mazurach - a to krowa komuś w szkodę wejdzie, a to dwóch kupli od kieliszka weźmie się za łby, a to trzeba będzie objeżdżać porozsiewane po lasach malutkie wioseczki..

Tymczasem już pierwszy dzień pobytu w nowym miejscu jest początkiem śledztwa w sprawie zabójstwa.

Na bagnach znalezione zostaje ciało lokalnego rolnika z wbitą w szyję starożytną zapinką. Sidorowicz musi wyjaśnić zagadkowe morderstwo człowieka, który nie cieszył się, oględnie rzecz ujmując, powszechną sympatią i jak najszybciej ustalić, czy mieli z tym coś wspólnego amerykańscy żołnierze kręcący się w pobliżu miejsca morderstwa, czy też może powinien szukać zabójcy wśród licznych wrogów zabitego rolnika? A może wśród osób uczestniczących w tajemniczych obrzędach przesilenia, świętowanych na bagnach w przeddzień zabójstwa? 

Sidorowicz zaczyna niezwykłe śledztwo, które dosyć szybko schodzi na drugi plan, a na pierwszy wychodzą legendy  i pierwotne wierzenia dawno wymarłych Prusów. Od tego momentu przeszłość stale będzie się splatać z teraźniejszością, nie tylko w wymiarze historycznym, ale także i duchowym, duchowość jest bowiem w tej powieści drugim, prawie równoległym do zabójstwa - a w pewnym momencie dominującym - wątkiem.  
 

 
No więc czytałam, czytałam i mi się podobało, potem mi się mniej podobało, aby wreszcie nie podobać mi się wcale.

Podobała mi się (jakkolwiek bardzo źle to brzmi) zbrodnia, interesująco pomyślana, z oryginalną zagadką w tle, zapowiadająca ciekawe śledztwo, bo jednak znalezienie świadków zabójstwa popełnionego nocą w głębi pradawnego boru na trzęsawisku jest ciut trudniejsze, niż znalezienie świadków zabójstwa w dużym mieście.

Podobało mi się, że Gromosław Sidorowicz nie traktował swoich prowincjonalnych kolegów po fachu jak kompletnych durniów, którzy w życiu nie widzieli trupa i potrafią jedynie wystukiwać raporty na zdezelowanej maszynie do pisania, ani chybi jednym palcem i z przygryzionym koniuszkiem języka. Podobało mi się, że mazurscy policjanci nie traktowali Groma jak nadętego buca z warszawki, przemądrzałego i głupawego, co to na pewno zgubi się w lesie na pierwszej przecince, a  z miejscowymi i tak się nie dogada, bo nimi gardzi  z wielkomiejską wyższością. Doprawdy, ten motyw konfliktów między miejscowymi a przyjezdnymi jest tak częsty i zgrany, że przyjęłam porzucenie go na rzecz wzajemnego szacunku i chęci współpracy jako orzeźwiający powiew oryginalności.

A potem zaczęło się robić gorzej.

Równiutko jako obszył w połowie książki autorka zaliczyła niezrozumiały zjazd językowy i nagle pojawiły się w tekście kwiatuszki w rodzaju: "Pewnego wieczoru odwiedziła matkę. To było zrządzenie losu. Zastała ją leżącą na podłodze w sypialni, usiłowała się podnieść, bełkotała, że nie może zasnąć", "Dziewczynka przewróciła oczami i poprzez konary drzew wzniosła je do nieba"  czy też "Minęły dokładnie dwie doby, kiedy o poranku wyjeżdżając spod domu Mistrasa, drogę zajechał mu samochód". Zniknęły potem, a polszczyzna powróciła do poprawnej, ale ja już byłam wtedy raczej na "nie" i coraz bardziej (i łatwiej) się irytowałam.

Irytowało mnie, że wszyscy bohaterowie tej książki byli pogodni, sympatyczni, z sercem na dłoni , uczynni i przepełnieni duchowością niczym dzban winem w Kanie Galilejskiej. To znaczy wszyscy poza zamordowanym (i jeszcze jedną osobą, która jednakże pojawiła się i zniknęła niczym meteor, nie mając dla akcji większego znaczenia), który był naprawdę najzłejszym złolem, i zapewne mojej czepialskiej naturze i wrednemu charakterowi przypisać należy, że nie mogę powstrzymać się od pytania, jakim cudem ta szlachetna, głęboko duchowa, moralna i wspierająca się społeczność pozwoliła, by w jej łonie wyrosła tak odrażająca narośl, nie robiąc z tym ABSOLUTNIE nic (a, upewniam, pozwoliła i nie robiła). 

Irytował mnie Grom, który - porzucony bezceremonialnie po trzech latach związku - dochodzi do siebie w imponującym czasie dwóch tygodni i migusiem znajduje sobie obiekt westchnień. Irytowało mnie wmawianie czytelnikowi, że między Gromem a jego nową wybranką jest "energia seksualna, która może wstrząsnąć posadami ziemi", gdy tymczasem chemii między nimi było akurat tyle co między mną a sąsiadem mojej mamusi, eleganckim i nobliwym starszym panem, z którym wymieniamy grzeczne pozdrowienia, mijając się na schodach. Irytował mnie nawet ocalony przez naszego szlachetnego Groma szczeniak, który - licząc sobie jakieś dwa miesiące - zachowuje się jak nie dość, że dorosły, to jeszcze wytresowany pies. Oraz lokalna zielarka, lekarka, psychoterapeutka, producentka nalewek i znawczyni starych obrzędów w jednym, mądra, dobra, szlachetna i tak idealna, że człowiekowi się na mdłości zbierało z tego przesłodzenia.

A potem wszystko zaczęło mnie już nie irytować, ale doprowadzać do szału, i to pomimo poprawnego języka, ogólnie miłego (wręcz zbyt miłego, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zaczynaliśmy) nastroju powieści i widocznej autoironii autorki, a wtedy robię się ciut (no, dobra, duże "ciut") nieobiektywna, więc można moje uwagi dzielić przez trzy, ale i tak je wypiszę, żeby upuścić sobie pary.

Do szału doprowadzało mnie genialne i nietypowe (oraz TAKIE UDUCHOWIONE) dziecię, mam alergię na genialne i nietypowe dzieci, mam ochotę podbijać zęby autorom książek, w których pojawiają się nietypowe dzieci, no, chyba, że są doskonale napisane. To nie było. Nie kupiłam go w ogóle, powodowało u mnie wywracanie oczami za każdym pojawieniem się, w moich oczach był wścibskie, puszczone samopas przez rodziców (nie, wersji "wychowania pełnego miłości i pozostawienia wolności dziecku, żeby się rozwijało we własnym tempie" też nie kupuję), a trauma, którą nosi (i żeby nie było, wierzę w rodzaj traumy, mam przykład czegoś podobnego w rodzinie, i to najbliższej, bowiem dotyczyło mojego rodzonego ojca) i sposób - a zwłaszcza tempo - w jakim zostało z niej uleczone spowodowała u mnie co najwyżej niedowierzające a ironiczne parsknięcie pod nosem.

Wszyscy tam zresztą leczą traumy, Grom, jego nowa (ale za to aż po grób! i z energią seksualną!) ukochana, kumpel-policjant z małżonką, i wszystkim zajmuje to ino momencik, doprawdy, jak ktoś ma traumę, to tylko do Orzysza, można się jej pozbyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy, a przy okazji pooddychać świeżym powietrzem!

Ale do warkotu z głębi gardła doprowadziła mnie ta zgrabnie na początku poprowadzona, a potem porzucona na rzecz opisywania obyczajowości dawnych Prusów, powrotu do korzeni i odnajdywaniu siebie, sprawa kryminalna. Bo to kryminał miał być, tak? Zabójstwo, śledztwo, zbrodnia i kara, tak? Tak to było reklamowane, to sugerowała okładka, tak? Duchowość i Prusowie w tym nie przeszkadzają, nie mam problemu z kryminałem, który nie jest tylko i wyłącznie kryminałem, ale, na wszelkich pruskich bogów, jednak KRYMINAŁEM!

Mam za to problem - może inni czytelnicy nie, ale ja tak -  z policjantem, wykształconym, wybitnym, doskonałym w swoim fachu, do chwili zesłania na Mazury robiącym w branży prawdziwą karierę, który prowadzi śledztwo w sposób totalnie haniebny (i któremu pozwala się prowadzić to śledztwo trzy miesiące bez ŻADNYCH nacisków z góry). Który za dobrą monetę przyjmuje zdanie: "To nie ona, ona by tego nie mogła zrobić". Który w zasadzie przymyka oko na fakt, że spora grupa ludzi (w tym inni policjanci oraz patolożka sądowa) ukrywali istotne dla śledztwa informacje, kłamali i mataczyli. Który przechodzi nad tymi kłamstwami i ukrywaniem do porządku dziennego bez jakiejś głębszej refleksji (aż dziw, że nie znalazło się na nią miejsce w powieści tak napakowanej refleksjami na wszelkie INNE tematy!), bo kumple, znajomi i ukochana powiedzieli mu, że zamordowany był złym człowiekiem. Tak, był złym człowiekiem. Tylko, że - poprawcie mnie, gdybym się myliła - policjant prowadzący śledztwo nie jest od tego, by zmarłemu wystawiać świadectwo moralności i dla tych złych starać się mniej, a morderstwo jest morderstwem bez względu na to, czy zamordowano osobę o kryształowym charakterze, czy ostatniego łajdaka. A na mataczenie w śledztwie są konkretne paragrafy w kodeksie karnym, panie komisarzu Sidorowicz (oraz koledzy pana komisarza też).

Rozmydlenie wątku kryminalnego skutkuje najbardziej mdłym i niewiarygodnym rozwiązaniem zagadki ever, które nasz dzielny stróż prawa opisuje w najbardziej mdłym i niewiarygodnym raporcie, a jak doszłam do policjantów, którzy gremialnie rzucili pracę na lokalnym komisariacie, bo jednemu (nagle) morale siadło, jedna zdecydowała się zostać na stałe w USA, gdzie odbywała staż, wyjść tam za mąż i powić potomka, a jeden zapragnął nabyć kierdel owiec i wyrabiać sery, to od walnięcia książką o ścianę powstrzymało mnie tylko to, że czytałam na czytniku i zrobiło mi się szkoda sprzętu.

Podsumowując - "Tylko nie Mazury" to powieść lekka, łatwa i... cóż, nawet momentami przyjemna (jeśli się nie jest mną i ma się wysoką tolerancję na przemądrzałe dzieci i niedoróbki w prowadzonych śledztwach), ale z pewnością nie jest ani kryminałem, ani powieścią sensacyjną. Ma w sobie elementy znanego z obyczajówek nurtu "ucieczki/wyjazdu z wielkiego miasta i odkrywania samego siebie na łonie przyrody wśród zwykłych ludzi" z hojną domieszką etnologii i antropologii (ale do "Ślebody" Kuźmińskich jest jej baaaaaaaardzo daleko), a to czyni z niej literacki misz-masz. Wszystko tam jest, upchnięte kolanem, żeby się zmieściło, i co za tym idzie - potraktowane powierzchownie. Duchowość i opowieść o dawnych Prusach (autorka ma, to widać, dużą wiedzę w temacie). Poszukiwania samego siebie. Rozliczanie się z dawnymi grzechami i wyrzutami sumienia. No i kryminalna zagadka, która miała być osią powieści, a tymczasem szybko się pojawiła i szybko zniknęła.

Jednym słowem, miał to być kryminał, a ja miałam wrażenie, że czytam książkę o wierzeniach i obrzędach dawnych mieszkańców Prus oblanych sosem obyczajowo-duchowym, w efekcie czego nie wiedziałam właściwie, co czytam, nie miałam siły (ani okazji w sumie) do skupienia się na jakimś konkretnym wątku i pozostałam z ogólnym wrażeniem trochę nijakości a trochę chaosu, no i poirytowania z powodu poczucia zmarnowanego czasu, niestety.

Jeśli ktoś szuka powieści obyczajowej z interesującymi elementami etnograficznymi, historycznymi i milutkim tłem obyczajowym - w sumie może rzecz przeczytać, i pewnie nie bez przyjemności.

Wielbicielom kryminałów odradzam.

piątek, 19 lipca 2024

"Osiem" Radka Třeštíková

W praskim Lasku Diablickim znaleziona zostaje postrzelona młoda kobieta. Nieprzytomna trafia do szpitala, a policja nie tyle nie potrafi znaleźć sprawcy, co ma zbyt wielu podejrzanych. Podejrzani albowiem są chyba wszyscy - były narzeczony niedoszłej ofiary, jej (była) najlepsza przyjaciółka, kumpel narzeczonego, a nawet rodzina, dla której dziewczyna pracowała jako opiekunka dzieci.

Śledztwo opisane jest w sposób mało porywający, pracy policji tu niewiele, możemy śledzić głównie przemyślenia młodej policjantki noszącej nieszczęśliwe nazwisko Brzydula, z silną alergią na pyłki, nadwagą i kompleksami, i nie dość, że niepewnej własnych umiejętności, że o kompetencjach nie wspomnę, to jeszcze skutkiem tej niepewności i tego braku wiary we własne możliwości dającej się wykorzystywać męskim współpracownikom.

A potem i ten wątły wątek policyjny i kryminalny w ogóle schodzi na dalszy plan, albowiem, albowiem.


"Osiem" to NIE JEST kryminał i jeśli się ktoś takiego spodziewa, to się zdziwi, a może (czy też wręcz na pewno) rozczaruje (swoją drogą, kolejna rzecz, jaką ostatnio przeczytałam, reklamowana jako kryminał, a będąca zupełnie czym innym). 

"Osiem" to nie jest powieść, w której jak po nitce do kłębka dotrzemy do rozwiązania zagadki, kibicując przy tym jakiemuś dzielnemu śledczemu o skomplikowanym życiu rodzinnym i analizując jego działania. Owszem, mamy próbę zabójstwa na dzień dobry, mamy śledztwo w tle i mamy prawie-że-zwłoki, ale gdyby (próby) popełnienia zbrodni wystarczały do określenia książki jako kryminału, to kryminałem jest i "Hamlet", i "Zabić drozda", że o "Zbrodni i karze" nawet nie wspomnę.

No i zdecydowanie nie jest to powieść stanowiąca, jak zapewnia nas polski wydawca, „gwarancję świetnej rozrywki”! Z rozrywką „Osiem” naprawdę nie ma nic wspólnego.

W "Osiem" próba zabójstwa służy do opisania splotu tragicznych życiowych okoliczności, które do tej próby doprowadziły oraz skomplikowanych więzi-węzłów między (licznymi) bohaterami, których można lubić albo ich nie lubić, ale którym na pewno można współczuć. Jest to, mówiąc krótko, solidna i doskonale napisana obyczajówka, chyba jedna z lepszych, jakie kiedykolwiek czytałam, mówiąca o braku umiejętności życia swoim życiem i szukania akceptacji na siłę, o tym, jak bardzo można manipulować ludźmi i do czego można się posunąć, by zdobyć nie swojego męża, nie swoje dzieci, nie swój dom i nie swoje życie, i by to wszystko uczynić swoim (choćby tylko we własnej głowie) - ale osoby oczekujące nawet nie tylko "przede wszystkim", ale najnormalniej w świecie "po prostu"  kryminału mają prawo czuć się zawiedzione.

Oczywiście wszystko to, co powyżej nie znaczy, że nie dowiemy się, co było powodem postrzelenia Miszy i kto to zrobił, bo się dowiemy (acz niekoniecznie doprowadzi nas do tej wiedzy działalność policji), ale w miarę czytania staje się to dla nas coraz, no cóż, mniej istotne, bo bardziej niż "kto strzelił" zaczyna nas interesować ta cała wielokrotnie zapętlona akcja, te przemyślenia, ten wewnętrzny ból, który dręczy każdego z bohaterów, te postępki, przepojone hipokryzją i zakłamaniem, te głupie decyzje, które prowadzą do katastrofy, a biorą się z dręczącego braku miłości (no i tytułowe "osiem", rewelacyjnie wpisany w treść symbol).

I choć trochę brak tu refleksji, drugiego dna (aczkolwiek właściwie jestem pewna, że jest to celowy zamysł autorki, ostatecznie po co jakieś z góry narzucone drugie dno, skoro czytelnik sam z siebie myśli, zastanawia się i analizuje jak oszalały? I może nawet dochodzi do różnych nieoczekiwanych wniosków, nie ograniczony przez autorską refleksję?) to jest to naprawdę i trochę nieoczekiwanie (tak, ja też planowałam przeczytać po prostu kryminał) dobra rzecz. Wciągająca. Świetnie skonstruowana. Napisana lekkim, ale nie infantylnym językiem (ukłony dla Mirosława Śmigielskiego, tłumacza). Strony przelatują człowiekowi przed oczami jak krajobrazy za oknem podczas jazdy Pendolino, a skomplikowane (choć z drugiej strony bardzo typowe, wręcz banalne - ona kocha jego, on kocha inną, ta inna kocha jeszcze innego, ale inny nie może z nią być, no bo przecież żona jest, i dzieci) relacje międzyludzkie wciągają.

Tym, którym konstrukcja powieści (koncepcja ciągłej zmiany narratora, a co za tym idzie wielość osób, którym autorka oddaje głos, aby przedstawiły swój punkt widzenia) oraz mnogość bohaterów, w tym wielu, których nie bardzo da się polubić ani się z nimi identyfikować, oraz brak wystarczającego stężenia kryminału w kryminale nie przeszkadza - polecam.


niedziela, 7 lipca 2024

"Rogata dusza" Łukasz Malinowski


"Rogata dusza" to powieść, na lekturę której zdecydowałam się, bo brakowało mi tytułu na "R" w Wielkobukowym Bingo. Nie jestem pewna, czy jakakolwiek Zaangażowana i Fachowa Osoba Czytelnicza przyznałaby się do takiego powodu sięgnięcia po książkę, ale cóż, ja nie jestem najwyraźniej ani wystarczająco fachowa, ani zaangażowana. Nic nie wiedziałam o autorze, streszczenie wydało mi się zachęcające, a okładka ładna, litera "R" na początku tytułu obecna, więc, zdecydowałam, biorę.

 

24 lutego 1243 roku rozpoczyna się pierwszy w Polsce turniej rycerski. Jako novum (oraz import ze "zgniłego Zachodu ;)) nie jest co prawda powszechnie witany entuzjastycznie, zwłaszcza przez przedstawicieli Kościoła sarkających na nadmierne oddawanie się świeckim uciechom, ale też z drugiej strony budzi duże zainteresowanie. Na zaproszenie księcia Bolesława Rogatki do zamku w Lwówku Śląskim ściągają najwaleczniejsi rycerze najsłynniejszych rodów, aby zmierzyć się w trzydniowych zawodach. Sensację wzbudza zwłaszcza tajemniczy Rot Ritter, który poprzysiągł nie wyjawiać swojej tożsamości aż do końca turnieju...

Tymczasem w dniu rozpoczęcia zawodów rycerskich w dole wędzarnianym dwaj masarze odpowiedzialni za dostarczanie mięsiwa na książęce stoły znajdują ciało bogatego dworzanina, książęcego klucznika, Stanka ze Strzelina. Zadanie wykrycia sprawcy dostaje ptasznik i podkomorzy księcia, Raszko Drzemlik. Nim jednak Drzemlik wpadnie na jakikolwiek trop, dochodzi do kolejnej zagadkowej śmierci. Mimo polecenia, by śledztwo poprowadzić jak najbardziej dyskretnie, by nie dawać pożywki do oburzenia i protestów przeciwnikom turnieju, sprawy nie daje się ukryć. Tym bardziej, że na ciałach zamordowanych znajdują się dziwne ślady, przypominające rany po uderzeniach rogami, a niekiedy także i same rogi. Ten fakt wywołuje falę plotek o diable, który przybywa na ziemię po dusze (i ciała) grzeszników. Jak poradzi sobie trzynastowieczny śledczy z zagadkowymi morderstwami? Czym będzie się kierował i jakie ma na nie sposoby? Kto stoi za morderstwami? I co wydarzy się podczas turnieju?

Od niemalże pierwszej strony, od pierwszego rozdziału zmuszona byłam hamować impuls, by co chwila zrywać się z fotela z na pół bojowym, a na pół triumfalnym okrzykiem "Tak się to robi!!!" na ustach, tym bardziej, że miałam ochotę wydać ten okrzyk i machać "Rogatą duszą" przed oczami Valstimilowi Vondrusce, co było z wielu powodów, nieprawdaż, awykonalne. Tak więc okrzyk wznosiłam wyłącznie duchowo, z przeświadczeniem, że w bitwie "historyk ze średniowieczną historią contra historyk ze średniowieczną historią " wygrywa bezapelacyjnie Łukasz Malinowski. To jest opowieść, której akcja rozgrywa się niemalże w tych samych czasach co "Śmierć we Wrocławiu" (Vondruski jakieś dziesięć lat później - w chwili rozpoczęcia turnieju rycerskiego przyszły król Przemysł Ottokar II miał 10 lat), niemal w tym samym miejscu (znaczy, na Dolnym Śląsku; jestem świadoma odległości między Wrocławiem a Lwówkiem Śląskim :)), i w dodatku w pewnym sensie w tej samej rodzinie (tatuś Przemysła Ottokara II i mamusia Bolesława Rogatki byli rodzeństwem), a przepaść między nimi jest... doprawdy niezmierna.

Naprawdę uwielbiam takie książkowe zaskoczenia! 
 
Począwszy od świetnego zabiegu, jakim było uczynienie narratora z Diabła, śledzącego wszelkie wydarzenia z dachów, przeistaczającego się a to w muchę, a to w powiew wiatru, a to w ptaszę, mającego wgląd nie tylko w to, co widzialne gołym okiem, ale we wszystkie ludzkie pragnienia i uczynki, także (zwłaszcza) te najwstydliwsze, nieczyste, najgłębiej ukryte, w ten świat, który - widziany jego oczami - jest brudny i nieobyczajny, okrutny i bezlitosny, ale który dzięki niemu mogliśmy lepiej poznać, dogłębnie eksplorować, przyjrzeć się wnikliwiej bohaterom powieści i zrozumieć ich zachowania. 
 
Poprzez samych bohaterów, bardzo dobrze wykreowanych, a żaden z nich nie jest nieskazitelny (nawet, jeśli takim właśnie jawi sie przed światem), żaden nie jest  kryształowy, każdy ma swoje wielkie i mniejsze grzechy i grzeszki za uszami.

I poprzez z rozmachem oddany koloryt epoki, bardzo rzetelnie odmalowane realia historyczne i niezwykle... jak by to ująć... rzeczywiste postaci, dosłownie jakby wyjęte z trzynastego wieku, prawdziwie ludzi z krwi i kości, baaaardzo odległych od trochę cukierkowej, a trochę disneyowskiej wizji dzielnych rycerzy i ich subtelnych dam, jakimi obficie karmi(-ła?) nas popkultura. Ludzi, o których wiemy, jak żyją, kochają, jakie mają zwyczaje i jak grzeszą. A grzeszą naprawdę sporo. Autor opisuje ich postępki - myślę, że dla większości ludzi XXI wieku absolutnie szokujące - w detalach i w stylu trochę reporterskim, bez osądzania, bez wartościowania, chyba trochę tak, jak widzieli to ludzie z trzynastego wieku, których normy moralne i poglądy naprawdę bardzo różniły się od dzisiejszych, a mimo to czytelnik nie ma, czytając, żadnych wątpliwości, które z nich są złe i godne potępienia, i po czyjej stronie leży moralna słuszność, a także autorskie poparcie i współczucie (w związku z czym być może nie tylko przed nosem Vondruski powinnam pomachać "Rogatą duszą" wołając "Tak się to robi!").
 
Oraz NIEZWYKLE - imho - interesująco rozwiązaną zagadkę morderstw (chociaż, przyznam, zmiana Drzemlika w takiego troszkę Jamesa Bonda XIII wieku, nie żeby bardzo, ale jednak trochę tak, nieco mnie... no nie wiem... skłoniła do wywrócenia oczami. Raz czy dwa :)).

Aż po fenomenalny język powieści, bo trzeba podkreślić, że autor mistrzowsko włada słowem. Ani przez chwilę się nie nudziłam. Bardzo dobrze wyważone tempo akcji, które w odpowiednich momentach zmienia tory, tu ciut hamuje, by za chwilę przyspieszyć... aczkolwiek opisy, (a nie będę ukrywać, że sporo ich), jak to opisy, bywa, że spowalniają akcję. Inna rzecz, że są jednak dowodem na imponującą i godną pozazdroszczenia wiedzę autora , że już nie wspomnę, że są też nieprzebranym źródłem informacji o epoce (opis procesu przed księciem Rogatką sprawił, że popadłam w stupor).
 
Ale.
 
To jest książka pisana od pierwszej do ostatniej strony językiem stylizowanym na staropolski, gęsto przetykanym latynizmami,  a nie wszystkie z nich były tłumaczone na współczesną polszczyznę, rzekłabym, że większość nie była. Przyzwyczajenie się do tego języka może być trudne. Trzeba się całkowicie przestawić, a czasem nawet przeczytać fragment tekstu kilka razy albo wrócić do niego po chwili, by dobrze go zrozumieć. Mnie osobiście archaizmy i latynizmy nie przeszkadzały, bez problemu  udawało mi się wywnioskować z kontekstu o co chodzi, dodawały za to całości wiarygodności i klimatu. Ale przypuszczam, że dla niektórych czytelników może to być zniechęcające. W pewnym sensie ta powieść nie jest li tylko powieścią, ale po prostu ciekawym czytelniczym eksperymentem (dla czytelnika, choć może i dla autora?). Mnie się ten eksperyment podobał, ale nawet przy całym moim uznaniu przyznaję, że nie sięgnęłam od razu po inne pozycje pióra pana Malinowskiego, bo musiałam (jednak) trochę odpocząć. 

Nie zdziwię się, jeśli ktoś polegnie już na pierwszym rozdziale (chyba, że lubi powieści historyczne. Wtedy się zdziwię).
 
Podsumowując - "Rogata dusza" jest powieścią trudną, lecz zdecydowanie godną czytelniczej uwagi. Dla czytelnika lubiącego wyzwania - must read :).
 
Jestem BARDZO zadowolona, że musiałam przeczytać "coś na R", i że trafiłam akurat na nią!
 
Zaskakujące bywają zalety czytelniczych bingo :D.

piątek, 5 lipca 2024

Śmierć we Wrocławiu" Vlastimil Vondruška

Prokurator królewski, Oldřich z Chlumu, udaje się do Wrocławia, gdzie w tajemniczych okolicznościach zniknął bez śladu wysłannik czeskiego króla, wyprawiony przezeń w bardzo delikatnej misji. Z uwagi na dyplomatyczny charakter tejże król Przemysł Ottokar II wysyła w ślad za nim na Dolny Śląsk incognito nie tylko prokuratora królewskiego Oldrzicha, ale również jego żonę Ludmiłę i giermka Otę.

Za murami XIII-wiecznego Wrocławia, bardzo zatłoczonego, bowiem trwa właśnie doroczny jarmark, okazuje się, że śledztwo będzie dużo trudniejsze, niż początkowo zakładano. Nie dość, że jarmark utrudnia prowadzenie dochodzenia (masa ludzi, z których większa część jest przyjezdna i nie znana nikomu miejscowemu), to wkrótce po przybyciu prokuratora do miasta zamordowany zostaje brat Milicza, zaginionego wysłannika czeskiego króla, a potem jego służący...


Cóż. 

Miałam nadzieję na lekką powieść historyczną w wersji czeskiej (jak wiadomo, każdy naród/kraj ma swoją historię, a przynajmniej swoją jej wersję, i może nie wszyscy lubią te wersje analizować i porównywać z własnymi, ale ja akurat lubię) ), w dodatku Vlastimil Vondruška jest fachowcem i jednym z najlepiej rozpoznawalnych czeskich historyków ... I nie dość na tym - według statystyk czeskiej Biblioteki Narodowej jest obecnie najpoczytniejszym czeskim pisarzem. 

 A to oznacza tylko jedno.

ONI cierpią na tę samą reklamozę, takie trochę obniżanie lotów i uznawanie w najlepszym wypadku przyzwoitej przeciętności za nadzwyczajność co MY!

Początkowo rzecz zapowiadała się na niezłą rozrywkę, acz nieco zagmatwaną (misja wysłannika była tak tajna, że nawet Oldřichowi nie powiedziano, na czym polegała, więc poszukiwania musiał zacząć, a wręcz prowadzić, tak więcej na ślepo, zaś polecenia króla Przemysła brzmiały mniej więcej "zniknął, ale nie wiadomo, czy zniknął, wypytaj, ale nie rzucaj się w oczy, jedź incognito, ale misja dotyczyła spraw królewskich, więc musisz się skontaktować z ludźmi z najwyższych sfer, ale tak, by cię nie poznano, chociaż cię wszyscy znają, więc musisz wyglądać jak nie ty"), mamy tu pełen zestaw elementów typowych dla "książek płaszcza i szpady" - przebieranki, szczęśliwe zbiegi okoliczności, mordobicia i pojedynki... lecz niestety, niestety.

Zamiast (obiecanego co prawda raczej w streszczeniu, i może jeszcze w pierwszym rozdziale) dobrze zapowiadającego się kryminału z wątkiem szpiegowskim zlokalizowanym w XIII wiecznym mieście dostajemy niespecjalnie ciekawą, momentami wręcz nudną opowieść. Historia się, co będę ściemniać, wlecze, to, co dobrze wypadłoby na ekranie - te przebieranki na przykład, farbowanie włosów, przygotowania do akcji i ogólne knucie - w książce się nie sprawdza, opisane jest rozwlekle, nużąco i nie zawsze potrzebnie. O niektórych rozmowach i relacjach można powiedzieć wiele, ale trzynastowieczne to one nie są. Realia tamtych czasów odwzorowane są baaaaardzo średnio, średniowieczność Wrocławia poznajemy po wąskich uliczkach, dużej ilości drewna oraz fakcie, że wiele znanych budowli (w tym także takich, które w rzeczywistości powstały trzysta lat później) jest jeszcze w budowie, za to miasto obfituje w karczmy, niemal jak obecnie w hotele, w których to karczmach w dodatku podaje się cielęcinę z sałatą, znaną w naszej części Europy od wieku - według powszechnej wiedzy - XVI, a jeśli nawet uznamy, że niekoniecznie królowe Bonie zawdzięczamy wzbogacenie naszej kuchni, bo sałatę spożywał podobno już Władysław Jagiełło, to od XIV (zaś król Przemysł Ottokar to wiek XIII i nijak nie chce inaczej być).

Nad średniowiecznością relacji międzyludzkich oraz rysunku postaci z litości się nie pochylę (chociaż praktycznie wszyscy bohaterowie, łącznie ze strażnikiem przy bramie, umiejący czytać, w tym niektórzy w kilku językach owszem, robi wrażenie). Język zdecydowanie zbyt współczesny, stylizacja na średniowieczną (albo chociaż troszkę bardziej staroświecką) mowę praktycznie zerowa, nie umiem orzec, do jakiego stopnia jest to wina autora, a do jakiego - tłumaczki. 

Plus do szału mnie doprowadzająca maniera przedstawiania bohaterów zawsze pełnym imieniem i miejscem pochodzenia/zajęciem (Oldřich z Chlumu, kowal Jan, giermek Ota). Przy piętnastym "giermku Ocie" miałam ochotę gryźć i rzucać przedmiotami, a autor się dopiero rozkręcał!

Są w tej powieści tropy, które pozwalają przypuszczać, że powieść jest częścią serii/planowanej serii, i jeżeli tak rzeczywiście jest, to ja nie skorzystam.

W moim odbiorze rzecz niespecjalnie jest porywająca, nieco naiwna, fajny byłby z tego serial (młodzieżowy), no, ale seriale to się ogląda, nie czyta. 

Do czytania, zwłaszcza wielbicielom powieści historycznych, to tak raczej... niekoniecznie polecam.

Chyba, że jako ciekawostkę.

sobota, 29 czerwca 2024

"W cieniu Babiej Góry" Irena Małysa

Im jestem starsza i im dłużej prowadzę bloga (a blogosfera umiera, o czym przypominam z naciskiem) śmieciowego o więdnących zasięgach, tym więcej znajduję w tym zalet. Zaczynam podejrzewać, że jestem stuprocentową optymistką, co za zaskoczenie.

Główną zaletą prowadzenia tegoż jest, że mogę sobie w dowolnym czasie sięgnąć po dowolnego, proszę ja kogo, bestsellera, jaki mi wpadnie w oko, przeczytać go i opisać dowolnymi słowy, takimi, jakie przyjdą do głowy i na jakie mi pozwoli fantazja (i/albo dobre wychowanie) zupełnie, ale to zupełnie nie przejmując się ani tym, co sobie pomyśli wydawca, ani tym, jakie oceny ma bestseller na Lubimyczytać. Świadoma faktu, że - jak niedawno gdzieś przeczytałam - cykl życiowy nowości książkowej wynosi podobno około trzech miesięcy wiem, że moja recenzja zwisa i powiewa zarówno wydawnictwu, jak i autorowi/-rce, natomiast osobom o podobnym mojemu refleksie czytelniczym może pomóc w decyzji o zakupie albo wrzuceniu czegoś na półkę na Legimi.

Lub też, nieprawdaż, rezygnacji z zakupu. I wyrzuceniu z półki na Legimi.

I tak bywa.
 
Ostatnim niegdysiejszym bestsellerem, po który sięgnęłam, gdyż góry i tajemnica, i wyszła część czwarta, a nie wypada od niej zaczynać spotkania z bohaterami, więc zaczniemy prawilnie z nadzieją na literacka przygodę było
 

 
"W cieniu Babiej Góry" Ireny Małysy.
 
Baśka Zajda, młoda policjantka właśnie powraca (czy też trafniej byłoby powiedzieć - po nieudanej akcji, w której zastrzelony zostaje jej partner zostaje odesłana) z Krakowa w swoje rodzinne strony i obejmuje pracę w zawojskiej komendzie. Praca w małej miejscowości jest raczej spokojna i nie obfituje w gwałtowne wydarzenia, a sama Basia jeszcze nie pozbierała się po tragedii, trudno zatem nazwać ją duszą towarzystwa. Mimo to wraz z kilkoma koleżankami z nastoletnich lat świętuje wieczór panieński swojej najlepszej przyjaciółki Izy, córki lokalnego posła. Dziewczyny postanawiają wspiąć się na szczyt Babiej Góry i spędzić niezapomnianą noc z przebierankami za czarownice i pląsami przy ognisku.
 
Niestety, nad ranem Baśka znajduje nieopodal polany, na której się bawiły, ciało Izy. Związek ze śmiercią dziewczyny wydaje się mieć jej dawny partner i zarazem były chłopak Basi - Artur. I dość szybko okaże się, że sprawa może mieć coś wspólnego również z lotniczą katastrofą pasażerskiego samolotu LOT-u, który rozbił się na stoku Babiej Góry. Zginęły w nim 53 osoby, wszyscy pasażerowie i członkowie załogi.

Wydarzenia w powieści przedstawiane są dwutorowo: w roku 2019 i w 1969, kiedy wydarzyła się katastrofa lotnicza na zboczu Policy pod Babią Górą. Czy śmierć Izabeli i wypadek lotniczy sprzed 50 lat coś ze sobą łączy? Czy Babia Góra to, jak twierdzą lokalni mieszkańcy, przeklęte miejsce? Czy w okolicy grasuje seryjny morderca?

Autorka, trzeba przyznać, miała bardzo ciekawy pomysł. Górski klimat, do dziś nierozwiązana tragedia sprzed lat, o której mało kto słyszał i mało kto pamięta, tajemnice sięgające korzeniami wielu lat wstecz - i to wszystko w małej społeczności w Beskidach.
 
A jednak, cóż, nie pykło.
 
Reklamy i zapowiedzi obiecywały ciekawą intrygę splecioną z zagadką kryminalną, która na końcu zostanie rozwiązana, plus, rzecz jasna, nową, interesującą bohaterkę.
 
Otrzymaliśmy bohaterkę nieskoordynowaną emocjonalnie i raczej nie budzącą sympatii, jest ona też w nieskoordynowany sposób opisana, więc jej niestabilność nie powinna nas dziwić, skoro autorka najwyraźniej nie panuje nad własną kreacją (mamy wprowadzenie "posterunek w Zawoi to teraz jej miejsce pracy. Wolałaby już chyba robotę w Biedronce (...) od powrotu z Krakowa, od wszystkiego, co sie tam wydarzyło, czuła, jakby stopniowo gasła. stała się aspołeczna", aby już po chwili "Było jej tu dobrze. Gdy wyjechała do Krakowa czuła, jakby straciła opiekę góry. Wszystko zaczęło się psuć, przestała być sobą - jak uchodźca, z rozmytą tożsamością"). Nasza Basia jest histeryczką, która ma problem z łączeniem faktów, a w swojej pracy kieruje się przeczuciem ("stary kazał go zamknąć na 24 godziny... nie wierzyła, że jest winny"), impulsywną, rozkojarzoną, w trudnych sytuacjach popełniającą podstawowe błędy, na dodatek upartą i niezbyt bystrą. Tylko w książce taka osoba nie zostałaby w mgnieniu oka zwolniona ze służby za niesubordynację.

Przy tym jest wyjątkowo nieudolna - a to zapomni auto zatankować przed akcją, a to telefon naładować, a to skonfrontowana z bandziorem w czasie precyzyjnie zaplanowanej i od pół roku przygotowywanej akcji roni łzy, zamiast strzelać, a to prowadząc wóz odwraca wzrok od jezdni i grzebie w plecaku, by wydobyć z niego telefon...
 
Bzdur i nie-da-siów fabularnych jest tu masę, na czele z tym, że nieprawdopodobne, a wręcz niemożliwe jest przydzielenie policjantce prowadzenia dochodzenia w sprawie morderstwa w którym ta występuje jako świadek, a w sumie może i podejrzana.

Tymczasem Baśka dostaje sprawę, bo pani prokurator, widząc ją drugi raz w życiu  uznaje, że "Nie przejmujesz się lokalnymi układami. Masz instynkt", i tu jedno wielkie buahahahaha, zwłaszcza, gdy oglądamy Baśkę Zawoję z instynktem, jak - w trakcie halnego, który łamie gałęzie i wyrywa drzewa -  zamiast zachowywać się jak policjantka z wydziału kryminalnego, po obowiązkowym szkoleniu strzelniczym i obowiązkowym kursie udzielania pierwszej pomocy, ta niczym totalna niunia szlocha koledze z młodości w kamizelkę z "ja nie wiem, co mam o tym myśleć" na ustach, a w przerwach między szlochami wrzeszczy ile sił w płucach przesłuchując świadka, zamiast normalnie zgarnąć go (i innych - licznych! - gapiów) do schroniska i nie próbować przekrzyczeć wiatru.

A propos halny, no więc wieje halny, i to taki mocarny halny, 180 km/na godzinę halny, ale strażacy usuwający zwalone drzewa, blokujące dojście do schroniska pozwalają narzeczonemu ofiary wejść na górę i "idą za nim w milczeniu" (btw, narzeczonego o śmierci przyszłej żony informuje nie policja, tylko przygodnie spotkany strażak, i nic to, że kumpel).

Ojca ofiary natomiast chyba nikt nie informuje, i nic nie szkodzi, bo ten i tak zjawia się na szczycie Babiej z detektywem, uważacie Państwo, Krzysztofem Rumowskim (Taaaa. Wiem), który najprawdopodobniej się do Zawoi teleportował, albowiem od chwili zabójstwa minęły góra dwie godziny, a od odkrycia ciała - jedna.
 
Jak również nasza Basia " Dodała gazu. Czuła, że powinna uważać na drodze".... znaczy... eeee, że co?

Albo też pani policjantka obrywa nożem.
 
Następnie akcja, gadanie, akcja, dużo gadania.
 
A następnie: "Noga zaczynała jej krwawić. Nóż z pewnością uszkodził tętnicę, bo jasna krew wypływała miarowo z uda".
 
Aha. To musiała być mało ważna tętnica, jak wiadomo uda są ich pełne.
 
Poza czasem irytującą, a czasem nudną główną bohaterką oraz licznymi fabularnymi niedasiami mamy też, co oczywiste, Pozostałe Postaci. Gdyby tylko autorka potrafiła je opisać tak, aby różniły się od siebie i wzbudzały sympatię/antypatię/cokolwiek!...
 
Tymczasem te opisy, próby stworzenia jakiegoś tła i uczynienia z bohaterów drugoplanowych żywych ludzi są nie dość, że nieudolne, to jeszcze nader często po prostu ocierają się o śmieszność.

Lokalna fisza, Andrzej Stanach, zwraca się do pięciu bysiorów, mafiozów, którzy wbili mu na zakład mijając jego ochroniarzy jak chcąc: "Jakim prawem tu przychodzicie bez zapowiedzi?!..." , zaś jego syn, odesłany przez rodzica do domu "był zaniepokojony i zły, że ojciec go zbywa, choć niedługo ma po nim przejąć rodzinny interes". Serio, to właśnie najbardziej niepokoi Stelmacha juniora na widok pięciu typów zachowujących się więcej niż swobodnie w gabinecie tatusia?
 
Adam Pajor. Nadkomisarz. Pierwsze, co robi, to "zamrugał. Nie czuł się komfortowo z tym, że musi meldować kobiecie" (pani prokurator, przyp. moje) oraz wykrzykuje "nie będę pracował z tą pechową babą!". Przebóg, ja rozumiem, że akcja powieści rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych, ale autorka chyba zapomniała, że Adam Pajor należy do roku 2019, a nie 1969.
 
Tenże nadkomisarz doskakuje do nachalnego reportera (!!! Kto widzi taką akcję w wykonaniu policjanta oczyma duszy równie wyraźnie, jak ja?) , wykręca mu rękę, wyrywa kamerę i wyciąga z niej kartę pamięci, a operator "krępy mężczyzna, miotał się i ciskał przekleństwami", i czy tylko ja nijak nie umiem doliczyć się rąk komisarza Pajora?
 
Albo pan nadkomisarz i Baśka udają się do Krakowa na super-hiper-tayną akcyję, przebrani za  bywalców dyskotek, aż tu nagle:

"Z drzwi wybiegła żona Adama, Grażyna, która wyminęła męża i podeszła do okna samochodu. Zajda uchyliła szybę i przywitała się.
-Pani Basiu. Pani wybaczy, że będę szczera, ale ja muszę zadać to pytanie. Czy wy macie z Adamem romans?".
 
(no bo logiczne, że mienie romansu polega na podjeżdżaniu pod dom kochanka w świetle dnia, żeby go wziąć na potańcówkę), po czym, po wyjaśnieniach "ale my jesteśmy w pracy i jedziemy na  na super-hiper-tayną i w dodatku niebezpieczną akcyję!"

"Mina Grażyny była bezcenna. Nagle spojrzała na męża zupełnie innym okiem" 

(i zaczęła wznosić okrzyki "Adasiu, kocham cię, kwaśnicy ci ugotuję, wróć do mnie", nie, nie wymyśliłam tego).

Żona policjanta.

Żona policjanta od wielu lat, że dodam, doświadczona w byciu żoną policjanta.

No jej Bohu normalnie.
 
Na tejże akcji nadkomisarz rusza w tan i  "trzepał się (?) niczym Shakira i Michael Jackson w jednym. Starała się nawiązać z nim kontakt wzrokowy, ale w jego oczach widziała już tylko obłęd", więc Baśka musiała sama wszystko załatwić, niestety, nie udało się, mimo, że "przybrała najbardziej rozchełstaną pozycję, na jaką ją było stać", więc od pół roku organizowana operacja poszła się czochrać, ale to nic nie szkodzi, bo "dużo się nagrało", więc nasza Basia rzuca się Pajorowi na szyję z wyznaniem, że źle go osądzała, bo jest z niego super partner (tak, na pewno, zwłaszcza super był, gdy pląsał na parkiecie wpatrzony w odziane skąpo tancerki, a ją ukraińska mafia prawie usunęła z tego łez padołu), ale wracaj do Zawoi i się nie martw, tu jest mój teren, tu umiem się poruszać, po czym odchodzi w mrok nie opowiadając się nikomu, i cholera wie po co, bo nic z tego jej odejścia ku zachodzącemu słońcu nie wynika.

RANY JULEK.

Jak to, szło, Kochana Reklamo? Interesująca intryga? Spleciona z zagadką kryminalną?

No więc w tej książce z interesującą intrygą mamy wątki zagranicznej gangsterki, nieuczciwych interesów, zbrodni i kary, swatania córki przez matkę, biedy, straty dziecka, katastrofy, porachunków z przeszłości, zdrady, kartelu narkotykowego,  lokalnych grubych ryb, ukraińskiej mafii - tych grzybów w barszczu jest tak dużo, że barszcz dawno stał się grzybową, a tego nie zamawialiśmy. Za dużo tego. A za mało tego, co powinno być z dobrym kryminale.

Na przykład zagadki, której rozwiązywaniem cieszą się czytelnicy, układając w trakcie lektury klocuszek do klocuszka, by odkryć, kto zabił. Tu mamy niewybaczalne z punktu widzenia dobrze poprowadzonej intrygi kryminalnej rozwiązanie typu "deux ex machina", mordercę poznajemy dosłownie na ostatnich dwudziestu stronach, ot, nagle ni z gruszki, ni z pietruszki pojawia się osoba, o której nikt wcześniej nie miał pojęcia. Pobudki mordercy są całkiem irracjonalne, a okoliczności niektórych zabójstw mało prawdopodobne zważywszy, kim ten morderca jest.
 
A całkiem interesująco opisana katastrofa lotnicza okazuje się nie mieć z morderstwami nic wspólnego.
 
Ale ok. To wszystko, co powyżej, to jest mój subiektywny odbiór tej powieści, a nie od dziś wiadomo, że nie to ładne, co jest ładne, tylko co się komu podoba, a o gustach się nie dyskutuje. Mam czytelniczkę, jedną z tych ulubionych, która mi wyznała, że poległa na opisywanych przeze mnie z entuzjazmem "Kłamstwach Locke'a Lamory". Mam internetową znajomą, jedną z najmilszych internetowych ludzi, która kocha serię, przy lekturze której ja głównie przewracałam oczami. Mam znajomego, o literackim wyrobieniu którego mam niezwykle wysokie mniemanie, który gorąco polecał mi powieść, podczas lektury której zadawałam sobie zdumione pytanie "Aaaaleee... co to jest?".

I dobrze. Świat byłby śmiertelnie nudny, gdyby wszyscy lubili to samo. Bez trudu przechodzę do porządku dziennego nad faktem, że komuś te w moich oczach groteskowo opisywane postaci i rozedrgana emocjonalnie, nie nazbyt miła bohaterka nie przeszkadzają. Że wciągnęła go historia, zainteresowała sprawa katastrofy, podobała się całość.

Ale jest coś, nad czym nie umiem przejść do porządku dziennego i absolutnie nie jestem w stanie kupić faktu, że literacko obyte, robiące w książkach osoby (nie zalinkuję do blogów Prawdziwych Blogerów z Prawdziwymi Zasięgami, ale kto chce, znajdzie) do tego stopnia zachwyciły się historią i dały pochłonąć lekturze, że nie zauważyły...

Języka.

Tego okropnego, prostego, najeżonego błędami języka.

Już pal licho te infantylne dialogi odpowiadające poziomowi szkoły podstawowej, darujmy je sobie. Tyle, że autorka przez całą książkę balansuje niebezpiecznie na granicy poprawności językowej i stylistycznej.
 
"Poczuł ucisk w sercu, które skurczyło się wraz z całym jego ciałem".
 
"Słuchawka wypadła mu z ręki i dyndała niepokojąco".
 
"Koszula ministra zwilżyła się w jednej chwili".
 
A wszystko to na jednej stronie.
 
NO JAK BOGA KOCHAM, ileż można, nie mogłam ogarnąć treści przez ten język.
 
A pani Małysa nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa!

"Nagabywał je jakiś młodzian z biżuterią na szyi grubości łańcucha rowerowego".
 
"Artur podbiegł do Baśki, skąd dostrzegł ciało Izy".
 
"Drugi <był> krępym Latynosem z twarzą ozdobioną rzędem wielkich białych zębów".
 
"O dziwo na jej martwych policzkach spotkał uśmiech, spokojny, wręcz błogi".
 
 "Skromna sala konferencyjna w Suchej Beskidzkiej wstrzymała oddech".
 
"Wojtek nadal siedział w rozsypce na asfalcie" (nikt z redakcji nie zauważył nie zamierzonego efektu komicznego?).

 
Plus słowa użyte niezgodnie z ich właściwym znaczeniem:
 
 
"Baśka wpatrywała się w białą twarz kobiety. Jej policzki były przekrwione od płaczu".

"Wyszła na dwór wytrzepać dywaniki i zjeżyła się ze strachu".
 
"Bezgłośnie wskazała go policjantom palcem" (a to da się głośno wskazać kogoś palcem?)

"Widziała w jego oczach strach, mieszający się z paniką". Ojej.  I może jeszcze ze zgrozą i przerażeniem?

"Jej największą bolączką było wydanie córki za mąż" - wg Wielkiego Słownika Języka Polskiego PWN "bolączka" to niekorzystny stan, sytuacja  lub sprawa odczuwane jako przyczyny zmartwień, dyskomfort lub przeszkoda w życiu, co oznacza albo, że wydała córkę za mąż i tego żałuje, albo, że jej największą bolączką było NIE wydanie córki za mąż.


Plus, och, jak pani nie umie w podmioty!!!


"Teraz miał tylko nadzieję, że żadne służby nie zatrzymają ich po drodze i nie pokażą nikomu faktury za drewno".
 
"Już za dwie godziny na lądowisku medycznym przed placówką wyląduje rządowy helikopter z premierem na pokładzie, który osobiście złoży kondolencje".
 
"Mieli rację ci, co mówili, że potrafią zbić człowieka tak, żeby nie było widać"
 
"Nie poznał syna. Nie widział go zaledwie kilka miesięcy, ale zmienił sie nie do poznania"

"Czekała na widzenie z siostrą . Od kiedy dostała leki czuła się lepiej" (podpowiem, że siostra).
 
Da się czytać kawałki pisane gwarą, z literacką polszczyzną autorka radzi sobie znacznie gorzej.

I nawet jeśli Irena Małysa należy do tej licznej (jak mniemam, wnioskując z poziomu co niektóry dzieł) grupy autorów, którzy odrzucają wszystkie poprawki redaktorskie, bo im to zaburza wizję artystyczną (jakkolwiek wątpię w taką wolność decyzji w przypadku debiutu) nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia tego, że:

- mamy tu literówkę (jak przypuszczam) zmieniającą sens zdania: "Spojrzał spod rudej czupryny wzrokiem zarazem przebiegłym i niezawistnym".  Domyślam się, miało być raczej "nienawistnym". 
 
- mamy sobotę, która przypada 21 i 22 września 2019 roku.
 
- mamy milicjantów z 1969 roku, którzy nagle stają się policjantami, by ponownie zostać milicjantami trzy linijki dalej.
 
- mamy wspomnienia upalnego dnia sprzed dwóch miesięcy ("Pamiętał  ten upalny dzień. To było dwa miesiące temu") z powyżej podaną datą dzienną - 9 kwietnia 1969, z czego wynika, że upalny dzień przypadał w lutym.


Chyba nawet autorzy przywiązani do swojej wizji jak Odyseusz do masztu statku przepływającego obok Wyspy Syren pozwoliliby na poprawki w powyższych przypadkach?
 

A zgniłą wisienką na tym przereklamowanym torcie jest OKRUCIEŃSTWO WOBEC ZWIERZĄT w żaden sposób nie usprawiedliwione przebiegiem akcji. Teoretycznie pisząc to nieco spoileruję, ale uważam, że to nie jest spoiler, tylko trigger warning, który powinien być gigantycznymi literami wytłuszczony na okładce. Rzecz się zaczyna od opisu dzikiej kuny, zabijającej kunę domową. OK, niepotrzebne i z zerowym związkiem z całością dzieła, odebrałam to jako silenie się na "skandynawskość", dość nieudolne, ale niech tam. Po czym się zaczęło. Za zbędny pod każdym względem wątek z krzywdzeniem psa autorka zasługuje na bana -  a tu miało to miejsce dwukrotnie, w tym raz opisane w detalach. Opis śmierci konia mną wstrząsnął. Kot "omal nie został stratowany przez czarny bus" (można dodatkowo podziwiać twórcze użycie czasownika "stratować"), bałam się o to nieszczęsne zwierzę za każdym razem, gdy się pojawiało, czyli często. Palcem bym tej książki nie ruszyła, gdybym wiedziała. Jestem w stanie, chociaż z trudem, opisy brutalnego traktowania i śmierci zwierząt jakoś przełknąć, jeśli są bezwzględnie niezbędne dla akcji, ale to nie jest ten przypadek. 
 
I dlatego - także dlatego - ja pani Małysie już podziękuję.
 
Jest na tym świecie tyle innych, dobrych kryminałów.
 

sobota, 22 czerwca 2024

Poszukiwawczo

Albo taka sytuacja, że zatrzymujecie się w trasie, zeby rozprostować nogi i coś zjeść, i pytasz Pompona Starszego, gdzie jest pies, a Pompon Starszy mówi, że został w samochodzie z Potomkiem Młodszym i śpi, więc mówisz, żeby może przejść się z nim troszkę, bo przed nami trzy godziny jazdy, więc Pompon Starszy się rozdziera ile sił w płucach w nadziei, że braciszek go uslyszy przez otwarte okienko, jednakowoż skutku to nie odnosi żadnego, więc mówisz, żeby sam wypuścił zwierzątko, i Pompon Starszy idzie, wsadza glowę przez okno, potem otwiera drzwi, zagląda i mówi, ale mamo, psa nie ma, jak nie ma, denerwujesz się i idziesz sama, zaglądasz do samochodu, faktycznie nie ma, może Potomek Młodszy poszedl z nim sam z siebie, ale gdzie on jest, wyłazisz z samochodu i zaczynasz nawoływać psa i Potomka, Potomek się nie odzywa, pies tym bardziej, rany, gdzie oni mogli poleźć, i jak mogli się zgubić na takim malutkim placyku, no cóż, włazisz z powrotem do samochodu, a im bardziej do niego włazisz tym bardziej nie ma w nim psa (ani bombelka), nic to, jak kto głupi sprawdzasz za siedzeniami, jakby Potomek Mlodszy (lat 16, wzrostu 189 cm) i pies (rozmiar średniego wyżla, temperament płochliwy, zwlaszcza w samochodzie, typ "polożyliscie to leżę") mogli się tam ukryć, a z tobą sprawdza Pompon Starszy, który pomaga ile sił, aż wreszcie oboje po poszukiwaniach nie uwieńczonych sukcesem opuszczacie pojazd,  a wtedy Pompon Starszy mówi, 


że ale, mamo, bo to nie  jest nasz samochód

czwartek, 13 czerwca 2024

Kosmicznie

Mamunia i Synuś Najstarszy (włączają po wieeeeeelu miesiącach przerwy Kultowy Serial "Starożytni Kosmici", by sprawdzić, czy po Ostatnim Razie doszli do siebie na tyle, by móc zgłębić dzieło bez Uszczerbku Na Zdrowiu).

Mamunia i Synuś Najstarszy (po dziesięciu minutach wysłuchiwania błyskotliwości typu: "Dowodem na to, że Celtowie palili ogniska w Beltain by odtworzyć światła, które widzieli, gdy kontaktowali się z Obcymi jest to, że jakieś tam plemię Indian południowoamerykańskich też paliło ogniska", ogłuszeni krzykiem błagających o litość szarych komórek, wyłączają telewizor).

Mamunia (ze współczuciem) - My to my. Wyłączymy sobie, albo wręcz w ogóle nie włączymy. Ale pomyśl o tym nieszczęsnym lektorze, który musi to do końca czytać. I to wszystkie sezony!

Synuś Najstarszy (pocieszająco) - No, nie, na pewno pozwalają mu robić przerwy. Na herbatkę. Na melisę. Na twarde narkotyki...

piątek, 31 maja 2024

Miłość (synowska) w czasach sesji

Królowa Matka ,(konyrolnie) - Synu, czy ty aby nie masz kolokwium?

Potomek Starszy (raczej lekko) - Mam.

Królowa Matka (drąży) - Ale zamiast pilnie pochylać się nad notatkami pokazujesz mi filmiki ze śmiesznymi zwierzątkami w internecie, tak?

Potomek Starszy - Mamo, nic z tego  kolokwium prawdopodobnie nigdy w życiu mi się nie przyda. A my tu tworzymy wspomnienia! I umacniamy naszą więź, co jest rzeczą bezcenną!


Tak, że tego. Jeśli Potomek Starszy wyleci ze studiów to wszystko przez tę więź.

poniedziałek, 20 maja 2024

"Mała draka w fińskiej dzielnicy" Marta Kisiel

Oto Mieczysława Żmijan, zwana Sławą. Sława lat temu parę opuściła Stare Deszczno, miasteczko, w którym się wychowywała, by wziąć się za bary z dorosłością i udowodnić - przede wszystkim sobie, ale swojej babci trochę też - że potrafi to zrobić. A teraz uświadamia sobie, że życie ją trochę (no dobrze - bardzo trochę) przerosło, dorosłość ją odrobineczkę zawiodła i okazuje się właśnie, że nie pozostawia jej wyboru - albo zamieszka pod najbliższym mostem albo wróci do rodzinnego miasteczka, do domu i do babci. To trochę źle, bo oznacza, że nie poradziła sobie, nie umie w dorosłość, że zawiodła. Ale i trochę dobrze, bo dom to, wiadomo, dom, to znane na wyrywki kąty, to przyjaciele z dzieciństwa, którzy znają człowieka jak nikt na świecie i babcia, no a jak babcia, to i ciepełko, i domowy rosołek, herbatka z miodkiem, jedyna w swoim rodzaju domowa atmosfera i magia. 

A jak tych babć jest kilka - bo to i własna, i te przyszywane!!! No, wtedy wiadomo, rosołku, bigosiku, klusek śląskich, dawanych z dobrego serca rad, szorstkiej czułości... wszystkiego tego jest więcej.

I magii. Magii też jest więcej.

W samym środku lata w sielskim miasteczku, w którym nie ma niczego interesującego, oprócz kopca niewiadomego pochodzenia oraz zabytkowej stodoły, w której największy podziw budzi fakt, że ta w ogóle jeszcze stoi, niespodziewanie wyrasta mała draka nie z tego świata, a pytania mnożą się jedno za drugim. Dlaczego fińskie domki są fińskie? Dlaczego w Starym Deszcznie nie ma ani jednego dyskontu? Skąd wzięły się szczuropodobne włochate malutkie kiwi grasujące na ulicach miasteczka, drapieżne i zębate? I jedna wielka, tajemnicza istota, zjawiająca się wraz z zorzą polarną? Dlaczego wszystko tu się układa? Dlaczego gdzie indziej się nie układa? A przede wszystkim – jakie tajemnice skrywają przed światem na oko nieszkodliwe i znane swym wnuczętom od urodzenia babcie z fińskiej dzielnicy?

Sława i jej przyjaciele muszą jak najszybciej znaleźć na te pytania odpowiedzi, bo pewne sekrety mogą kogoś kosztować życie.

Znowu.

Czyli krótko mówiąc - jest maj, jest kolejna premiera powieści Marty Kisiel (robi się z tego przyjemna tradycja - maj równa się premiera, przyklaskuję jej i wspieram duchowo z całego serca!), tym razem pod malowniczym tytułem "Mała draka w fińskiej dzielnicy", którą to książkę przeczytałam za szybko, co jest zresztą również tradycją, moją osobistą. Ściągam na Legimi, zamawiam w przedsprzedaży, czytam za szybko dławiąc się słowami niczym rzadkim przysmakiem, który się łapczywie pochłania, a potem czytam drugi raz, wolniej, ciesząc się dobrem literatury i dźwięczną frazą, i próbując oswoić zmagania głównych bohaterów samych ze sobą, z ich najbliższymi i z wszechświatem, i poukładać je sobie w głowie.

A potem piszę z tego oswajania i układania recenzję, albo jej nie piszę (mam kilka zaległych do napisania, a to, że się nie pojawiły nie oznacza, że książki zostawiły mnie obojętną, tylko że - podobnie jak Sławę Żmijan - przerosło mnie życie i zawiodła dorosłość, a że czasami tylko śmiechem i dobrą lekturą da się wyleczyć łzy  i dołek egzystencjalny, starczyło mi sił na zrobienie sobie okładu na duszę z książeczki, ale na to, by ją opisać już niekoniecznie).

I nie tylko sił. 

Ale prawdopodobnie i umiejętności.

Albowiem na jakimś poziomie, którego nie rozumiem, gdzieś tam bardzo głęboko albo bardzo wysoko, w chmurach, pisarstwo Marty Kisiel rezonuje w mojej... no, duszy. Nie jest to tajemnicą dla żadnego chyba czytelnika tego bloga, że to pisarstwo trafia mnie w samo miętkie. Bez względu na ogólną przyjazną i nieco zwariowaną atmosferę panującą w książkach Ałtorki, nieistotne, jak lekko opisaną, jak zabawną i jak pozornie beztrosko podaną ja na to, co jest pod spodem, na kłębiące się dramaty, trudne pytania, jeszcze trudniejsze odpowiedzi i wewnętrzną walkę bohaterów, zręcznie opakowane czasem w zabawne zdania, jestem wrażliwa niczym pies rasy  lagotto romagnolo na trufle. Czyni mnie to prawdopodobnie doskonałą czytelniczką i nie najlepszą recenzentką.

Recenzja bowiem to, wiadomo. Zasady ma. I nawet jeśli jest to recenzja bardzo w moim stylu ("och, jak mi się podoba!" - i ściana tekstu. "Och, jak mi się nie podoba!" - i ściana tekstu), niekoniecznie zgodna z idealnymi zasadami idealnych, popularnych w sieci i chętnie czytanych recenzji (czyli NIE ściana tekstu. Ściana tekstu nie jest idealna i nigdy nie będzie popularna, idealne recenzje są krótkie i eleganckie w formie), powinna ona zawierać chociaż krótkie uzasadnienie, czemu tak bardzo się podoba/nie podoba.

I ja to potrafię napisać, rzetelnie i sprawdzalnie. Co mi się podoba. Co mi się nie podoba. A nawet - dlaczego mi się podoba, i dlaczego nie podoba.

Ale dlaczego rezonuje? Dlaczego porusza jakąś dziwną strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia?

Nie, tego opisać nie potrafię. 

Więc może napiszę tylko, że Ałtorka zapowiadała "Małą drakę" jako swoją najbardziej pokręconą książkę, po prostu personifikację (książkonifikację?) wewnętrznego pierdolca.

A ja dostałam, elegancko opakowaną w pozłotko pierdolca i ałtorskiej szajby (bo tak, one tam są, i pierdolec, i szajba, obecne, żeby nie było), trochę słodką, trochę gorzką, a trochę słoną od łez opowieść o mocy przyjaźni i sile najgłębszej troski o drugiego człowieka, i o tym, jak bezcenne jest wsparcie w każdych okolicznościach, nie tylko wtedy, gdy to łatwe, gdy świat się uśmiecha, a życie układa jak miękki dywan pod nogami, ale i wtedy, gdy wokół czarna noc i to wsparcie jest jedyną iskrą w bezbrzeżnej ciemności.

I o miłości tak wielkiej, że pozwala odejść ukochanej osobie.

Odkąd skończyłam czytać nie przestaję się zastanawiać, czy bym tak umiała. Czy gdybym miała możliwość zatrzymania, w jakiejkolwiek postaci, w jakikolwiek sposób, ludzi, których kocham. Moją przyjaciółkę z dzieciństwa. Mamę. Babcię. Dziadka moich dzieci. Czy potrafiłabym pozwolić im odejść. Czy nie chciałabym zatrzymać ich, nieważne, jakim kosztem. Czy miałabym w sobie dość sił, by ich uwolnić.

I wszystko to, ci bohaterowie, których nie było w moim życiu jeszcze tydzień temu, a teraz już są, ta opowieść, ta szajba, pod którą kryją się fundamentalne pytania, wprawia coś w moim wnętrzu w drżenie.  I ja doskonale rozumiem, że innych czytelników niewykluczone, że  nie wprawia. Albo wprawia, tylko mniej, tylko bardziej, tylko co innego i inaczej. Że niektórzy się po prostu śmieją w trakcie lektury. A są pewnie i tacy, co się nudzą albo gubią w treści. I że ich nie przekonam, bo jak przekazać to rezonowanie, te drgania, ten ton idealnie trąconej struny? Nie da się. To tylko moja struna, i brzmi tylko w moich uszach, grając zrozumiałą tylko dla mnie melodię.

Mogę tylko napisać - sprawdźcie sami.

Może i dla was zagra.

piątek, 17 maja 2024

"Strażnik jeziora" Michał Zgajewski

"Strażnik Jeziora" Michała Zgajewskiego to debiutancki kryminał, który zabiera nas w mroczną podróż po Żywiecczyźnie roku 2017. W Żywcu znika bez śladu 16-letnia Emilia. Prywatny detektyw Norbert Krzyż dostaje zlecenie odszukania dziewczyny. Niestety, nim mu sie to udaje nad jeziorem Żywieckim zostają odkryte zwłoki Emilii, a Norbert staje - dość nieoczekiwanie - przed wyzwaniem rozwiązania brutalnego morderstwa. Co więcej, w tym samym czasie z domu znika główny podejrzany, Alan Węglarz, członek metalowej kapeli czerpiącej inspiracje ze słowiańskiej mitologii, i podobno chłopak zamordowanej, zaś jego rodzice zwracają się do Krzyża z prośbą o pomoc w odnalezieniu syna i oczyszczeniu go z zarzutów. 

Utrzymany w konwencji nastrojowego kryminału noir „Strażnik Jeziora” to debiut Michała Zgajewskiego i pierwsza część serii kryminalnej z Norbertem Krzyżem.

Jest to również powieść, która skłoniła mnie do sporządzenia pierwszego w moim życiu bingo. O, tego właśnie:

Pomocny ten rekwizyt recenzyjny zamierzam trzymać na pulpicie komputera i wrzucać tu z zaznaczonymi okienkami za każdym razem, gdy trafię na kolejną pozycję, reklamowaną jako odkrywcza i niekonwencjonalna, a upakowaną kliszami i schematami jak świąteczny makowczyk bakaliami. Jakaż to będzie oszczędność czasu i energii elektrycznej, pomyślcie tylko!

Bo czymże wabi nas (nienachalnie... hue, hue - żarcik) reklama?

"Ten autor to odkrycie!" - ogłasza reklama entuzjastycznie.

"Jezioro żywieckie!
 Słowiańska mitologia!
Detektyw o ciętym języku!" - zachwyca się dalej reklama.
 
"Prywatny detektyw, na którego nie czekaliśmy, a którego potrzebowaliśmy!" - entuzjazmuje się Wojciech Chmielarz.
 
No czy rzeczywiście - mówię chłodno ja i zamierzam rzecz udowodnić.
 
 
Pierwsza strona, samiuśki początek. Bohater, obudzony telefonicznie w środku nocy, patrzy w lustro. Jest baaardzo mocno wczorajszy, wieczorem obalił sporą ilość whisky i jeszcze nie wytrzeźwiał, ale, konstatuje, ma "bystre spojrzenie", więc luzik i spoko, siada w tym stanie za kółko i jedzie na miejsce zbrodni.
 
Tak! Tak! Totalnie to detektyw, którego potrzebowaliśmy! Bo kto by nie potrzebował kolejnego byłego policjanta po przejściach, porzuconego przez dziewczynę, zaniedbującego życie prywatne, zmagającego się z demonami przeszłości i nie bojącego się ryzyka, w biurze trzymającego zawsze butelkę whisky ("Pozwoliłem sobie na jeszcze jednego drinka, choć zazwyczaj w pracy nie piję.  - podkreślenie moje - Po paru minutach zrobiło mi się błogo. Wydawało mi się, że spadam, a potem już była tylko czarna otchłań - no, mocarny to musiał być alkohol, skoro osobę mocno zaprawioną w piciu wyprawił w czarną otchłań drugi drink!), a w trakcie śledztwa co jakiś czas obrywającego od kogoś po głowie ("Potem cisza, a na koniec ciemności pokochały mnie jak brata")?

Brzmi znajomo?

No raczej, a ja dopiero się rozkręcam!

A zatem, panie Krzyż (oraz autorze).

- Po pierwsze pieprzenie (pardą za mój klatchiański, ale trudno znaleźć na opisywaną czynność jakieś elegantsze określenie) dużo młodszych dziewczyn nie pomaga w rozwiązywaniu zagadki. Nie. Po prostu nie chce byś inaczej. Ja wiem, że to one chciały, pan się bronił, ale w końcu musiał ulec (ostatecznie okienko w Bingo się samo nie skreśli!), ale było to zupełnie zbędne i tak bardzo na siłę wciśnięte w wątek śledztwa, że oczy bolały patrzeć.

- Po drugie liczne zdania typu: "wszyscy gapili się na jej dupę. Ja też. Była zajebista" rujnują stylizowanie na Philipa Marlowe'a, które ktoś tu bardzo chciał osiągnąć, opisując z naciskiem trzydniowy zarost, podkrążone oczy i wymiętą stylówę oraz whisky w charakterze najlepszego przyjaciela gli... znaczy, detektywa.
 
- Po trzecie prowadzenie śledztwa metodą "To on! A, nie, to jednak nie on! To ona! Na pewno! Dlaczego? Bo tak! Albo nie ona! Powinienem powiedzieć policji, ale się na mnie zdenerwują... zresztą, to jednak nie ona. To raczej on, ale ten inny on, nie ten, co na początku. No i nie ten trzeci on, to już na pewno nie!" nie wyczerpuje znamion doskonale poprowadzonej intrygi ("To P.! On to przygotował! SMSy pojawiły się zaraz po naszej rozmowie""J. już nie żył. Byłem o tym przekonany niemal na sto procent." "E. nie jest mordercą. Wrażenie subiektywne, niczym nie poparte" - to są cytaty dotyczące trzech różnych osób, a w każdym wypadku objawienie pana detektywa jest z d... wziętym hołdem dla boga grafomanów oraz początkujących pisarzy, wielkiego Bo Tak)

Natomiast gdy trzeba użyć mocy logicznego myślenia nasz bohater się zawiesza i gubi oraz myli skutek z przyczyną ("Nikt nie będzie od pana wymagał działań sprzecznych z prawem". Pan prawnik mnie okłamał. Szczwany lis. Nie doceniłem go. Początek sprawy, a ja już zatajam dowód przed policją". - nie, geniuszu, fakt, że ty zataiłeś dowód przed policją nie oznacza, że prawnik cię okłamał, on tego od ciebie nie żądał, sam to zrobiłeś, z własnej nieprzymuszonej woli. "Trop, który mi podrzucił, wydawał się niewiele warty, ale trzeba go sprawdzić". - znaczy, chłopak wyśledził bezdomnego, którego podejrzewałeś cały czas, i to jest ten niewiele warty trop? "Nie zapytałem cię o najważniejszą rzecz. Jak on wyglądał?" - facet szuka podejrzanego, a gdy ktoś inny mu go znajduje zapomina zapytać, jak człowiek wyglądał. No nie mam więcej pytań normalnie).

- Po czwarte, czy ktoś mi może wytłumaczyć dlaczego policjanci w tej książce, gdy widzą kogoś niebezpiecznego celują mu w klatkę piersiową, a nie w nogi? Możliwe, że się mylę, w końcu nie robiłam researchu do pisania kryminału (i nie wykluczam, że nie ja jedna), ale widziałam w kinie, że policjanci zauważając, że obserwowany podejrzany sięga za pazuchę najpierw ostrzegawczo wrzeszczą, a nie bez uprzedzenia przesuwają po nim serią niczym Rambo po wrażych siłach Vietkongu, tak jak ci tutaj. Co za tym idzie, tutejsi policjanci zabijają ludzi na służbie cały czas (ludu Żywca! Zachowaj ostrożność w kontakcie z lokalnymi przedstawicielami organu wykonawczego władz państwowych i samorządowych!), chyba specjalnie po to, żeby pany detektywy mogły mieć traumę i leczyć ją za pomocą alkoholu i tabletek ketonalu popijanych ciepła colą.

- Po piąte, gdzie jest ten cięty język, którym mnie tak kuszono? Bo fakt, że bohater już nie tylko rozmawiając Szorstkim I Prostym W Obejściu Kumplem Gliniarzem, ale nawet mówiąc sam do siebie używa wulgaryzmów to trochę przymało. Poza tym mamy po prostu masę zdań bardzo krótkich - znaczy, co ja mówię, jakich zdań! - ...równoważników zdań, mających, być może, sugerować natłok myśli w bystrym, bardzo bystrym umyśle głównego bohatera ("
Nic z tego. Naukowy bełkot. Etymologia terminów, ludowe podania. Interpretacje etnograficzne. Typowa akademicka breja").

- Po szóste, nad wspaniałym językiem autora nikt się, na szczęście, nie unosił w żadnej reklamie, co w najmniejszym stopniu nie oznacza, że zdania  typu "gdybym się bardziej postarał, dziewczyna mogłaby żyć. Tak samo policja". "Nabrałem powietrza do ust" . "Galant (to nazwisko, przyp. moje) uśmiechał się spod przymrużonych powiek". "Moja potylica zaskowytała", jak również ortografy ("Na jego czole lśniły stróżki potu", "na daremno") powinny się znajdować w książce renomowanego wydawnictwa. No, chyba, że Agora zwolniła korektorów i redaktorów nie tylko z działu prasowego, ale w ogóle wszystkich.

- Po siódme finałowy monolog-spowiedź sprawcy ... serio???  Wygląda to tak, jakby autor nie wierzył, że czytelnik sam z siebie wszystko zrozumie i musiał mu wszystko wyłożyć metodą "siadamy w ciasnej, zamkniętej przestrzeni i sprawca mówi. Spowiada się. Opowiada. I tłumaczy wszystkie swoje motywy. Co do jednego. Ze szczegółami". Ja się nawet znęcać nad tym nie będę, ja tylko napiszę, że tak się po prostu nie robi.
 
 - Po ósme - chaos. Całość niestety psuje jeden wielki chaos. Myślę, że autor trochę stracił kontrolę nad swoją historią (np. - akcja rozgrywa się w ciągu kilku dni, co najmniej połowę tego czasu bohater jest chory, ma gorączkę, dreszcze, boli go głowa, łamie go w kościach, czuje się rozbity. No, chyba, że autor potrzebuje go do jakiegoś efektownego mordobicia. Wtedy bohater zmartwychwstaje, dokonuje Aktu Sprawiedliwości, nie przeszkadzają mu w tym ani wysoka gorączka, ani rozsadzający głowę ból. A kilka stron dalej ponownie smarka, excusez, w chusteczkę i przeszukuje gabinet w poszukiwaniu aspiryny, której całe pudełko zdążył pożreć w poprzednim rozdziale). Trudno jest  uwierzyć w powiązania pomiędzy kolejnymi wątkami, które mnożą się w iście zawrotnym tempie, oraz kolejnymi bohaterami, którzy wyskakują niczym króliki z kapelusza. Niektóre zwroty akcji były tak nieprawdopodobne, że zakłócały odbiór całości, niektóre nie chciały się skleić mimo podjętych prób raczej kulawego tłumaczenia, jak choćby ten - bohater idzie do klubu na koncert zespołu, w którym grał zaginiony Alan, w trakcie koncertu ktoś mu dosypuje czegoś do drinka. Bohater traci przytomność, ktoś go wyprowadza z klubu, ktoś pomaga dostać się do domu. Nazajutrz okazuje się, że barman, który dosypał jakieś świństwo do kufla naszego detektywa, zniknął. "Myśli pan, że chłopak zatrudnił się u nas na jeden dzień, żeby panu coś dosypać?" pyta przejęty szef baru, no i a jak! Pewnie, że Norbert, nasz z Columbo łamane przez Poirot, tak myśli! I to mimo faktu, że jeszcze w południe dnia poprzedniego nie miał pojęcia, że pójdzie na ten koncert, więc tajemniczy barman był przy okazji jasnowidzem. Próby wyjaśnienia tej... nieścisłości owszem, pojawiają się w książce, ale są tak naciągane, że bez trudu można by wystrzelić za ich pomocą całkiem spory obiekt na orbitę okołoziemską

Unikalnego poczucia humoru też nikt nie obiecywał, ale z kronikarskiego obowiązku donoszę, że parsknęłam pod nosem trzy razy. Za pierwszym razem w momencie, gdy Norbert analizował swoją drogę zawodową ("Powinienem zostać psychologiem. Dopiero teraz odkryłem własne predyspozycje". - i nie, to nie była ironia, on tak poważnie), za drugim przy "Żadne dziewczę z mazurskich slumsów nie będzie mnie dymać" - przyznam, ze mazurskie slumsy mnie pokonały - i raz, tym razem szczerze, przy "Myślałem, że jest bystrzejszy. Może jako śledczy nie zrobi kariery, ale dałby radę w prewencji. Ktoś musi rozganiać te wszystkie nielegalne zgromadzenia", tak więc Przypadkowość-Celowość 2:1.

Oprócz tego mamy głębokie rozważania o Obowiązkach Rodzicielskich ("Pomyślałem o Jessice. O tym, że będzie wychowywać się bez ojca. Kto ja ochroni przed niegodziwością tego świata?" - no, wiecznie zawiany facet, wulgarny i niestabilny, jak również wykonujący niebezpieczny zawód to idealna opcja, co może pójść nie tak?) oraz dowód na to, że pan detektyw nie zostając psychologiem faktycznie minął się z powołaniem ("Nie miałem wątpliwości, że panująca tu aura doprowadzała do szaleństwa. Do tej tezy pasował mi Alan ze swoim epizodem psychotycznym". - wszystkie osoby mieszkające w domach z widokiem na Jezioro Żywieckie powinny mieć się na baczności! Skoro Alan dostał od tego epizodu psychotycznego, kto z was jest bezpieczny?).

No i mamy obiecany wątek słowiański.

Mój ty borze zielony oraz smutku cichy.

Wątek słowiański pojawił się w "Strażniku jeziora", ponieważ słowiańskość ostatnio jest modna i można śmiało założyć, że jej użycie podbije sprzedaż. Mamy więc całe kilka definicji z Wikipedii, wymyślonego autora wymyślonej książeczki o duchowości Słowian, która budzi w jej czytelnikach chęć mordu

("- Istnieją ludzie, którzy nie potrafią odnaleźć się we współczesnym świecie. Powrót do korzeni, do świata, który wydaje się prostszy, a jednocześnie ma w sobie jakąś tajemnicę, może być dla nich początkiem czegoś wielkiego. Tylko trzeba wskazać im drogę. Należy do nich dotrzeć i ich zagospodarować. 
 Pomyślałem o Alanie. Zgodnie z tezą Trzcińskiego mógłby być mordercą". - dlaczego? Serio pytam. Z czego można to wywnioskować? Co w słowach Trzcińskiego - autora słowiańskiej książeczki - pozwala naszemu Norbertowi wydedukować, że Alan może być mordercą? Jakim cudem nasz wybitny detektyw dodał sobie dwa do pięciu tak, że wyszło mu szesnaście, więc hura, tak myślałem, więc tak być musi? Unosi się potem "Panie doktorze, czy nie dociera do pana, że napisał pan książkę, która pchnęła kogoś do zbrodni?!", a ja nie widzę związku, jakby cała ta rozmowa składała się z dowolnie zestawionych zdań)

i grafiki na profilach fejsbukowych ofiar, przedstawiające dziewczyny upozowane na słowiańskie demony, które to grafiki mają taki związek ze sprawą, że żaden, za to pomagają bohaterowi rozwiązać zagadkę, albowiem tak. Jeśli by ktoś, skuszony reklamą, chciał przeczytać "Strażnika jeziora" ze względu na obiecane wątki słowiańskie i świeże do nich podejście... cóż, niech się szykuje na spore rozczarowanie.

Zapewne nie wynika to z powyższej recenzji, ale to nie jest książka z serii "Czytam, żebyście wy nie musieli". Czyta się ją szybko, zagadka jest ciekawa, a język - pomimo kilku potknięć i nadużywania równoważników zdań - poprawny. Może nawet zerknę kiedyś, i bez przykrości, na część drugą, gdy ta już powstanie, żeby sprawdzić, czy Norbert dorósł, a autor wyrwał się z zaklętego kręgu klisz, zużytych szablonów, zgranych motywów i wysiłków, by stać się polskim Chandlerem.

Ale z szumnie obiecywanych w reklamie rzeczy dostałam tylko jezioro i naprawdę interesującą historię jego powstania.

Tak, jezioro było super.