piątek, 22 września 2023

Sukces

Wystarczyło zaledwie osiemnaście lat.

Osiemnaście lat wykonywania czynności mocno zbliżonych do syzyfowej pracy, osiemnaście lat podnoszenia, układania, składania, segregowania, wyrzucania, osiemnaście lat podejmowania prób - czasem uwiecznionych sukcesem, a czasem w ogóle nie - skłaniania do współpracy krnąbrnych Potomków myślą, mową i uczynkiem. Osiemnaście lat rzucania w powietrze uwag mniej lub bardziej sarkastycznych w tonie, wygłaszanych z mniejszą lub większą - zazwyczaj z większą - ilością decybeli, pokazywania palcem, mamrotania pod nosem, przewracania oczami, stosowania metod wychowawczych w rodzaju "wygarniamy wszystko na środek pokoju i czekamy, kiedyś sprzątną", robienia awantur, przeprowadzania pedagogicznych pogadanek, jak również rozmów w serdecznej, rodzinnej atmosferze,  pomstowania, dogadywania, sprzątania z zaciśniętymi w linijkę ustami i furią w oczach, machania ręką, że eee, tam, mam to gdzieś, ich bałagan, ich sprawa, ale te myszy, co się im zalęgną to sami będą odławiać, mówienia ze zgrozą: "Przebóg, robi się ze mnie jojcząca, zrzędliwa baba!!! Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że stanę się jojczącą, zrzędliwą babą. Ale to dlatego, pamiętajcie, kochani synowie, że zrzędzenie jest jedyną bronią bezsilnych. A ja, gdy wchodzę do waszego pokoju, czuję się bardzo, ale to bardzo bezsilna".

Jedyne osiemnaście lat i już można cieszyć się SMS-em od Potomka Starszego następującej treści:  



A zatem rację miał Poeta mówiąc: "Nie porzucaj nadzieje".

Cuda się zdarzają :D.

sobota, 19 sierpnia 2023

Dlaczego zamierzamy porzucić Netflixa (część pierwsza, zapewne nie ostatnia)

Królowa Matka (ogląda sobie, leniwie, powtórkowo, oraz pod szydełko, "The Crown").

The Crown (bije po oczach opisem "TW: wulgarne słownictwo, nagość, seks").

Pompon Starszy (który rzuca czasem niezobowiązująco okiem w ekran w trakcie swoich prac z gliną; współczująco) - Już trzeci odcinek, a wciąż nie ma seksu. Jesteś zdruzgotana, co nie, mamo?


No, ba. Nie wiem, jak się pozbieram po prostu.

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

Ku pełnoletności, lekcja pierwsza

 Potomek Młodszy (wczoraj wieczorem) - Mamo, słuchaj, wakacje są, czy ja mogę sobie nockę zrobić? Wiesz, cała noc grania i gadania z chłopakami...

Królowa Matka (ostrzegawczo) - No możesz, ale - jakkolwiek szesnastolatków dotyczy to w odrobinę mniejszym stopniu niż reszty ludzkości - pamiętaj, że organizm ludzki je bicza, i będziesz to musiał odespać.

Potomek Młodszy (rzuca Mamuni spojrzenie pełne politowania i, objuczony chipsami oraz herbatką w ilościach hurtowych, oddala się w stronę kolegów, gier i chatów).


Nazajutrz.


Potomek Młodszy o ósmej - mocno w nastroju "gdzie ja nie byłem, czego nie robiłem, byłem na godzinnym spacerze z psem, pobiegałem, coś bym zjadł, zrobić tobie też? Wcale nie chce mi się spać, spanie jest dla cieniasów, po co ludzie w ogóle sypiają, tylko życie marnują w ten sposób, ja nie spałem i co, am de king of de łorld normalnie!

Potomek Młodszy o czternastej (tuż po tym, jak ocknął się na kanapie w salonie, nie pamiętając, jak się tam znalazł, patrząc na Królową Matkę ciut mętnym wzrokiem) - Wiesz co, mamo, następnym razem, jak będę chciał sobie totalnie skopać prawie całą dobę przypomnij mi, że jestem idiotą.


He, he, he, syneczku. He, he, he.

czwartek, 3 sierpnia 2023

"Ukryty port" Maria Oruña

Początek powieści z serii "najpierw mamy trzęsienie ziemi" - w ścianie domu, który Olivier odziedziczył po tragicznie zmarłej matce, i który planował przerobić na pensjonat, robotnicy znajdują zmumifikowane zwłoki noworodka. Ktoś owinął maleństwo w prześcieradło i zamurował je w ścianie, w ostatnią drogę ofiarowując mu rytualny amulet.

Wybrzeże Hiszpanii i pensjonat, który chciał otworzyć, miało być dla Oliviera oazą spokoju. Zmęczony życiem w Londynie, znękany po nieszczęśliwym zakończeniu wieloletniego związku, załamany śmiercią matki, postanawia wyremontować willę, porzucić mieszkanie w Londynie i zacząć wszystko na nowo. Niestety, w obliczu wstrząsającego znaleziska wszelkie jego plany muszą ulec zawieszeniu. Roboty w willi zostają wstrzymane, na terenie posiadłości zaczyna roić się od policjantów i dziennikarzy... Śledztwo w sprawie „Anioła z Villa Marina” prowadzi ambitna, niezwykle uporządkowana, a wręcz chorobliwie pedantyczna porucznik Valentina Redondo. I, oczywiście, znalezienie zwłok noworodka nie kończy złej passy Oliviera, raczej ją zaczyna. Wkrótce zostaje zamordowanych kilka kolejnych, w dodatku dość wiekowych osób, i staje się jasne, że przerażające odkrycie w Villa Marina obudziło duchy odległej przeszłości i stało się katalizatorem zachodzących lawinowo w dość spokojnej dotąd miejscowości dramatycznych wydarzeń.

I że ktoś próbuje uciszyć te duchy na zawsze.

Za każdym razem, gdy widzę na okładce zachęty w rodzaju "królowa hiszpańskiego kryminału", "w samej tylko Hiszpanii sprzedano milion egzemplarzy!" czy inne "Laureat/-ka nagrody imienia Króla Carlosa V" ciut się zjeżam wewnętrznie i robię podejrzliwa (tak, smutne doświadczenie przeze mnie mówi). Tym razem jednak nie był źle, a wręcz momentami było dobrze.

Powieść napisana została na dwóch płaszczyznach czasowych. Współczesna to ta, na której rozgrywa się skomplikowane, z biegiem dni coraz trudniejsze, śledztwo. Przeszłą, korzeniami sięgającą do czasów hiszpańskiej wojny domowej, poznajemy za sprawą tajemniczego pamiętnika? dziennika?, którego autorka snuje swą opowieść, zwracając się do nas bezpośrednio.

Przyznam, że powieść zainteresowała mnie głównie ze względu na te nawiązania do wojny domowej, i tu spotkało mnie rozczarowanie, bo wojna stanowiła zaledwie tło dla przeżyć i dramatów bohaterów, owszem, zdarzały się w jej trakcie wydarzenia, które ich ukształtowały, ale jednak sama wojna potraktowana była trochę "po łebkach". Maria Oruña skupiała się raczej na jej skutkach społecznych i na warstwie obyczajowej w większym znacznie stopniu, niż historycznej. To, że ja spodziewałam się... czegoś więcej, czegoś bardziej i ciut się rozczarowałam nie jest winą autorki.

Natomiast zakończenie było tak niewyobrażalnie, nieznośnie, tak skończenie hollywoodzko-bollywoodzko-telenowelowate (naprawdę zupełnie serio piszę - w pewnej chwili zaczęłam podświadomie oczekiwać muzyki skrzypcowej, deszczu różanych płatków, zgonu Bohaterki z łagodnym uśmiechem po przeczytaniu cudem odnalezionego listu od zmarłego pięćdziesiąt lat temu Ukochanego, po czym opisu tegoż Ukochanego oczekującego duszy Miłości Jego Życia, by pójść z nią ramię w ramię w stronę zachodzącego słońca wśród puchatych chmurek i śpiewu ptasząt, układu tanecznego z tych, co to je cała ulica wykonuje bezbłędnie, nie bacząc na stopień skomplikowania kroków, czy czegoś równie słodkiego i kompletnie niewiarygodnego), że w pewnym momencie nie wytrzymałam i zaczęłam się śmiać - i to już jest wina autorki.

Pomiędzy dramatycznym początkiem i przeszłością spowitą cieniem wojny domowej a odrobinę zbyt hojną szczyptą hollywoodzkości na zakończenie znajduje przyjemny w czytaniu, interesująco pomyślany kryminał, owszem, momentami zdarzają się takie trochę nazbyt szkolne zdania w stylu: "wszyscy z uwagą wysłuchali jej uwag, ponieważ szanowali jej pracę i uznawali jej kompetencje za naprawdę godne podziwu", kilka razy potknęłam się o wykład z kryminalistyki a la Wikipedia, podany w formie dialogu, ale wyraźnie widać, że autorka lubi swoich bohaterów (obstawiam, że temu zawdzięczamy wyżej wspomniane szkolne zdania, wszystkie jak jedno są wyrazami uznania dla kogoś/czegoś), intryga jest nieźle pomyślana i szyta nieco tylko grubszymi nićmi zaledwie raz czy dwa, mimo prawdziwie mrocznej tajemnicy i mnożących się dramatycznych zgonów próżno byłoby szukać w "Ukrytym porcie" skandynawskiego nurzania się w makabrze, opisy miejsc - bardzo ciekawe, spędziłam z bratem Guglem kilka miłych chwil, podziwiając przedstawione w powieści miasta, miasteczka i krajobrazy...

Jeśli komuś nie przeszkadzają już nie hollywoodzkie, ale wręcz bollywoodzkie w stylu zakończenia - polecam.

niedziela, 30 lipca 2023

"Tobie się uda" Milena Wójtowicz

Co prawda wyznawałam już miłość Milenie Wójtowicz na łamach tego bloga, więc teraz spieszę tylko donieść, że po lekturze "Tobie się uda" nic a nic mnie to uczucie nie wyblakło, a wręcz przeciwnie, wzmogło się.

Czemuż więc, mógłby sceptycznie zapytać jakiś Dociekliwy Czytelnik, recenzja "Tobie się uda" pojawia się na wspomnianym blogu dopiero teraz, gdy książkę przeczytał cały świat, połowa świata ją zrecenzowała, a druga połowa - nie, ale tylko z tego powodu, że nie dysponuje blogiem psedosiążkowym/kontem na "Lubimyczytać"/albo "Nakanapie"/ani niczym podobnym? I to pomimo faktu, że swój egzemplarz, zamówiony w przedsprzedaży, miałam w rękach już w dniu premiery?

Czytelnikowi takiemu mogłaby tylko spojrzeć odważnie w oczy i rzec nieulękle, acz z pewną dozą zawstydzenia - "Nie wiem!" (i nie zasłaniać sie jakimiś tam maturami dziecka i innymi stresującymi sytuacjami, w końcu to dziecka matura, nie moja, niech ono się boi, a jeśli chodzi o stresujące sytuacje NO TO PRZECIEŻ NIE MA JAK WÓJTOWICZ SE POCZYTAĆ PRZECIEŻ!!! Zero logiki w głowach niektórych blogerek. Zero).

W "Tobie się uda" nie skupiamy się na przygodach Celiny Nowak, jak to było w „Z tobą będzie inaczej”, co przyjęłam w pierwszej chwili z piknięciem żalu w serduszku, bo bardzo chciałam się dowiedzieć, co u Celki i jej Jana Zbendy, że o okolicznościach zbrodni-nie zbrodni nie wspomnę, i jakoś tak założyłam, że historia ich związku oraz rozwiązanie kryminalnej zagadki zostanie nam podane jak w tradycyjnych cyklach, niejako w trybie "ciąg dalszy nastąpił" ("Żalu? I to ma być ta miłość? A gdzie, ja się pytam, zaufanie do Autorki?" mógłby spytać drwiąco ten sam, co wyżej Czytelnik, a ja,cóż, mogłabym mu powiedzieć tylko: "Masz ma rację, Dociekliwy Czytelniku, a teraz już ić sobie!", po czym wrócić do recenzowania).




Tym razem na planie pierwszym mamy Iwonę Borkowską, przyjaciółkę od serca naszej Celiny. Iwona Borkowska ma prestiżową pracę, interesujące hobby i urodę klasy lux. Jest żoną idealną, gospodynią idealną oraz perfekcjonistką, która wiedzie spokojny i szczęśliwy żywot u boku kochanego, kochającego i do kompletu przystojnego małżonka w spokojnej dzielnicy Wrocławia, w domu po teściach. Dom jest może ciut specyficznie udekorowany (zdobią go wypchane zwierzęta, trofea i dowody pasji myśliwskiej jej teścia, których szklane, a jednak przejmujące spojrzenie niejednego gościa, a i panią domu również, doprowadzały do rozstroju nerwowego i/lub kłopotów gastrycznych, no ale czegóż się nie robi dla małżeńskiego szczęścia, zaciska się zęby i znosi pełen wyrzutu wzrok jelonka czy innego łosia, prześladujący człowieka nawet w toalecie).

Iwona jest kobietą luksusową, zaś jej mąż kocha czołgać się w błocie, tarzać w roślinności i spać na karimatce w leśnej głuszy, jasnym jest zatem, że - jak na kochającą sie parę przystało - urlop spędzają oddzielnie. On w leśnej głuszy, w towarzystwie podobnych mu maniaków szeroko pojętego łona natury, ona w domu, ze SPA w okolicy i z trenerem internetowym, który pomaga jej utrzymać nienaganną sylwetkę w nienagannej formie. I z jedną, niewinną słabostką w postaci wystrzałowo atrakcyjnego sąsiada, który w sąsiednim ogrodzie rzeźbi swe boskie ciało ku uciesze Iwony oraz wielu followersów, śledzących proces rzeźbienia na Instagramie.

Niestety, wizja relaksu w SPA w trakcie tego konkretnego urlopu oddala się rączym kłusem, albowiem Iwona godzi się przygarnąć pod swój dach starszą panią, ciotkę małżonka, jego jedyną krewną, która musi się gdzieś podziać na czas remontu jej własnego lokum.

Po czym sprawy zaczynają się komplikować.

Jedno nieopatrznie rzucone zdanie sprawia, że prężący muskuły w swoim ogródku na oczach Iwony (oraz followersów) Krystian zaczyna być uznawany przez sąsiadów, listonosza, kuriera dostarczającego przesyłki, ciotkę Anatolę, no, dosłownie przez wszystkich, za jej kochanka.

Gdy zaś pewnego pięknego dnia Iwona zamiast pokazu wyciskania na klatę widzi tylko spoczywające pod krzaczkiem, leżące w bezwładzie (acz pięknie wyrzeźbione) kończyny, a właściciel kończyn okazuje się tak nie do końca żywy, biedaczka staje się pierwszą podejrzaną. Bez survivalowo łowiącego ryby gołą ręką w leśnych ostępach męża, z ciotką Anatolą (i cóż z tego, że całkiem życzliwie odnosząca się i do chłonięcia uroków sąsiada przez okna, i do idei romansu) u boku, Iwona musi stawić czoła nie tylko organom policji w postaci piekielnego (naprawdę) podkomisarza Zacharczyka, ale również ewentualnemu mordercy, który przecież może czaić się w okolicy.

Na szczęście może liczyć na niezawodne wsparcie przyjaciółek: Celiny i Matyldy.

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że policja szybko rozwikła zagadkę i całe to szaleństwo skończy się, zanim słuchy o romansie dotrą do męża Iwony…

No i tak.

Na samą myśl o "Tobie się uda" chce mi się śmiać. W recenzji poprzedniej części napisałam, że zawsze sceptycznie odnosiłam się do recenzji pełnych zapewnień typu: "śmiałam się do łez", więc nie będę miała pretensji, jeśli i moje zapewnienia przyjęte zostaną więcej niż sceptycznie, mimo to napiszę - śmiałam się do łez. Nie, ja się nie śmiałam. Ja wyłam, kwiczałam, piałam ze śmiechu, czasem narażając swe zdrowie i życie (północ, cichy rodzinny dom, śpiące niewinnym snem pacholęta, ja z poduszką przyciśniętą do twarzy i kołdrą okutaną wokół głowy, te rzeczy). Nie jestem pewna, czy istnieje seria (bo dwa tomy to już prawie seria, prawda? Zwłaszcza, że na pewno będzie i trzeci), przy której bardziej się śmiałam. Dziwię się, że nie mam na brzuchu sześciopaka jak Krystian po prostu. Ani że mnie nazajutrz po lekturze mięśnie nie bolały. A zważywszy, że śmiech to zdrowie oczekuję zachwyconych okrzyków mego kardiologa po ujrzeniu badań kontrolnych za miesiąc.

Ale.

Ale nie tylko się śmiałam.

I za to chyba kocham Milenę Wójtowicz jeszcze bardziej.

To jest bardzo błyskotliwa, naprawdę zabawna, inteligentna i świetnie pomyślana (za nawiązania do "Z tobą będzie inaczej" wielkie ukłony!) komedia kryminalna.

Bohaterowie od pierwszej strony są barwni, żywi, wielowymiarowi, plastyczni. Nawet tylko jacyś trzecioplanowi sąsiedzi, młodziutki policjant, przytłoczony osobowością podkomisarza Zacharczyka, ba, nawet nieboszczyk - wszyscy są jacyś, każdy inny, a wielu chciałoby się poznać osobiście (chociaż podkomisarza Zacharczyka jednak nie. Nawet pomimo jego porywającej fizyczności). Ciotka Anatola to już w ogóle łamie wszelkie schematy, zdobywa serca, i zasługuje na oddzielny hołd, jak również fanclub.

Natomiast pod koniec robi się ciut poważnie, i to jest jeszcze lepsze niż sam tylko śmiech. Owszem, książka nadal bawi, ale - bawiąc - pokazuje, jak ważne jest wsparcie przyjaciół, jak cenna jest lojalność, jak istotna jest szczera rozmowa, jak bezcenna w trudnej chwili jest przyjaźń, jak konieczna jest obecność ludzi, na których możemy się z pełnym zaufaniem oprzeć. I o tym, że pozory mylą, a stereotypy to jedna wielka bzdura. I że można poznać rewelacyjnych ludzi w każdym wieku, wystarczy tylko przestać oceniać innych według z góry powziętych uprzedzeń i utartych społecznych schematów.

Książka, przy której człowiek nie tylko się śmieje, ale i uśmiecha, jest sto razy lepsza niż taka, przy której się tylko śmieje.

A ja pod koniec "Tobie się uda" częściej się uśmiechałam, niż śmiałam.

Plus okładki! Jestem psychofanką tych okładek, po prostu je uwielbiam - są dokładnie tak barwne, niebanalne, tak kolorowe, przyciągające wzrok i tak oryginalne, jak być powinny, by pasować do barwnej i oryginalnej treści. Już tylko z ich powodu (chociaż - po krótkim namyśle - NIE TYLKO) chciałabym, by ta seria miała ze dwanaście tomów. Minimum

Już czekam na kolejny tom przygód naszych przyjaciółek, ich mężczyzn idealnych (i podkomisarza Zacharczyka, bo chyba nie da się go uniknąć ;)).

Polecam bardzo.


Kochajcie Milenę Wójtowicz! Kochajcie do... no, kochajcie :).

wtorek, 25 lipca 2023

"Stracone szczęście" Martyna Pawłowska-Dymek

Po kontynuację przygód licealistów z klasy drugiej B, których mogliśmy poznać w pierwszym tomie "Nic z tego nie zrozumiecie", i o którym już pisałam w tonie entuzjastycznym, sięgnęłam z dużą ciekawością i nastawiona na przyjemne spotkanie z osobami, które zdążyłam szczerze polubić (a w "najgorszym" wypadku - zrozumieć ich pobudki, szczerze im dopingować i trzymać za nich kciuki).

W przypadku tomu drugiego ton mej recenzji nie ulegnie zmianie, mamy oto bowiem do czynienia z bardzo dobrą kontynuacją bardzo dobrego pierwszego tomu!

I w dodatku jest jak u Hitchcocka, czyli "najpierw mamy trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma wzrastać".
 

Powieść zaczyna się od dnia Wszystkich Świętych (dnia bardzo ważnego dla co najmniej dwojga z bohaterów cyklu - ci, którzy czytali „Nic z tego nie zrozumiecie” wiedzą, dlaczego), a kończy się w Sylwestra, i też niezwykle "hitchcockowsko" w dodatku. Część wydarzeń opisanych w części drugiej jest trudniejsza do uniesienia niż w części pierwszej, pasuje nastrojem do jesienno-wczesnozimowej, posępnej i chłodnej aury (która jest zręcznie przez autorkę wykorzystywana dla podkreślenia atmosfery opowieści). Jest smutniej, mroczniej i zdecydowanie bardziej dramatycznie. Już bym tak beztrosko nie określiła te książki mianem "uroczej" :). Autorka we wręcz "serialowym" stylu rzuciła więcej trosk, problemów i prawdziwych, wielkich dramatów na barki młodych bohaterów, co sprawia, że ta część cyklu jest również bardziej poruszająca. Ostatecznie klasówki, starcia z wychowawczynią czy imprezowanie ze znajomi, czyli to, czym zazwyczaj żyją licealiści, choćby nie wiem jak dobrze opisane, to zbyt mało na cykl. W książkach szukamy raczej wyrazistych postaci z ich wyrazistymi radościami i przeżyciami, także dramatycznymi - i tu je dostajemy.

Klasa - dzięki inicjatywom Kaśki, ale już nie tylko i wyłącznie dzięki niej - zaczyna tworzyć zgraną paczkę. Jednak konflikt dziewczyny z wychowawczynią, bynajmniej nie zanika, a to zaczyna mieć wpływ na pozostałych uczniów. Nadal nie wiadomo również, jakie były okoliczności przeniesienia Kasi do nowej szkoły i z jakiego powodu musiała porzucić tę dawną.

Adam ciągle nie może sobie poradzić z poczuciem winy po tragicznej śmierci młodszej siostry. W dodatku zakochuje się dość gwałtowną miłością w Karinie, młodej nauczycielce, z którą, co oczywiste, nie może wejść w intymną, bliską relację (choć nie da się ukryć, że nie przyjmuje tego do wiadomości).

Jakub wraz z zespołem Szatnia przygotowuje się do występu na "półmetku" (czyli na imprezie z okazji osiągnięcia półmetka w liceum, u mnie nazywało się to "połowinkami" :)). Niestety, najwyraźniej coś złego i niepokojącego dzieje się u niego domu - rodzice prowadzą zagadkowe rozmowy, urywane w chwili, gdy może ich usłyszeć, zachowują się nietypowo i najwyraźniej coś ukrywają. Problemy domowe sprawiają, że Jakub wywołuje awanturę na próbie Szatni, a potem także The Tonacji, i przyszłość obu zespołów staje pod znakiem zapytania.

Co przyniesie bohaterom zbliżający się grudzień? Spełnienie marzeń? Rozwiązanie konfliktów? Rozstrzygnięcie tajemnic? Przyjaźń? Miłość? Stratę?

Czytałam - jak dotąd - tylko dwa tomy serii „Wszyscy mamy źle w głowach”, ale już teraz mogę powiedzieć, że w moim odbiorze i zgodnie z moim doświadczeniem byłej nastolatki, aktualnej matki nastolatków i wieloletniej nauczycielki, cykl ten w bardzo dobry, wiarygodny i właściwy sposób pokazuje okres dojrzewania. On się faktycznie nadaje dla młodzieży, rzeczywiście o niej mówi i kreuje postacie, z którymi młodzi naprawdę mogą się zidentyfikować. Porusza tematy trudne, jak śmierć w rodzinie, myśli samobójcze, problemy psychiczne, kłopoty rodzinne, ale w sposób odpowiedni dla młodych ludzi - już nie dzieci, jeszcze nie dorosłych, i nie czyniąc z nich tabu. Nic nie wydaje się tu tematem zakazanym, a jednocześnie wszystko opisane jest z wielką uważnością i szacunkiem - zarówno dla bohaterów, jak i czytelników.

A przy tym autorka świetnie - znów powtarzam to, co napisałam w recenzji tomu pierwszego - kreuje swoich bohaterów. To nie są jednowymiarowe pacynki. Każdy z nich ma uczucia, ludzką twarz, własną historię, wady i zalety. Każdy dokonuje wyborów – lepszych lub gorszych, z punktu widzenia osób dorosłych pewnie niektórych... nie za mądrych, ale własnych. Uczy się i rozwija.

Słowem - to niezwykle porządna młodzieżówka z dobrze zarysowanymi młodymi bohaterami, ze światem nastolatków przedstawionym wiarygodnie, a dalekim od lukrowanego. Część tajemnic, z którymi autorka zostawiła nas w poprzednim tomie - rozwiązana, część na etapie rozwiązywania, ale są i takie, które się dopiero w drugim tomie pojawiły. Pewne sprawy się wyjaśniają, za to inne się komplikują. Pozostaje też subtelny nastrój tajemniczości charakterystyczny dla pierwszego tomu, a "hitchcockowskie" zakończenie każe bezzwłocznie sprawdzić, czy kolejny tom jest już dostępny (podpowiedź - jest :D).

Co do mnie - z wielką przyjemnością wróciłam do krakowskiego liceum i do bohaterów, których już podczas lektury poprzedniego tomu zdążyłam polubić i/lub zrozumieć, i z wielką przyjemnością zajrzę do nich ponownie.

 

niedziela, 23 lipca 2023

"Gwiazda szeryfa" Aleksandra Borowiec

 Debiut! Ludzie, to jest debiut!!! Ludzie, słyszycie? TO DEBIUT JEST!!!

No ja wiem, ja wiem, bywają wybitne debiuty, bywają bardzo dobre, sama takie czytywałam, ale jednak jakoś tam zakątkiem mózgu się myśli, że debiutantom trzeba ciut wybaczyć, jakieś niedociągnięcia języka, jakieś luki w fabule, bo to przecież pierwszy raz... A już nigdy, ale naprawdę nigdy nie wiadomo, czego się po debiucie można spodziewać. Jest to czysta, biała karta doznań czytelniczych, nawet (a może i zwłaszcza) w przypadku istnienia kuszących entuzjastycznych opisów na skrzydełkach okładki. Albo w przypadku, gdy się ściągnęło książkę z półki totalnie w ciemno, nie wiedząc nic kompletnie ani o zachętach umieszczonych na okładkach, ani o autorce, ani o gatunku literackim, tylko się po prostu chciało poczytać o Mazurach.

I to jest właśnie mój przypadek.

Chciałam sobie poczytać o Mazurach, gdyż kocham Mazury.
 

 No to sobie poczytałam.
 
 
Pierwsze powojenne miesiące. Olsztynek, dawniej Hohenstein. Powojnie. Pod pewnymi względami czas gorszy niż sama wojna. Czas zawieszenia wszystkiego, norm społecznych, porządku świata. Rzeczywistość, o której w podręcznikach wspomina się jednym, beznamiętnym zdaniem w rodzaju: " W Polsce szabrownictwo występowało szczególnie powszechnie w roku 1945 i utrzymywało się w przybliżeniu do końca lat czterdziestych;polegało na grabieży mienia porzuconego przez Niemców uciekających z terenów obecnego Dolnego Śląska, Opolszczyzny, ziemi lubuskiej, Pomorza oraz Warmii i Mazur– tzw. „ziem odzyskanych”, a w encyklopediach, bywa, nie wspomina się wcale - bandy partyzantów, kryjące się po lasach niedobitki Wehrmachtu, panoszący się wszędzie jakby byli u siebie Sowieci, szabrownicy, przyjezdni, którzy przybyli na Ziemie Odzyskane w poszukiwaniu lepszego, bogatszego, spokojniejszego życia, ale którzy nie mówią: "idź do domu", bo te cztery ściany i dach (o ile w ogóle istnieją) to nie jest i przez wiele jeszcze lat nie będzie ich dom. Mazurzy i Warmiacy - ni to Niemcy, ni Polacy. Niemcy, najczęściej starzy, schorowani, przerażeni ludzie - chłopcy do bicia, dziewczynki do gwałcenia. Wszyscy pokaleczeni, poranieni wewnętrznie, porozbijani jak szklane figurki przez wojnę i wojenne doświadczenia, o których raczej milczą. Jedni okupanci już odeszli, drudzy przyszli, ale trudno mówić, że istnieje jakaś realna, zrozumiała dla wszystkich władza. Istnieją za to układy i układziki. Szerzą się kradzieże i rozboje. Wódka - a w zasadzie bimber - leje się strumieniami. Jest też najlepszą walutą, bo pieniądze nic nie znaczą. Jak wszystko, co było PRZEDTEM, w tym uporządkowanym świecie, który runął.

Do tego właśnie Olsztynka przyjeżdża młody Stefan Malewski, świeżo upieczony milicjant. Tak samo pokiereszowany duchowo, jak wszyscy, z bagażem straszliwych doświadczeń. Za to najlepiej z wszystkich wykształcony - przez dwa lata studiował prawo. Bardzo różni się od tutejszych-nietutejszych. Warszawiak. Inteligent. Z dobrej rodziny. W dodatku, jak się bardzo szybko okazuje, idealista. Chce działać. Chce coś robić. Chce coś zmieniać.

I wydawać by się mogło, że będzie miał na to szanse. Bo w dniu, w którym przyjeżdża do Olsztynka na milicję zgłasza się mieszkanka pobliskiej wioski, by zgłosić, że zaginął jej mąż. No i krowa. Zasadniczo ważniejsza niż mąż w tamtych czasach. Chłop to, wiadomo, zapił gdzieś, leży nieprzytomny, ale krowa! Przecież dzieciaki w domu, mleka potrzebują. Krowa dobra była, cielna. No i mąż...

Nikt nie rwie się do pomocy. Bo oprócz wszystkiego, o czym napomknęłam wcześniej, wokół Olsztynka jest jeszcze las. Las jest groźny. Lasu się boimy. Nikt nie wchodzi do lasu, jeśli absolutnie nie musi. A jeśli absolutnie musi, to też nie wchodzi.

Stefan Malewski pozostaje głuchy na wszelkie ostrzeżenia i na niechęć, która jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, i zmusza lokalnego komendanta i sołtysa wioski, by jednak do lasu wejść. Wchodzą i znajdują zwłoki tak barbarzyńsko okaleczone, że wstrząsa to nawet nimi, ludźmi nawykłymi do wszelkich potworności, ludźmi, którzy, zdałoby się, widzieli już wszystko. Trochę dlatego, że tak jest wygodniej, a trochę dlatego, że nie wiedzą, co się w leśnej gęstwinie naprawdę wydarzyło, uznają to za dzieło dzikich zwierząt.

A po miesiącu zostaje znalezione następne, identycznie okaleczone ciało.

A potem jeszcze jedno.

Całe miasteczko wrze. Panika może wybuchnąć w każdej chwili. Trzeba jak najszybciej znaleźć winnego. Tylko kto? Kto jest winny? Kto mógł dopuścić się czegoś podobnego? Niemcy? Rosjanie? Leśne bandy? Jakiś szaleniec? Żydzi? Rozpoczyna się śledztwo, które prowadzi właściwie tylko Malewski, jako jedyny dążący do poznania prawdy i bardzo, ale to bardzo ślepy na wszelkie znaki i dawane mu sygnały, by dał sobie spokój, bo nie wie, co czyni i co może obudzić tym grzebaniem w rzeczach, w których grzebać nie należy.

"Gwiazda szeryfa” to taka mieszanka gatunków, kryminał i nie kryminał, powieść historyczna, ale niezupełnie, obyczajówka, lecz nie tylko, a i fantastyka, bo czemu nie.

Na mnie chyba największe wrażenie zrobiły wątki obyczajowe, po prostu nie mogłam myśleć i mówić o niczym innym w tych rzadkich chwilach, gdy odrywałam się (lub też zostawałam odrywana brutalnie przez bezsensownie czepiające się mnie Potomstwo) od lektury. Miasteczko i jego szara, trudna codzienność. Dni, które zaczynają się wraz ze wschodem słońca, a kończą z zachodem, bo w miasteczku nie ma i długo zapewne nie będzie prądu, a potem noce w pokoikach o drzwiach zastawianych pościąganymi z opuszczonych mieszkań meblami, zamykanych na sznurek zahaczany na gwoździu, bo zamka i klucza w Olsztynku się niemal nie uświadczy. Żadnych swoich, sami obcy. Jedni bardziej, drudzy mniej, ale wszyscy są obcy, może poza najbliższą rodziną, każdy walczy o swoje, każdy robi "lewe” interesy, każdy coś "załatwia", kwitnie szaber i bezprawie. "Nowi", cały czas funkcjonujący w trybie przetrwania. Kradną, kombinują i załatwiają interesy przy bimbrze, tej najlepszej z walut. Niedobitki Niemców, trzymanych trochę jak zwierzęta, bo mogą się przydać, coś umieją, można użyć ich do pracy. Ruscy, pewni siebie, prostaccy, bez skrupułów, straszni. NKWD, nowa władza, bezwzględna, mogąca zrobić człowiekowi wszystko. Strach, nielegalny handel i wszechobecna, lejąca się strumieniem wódka. Zgliszcza i ruiny, gruzy, mieszkanie kątem wśród obcych ludzi w tych nielicznych domach, które wyglądają na takie, co się tak od razu nie zawalą. Pierwsze próby uporządkowania tego świata, jakiegoś ogarnięcia nowej rzeczywistości, nie myślenia, że może nie ma czego ogarniać, bo ONI mogą tu w każdej chwili wrócić, bo zaraz będzie nowa wojna, bo nie jesteśmy tu u siebie, tylko w cudzych pokojach śpimy w cudzych łóżkach i jemy na cudzych talerzach. Brutalne morderstwa i samosądy. Kobiety trzydziestoletnie o siwych włosach, bezzębne. Jeśli nie należą do jakiegoś mężczyzny... cóż, tym gorzej dla nich. Jeśli zgwałcili je Ruscy, są ruskimi kurwami, jeśli zgwałcili je Niemcy, są szwabskimi kurwami, jeśli są Niemkami (albo Mazurkami, kto by się tam przejmował) są szmatami z definicji i można ich sobie użyć. Dzieci... nie ma dzieci w tej książce. Ich dzieciństwo nie istnieje. Kradną, chodzą na szaber, kombinują, załatwiają, jak ich rodzice. Bo przecież są kolejną gęba do nakarmienia, muszą wykazać swą użyteczność. Bieda, bieda, bieda. Głód, którego nie umiemy sobie nawet wyobrazić (główny bohater zostaje zaproszony na wieczór do przedwojennego znajomego, nie chce mu się iść, ale idzie, a potem myśli, że o mój Boże, prawie nie poszedł, a tu gospodarz mu jajko podał w ramach poczęstunku, i biały chleb!).  Nędza, której nie umiemy sobie nawet wyobrazić. Nie zliczę, ile razy odrywałam półprzytomny wzrok od książki i myślałam: "Och, ile mam kubków! I naczynia od kompletu. I poduszki. I koc. I zamek w drzwiach. A w lesie rosną maliny i grzyby, i to jest wszystko, z czym mi się las kojarzy". A ile razy myślałam ze zgrozą, że nie umiałabym żyć w tamtych strasznych latach, a potem ze zgrozą jeszcze większą, zaciskającą się na gardle jak garota - że może właśnie bym umiała. I o tym, że wszyscy, wszyscy jak tu jesteśmy, jesteśmy potomkami twardych, milczących ludzi, którzy też może i tego nie umieli, ale się nauczyli - i przetrwali. Tak. to jest książka, która każe nam doceniać i szanować te szczęsne czasy, w których przyszło nam żyć.

Ponadto "Gwiazda szeryfa" bohaterami stoi. Kilku z nich poznajemy nieco bliżej - od poszukującego swojego miejsca w życiu Malewskiego (wydawał mi się najbardziej współczesny, najbardziej rozumujący w zbliżony do naszego sposób), poprzez chcącego za każdą cenę żyć w spokoju wraz z prawdziwie kochaną żoną i córką, ale to za każdą, nawet za cenę sprawiedliwości komendanta Waligórę, po Lipińskiego, prawdziwego człowieka nowych czasów, cwanego, zaradnego i pozbawionego moralnych skrupułów, czy też miejscowego oficera UB - Szulca. Ale kto wie, czy to nie bohaterowie drugiego planu tworzą prawdziwy koloryt tego miejsca i stanowią o wielkości tej opowieści. Kabatowa, potrafiąca wszystko załatwić, wszystko zorganizować, żelazną garścią trzymając w ryzach system dystrybucji dóbr w rodzaju kaszy czy cukru, właściciel knajpy, jej stali bywalcy, przymusowi współlokatorzy, drobni i mniej drobni handlarze, szalona Stara Niemra, pielęgniarka Sabinka, lekarze - Polak i Niemiec... każdy z nich, bez wyjątku, jest na wskroś autentyczny, prawdziwy, każdy ma osobowość, każdy ma życie, przeszłość i rany, każdy jest jak puzzelek, który, umieszczony w misternej układance tej powieści, tworzy jej barwny i bogaty obraz.

No i TEN JĘZYK!!! Jakim to opisane jest językiem!!! Przecudnym, jędrnym, bogatym, zniuansowanym, to jest cacko językowe, ta powieść! Sposób wysławiania się postaci to jest arcydzieło. Dialogi bogate w gwarowe sformułowania, czasami nietypową składnię, charakterystyczną dla opisywanego miejsca i czasu, w mazurzenie, we wtrącone słowa rosyjskie czy niemieckie - wszystko tchnące autentyzmem, oryginalne, wspaniałe. A to, co dialogiem nie jest napisane przepiękną, soczystą polszczyzną. Mogłabym się w tym języku tarzać, mogłabym go jeść łyżkami, nurzać się w nim, owijać jak ciepłym kocykiem i cieszyć jego fakturą. Choćby tylko dla języka - i tak warto byłoby przeczytać tę książkę. Dla samego języka gotowa byłabym przeczytać ją jeszcze raz.

Odkąd zostałam zmuszona przez okoliczności życiowe (oraz Pana Małżonka :)) do czytania na czytniku przestałam zwracać uwagę na ilość stron i nader często nie wiem, czy tom, po który sięgam, to gigantyczna cegła czy wręcz broszurka. To jest, uprzedzam, cegła. To znaczy, zorientowałam się, że to cegła po zapoznaniu się z kilkoma opiniami o powieści, gdy już ją skończyłam. Dla mnie, w moim bardzo osobistym odbiorze, nie jest to cegła w żadnym razie. Dla mnie to wspaniale, po mistrzowsku opowiedziana historia. Bez zawrotnego tempa, bez zapierających dech w piersiach zwrotów akcji, bez jakichś szaleńczo odkrywczych wątków fabularnych. Tak, rozwija się powoli. Tak, można mieć czasem wrażenie, że nic się nie dzieje, że obserwujemy po prostu nużące, szare, trudne, wlokące się noga za nogą dni, jeden podobny do drugiego. Ale opowiedziana w stylu, który czyni z autorki barda. Mogłabym słuchać opisów dowolnie licznych, podobnych do siebie dni, gdyby były tak opowiedziane.

I rozumiem frustrację osób rozczarowanych zakończeniem. Zakończenie może zostać odebrane jako rozczarowujące, stanowi dość nagły zwrot w kierunku, którego historia nie zapowiadała (czy raczej sugerowała drobniutkimi wtręcikami, które łatwo można było przeoczyć, albo w ogóle nie zrozumieć), pozostawia wszystkich bohaterów zawieszonych w pół ruchu, jak owady zastygłe w bursztynie, oferuje rozwiązania tylko nielicznych, i to tych mniej frapujących zagadek... ale, że się powtórzę, mnie tam wszystko jedno. Trochę liczę, że te niedopowiedzenia zostaną rozwinięte w kolejnym tomie (na który mam nadzieję, choć wcale nie jestem pewna, czy autorka go planuje), ale jeśli drugiego tomu nie będzie - to nic to. Aleksandrze Borowiec udało się bowiem osiągnąć rzecz niezwykle rzadką - uwierzyłam jej. Poczułam, że naprawdę wie, o czym pisze. To jest absolutnie niesamowite, to wrażenie, że autorka żyła w czasach powojennych i zapisała własne obserwacje. Ze zdjęcia patrzy na mnie młoda kobieta, wręcz dziewczę, a ja się dziwię. Niesamowite. To niesamowite, umieć tak opowiadać (no a research! Researchu wręcz nie potrafię sobie wyobrazić).

Rewelacyjna powieść. Pal licho zakończenie.

Czytajcie, bo warta jest tego.

 

czwartek, 20 lipca 2023

Scenka rodzajowa, zupełnie jak zwykle

Czas - można se wybrać normalnie. Dzień w dzień rzecz się odbywa na oczach Królowej Matki, po prostu dzień w dzień, nie znacie dnia ni godziny.

Miejsce - Dom w Dziczy.

Uczestnicy dramatu - Potomek Starszy (STUDENT! Tak, takich mamy studentów w naszym nieszczęsnym kraju!) i Potomek Młodszy (już za chwilę maturzysta).

Bierna i zrezygnowana obserwatorka - Królowa Matka wraz ze swym Notatniczkiem.

Potomek Starszy (do Braciszka, życzliwie) - Chodź, pogadamy jak bracia.

Potomek Młodszy (beznamiętnie wyjadając pałeczkami coś ze swej miseczki) - Nie.

Potomek Starszy (z bezbrzeżnym zdumieniem w głosie) - Dlaczego? Ja cię tak dozgonnie wielbię!

Potomek Młodszy (rzuca ciężkie a wymowne treścią spojrzenie znad miseczki).

Potomek Starszy (płomiennie) - Przestań ukrywać swój ból za fasadą sztucznego uśmiechu! Otwórz się na siłę miłości, zamykając się na nią sam kreujesz swój problem!

Potomek Młodszy (z mocą) - Ty jesteś moim problemem!!!

Potomek Starszy (niezłomnie) - Przez twój gniew przebija wewnętrzny smutek, nie ukrywaj tego, wiem, że chcesz mi o tym opowiedzieć!

Potomek Młodszy - Chcę ci w sempiternę (no dobra, użył trochę innego słowa, przyp. KM) wrazić rozgrzane pałeczki (a fajne ma, metalowe! przyp. KM), oto czego chcę!!!

Potomek Starszy (z uczuciem) - Wstrzymaj się! Przemoc to ślepa ścieżka! Nie podążaj nią! Czekaj, ocalę cię siłą mej braterskiej miłości, chodź, przytulę cię (oplata Braciszka baaaardzo długimi kończynami niczym zdeterminowana, acz nieco koścista ośmiornica).

Potomek Młodszy (wściekle) - Puść mnie, idioto, puszczaj, kretynie jeden, bo jak cię pizgnę!!!

Potomek Starszy (z Emocją) - Nie mów tak! Nie broń się! Miłość jest jak magia, jak czar, który nas spowija! Nie lękaj się jej uwolnić!

Potomek Młodszy (najwyraźniej jednak lęka się ją uwolnić, niczym innym nie sposób wytłumaczyć sobie gwałtownych ruchów, które wykonuje, by wyrwać się z objęć Brata).

Potomek Starszy (kontynuuje w uniesieniu) - ...I dlatego właśnie ja cię kocham, kocham cię, bo wiem, że to, co ci daję, wróci do mnie w dwójnasób!

Potomek Młodszy (możliwe, że nieco gwałtownie) - A co ty mi niby dajesz?!

Potomek Starszy (w uniesieniu) - Miłość ci daję! Braterską, najczystszą!

Potomek Młodszy (gwałtowniej niż przed chwilą)- Uczucie niepokoju, oto, co mi dajesz! Załamanie nerwowe!!!

Potomek Starszy - Przytul mnie, a zobaczysz, że ci minie!

Potomek Młodszy (twardo) - Nie.

Potomek Starszy (kusząco) - Raz. Jeden, jedyny raz, a potem dam ci spokój!

Potomek Młodszy (głosem jak spiż) - NIE. 

Potomek Starszy (smutno) - Ale czemu ty mnie nie chcesz przytulić? Jesteś taki męski czy mnie po prostu nienawidzisz?

Potomek Młodszy (stoicko) - Czemuż by nie za sprawą obu tych rzeczy...

...

...

Potomek Starszy (rzucając na Królową Matkę podejrzliwe spojrzenie) - Mamo? A co ty właściwie robisz???

Królowa Matka (silnie spłoszona, rzucając znad nieumiejętnie ukrywanego Notatniczka spojrzenie bezskutecznie udające radosną beztroskę) - Ni..ni..nic, nic nie robię...

Potomek Młodszy (zrezygnowanym tonem) - No nie. I znowu się cały świat dowie*.

 

TAK.

Niech świat wie, co Królowa Matka tu cierpi!!!


*trzeba mu wybaczyć, że tak przecenia królewskomatczyne wpływy, jest zaślepiony synowskim uczuciem :).


niedziela, 9 lipca 2023

"Dzień wagarowicza" Robert Ziębiński

Lata 50-te XX wieku. Zapomniana wioseczka w mazurskich lasach, zamieszkała przez nie więcej niż pięćdziesiąt osób, tajne rosyjskie laboratorium, ulokowane w dworku nieopodal,  i grupa młodzieży, dzieci wysoko postawionych (a wręcz najwyżej postawionych, Inga jest córką jednego z najważniejszych dygnitarzy partyjnych w państwie) rodziców.  W gęstych lasach otaczających maleńkie wioseczki żyją - oprócz stałych mieszkańców, niedobitków przedwojennych tubylców i tych nowych, tych, co napłynęli na Ziemie Odzyskane po wojnie - także ci, którzy nie chcą zostać znalezieni, jak na przykład  były lekarz Armii Krajowej Roman "Trop" Kielecki.

A poza tym w okolicznych lasach coś się czai. Coś złego. Giną zwierzęta, w tym także duże, które mogłyby paść łupem tylko wyjątkowo sporych i zdeterminowanych (plus raczej nie obawiających się bliskości ludzi) drapieżników. Giną też ludzie. Tymczasem nieświadoma zagrożenia Inga wraz z grupą przyjaciół planuje spędzić dzień wagarowicza nad jeziorem Śniardwy. I jeśli parę osób zniknie z wioski nikt się tym zbytnie nie przejmie, a wręcz nie zauważy (bo to telefonów nie ma, więc by trzeba łodzią do Mikołajek, stamtąd do Olsztyna, może by kogoś przysłali, a może kazali spływać, bo do jakiegoś tam pijaczyny co zabradziażył w lesie i go wilki niemiło potraktowały pół świata nikt tłuc się nie będzie), ale co jeśli zaczną znikać dzieci partyjnych dygnitarzy?

No i kto stoi za tajemniczymi zaginięciami?  Prawdopodobnie mają one związek z tym rosyjskim laboratorium, w którym eksperymenty wyrwały się spod kontroli samym laborantom. A może nie, może to jakieś dzikie zwierzę. Może wilkołaki. Może z jakiegoś cyrku uciekł tygrys czy inny goryl. Może...

Groza narasta, zniknięcia się mnożą, młodzi ludzie są coraz bardziej zagrożeni, a jedyną osobą, która wydaje się serio zainteresowana sprawą to były AK-owiec, od dziesięciu lat mieszkający samotnie, w głębokim ukryciu, odcięty od świata. Czy podejmie się obrony dzieci zagorzałych komunistów?

Motyw może i niezbyt oryginalny ale - jak sam autor pisze we wstępie - powieść miała być takim trochę hołdem dla monster movies łamane przez slasher, który w USA rozkwitał w latach 50-tych, czyli wtedy, gdy z miliona powodów u nas rozkwitać (ani nawet się pojawić) nie mógł, więc w zasadzie wszystko jest, jak trzeba. Grupa młodzieży gdzieś na odludziu, odcięta od świata, i coś, co miało być świetną zabawą, przekształca się w prawdziwy horror i walkę o przetrwanie. W wykonaniu Roberta Ziębińskiego jest to, ośmielam się stwierdzić, nawet lepsze niż w amerykańskich oryginałach, ponieważ osadzenie akcji na Mazurach w latach 50-tych sprawia, że to odcięcie jest nad wyraz autentyczne i nie naciągane, a możliwość wezwania pomocy - zredukowana do zera z przyczyn jak najbardziej oczywistych. Za to niezwykle oryginalne tło historyczne duży plus.

Język, że nawiążę to mojej umysłowej skazy, bardzo w porządku, chociaż (oui, c'est moi, votre Językowy Nazi!) aże mię wzdrygło, gdy przeczytałam "da mu możliwość realizowania jego chorych żądzy" (albo "chorej żądzy", sztuka jedna, albo "chorych żądz", sztuk dużo, inaczej nie chce być), ale było to tylko jedno wzdrygnięcie, osoba bez mojego defektu na umyśle jak również szmergla by tego prawdopodobnie nie zauważyła. Styl i język barwny i gładki na tyle, że płyniesz od jednego słowa do drugiego, prześlizgujesz się przez zdania i ani się obejrzysz, a jesteś u kresu opowieści.  Nieustanne przeskoki z jednego miejsca akcji do drugiego, z jednej perspektywy do drugiej podtrzymują napięcie. 

No ale.

Od razu muszę podkreślić, że być może to "ale" wynika z mojego osobistego stosunku do horroru jako gatunku ogólnie, a slashera w szczególności - otóż to nawet nie to, że nie lubię, po prostu specjalnie mnie on nie interesuje. Szybko obojętnieję, nie jestem podatna na "jump scare'y", trochę (i raczej prędzej niż później) zaczyna mnie nudzić wysoka przewidywalność rozwiązań.

W czasie lektury "Dnia wagarowicza" (na którą to książkę trafiłam trochę przez przypadek i zaczęłam czytać nie "bo horror/slasher", ale "bo Mazury") wychodziło to na jaw jak nigdy. Na początku przejęta i poruszona, szybko przeszłam do irytacji ('rany, znowu trup, no ileż można!!!"), a wreszcie do obojętności ("O, trup. O, znowu trup. I znowu. I znowu. Trup. Zwłoki. Nieboszczyk. Denat. Zieeew"). Zaskoczenia zero (wiem, wiem, jak się chociaż odrobinę zna reguły gatunku to oczekiwanie na zaskoczenie byłoby naiwnością), przywiązywanie się do bohaterów odradzam, bo i tak zginą, poza tymi, co nie zginą, jak ktoś widział chociaż jeden teenager horror bez trudu zgadnie, kim będą ocaleni. Rysunek postaci w sumie całkiem przyzwoity, wiadomo, że nie jest to seria pogłębionych portretów psychologicznych, ale postacie (liczne, trup wszak ściele się gęsto) różnią się od siebie, mają własny charakter wraz z wadami, zaletami i słabościami, no, poza złolami, którzy są już tacy źli, że wręcz karykaturalni. Mazury, posępne, puste, bezludne, oddane we władanie przyrody, pełne tajemnic, mrocznych i strasznych, bardzo, bardzo na plus.

Zakończenie sugeruje "być może nastąpi ciąg dalszy", jeśli nie nastąpi to byłby w moich oczach dodatkowy plus, bo jest to zakończenie, które pozwala domyślić się wielu rzeczy, kilka wątków domknąć, kilka próbować zgadnąć, a nie stanowiłoby pójścia w stronę prostej dosłowności. Tak więc trzymam kciuki za BRAK ciągu dalszego :).

Wielbicielom slasherów polecam, tym, którzy nie wiedzą, czy są wielbicielami slasherów też, bo może się okaże, że są, wielbicielom horrorów niekoniecznie, bo niewiele jest tu do bania się, a horror jednak baniem się stoi, ale muszę wyznać, że ja oczekiwałam jednak czegoś więcej.

(chociaż bardzo miło robiło mi się na duszy, gdy trafiałam na wzmianki o Popielnie, kocham Popielno wielką miłością i jestem tam przynajmniej raz w roku, więc czytało mi się o nim wręcz błogo bez względu na to, jakie okropności rozgrywały się na terenie obecnej Stacji Badawczej PAN, a wnioskując po muralu na jednej ze ścian Stacji, dziać się mogło Dużo i Dziwnie ;)).
 


piątek, 30 czerwca 2023

"Droga dusz" Katarzyna Kaczmarczyk

Bogowie odeszli.

Od tego czasu granic mitycznej krainy Nawii (która wcale nie jest krainą zmarłych, tylko po prostu tym skrawkiem świata, w którym Stara Wiara przetrwała) strzegą Strażnicy – garstka wybrańców obdarzona niezwykłymi mocami. Ich dusze trafiają po śmierci do Wyraju, by wraz z opadającymi liśćmi przyniosły je do naszego świata powracające stamtąd kruki.

Mira i Aleks są Strażnikami. Gdy w świecie ludzi pojawia się zbuntowany Kruk – Gniewko, muszą połączyć siły i schwytać go, by liczne tajemnice Nawii nie zostały odkryte. Na domiar złego na magiczną stronę przechodzi - trochę przypoadkiem -  młoda dziewczyna, Kalina, która wydaje się być bardziej związana z ich światem, niż ze światem ludzi. Pojawiają się niewidziane od stuleci czarownice, pałające żądzą zemsty za wygnanie z mitycznej krainy. Odwieczna wojna między Strażnikami i czarownicami wybucha na nowo, a stawką jest przyszłość Nawii...
 

 

No i tak.

Zauważyłam pewną prawidłowość - im prędzej w trakcie lektury chwytam za mój nieodłączny Notatniczek, w którym pieczołowicie notuję co bardziej nurtujące mnie pytania, co bardziej... bardziejsze cytaty, liczne wykrzykniki i znaki zapytania, im częściej odpalam brata Gugla, żeby coś sprawdzić, tym lepiej dla przyszłej recenzji co prawda, ale zdecydowanie gorzej dla całościowej oceny pochłanianego przeze mnie dzieła.

Tu sięgnęłam po Notatniczek bardzo, ale to bardzo szybko.

Tak na upartego to okazało się, że powinnam była po niego sięgnąć na pierwszej stronie, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam :D.

Wyjaśnię od razu - na pierwszej stronie pojawia się bohaterka naszej powieści, Mira, która wezwana zostaje przez swojego współpracownika, Aleksa, w nie cierpiącej wagi sprawie. Pojawia się więc na rynku miasteczka, w obuwiu sportowym i z plecakiem, który tak miło ciąży jej na plecach, co opisane jest w detalach, czytamy, jak Mira idzie, czując pod butami kamyki i odczuwając ramiączka plecaka wrzynające się w ramiona... No i założyłam, że dziewczyna na to wezwanie skądś przyjechała i właśnie wysiadła z autobusu.

Po czym okazuje się, że ona mieszka w Zaciszu, kawałek od wioski, pod lasem.

WIĘC PO CHOLERĘ IDZIE NA TO SPOTKANIE OBJUCZONA PLECAKIEM?!

A to była zaledwie pierwsza nielogiczność świata przedstawionego, który się sypie co i rusz i chwieje w posadach, a niedopracowany jest jak zadania domowe Potomka Starszego w trakcie nauki zdalnej.

Jak na przykład:

- mamy oto dwoje Strażników, strzegących tajemnic Nawii, zaangażowanych w ochronę Starej Wiary, którzy umawiają się na Tayną i Niebezpieczną Akcję nazajutrz, po czym jeden mówi: "A, nie, jednak pojutrze. Zapomniałem, że jutro Dzień Kupały". No jak ja to widzę, jak ja to widzę normalnie! Niemal tak samo to widzę, jak widziałabym rozmowę dwóch średniowiecznych mnichów: "Bracie Cyrylu, mieliśmy jutro karczować ten kawałek pod lasem pod nowy ogród, ale zrobimy to pojutrze, zapomniałem, że jutro Dzień Zmartwychwstania Pańskiego",

- dzień po Dniu Kupały Mira, która, o czym kilkukrotnie z naciskiem przypomina autorka, żywi się tym, co sama wyhodowała, idzie do ogródka, skąd przynosi do domu kilka apetycznych, dojrzałych pomidorów i ogórków (tu patrzę z pretensją w kierunku własnych grządek z pomidorami, już cztery dni po Dniu Kupały, a one nadal zaledwie kwitną!),

- dzień po Dniu Kupały słońce zachodzi o 20, a nasza bohaterka odczekuje do pełnego zmroku, żeby przemknąć niezauważona na miejsce akcji, i nie, nie oznacza to, że się na tym miejscu melduje po 23, tylko dobre półtorej godziny wcześniej (piszę te słowa na własnej werandzie dnia 25 czerwca o 21, i jest całkiem jasno),

- Mira czuje się w Nawii nieswojo, unikają jej dziewczęta, mężczyźni popatrują spode łba, rozmowy się urywają, gdy się zbliża, a wszystko to ponieważ "Strażnikami przeważnie są mężczyźni". Po czym nagle w połowie książki pada informacja, że jest ona jedyną Strażniczką w historii, nie ma innej oprócz niej i nigdy nie było,

I tak dalej, i tym podobnie.

O takich "drobiazgach" jak to, że bardzo niejasno i mętnie wyjaśniona jest różnica między Strażnikami i Krukami nawet nie wspomnę. Owszem, autorka zamieściła długi, dłuuugi opis obu... eee... gatunków (?), ale nie zrozumiałam z niego nic mimo kilkukrotnego czytania, wydedukowałam rzecz sobie dopiero w trakcie lektury (acz nie wykluczam, że jestem po prostu mało bystra).

Przez cały czas lektury towarzyszyło mi przeświadczenie, że świat swojej powieści autorka kreuje tak, jakby kreowała grę lub film, a nie książkę. Starcia przeciwników opisywane były na przykład "Wyprowadził cios, ale udało się go zablokować, więc wyprowadził trzy kolejne, ale przeciwnik ich unikał" albo "Z dłoni zaczęło jej się sączyć światło, które zamknęło ich w kopule, czarownica rzuciła zaklęcie, które odbiło się od tarczy, która eksplodowała światłem". Żywcem gra albo film, tu mamy rzucane czary, tu pojawia się jakiś przeciwnik, tu ktoś znika, ówdzie się pojawia, tam mamy kamień, który koniecznie musimy zdobyć, by ocalić świat, a gdzie indziej Tayemne Artefakty, które nam mają w dziele ratowania świata pomóc...

Czego NIE MAMY w grze (a i w filmie niekoniecznie) to konieczności pogłębionego rysu psychologicznego bohaterów i opisu świata, w którym żyją. W grze bohater zdobywa fanty, kompletuje drużynę i ginie lub zwycięża, w filmie można rozegrać rzecz za pomocą spojrzeń, mimiki, umiejętnie zestawionych ujęć...

W książce się tak nie da. Książka wymaga opisów.

I z tymi opisami Katarzyna Kaczmarczyk nie radzi sobie zbyt dobrze. Otoczenie opisane jest dość blado, a i na bohaterów nie zawsze jest pomysł, zaś gdy tego pomysłu nie staje, autorka kładzie swoich bohaterów spać albo ich karmi (pierwsza akcja Strażników zaczyna się około południa, w restauracji, gdzie Aleks zamawia Mirze obiad, bo przecież "na pewno jesteś głodna", Mira po obiedzie udaje się wykonać zadanie, po czym już o 16 jest w domu, gdzie Aleks gotuje dla niej, bo "na pewno zgłodniałaś po całym dniu bieganiny". Doprawdy, oboje tak się dla Nawii poświęcają, że dziw bierze, że w ogóle po tych wiekach ostało się coś, dla czego się warto poświęcać. Albo niejaki Radomir, mędrzec, starzec i kapłan, który prowadzi do nader tajemnego i upakowanego magią po nieboskłon ogrodu dziewczę, które dopiero zaczyna szkolenie, i mówi doń: "To ja się prześpię, a ty sobie obejrzyj cały ogród", NO NA LITOŚĆ BOGÓW, CZY RZECZYWIŚCIE).

Postacie są tak płaskie, jakby wycięto je ze sklejki i dość nieudolnie pomalowano, związki między nimi wywołują głównie chęć wznoszenia oczu ku niebu (dziewczyna błąkająca się po lesie trafia ze świata ludzi do Nawii, dowiaduje się, że Nawia w ogóle istnieje, a ona sama jest czarownicą, i luzik, pełen zen, troszku się spłoszyła na początku, ale potem już nie, w realnym świecie przez pięć dni szukają jej znajomi, od których odłączyła się w czasie wędrówki po lesie, ale nikt nie zawiadamia policji, a cała sytuacja zostaje rozwiązana o, tak; "Powiedziałam im, że zgubiłam telefon, chyba nie całkiem mi uwierzyli, ale nie szkodzi, już się i tak nie będziemy kumplować". Mira i Aleks idą tą wyżej wspomnianą ciemną, ciemną nocą śledzić podejrzanego, ale przerywa im akcję poszukiwany przez nich Kruk, więc do śledzenia już nie wracają, Kruk i Aleks zapoczątkowują znajomość intensywnym mordobiciem, po czym trzy dni później - dosłownie - ufają sobie jak bracia i wspierają jak hoplici w bitwie, w środku potężnej rozpierduchy główny złol rzuca tekstem " Spokojnie, nie zaszkodzi, jeśli jeszcze trochę podyskutujemy", po czym wszyscy się zatrzymują i gadają, no bo przecież trzeba czytelnikowi streścić całą akcję i jej niuanse...).

Ale wytrzymałabym to wszystko, nie jest to pierwsza nie najlepsza konstrukcyjnie książka, z jaką zetknęłam się w życiu, zniosłabym i tych hoplitów, którzy się znają dwa dni, i tę chaotyczną treść, i te milion grzybów w barszczu, które sprawiają, że z barszcz stał się grzybową (bo to i Nawia, i słowiańscy bogowie, i czarownice, i artefakty, i kamienie mocy, i kto co chce), wytrzymałabym, przeczytała, po prostu bym wyrzuciła rzecz z pamięci gdyby nie...

JĘZYK.

Nie od dziś wiadomo, że jestem na język opowieści więcej niż wrażliwa, można uznać, że czepialska, nie zaprzeczę, czepialska chorobliwie, tak czy inaczej wszyscy Wierni Czytelnicy tego blogaska wiedzą, że jeśli język zgrzyta mi w uszach i robi ała w mózg to robię się ciut nerwowa. Jak również więcej niż ciut bezwzględna.
 
W przypadku "Drogi dusz" bezwzględność odpaliłam w trybie błyskawicznym.

Zacznę może od tego, że autorka ma kilka dziwnych manieryzmów językowych, które powinna jej wyłapać i zgładzić redakcja, ale nie wyłapała i nie zgładziła (albo wyłapała, ale autorka nie dała sobie zmienić nawet przecinka, nie byłby to pierwszy taki przypadek w historii literatury ojczystej).

Na przykład wszystko u niej leży. Na podłodze leżą szafki na narzędzia. Na oknie leżą doniczki z ziołami. Mira nalewa mleka do miseczki, a miseczkę kładzie przed kotem. Albo robi herbatę i kładzie kubki na stole. Nie wiem jak kto, ale jak ja czytam o herbacie położonej na stole to widzę wypakowane z siatki z zakupami pudełko herbaty, a nie szklankę z napojem.

Ponadto autorka z zadziwiającym (mnie) upodobaniem i całkowicie bezsensownie używa słowa "wykrzyczał/-a". Nie "krzyknął", "zawołał" czy choćby "wykrzyknął", tylko "wykrzyczał". Ja wiem, że takie słowo istnieje i można go na przykład użyć w zdaniu typu "wykrzyczał mu to w gniewie". Ale tu używane jest następująco; "- Popatrzcie, co znalazłam - wykrzyczała Mira". I jest tego masa. Po siódmym razie przestałam liczyć.

Zastanawiam się też, czy początkujące pisarki mają jakiś obowiązek, by wyrobić normę w używaniu wyrażenia "uśmiechnął się pod nosem". Pani Kaczmarczyk daleko do Natalii Sońskiej, ale wyrażenie to jest w "Drodze dusz" silnie nadreprezentowane. Choć, przyznać muszę, używane jest znacznie sensowniej.

A propos Natalii Sońskiej. Katarzynę Kaczmarczyk poza "uśmiechaniem się pod nosem" i płaskim rysunkiem bohaterów łączy z panią Sońską język, intensywnie kojarzący mi się z wypracowaniem dobrej uczennicy. Mamy więc tworzone z wysiłkiem "uliteracczone", a nie jakieś tam banalnie zwykłe zdania ("Światła na górze zgasły. Te na piętrze dalej dawały do zrozumienia, że nie wszyscy w domu śpią", "Błękitne oczy dziewczyny kontrastowały z płomieniami, które zajmowały już całe piętro"), mamy nader liczne błędy składniowe i gramatyczne (" W porę dostrzegł ją Gniewko i znalazł się przy niej. Wykręcając jej dłoń w nadgarstku, próbowała podrapać go drugą ręką, ale złapał ją i skoczył", "Zrobiło jej się przykro myśląc, że to jej wina", "Sprowadził ich tu Weles, by chronili tej krainy", "Gdy dotarli na miejsce biała kartka, która wisiała na drzwiach, zniknęła"), mamy zdania z efektem "wow" ( "Stary płaszcz, przyprószony siwizną podobnie jak jego włosy, przerzucił sobie na ramię". "Radomir cicho westchnął, wypuszczając z ust ostatnią nadzieję". "Blond włosy i błękitne oczy, które okalały długie rzęsy" - czy jeszcze ktoś widzi rzęsy otoczone oczami, czy tylko ja mam tak zwyrodniałą wyobraźnię?, "Była to uczciwa, chociaż nielegalna wymiana" - to w końcu uczciwa była, czy nielegalna?), mamy ciągi myślowe z przecinkami zamiast kropek ("Miała tak wiele pytań, jednak bogini była szybsza, klasnęła w dłonie i woda, do tej pory spokojna, wylała się ze swego koryta, atakując Mirę"), mamy totalną nieporadność językową w opisywaniu emocji ("Kapłan stanął pod świętym drzewem. Wspomniał chwilę, gdy przyszedł tu po radę w sprawie Kaliny.i Dalii. Dziś nie zamierzał dać się spławić (!!!) po raz kolejny. Chciał wyciągnąć jak najwięcej informacji.
- Pokaż się - wykrzyczał.
Odpowiedziała mu cisza.
- No dalej! Wyjdź! - wrzeszczał jak opętany i wymachiwał rękami" - tu wyjaśnię, że kapłan ten, bogaty latami i doświadczeniem, w ten unikalny sposób zwracał się do bogini, no nie pojmuję, czemu zwlekała z odpowiedzią), mamy ortografa ("Poczuł, jak z nosa spływa mu ciepła stróżka krwi" - stróżka, droga autorko, to jest osoba rodzaju żeńskiego zajmująca się stróżowaniem, z nosa mogła Aleksowi spłynąć co najwyżej strużka), no sporo rzeczy tu mamy.

Czego nie mamy to słowiańskości, na którą liczyłam, to znaczy miga ona tu i ówdzie (bo jest i Weles, i Marzanna, i dzień Kupały, i sama Nawia), ale nie jest ani specjalnie interesująco, ani odkrywczo przedstawiona (jeśli pominąć fakt, że Nawia nie jest krainą zmarłych), a przede wszystkim nie wnosi nic nowego do tzw. wiedzy ogólnej. Ktokolwiek przeczytał cokolwiek o Słowianach, czy byłaby to baśń o żmijowym królu albo kwiecie paproci, czy powieść, że o pozycjach naukowych nawet nie wspominę wszystko, co pojawiło się w "Drodze dusz" już znał.

Powieść kończy się dyskretną sugestią, że być może, ale tylko być może będzie część druga.

Której nie przeczytam, bo o ile byłabym w stanie przełknąć filmową konwencję książki, i nawet wierzę, że dobra redakcja pomogłaby się pozbyć wszystkich językowych niezręczności (o błędach ortograficznych nie mówiąc), to autorka nie była w stanie ani wystarczająco zainteresować mnie samą historią, ani nie sprawiła, bym polubiła bohaterów (któregokolwiek z bohaterów) na tyle, bym miała chęć to uczynić.