Puchowy śniegu tren ma obecnie formę nieco przydeptaną, jako, że świeży śnieg nie padał od trzech dni, ale co Dzicz to Dzicz jednak, i ,nawet przydeptany, ten śnieg jest w zupełnie innym stopniu przydeptania niż śnieg miejski.
Potomki wylegają przed dom poowijane szalikami, które się natychmiast rozplątują, z naciągniętymi na uszy czapkami, które natychmiast spadają na nos (albo na oczy, albo prosto w puchowy śniegu tren) i w rękawiczkach, które są natychmiast zdejmowane, gdyż zawadzają w robieniu śnieżek. Ponadto w Domu w Dziczy występują dwie sztuki sanek - jedne z oparciem, jedne dla twardzieli, bez oparcia, Potomków jest czworo, ale walk o to, kto będzie jeździł na czym prawie nie ma, gdyż Pompon Młodszy nie wyraża zainteresowania jakimiś tam sankami. Zamiast tego zbiera niejakie Śniegusie, które niesie w czułym objęciu na werandę i ustawia przed balkonowym oknem tak, by mieć je na oku nawet wtedy, gdy Wredna Matka zapędzi go w domowe pielesze. Śniegusie są to, że Królowa Matka wyjaśni, zbrylone grudy śniegu (a w zasadzie już lodu) różnej wielkości, które to grudy Pompon Młodszy pieczołowicie wykopuje z pobocza drogi, oczyszcza z piasku i innych przyklejonych listków i upiera się, by je wziąć do domu, gdyż im zimno. Mamy ich na werandzie sporą kolekcję z tendencjami wzrostowymi, bo z każdego spaceru Pompon Młodszy przynosi Śniegusiów więcej, dziś na ten przykład pięć. Jeśli zima nie odpuści, pod koniec ferii okno balkonowe będziemy mieli zamurowane Śniegusiami tak do połowy, co najmniej.
Poza jazdą na sankach, powiększaniem kolekcji Śniegusi i czytaniem lektur szkolnych (pogląd Potomka Starszego ewoluował od nienawiści w stanie czystym do "Ta Ania to całkiem fajna jest!", co możemy uznać za triumf) Potomki wraz z Królową Matką obejrzały też film "ESD" według dwóch części Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, przy czym Królowa Matka oglądała rzecz zdegustowana w najwyższym stopniu, jęcząc co chwila i wyrażając swój dyzgust wyrażeniami niekoniecznie parlamentarnymi, chociaż powinna się opanować raz - z powodu siedzącej obok niej progenitura, a dwa - ze względu na to, ze widziała dzieło już wcześniej i wiedziała dobrze, czego się można po nim spodziewać.
Mimo to wciąż ją na nowo zaskakiwało, na jak bardzo wielu poziomach "ESD" to jest film zły, a jako ekranizacja - gorzej niż zły.
Oczywiście wie, że film posługuje się zupełnie innymi środkami wyrazu niż książka, oczywiście jest świadoma, że reżyser ma prawo do pokazania swojej wizji, a co więcej film powinien być zrozumiały dla widza który książki nie
przeczyta, a nawet zgadza się (zasadniczo) z prawem reżysera o decydowaniu o obsadzie. I dlatego na przykład obsadzenie ciemnej szatynki z warkoczem do pasa w roli blondynki z krótko obciętą, postrzępioną, słomianą strzechą włosów, a krótko obciętego rudzielca z włosami postawionymi na żel (czy też raczej, zważywszy epokę, cukier) w roli też rudzielca co prawda, ale z szopą niesfornych loków nie powinno mieć dla odbioru dzieła filmowego żadnego znaczenia, gdyby.
Gdyby nie to, że wygląd zewnętrzny Gabrieli ma znaczenie dla fabuły - i to że
wygląda jak "duży zaniedbany chłopak", i że ma krzywą czuprynę przyciętą
własnoręcznie, i że ma w nosie
kolory ziemi i nie czuje w sobie Romantycznego Motyla, to wszystko jest wyraźną manifestacją jej charakteru. Podobnie Ida - przecież ta szopa rudych loków (Rudy Kościotrup!) i jej
obcięcie jest jakimś krokiem naprzód na drodze do odkrywania (i kreowania też, a czemu nie) siebie, a tu mamy nastolatkę sztucznie deklamującą przed lustrem "Jestem piękna i wspaniała", chociaż nic się w niej zmieniło poza tym, że włożyła na siebie koszulę ojca. Uwodzicielskiego blond-Pyziaka bez stalowego błysku w oku jakoś by Królowa Matka przełknęła, ale Mila bez siwego, w domyśle eleganckiego, choć skromnego koczka
tylko z kiepską trwałą zmienia odbiór postaci - bo przecież wiadomo, że Mila taka nie jest, tym się różni od innych, pracujących w domu mam, no i poza tym mama Borejko nigdy nie zrobiłaby sobie
trwałej - nie ta (BARDZO nie ta!) estetyka , a poza tym wymyślona przez Małgorzatę Musierowicz postać z pewnością nie wydałaby na siebie tyle
pieniędzy, przecież nawet na bukiet kwiatów (i to w samym środku sezonu, gdy kwiaty kosztują grosze) dla siebie jej szkoda.
Pisze to wszystko Królowa Matka po to, by z jej krytyki nie wynikało głównie, że film był nie taki, bo bohaterowie mają inne włosy niż sobie wyobrażała :). Ale jednak, skoro w pierwowzorze literackim na co drugiej stronie (przez całą serię, dodajmy) wspomina się krzywo przycięta strzechę popielatych kosmyków, na widok wpadającej z rykiem na ekran brunetki z warkoczem do pasa można odczuć lekki dyskomfort. W takiej sytuacji, skromnym królewskomatczynym zdaniem, tylko jedna rzecz reżysera usprawiedliwia - wielki talent aktorki, którą obsadził wbrew warunkom.
A w ogóle, choć oczywiście i w tym się Królowa Matka zgadza, że reżyser
nie musi - a czasem nie powinien ;) - dosłownie "przerysowywać" postaci z książek,
to są takie książki, w których bohaterowie są jednak tak wyraźnie
"narysowanie" przez autora, ich opis tak konsekwentnie podkreślany - w
komentarzach postaci, w komentarzach odautorskich, czasem też w
ilustracjach, - że może jednak należałoby się tego trzymać? Z szacunku
dla czytelnika/widza. Królowa Matka nie sądzi, że znajdzie się chociaż
jedna osoba, która czytała "Kwiat kalafiora", a która, zapytana o opis
Gaby wahałaby się przy określeniu koloru i długości jej włosów, koloru
oczu. Nie należy się więc dziwić, że skoro widzi się aktorkę aż tak
odbiegającą od wyrobionego podczas lektury wizerunku jest się na "nie"
już na początku. Wybitnego dzieła by trzeba, by to początkowe "nie"
zatrzeć.
Czyli czegoś, co w tym wypadku nie zaistniało.
Bo gdyby w tym filmie pojawiły się takie kreacje, że zapomina się
że postać wygląda inaczej niż powinna, można by to przełknąć. Ale tu jest Gaba cedząca słówka ze złośliwą ironią, względnie rycząca głosem kaprala (wie Królowa Matka, wie, w książce też ryczała na początku, no, ale potem był jakiś rozwój postaci, jakaś ewolucja, jakieś próby wcielenia się w Romantycznego Motyla, jakieś starania, by zbliżyć się do małych sióstr), agresywna, niesympatyczna osoba, w której ten blond Pyziak zakochał się z przyczyn całkowicie niezrozumiałych. Jest Ida, szorstka i niesympatyczna smarkula, Królowa Matka też była niesympatyczna w tym nieszczęsnym i nieszczególnie estetycznym wieku lat czternastu, ale o niej przynajmniej nikt filmów nie robił. Jest Janusz Michałowski nie jako roztargniony inteligent, ale mało przyjemny ignorant, nierzadko chamowaty, który burczy (rzadziej wrzeszczy) na ludzi, a to aktor, który by bez trudu mógł zagrać wierzbę płaczącą w szczerym polu albo książkę telefoniczną, więc za sposób, w jaki mówi do swej rodziny i znajomych wini Królowa reżysera dzieła.
W dodatku połączenie dwóch książek w jeden film sprawia, że nierzadko trafiamy w fabularne ślepe zaułki np. opinia pani Lisieckiej, że pan Borejko jest "dobrym człowiekiem" -
przecież to "resztka" po książce, z akcją filmu nie ma żadnego
logicznego związku, nie ma Królowa Matka pojęcia, skąd mogła mama upiornych braciszków Lisieckich wysnuć ten wniosek, stąd, że ją pan Borejko tylko wypchnął za drzwi, nie kopiąc w d... eeee.... w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę przy okazji? No i cały wątek z Lisieckimi i
tabletkami - w książce są konsekwencje, tu właściwie nic, cała akcja tylko po to, żeby pani Lisiecka mogła wpaść na imieniny Ignacego z krzykiem: "Iduś, syneczka mi uratowałaś!" i najeść się tortu.
W scenariuszu poznaje Królowa Matka rękę pani Musierowicz, dialogi z filmu to w jakichś 80% dialogi słowo w
słowo z książki, i to te najlepsze, cóż z tego, skoro wydeklamowane. I tutaj właśnie chyba Królowa Matka widzi powód niechęci pani MM
do kolejnych ekranizacji: pisanie scenariusza to coś zupełnie innego niż
pisanie książki, a scenarzysta nie ma żadnego wpływu na powstający film (przypominają się Królowej Matce wspominki Joanny Chmielewskiej o jej bitwach z Janem Batorym podczas kręcenia "Lekarstwa na miłość"), bo gdyby miał, to by nie pozwolił w pokoju Borejkówien powiesić plakatu z George Michaelem, ponieważ plakat jakiejkolwiek gwiazdy pop w pokoju jakiejkolwiek Borejkówny jest rzeczą nie do pomyślenia ;).
Ale największym problemem filmu "ESD" jest (dla Królowej Matki przynajmniej) zupełny brak uchwycenia ducha
książek - gdyby go nie zabrakło fabularne zmiany nie raziłyby aż tak
bardzo.
W dodatku przed oczyma duszy miała Królowa Matka plakat do filmu:
i wie świetnie, że Andrzej Pągowski wielkim artystą jest, uwielbia (większość) jego plakatów, docenia pomysł i inne takie, ale... no, nie, przeprasza, ale nie.
I gdy tak sobie siedziała, oglądała, snuła dywagacje, cierpiała wewnętrznie, a czasem jej się to wewnętrzne cierpienie uzewnętrzniało, obok niej siedziały Potomki i śledziły akcję z prawdziwym zainteresowaniem, ze szczególnym entuzjazmem przyjmując scenę pomalowania braciszków Lisieckich na zielono (wygląda na to, że przechodzenie na system represji wciąż przynosi w niektórych kręgach najlepsze skutki. Wzdech), a gdy film dobiegł końca Potomek Młodszy, po upewnieniu się: "Czy te książeczki, mamusiu, są dla mnie odpowiednie?" zagarnął pod pachę "Małomównego i rodzinę", i powędrował kontemplować utwór do swojej sypialni :).
Słowem - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :D.
A teraz Królowa Matka oddala się w kierunku kuchni, piec ciasto miodowo-orzechowe. Pierwszy raz. Jeśli wyjdzie dobre, jutro na blogu pojawi się przepis.
Trzymajcie kciuki, Państwo kochane.