sobota, 22 marca 2025

Pompon Młodszy jest... cóż, zawsze sobą

Pompon Młodszy (nadbiegając ku Macierzy w hożych podskokach i z hantlem w wątłej rączynie) - Mamo, czy możemy się tak umówić, że ty będziesz nas odpytywać z historii, a ja w tym czasie będę ćwiczył?

Królowa Matka (stanowczo, wręcz brutalnie) - Nie.

Pompon Młodszy - Dlaczego?!

Królowa Matka (starannie modulując głos tak, by ironia była zaledwie ociupinkę wyczuwalna) - Bo nie będę mogła się skupić na Rewolucji Październikowej i Romanowach, rozproszona przez twoje boskie ciało.

Pompon Młodszy (niezłomnie optymistycznie; z wprawą sugerującą wieloletnie doświadczenie prześlizgując się nad matczyną ironią) - O, wow! Już dostaję komplementy jak Kacper, a ćwiczę dopiero jeden dzień!


No.

Strach pomyśleć, co będzie za tydzień normalnie!

niedziela, 9 marca 2025

O rzeczy niemożliwej

Potomek Młodszy - Wiesz, śniło mi się, że w naszym ogródku wylądowali kosmici. Zaparko... no, umieścili swój pojazd za bramką i weszli do ogródka, i poprosili cię, żebyś zapozowała im do zdjęć. No i pozowałaś, a to wsparta o drzewko, a to pochylona nad kwieciem,  a to zapatrzona romantycznie w przestrzeń, a w czasie tego pozowania powiedziałaś do mnie: "I mamy właśnie dowód na to, że istnieje życie pozagrobowe", chociaż nie wiem, z czego wysnułaś ten wniosek..

Mamunia (prześlizgując się z doskonałą obojętnością nad kosmitami w jej ogródku i życiem po śmierci; z powątpiewaniem) - Pozowałam im do zdjęć...?

Potomek Młodszy (rozpromieniając się jak Słoneczko Mamusi, którym - rzecz jasna - jest) - No i to była jedyna rzecz, która wydawała mi się w tym śnie kompletnie niewiarygodna!


Skarb najmilejszy, jak on zna swą rodzicielkę 😆.

piątek, 28 lutego 2025

Przedmaturalnie. Bardzo, bardzo, BARDZO przedmaturalnie

Potomek Młodszy (pogodnie) - Wiesz co, mamo, pani napisała nam na stronie, że nikt nie zrobił prawidłowo pierwszego zadania z wczorajszej klasówki. Ale mnie to nie dotyczy, bo (rozjaśniając się jak latarnia morska w Faros, tylko bardziej) ja go W OGÓLE nie zrobiłem!


Cóż.


Odliczanie do "znów za rok matura" za trzy... dwa... jeden...

piątek, 21 lutego 2025

Serialu odcinek kolejny, czyli "Ciotka Zgryzotka" Małgorzata Musierowicz

Od pewnego czasu zastanawiam się, do kogo kierowane są ostatnie książki Małgorzaty Musierowicz i wychodzi mi, że co prawda autorka twierdzi, że jej "targetem" są nastolatki, ale tak naprawdę są to czytelniczki 30, 40 oraz 50+, te, które zaczynały swoją przygodę z Jeżycjadą lata temu i teraz traktują Borejków jak starych znajomych, do których się wpada w odwiedziny, by pogadać o starych, dobrych czasach. Ci znajomi się zmienili, a czasem bardzo brzydko zestarzeli, ale albo się tego nie widzi (bo to przecież ulubieni znajomi), albo im wybacza (bo to przecież ulubieni znajomi), albo się cierpi, lecz czyta (bo to ta nasza młodość).

W nowych, zwłaszcza młodych czytelników trudno mi uwierzyć z dwóch powodów - po pierwsze mniej więcej do tomu siódmego ("Noelka") Jeżycjadę można było czytać nie po kolei - wiem, bo sama tak ją czytałam. Każdy tom miał jedną, konkretną bohaterkę, dobrze opisaną i osadzoną w równie dobrze opisanych realiach, kogoś, z kim można było się identyfikować (lub nie), której pobudki się (chociaż w minimalnym stopniu) rozumiało, i opowieść o której zamykała się w jednym tomie. Owszem, pojawiali się tu i ówdzie bohaterowie tomów poprzednich, ale w niczym nie utrudniało to zorientowania się w historii konkretnej części sagi. Tomy 8-12 od biedy również można było tak czytać, chociaż obecność Borejków stawała się coraz bardziej dominująca. Od tomu 13 (z pominięciem "Kalamburki") saga zmieniła się w telenowelę (są tomy, które kończą się określonego dnia, powiedzmy 30 czerwca, a akcja tomu następnego zaczyna się 1 lipca). Młoda czytelniczka, która zainteresowana tytułem sięgnie po "Zgryzotkę"




nie zrozumie z niej nic, zwłaszcza, że autorka potrafi robić nawiązania do poprzednich części w rodzaju: "XY, podrapany po przedzieraniu się przez pamiętne jeżyny" (które to pamiętne jeżyny dla nawet dla czytelnika znającego Jeżycjadę czasem bynajmniej pamiętne nie są, osobie, która poprzedniego tomu nie czytała nie mówią nic zgoła).

Telenowela to, wiadomo, telenowela, trzeba czytelnikowi opowiedzieć, co się działo wcześniej, bo może przeoczył, więc ostatnie tomy ("Zgryzotka" nie jest tu wyjątkiem) puchną od maili i opowieści, streszczających wcześniejszą akcję. Tytuły mają coraz mniej wspólnego z książkami, których dotyczą (ach, gdzie są czasy błyskotliwych, inteligentnych tytułów w rodzaju "Opium w rosole" czy "Kwiat kalafiora"!!!), a nastoletnie bohaterki stają się coraz mniej istotne, bowiem ich pojawienie się jest jedynie pretekstem do odwiedzin u Borejków.

I to drugi powód, dla którego nie bardzo wierzę w nastoletnią czytelniczkę*, która przeczyta ten tom Jeżycjady, zachwyci się i runie, by poznać resztę, jak ja swego czasu, pacholęciem będąc, runęłam po zapoznaniu się z "Kwiatem kalafiora" (tak, nie zaczynałam prawilnie od pierwszego tomu). Oto w "Zgryzotce" mamy Norę, dziewczyna przedstawiona jest jako córka Patrycji i Floriana Górskich (kto to w ogóle jest?), przebywającej pod koniec wakacji u ciotki w "osławionej Ruince" (dlaczego osławionej?!), która to ciotka cierpi na zaawansowaną logoreę i wyrzuca z siebie w tempie karabinu maszynowego teksty typu: "Dorota piecze pilnie co drugi dzień, obawiam się, że Józinek zacznie tyć zaraz po ślubie i zgrabny junak, którego tak zdrowo żywiłam i tak starannie hodowałam, zamieni się w jednego z tych zapyziałych mężusiów o zatartych rysach twarzy i oczkach jak dwie porzeczki. Plus oponka. (...) Mojemu Markowi jak zwykle nie udało się wyrwać z kliniki. Niewdzięczna ludzkość uparcie zapada na zdrowiu jak zwykle wtedy, gdy pan ordynator ma jechać na zasłużony urlop".

I oto ja wiem, kto to jest Patrycja i Florian, Dorota i Józinek, Ida i "jej Marek", wątpię atoli, by połapała się w (zbyt) licznych i - z jej punktu widzenia - przypadkowo wymienianych imionach nie zaprawiona w bojach jeżycjadowych młoda czytelniczka. A jesteśmy dopiero na dwudziestej stronie.

Potem jest niewiele lepiej. Ida rozwija swoją logoreę także na piśmie, bo jakoś trzeba streścić poprzednie tomy i to, co się między nimi działo, bohaterów robi się coraz więcej, coraz więcej, bo to i rodzice Nory, i ciotunie, dziadkowie, kuzyni, żony i narzeczone kuzynów, a wszyscy...

...a wszyscy STARSI od rówieśniczek podobno docelowego targetu o od ośmiu (kuzyn Ignacy) do sześćdziesięciu siedmiu (dziadzio) lat, i wszyscy otrzymują znacznie więcej miejsca dla siebie niż nastoletnia bohaterka. Ba! Ona nawet tytułu własnego nie dostaje, bo ciotką Zgryzotką nazywają wszyscy (bezsensownie, bo jakież ona ma zgryzoty?) Idę de domo, oczywiście, Borejko. Jeżeli jesteście w stanie wyobrazić sobie nastolatkę, entuzjastycznie odnoszącą się do powieści, w której co najmniej równie dużo, a prawdopodobnie więcej niż o nastoletniej bohaterce dowiadujemy się o jej mamusi i tatusiu, o dziadziu nie wspominając, to gratuluję wyobraźni. Szczerze. Ja nie potrafię.

A w "Ciotce Zgryzotce" mamy i zaręczyny kuzyna, i narodziny dziecka drugiego kuzyna, i przygotowywanie wesela, i samo wesele, i zagubienie dziadzia w lesie, i rozmowy dziadzia, babci i mamusi Nory o literaturze (Nora w nich nie uczestniczy, ba, w ogóle jej wtedy nie ma w domu), i wewnętrzne rozważania mamusi Nory, i maile, dużo maili cioć Nory, i gdzieś tam, na uboczu, samą Norę wraz z jej nieszczególnie przekonującą i pozbawioną już nie ognia, ale ogieńka, historię jeszcze-nie-romantyczną. Jak na powieść dla nastolatek IMHO przymało.

O, zdaje się, że sama sobie odpowiedziałam na własne pytanie. Książki Małgorzaty Musierowicz są dla wiernych wielbicielek, którym nie przeszkadza przeistoczenie się ich ulubionego cyklu w brazylijską telenowelę. Dla tych, które po prostu wpadają do Borejków z wizytą. Niektóre wyjdą z tej wizyty zachwycone i ogrzane borejkowskim "ciepełkiem" i wspomnieniami, niektóre się wynudzą, niektóre zadumają się, jak bardzo Borejkowie się zmienili, niektóre boleśnie rozczarują, niektóre przeczytają, bo czemu nie, ale ucieszą się, że rzecz wypożyczyły i nie wydały na nią pieniędzy, bo już nie chcą (z wielu powodów) mieć kolejnych tomów na półce.

Nikomu innemu nie polecam "Ciotki Zgryzotki" nie dlatego, że jest to pozycja nieszczególnie porywająca/ zła/ nudna/ literacko beznadziejna (niepotrzebne skreślić), tylko dlatego, że nie ma sensu, by czytał ją ktokolwiek inny.

No, chyba, że miałby sporo czasu, żadnych innych książek pod ręką i byłby ciekaw, czy nie przesadziłam i czy coś zrozumie z telenoweli, zapoznając się z jej ostatnim (chwilowo) odcinkiem.




*mam na myśli czytelniczkę, dla której "Zgryzotka byłaby pierwszym spotkaniem z Jeżycjadą, w taką, która zna to uniwersum i je lubi owszem, z niejakim trudem, ale wierzę.


piątek, 31 stycznia 2025

"Fresk" Magda Szabó

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze brałam udział w internetowych dyskusjach natrafiłam na zażartą wymianę zdań na temat jakiegoś konkursu literackiego. Prezentowane w konkursie pozycje miały spełniać liczne wymagania, których nie pamiętam, poza tym jednym jedynym - książka miała być jednotomowa, zaś tom miał się zamknąć w 250-270 stronach, ale na pewno nie mógł przekraczać stron  trzystu (to znaczy, wymagania podawały ilość arkuszy druku, ale w przeliczeniu wychodziło właśnie trochę mniej niż 300 stron).

Mujeju, co się w tej dyskusji działo!!! Ale jak to tak, jeden tom. Ale że czemu maksymalnie trzysta stron. No tak przecież niedasie, absolutnie niedasie, trzysta stron na zarys fabuły, wprowadzenie, prezentowanie bohaterów i jakąś akcję jeszcze?! Ęposibl! Pięćset to absolutne minimum! No, czterysta, jak się wyrzuci opisy przyrody oraz wnętrz. Ale poniżej - no, sorry, nie, co za durny konkurs, przecież na tych 270 stronach nijak nie da się zbudować napięcia!!! No i podajcie CHOCIAŻ JEDEN PRZYKŁAD pełnokrwistej, trzymającej za gardło powieści, która ma 250 stron, przecież takich nie ma!

Zawsze, gdy natrafiam gdzieś na odpryski podobnych opinii myślę sobie o Magdzie Szabó i stojących na moich półkach cieniutkich książeczkach jej autorstwa (a tylko dwie z siedmiu nie miałyby szansy zakwalifikować się na powyższy konkurs ze względu na przekroczenie wymaganej objętości). O książeczkach napakowanych, kipiących, przelewających się chwytającymi za gardło emocjami.

Chociaż są cieniutkie.

I nie mają obrazków.

A bywa, że i dialogów.

Jak chociażby



Konstrukcja " Fresku " osnuta jest wokół pogrzebu. Po wielu latach spędzonych w zakładzie dla osób chorych psychicznie umiera Edit, żona kalwińskiego pastora, od dawna chorująca na schizofrenię. Na pogrzeb zjeżdża cała rodzina, także ta, której nie chciałoby się widzieć na oczy, ale tego absolutnie powiedzieć na głos nie można, bo jakże to, pastor, wzór dla wiernych, moralny drogowskaz, co by ludzie powiedzieli, to mała miejscowość, wszyscy się tu znają, dniem i nocą śledzą człowieka dziesiątki oczu, więc trudno, zaciśnie się zęby i jakoś zniesie przez te dwa dni matkę zmarłej, i może nawet Annuskę...

A, nie. 

Annuski nie.

Annuska jest zakała rodziny. Czarną owcą. Nie mówimy o niej. Nie wymawiamy nawet jej imienia, niech będzie przeklęta. Sprzeniewierzyła się. Okazała nieposłuszeństwo. Przeciwstawiła się własnemu ojcu, a więc i Bogu ("Jak dobrze, że jedno z nich zostanie potępione, drugie zaś zbawione; nawet zbawienia nie można by znieść razem z Annuską”). Zeszła na złą drogę. Nigdy nie poprosiła o wybaczenie („Ani kąska dla Annuski przy jego stole, dopóki się nie upokorzy przed Bogiem i przed nim”)! Ale przecież Annuska dziewięć lat wcześniej uciekła z domu, nie pisała, owszem, wie o śmierci matki, wypadało ją powiadomić (no bo co ludzie powiedzą!), ale  jej ponowne pojawienie się zdaje się być nieprawdopodobne, przecież chyba by się nie odważyła?

Annuska się odważa. A jej przyjazd doprowadza do wyciągnięcia z rodzinnych szaf wszystkich, nader licznych i nie tak bardzo rozsypujących się w proszek szkieletów .

„Fresk” jest prozatorskim debiutem Magdy Szabó, nosi też wyraźne ślady typowego dla niej, literackiego stylu, tego autorskiego DNA, dla którego charakterystyczne pozostają subtelnie, między wierszami, delikatnymi muśnięciami słowa przedstawiona beznadziejna szarość komunizmu, odległy od małego, dusznego miasteczka Budapeszt i dopełniające się opowieści osób dźwigających rodzinne tajemnice. Czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji bez uprzedzenia, tak, jakby sam był członkiem rodziny przyjeżdżającym na pogrzeb i sam z siebie, bez żadnego tłumaczenia wiedział, kto to jest Arpad, a kto Rosie, i o jaką łyżeczkę może się upominać Annuska, o ile ośmieli się przyjechać. Fascynujące jest, że pod koniec powieści czytelnik rzeczywiście to wszystko wie. Na pozór bez żadnych autorskich zabiegów, bez żadnego wyjaśniania, bez jednej osoby, która drugiej osobie opowiada o trzeciej osobie, który to zabieg znajduję nader powszechnym w jakże licznych współczesnych bestsellerach.

Oraz czy użyłam słowa "akcja"? Cofam je, akcji tu właściwie nie ma, gdyby się troszkę uprzeć można by uznać, że Magda Szabó we "Fresku" przestrzegała z żelazną konsekwencją zasady trzech jedności, całość powieści rozgrywa się w ciągu dwóch dni, w tym samym miejscu, w zamkniętym gronie kilku osób, a przecież ma się wrażenie, że przed oczami czytelnika została z rozmachem namalowana panorama losów całej rodziny, całego miasteczka, a wszystko to na tle losów całego kraju, Śmierć matki Annuski to tylko pretekst do opowiedzenia wielowymiarowej historii o destrukcji rodziny, która we „Fresku” chyli się ku upadkowi. W tej powieści nic nie dzieje się bez przyczyny, nie ma nawet jednej zbędnej osoby, każda jest po coś, każda jest soczewką, przez którą - pod różnymi kątami, z różnych perspektyw i w różnym świetle - możemy obserwować powolny rozpad rodziny, w której głęboko konserwatywny ojciec (żadnych prezentów, ani na Gwiazdkę - cieszymy się, że Pan się narodził, czy to mało?, - ani na urodziny. Żadnych obrazów na ścianach. Żadnych ładnych przedmiotów, przedmioty mają być użyteczne. Żadnych zbytków, dlaczego nakryłaś na porcelanie do obiadu przed pogrzebem matki, czyżby stało się coś szczególnego? Żadnej choinki, to takie katolickie) potrafi zdominować cudze życie, aż wreszcie doprowadzić ją do rozsypki.

Magda Szabó jest wybitną portrecistką. Wszystko jest istotne w malowanych przez nią portretach -  najdrobniejsze gesty, spojrzenia, najmniej pozornie znaczące słowo, a nawet milczenie. Doskonały jest chwyt autorki, aby narrację po kolei prowadził ze swego punktu widzenia każdy z członków rodziny (oraz kilku osób pobocznych, a w życiu rodziny nieustannie obecnych). I tak okazuje się, że każdy ma naprawdę złe, a zazwyczaj także całkiem mylne zdanie o pozostałych. Inaczej widzi dokładnie te same wydarzenia, inaczej działa jego pamięć, jak na dłoni widać, jak się okłamuje, jak usprawiedliwia, jak się rozgrzesza, obwiniając innych o wszystko złe, co go spotkało.

Uwielbiam to w powieściach Szabo. Niby nic się w nich nie dzieje - a jednak dzieje się mnóstwo. Niby powinien się człowiek nudzić - a nie nudzi się wcale. Niby powinien się gubić w natłoku  obco brzmiących imion (ach, ten węgierski zwyczaj podawania najpierw nazwiska, potem imienia, jakże go wielbię i jak wiele literackich chwil zawieszenia mu zawdzięczam :D!) - a się nie gubi. Idzie za autorką tam, gdzie ta zechce go poprowadzić, poprzez ten duszny świat, w którym pod pozorami pobożnego, skromnego życia buzuje nienawiść, w którym bicie dzieci i wszelka przemoc psychiczna są na porządku dziennym, a nie kochający się ludzie ukrywają swój brak miłości pod przeróżnymi maskami... by odkryć, że to, co brał za pewnik pewnikiem bynajmniej nie jest, a na koniec zostać z pytaniami, na które nie dostaje jasnej odpowiedzi i odpowiedziami, które musi sam sobie ułożyć w głowie (jak na przykład - czy i do jakiego stopnia za stan zmarłej pastorowej, którą "dziewiętnastoletnią (...) jeszcze w dniu ślubu trzeba było wybić, żeby poszła do urzędu stanu cywilnego” odpowiadało życie, do którego ją zmuszono, z fanatycznym, niezdolnym do kompromisu mężem, w domu pozbawionym miłości? Czy naprawdę była tak chora, czy dopiero stała się chora?).

Doskonała powieść, prawdziwa literatura, która broni się z każdej możliwej strony, i której siły oddziaływania nic nie jest w stanie osłabić.

sobota, 28 grudnia 2024

"Boska proporcja" Piotr Borlik

środa, 18 grudnia 2024

O błędach

 Królowa Matka (pełnym głosem) - A teraz, jak również w ogóle, słuchamy mamusi, LADIES AND GENTLEMENS! I uwaga! Zrobiłam błąd! Kto mi powie, jaki?


Pompon Starszy (życzliwie i pomocnie) - Urodziłaś nas?


KURTYNA, DUŻO KURTYN.

środa, 11 grudnia 2024

O sztuce przyjmowania komplementów

Potomek Młodszy (po pytaniu Królowej Matki, czy jakaś jego uwaga skierowana do wyż.wym. była komplementem; z goryczą) - Komplement!!! Po tym, jak ci powiedziałem, że moim zdaniem masz idealne kształty, a ty odpowiedziałaś: "Idealnym kształtem w naturze jest kula, to znaczy, że przypominam ci kulę, czyli mówisz, że jestem gruba?" W ŻYCIU ci już komplementu nie powiem!!!

Znaczy, nagrabiła sobie Królowa Matka...


Oraz - KURTYNA.

sobota, 30 listopada 2024

O związkach. Odsłona kolejna (i NA PEWNO) nie ostatnia

Pompon Młodszy (z wyczuwalną ironią w głosie) - Bo dla Tatiany (koleżanki z klasy, przyp. KM) to chłopak zaczyna się od metra osiemdziesiąt...

Królowa Matka (z niewinnym zaciekawieniem) - A gdyby dla jej wymarzonego chłopaka dziewczyna zaczynała się od metra siedemdziesiąt, to Tatiana się łapie?

Pompon Młodszy (po chwili namysłu) - Ona ma jakieś metr pięćdziesiąt, ale to chyba nie ma znaczenia. Tatiana twierdzi, że wzrost u dziewczyn się nie liczy.

Królowa Matka (ciut sarkastycznie) - Aha. A czy Tatiana ma jeszcze jakieś wymagania wobec chłopaka idealnego?

Pompon Młodszy - Kasę ma jej dawać.

Królowa Matka (z niezdrowym, co będziemy ściemniać, zainteresowaniem) - A w zamian za tę kasę i porywającą powierzchowność Tatiana oferuje...?

Pompon Młodszy (rzeczowo) - Nic. Po prostu facet ma się wpasować w jej wizję, jej wizja to bankomat, metr osiemdziesiąt, bez żadnych zainteresowań.

Królowa Matka (troszkę słabo) - Nie wróżę jej zatem oszałamiających sukcesów na rynku matrymonialnym...

Pompon Młodszy (pobłażliwie) - Mamo, no co ty! Jej brat, Eugeniusz, chodzi do...

Królowa Matka (przerywając Dzieciomtku równie gwałtownie, jak niegrzecznie) - Jej brat ma na imię Eugeniusz?!

Pompon Młodszy (odrobinę spłoszony) - No, tak...

Królowa Matka - Ale... Tatiana i  Eugeniusz? SERIO?!

Pompon Młodszy (popatrując na rodzicielkę niepewnie) - No... tak?

Królowa Matka (nie będąc tak od razu zdolną do otrząśnięcia się z literackich skojarzeń) - Dobry Boże.

Pompon Młodszy (uznając, że najlepiej będzie powrócić do przerwanej opowieści) - ...więc, Eugeniusz chodzi do VIII B i ona już miała chłopaka z tej klasy.

Królowa Matka (ironicznie) - Spełniał jej wyśrubowane wymagania?

Pompon Młodszy - Ma z metr dziewięćdziesiąt.

Królowa Matka (tonem osoby dogłębnie zainteresowanej) - Ale że jest jej chłopakiem wiedział, czy zapomniała mu o tym wspomnieć?

Pompon Młodszy (zgorszony do głębi) - Ależ oczywiście, że wiedział! Byli parą jeden dzień, a potem on o tym... eee... zapomniał. Przypomniał sobie miesiąc później, a na drugi dzień ona z nim zerwała.


I cóż w tym dziwnego.

Przecież przez cały miesiąc spełniał tylko jeden warunek :D.

niedziela, 24 listopada 2024

"Zabij mnie, tato" Stefan Darda

A kto tu przyszedł? Pani maruda, niszczycielka dobrej zabawy, pogromczyni uśmiechów dzieci...!

...czyli znowu przeczytałam książkę z oszałamiającą ilością gwiazdek (na Lubimyczytać - 7,2 na 10, Nakanapie - aż 8 na 10), poczułam wewnętrzną potrzebę, by się z tą wywindowaną (moim zdaniem) oceną pokłócić, i do was z tym przychodzę.

A już zwłaszcza dlatego przychodzę, że przeczytałam tę książkę TAKŻE z powodu gwiazdek (cóż chcecie, jestem stara, ale wciąż pełna naiwnej ufności niczym to bezbronne dziecię) i doznałam (kolejnego) rozczarowania - nie wykluczam, że po jeszcze kilku podobnych doświadczeniach moja pacholęca ufność w końcu ulegnie ostatecznemu uwiądowi.


 
"Zabij mnie, tato" - zapowiada szumnie wydawca - to powieść trzymająca czytelnika w niepewności od pierwszej do ostatniej strony. Stefan Darda umiejętnie buduje napięcie i kreśli psychologiczne portrety bohaterów, sprawiając, że nie można oderwać się od lektury".

No czy rzeczywiście, Drogi Wydawco, odpowiadam ja, zgrzytając zębami.

Tytułem wprowadzenia:

Emerytowany policjant, Zdzisław Mokryna, w poszukiwaniu wytchnienia i spokoju osiada w Rykowie, przytulnym, małym miasteczku, gdzie życie toczy się powolutku i wszystkie leniwie następujące po sobie dni nie bardzo różnią sie od siebie. Początkowo ma zamiar żyć trochę w izolacji, nie nawiązując z nikim bliższych kontaktów, ale niemalże w dniu przybycia do Rykowa poznaje Kamila Szykowiaka, właściciela małej rodzinnej pizzerii, szczęśliwego męża i oddanego ojca. Między mężczyznami od razu nawiązuje się nić sympatii, która wkrótce przeradza się w prawdziwą przyjaźń. Obejmuje ona także rodzinę Kamila - żonę Izę i trzy jego córki, dla których Mokryna staje się ulubionym wujkiem.

Pewnego dnia jednak spokojne życie rodziny Szychowiaków rozsypuje się jak domek z kart. Najstarsza córka Szychowiaków, trzynastoletnia Wiktoria wraz z dwiema młodszymi siostrami wraca ze szkoły. Gdy - już w pobliżu domu - dziewczyna spotyka znajomych. zostawia siostry nakazując im, by dalej poszły same. Te jednak nigdy nie docierają do celu…

Mokryna, zniecierpliwiony opieszałością służb, podejmuje prywatne śledztwo. Dzięki dawnym znajomościom dowiaduje się, że zwolniony niedawno z więzienia psychopatyczny zabójca zniknął bez śladu. Ani „ustawa o bestiach”, ani dyskretna obserwacja policji nie okazały się wystarczające, by kontrolować kolejne kroki zwyrodnialca. Niestety coraz więcej zatrważających faktów wskazuje na to, że to on może mieć związek ze zniknięciem Oli i Julki...

Jak więc widać ze streszczonka, opowieść jest buzi dać, mamy sympatycznych bohaterów, mamy zwyrodnialca, mamy porwanie dzieci, mamy wyścig z czasem, mamy prawdziwy thriller...

Tylko, że nie.

I naprawdę cieszę się, że ani razu przed podjęciem lektury ani w jej trakcie nie natknęłam się na informację, że "Zabij mnie, tato" to thriller, a żyłam w przeświadczeniu, że czytam po prostu rozwlekły i nudny kryminał. To nie jest fajna rzecz, czytać rozwlekły i nudny kryminał. Ale za rozwlekły i nudny thriller miałabym jednak ochotę spostponować jedną czy dwie osoby.

Początek książki nawet mnie zainteresował, nie żeby jakoś szaleńczo (bo wszelkie grzechy i... eeee... niedoskonałości pisarstwa autora było widać niemal od pierwszej strony), ale wystarczająco, żeby liczyć na to, że rzecz się rozkręci. Miałam nadzieję, że ten spokojny wstęp to taka cisza przed burzą, a potem to, wiadomo, jazda bez trzymanki, szał ciał i uprzęży oraz psychologiczne zawirowania. I tak czytałam wytrwale, czekając na rozwój wypadków . I czytałam, czekając. I czytałam...

Od połowy niby coś drgnęło, zaczął rozkręcać się wątek kryminalny, więc jako doświadczona czytelniczka zatarłam ręce i zaczęłam jeszcze bardziej czekać. Ale nie. Zapomnij, Naiwna Wielbicielko Kryminałów! Zamiast popaść w szaleńcze przyspieszenie akcja zaczęła się strasznie wlec, a ja podejrzewać, że - niestety, niestety - nic mnie w tej historii nie zaskoczy, więc pozostaje mi tylko "domęczyć" rzecz do szczęśliwie nieodległego końca.

Opowiadana w "Zabij mnie, tato" historia, która w założeniu miała być mroczna, pasjonująca i zapewne odnosząca się do boleśnie aktualnych problemów okazała się wyjątkowo miałka i o niczym. Czy też może raczej - za sprawą sposobu opowiadania wydała się wyjątkowo miałka i o niczym, z kiepsko skonstruowaną intrygą, w dodatku nie wywołująca jakiegokolwiek napięcia. Autor nie zaskakuje KOMPLETNIE niczym, tym bardziej, że wątek fabularny poprowadzony jest tak, że już w połowie książki wiemy, kim jest zbrodniarz (dlatego, że jest to zabieg celowy, a nie dlatego, że jestem taką genialną czytelniczką, która błyskotliwie odgadła tożsamość zbrodzienia). Pomysł ma duży potencjał, ale do napisania dobrego kryminału (o thrillerze nawet nie wspominając) dotyczącego wydarzeń tak dramatycznych trzeba mieć naprawdę dobrą rękę do psychologii postaci. Tymczasem Stefan Darda "umiejętnie (...) kreśli psychologiczne portrety bohaterów" wyłącznie w reklamie wydawnictwa. W rzeczywistości świat powieściowy zaludniają wycięte z kartonu lalki, którym autor przykleja jednowyrazowe etykietki ("dobry", "zły", "szalony", "zwyrodniały", przy czym ten dobry jest tak dobry, że aż mdli, a zły jest najzłejszy na świecie, bez żadnych odcieni i żadnych półtonów), przez co nie sposób ani trzymać za nich kciuków, ani im jakoś dogłębnie współczuć, ani cieszyć się z ich klęsk.

W dodatku wątek kryminalny zostaje rozmyty za sprawą przydługich opisów życia rodzinnego i towarzyskiego, bardzo, ekhm, głębokich opowieści sprzed lat, wyidealizowanych przyjaźni...

No to teraz będzie a propos opisywania życia osobistego bohaterów i wyidealizowanych przyjaźni, czyli autorskiej narracji.

Narracja książki jest pierwszoosobowa, to nie jest łatwy zabieg i nie wszyscy czytelnicy go lubią, mnie nie przeszkadza, zwłaszcza dobrze zrealizowany, acz wyznam od razu, że tu mnie nie zachwycił. Nie przysłużył się ani tempu, ani stylowi opowieści, a już zwłaszcza dotyczy to rzewnych a licznych traumatycznych opowieści z przeszłości. W jednej z recenzji natknęłam się na określenie "boomerskie dialogi" i, jakkolwiek początkowo zawiesiłam się nie bardzo umiejąc sobie wyobrazić, co to właściwie znaczy, tak po zakończeniu lektury przyklaskuję określeniu z całej duszy. Nie jest łatwo to wytłumaczyć, ale dialogi i opisy w "Zabij mnie, tato" są właśnie boomerskie. Kojarzą się z gawędami wąsatych i brzuchatych panów - naprawdę, aż trudno uwierzyć, że główny bohater "Zabij mnie , tato" jest tuż po czterdziestce, a jego przyjaciel - po trzydziestce - nad trzecim kuflem piwa (i nie jest to skojarzenie tak całkiem od czapy, bohaterowie zadzierzgują bowiem przyjaźń właśnie obalając piwko, a wręcz kilka piwek), troszkę już podchmielonych, ale język jeszcze się nie plącze, więc można snuć rzewną opowieść, jak również zapewniać czule, że "Zdzisiek, ale z ciebie jest równy chłop, dawaj, napijmy się jeszcze!" i rzucać żartami tak czerstwymi, że można sobie na nich połamać zęby. Te żarty i dialogi są tak... wysilone, że czytając początkowe rozdziały i nie znając maniery pisarskiej pana Dardy, jak również wierząc w zapowiedzi o "pogłębionych psychologicznych portretach", spodziewałam się, że to Kamil Szykowiak okaże się złolem. Te zachwyty, ta opisywana komunia dusz, te zwierzenia do wczesnych godzin rannych nad kolejnym kuflem piwa, ta "przyjaźń od pierwszego wejrzenia", ta sikająca nawet z uszu dobroć i szlachetność, ta idealna rodzina, praktycznie adoptująca przybysza znikąd... no tylko czekałam, aż całość gruchnie z impetem, na światło dzienne wyjdą tajemnice, brudne sekrety albo inne cosie, i wreszcie zacznie się dziać! Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że te opisy to tak na serio. Że autor postanowił opisać miłych ludzi, których spotyka niezasłużone zło, a jak ktoś ma być u niego miły to po całości!

Jeśli zaś chodzi o styl narracji to jest on... nie wiem, jak to określić, raportowy? Przypomina baaaardzo długi raport policyjny - po pierwsze z powodu wikłania się w całkowicie zbędne detale ("Na obiad zjadłem ziemniaki z koperkiem, włożyłem naczynia do zmywarki, a potem wstawiłem wodę na herbatę. Czekając, aż się zagotuje patrzyłem przez okno i zastanawiałem się, czy mój serdeczny przyjaciel Kamil przespał chociaż dwie godziny wczorajszej nocy. Zalałem przygotowaną uprzednio torebkę herbaty wrzątkiem i pomyślałem, że pogoda sprzyja jeszcze tak lubianym przeze mnie wycieczkom rowerowym"... i tak ad mortem defecatem) oraz niewyobrażalną, monstrualną, zwalającą z nóg DATOZĘ.

Nigdy w życiu chyba nie spotkałam się z czymś podobnym w powieści kryminalnej (ani, bądźmy szczerzy, w żadnej innej) - a jeśli, to na pewno nie do tego stopnia.

W bodajże drugim rozdziale mamy (i, uprzedzam, będzie długo):

"Był trzydziesty września dwa tysiące jedenastego roku".

"Po maturze wyjechałem do Włoch. To było w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku. Miałem tam zostać dwa, najwyżej trzy miesiące, a wróciłem dopiero po czterech latach. Dokładnie rzecz ujmując wróciliśmy, bo w dziewięćdziesiątym siódmym dołączyła do mnie Iza".

"Mówił pan, że wróciliście po czterech latach od pana wyjazdu, czyli w roku dwutysięcznym..."

"Wyjechaliśmy dwa razy, najpierw w roku dwutysięcznym, a później wczesną wiosną dwa tysiące pierwszego. Miesiąc w Hiszpanii, potem miesiąc we Francji".

"W czerwcu dwa tysiące pierwszego wzięliśmy ślub. No a potem, dziewiątego marca dwa tysiące drugiego roku urodziła nam się pierwsza córa".

"Kiedy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym (parę dni po moich trzydziestych urodzinach), wszystko się zmieniło".

"...wtedy, kiedy odeszła, od Wigilii Bożego Narodzenia dwa tysiące trzeciego roku, dawałem sobie nieźle radę".

"...(chociaż wtedy, pierwszego października, jeszcze tego nie wiedziałem, bo mieliśmy się poznać dopiero w listopadzie)..."

"Najstarsza córka urodziła się w dwa tysiące drugim i ma na imię Wiktoria, o ile dobrze kojarzę".

"Wszystko zaczęło się w osiemdziesiątym siódmym, byłem wtedy niewiele starszy od mojej Wiktorii".

"Wczesną wiosną osiemdziesiątego ósmego roku zaproponował odsprzedanie ojcu Adriana lokalu po okazyjnej cenie".

"Kolejny przełom nastąpił w czwartek, piątego maja".

"Siódmego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku mi się to opłaciło".

"W rocznicę śmierci Adriana, szóstego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku, poszedłem na cmentarz".

"...przed szóstym maja osiemdziesiątego dziewiątego roku nie spotkałem się z takim porównaniem".

"Gdy niecałe trzy i pół roku później, w czwartek dwunastego marca dwa tysiące piętnastego roku..."


Uffff.

To są daty Z JEDNEGO ROZDZIAŁU, a w innych nie jest lepiej, zapewniam. Fragmenty dialogów, opowieści, wspomnień, w tym wspomnień z wczesnej podstawówki (ręka w górę, kto, wspominając kolegę z trzeciej klasy, mówi: "Dołączył do naszej klasy osiemnastego października dwa tysiące pierwszego roku, ale zbliżyliśmy się do siebie dopiero czwartego grudnia"?), tam, gdzie normalny człowiek mówi: "Pobraliśmy się dwa lata później", "W pierwszą rocznicę śmierci rodziców poszedłem na cmentarz", bohaterowie pana Dardy podają dokładną datę, dzień, miesiąc i rok, po prostu czekałam, aż zaczną podawać także godzinę. Na tempo opowieści wpływ to ma wybitnie hamujący, ale nie umiem po prostu wyrazić, jak fatalnie wpływa na jej przejrzystość, wszak mamy tu dni, miesiące, lata osiemdziesiąte, dziewięćdziesiąte, dwutysięczne, a wszystko wymieszane ze sobą, losowo wspominane, plus rozdziały, których tytuł stanowiła właśnie data (a w nich - jeszcze więcej dat) - no czasowy chaos, nadmiar i przydługi, nużący raport, rozwlekle opisany. I mimo, że Stefan Darda porusza w powieści bardzo poważne sprawy, takie jak na przykład bezradność społeczeństwa w obliczu zagrożenia i częstą bezsilność organów ścigania związanych absurdalnymi przepisami, powieść jest napisana tak drętwym językiem, z takimi dłużyznami, a postaci są tak schematyczne, że powaga tematu nie jest w stanie bronić całości.

No a wisienką, a wręcz wiśnią na torcie jest zakończenie, a w zasadzie dwa zakończenia - wątku obyczajowego i wątku kryminalnego, oba wołające o pomstę do nieba. Pierwsze jest po prostu kuriozalne i tak telenowelowate, że wszystkie latynoskie telenowele razem wzięte mogłyby mu co najwyżej sandały wiązać, drugie - głęboko niemoralne i bardzo, bardzo niewiarygodne, jeśli weźmiemy pod uwagę płaski bo płaski, ale konsekwentny rysunek postaci, które autor nam wciskał na siłę w czasie caluśkiej lektury.

Wiem, że Stefan Darda jest autorem znanym nie z pisania kryminałów, tylko horrorów, i zamierzam nawet jakiś przeczytać, żeby sprawdzić, jak wypada w typowym dla siebie gatunku.

Ale przyznam, że po doświadczeniu z kryminałem jego autorstwa nie mam zbyt wysokich oczekiwań.