O tym, że zamierzam podjąć się wyzwania czytelniczego "Trójka e-pik" pisałam na królewskim fanpejdżyku na Facebooku i właściwie nie planowałam przenosić całego wyzwania tutaj, aż nagle.
Aż nagle styczniowe podsumowanie rozrosło mi się do nienormalnych rozmiarów, co mnie nie powinno dziwić, w końcu własnych skłonności do logorei świadoma jestem lepiej niż ktokolwiek inny, a jednak, no cóż, zaskoczyło.
Postanowiłam zatem umieszczać omówienia moich postępów (lub też ich brak) także tu z nadzieją, że zyskam w ten sposób szersze grono osób trzymających kciuki za moje powodzenie.
O co w Wyzwaniu chodzi można poczytać podłużej
tutaj
a pokrócej - chodzi o przeczytanie w ciągu miesiąca trzech książek na podane tematy.
W styczniu miały to być komedia kryminalna, książka o i/lub z duchami (w tytule lub treści) oraz książka o górach.
Aż nagle styczniowe podsumowanie rozrosło mi się do nienormalnych rozmiarów, co mnie nie powinno dziwić, w końcu własnych skłonności do logorei świadoma jestem lepiej niż ktokolwiek inny, a jednak, no cóż, zaskoczyło.
Postanowiłam zatem umieszczać omówienia moich postępów (lub też ich brak) także tu z nadzieją, że zyskam w ten sposób szersze grono osób trzymających kciuki za moje powodzenie.
O co w Wyzwaniu chodzi można poczytać podłużej
tutaj
a pokrócej - chodzi o przeczytanie w ciągu miesiąca trzech książek na podane tematy.
W styczniu miały to być komedia kryminalna, książka o i/lub z duchami (w tytule lub treści) oraz książka o górach.
Meldując wykonanie pierwszego z - miejmy nadzieję - dwunastu punktów zadania donoszę, co następuje:
1) opowieść o duchach - "Nawiedzony Dom na Wzgórzu" Shirley Jackson
Klasycznie jest, proszę Państwa, że buzi dać - do starego, mrocznego i owianego baaaardzo złą sławą domu (na wzgórzu) przybywają cztery osoby: doktor Montague – znawca okultyzmu, szukający żelaznych dowodów na istnienie zjawisk nadprzyrodzonych, Eleanor – młoda, samotna, zamknięta w sobie kobieta, która w dzieciństwie przeżyła doświadczenie, które może być kwalifikowane jako paranormalne, Theodora, która, i owszem, też przeżyła parę paranormalnych przygód, ale w przeciwieństwie do Eleanor jest kolorowym rajskim ptakiem, radosnym i pełnym energii, a także Luke – przyszły spadkobierca rezydencji. Dom jest, owszem, dziwaczny, pokraczny, nietypowo zbudowany, ale z początku wydaje się, że będą mieć do czynienia jedynie z niewytłumaczalnymi odgłosami i zamykającymi się samoistnie drzwiami. Jednak tak naprawdę mroczny i tajemniczy dom cały czas gromadzi siły, by wybrać spośród śmiałków swoją ofiarę.
I, Państwo Szanowni, kupa. Jak bardzo jestem na nie to wręcz trudno sobie wyobrazić. Już mniejsza, że przez połowę książki nie dzieje się nic, a pisząc "nic" nie mam na myśli "nie latają żadne duchy, nie wyją potępieńcy, a wampiry nikomu nie podrzynają tętniczek" tylko "NIC" - bohaterowie wstają rano, jedzą, chodzą, wymieniają jakieś myśli, nie, żeby jakoś ze sobą powiązane w logiczny ciąg (w dodatku wypowiadane językiem silnie kojarzącym się że szczebiotaniem dwunastoletnich dziewczątek na pensji w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku), a doktor Montague wyjaśnia nam szczegółowo, jaki ten dom jest okropny i czemu powinniśmy się bać. Potem zaś nadal nie dzieje się nic. No, dobra, tu coś powieje, ówdzie huknie, a gdzie indziej coś napisze na ścianie. I tyle.
Główny problem utworu polega na tym, że żadnego z bohaterów nie rozumiałam. KOM-PLET-NIE. Nie rozumiałam, o czym ze sobą rozmawiają (nie dlatego, że używali takiego trudnego, wyspecjalizowanego słownictwa, tylko dlatego, że wypowiadane przez nich zdania były luźno, a czasem wręcz wcale ze sobą nie powiązane), nie rozumiałam, co ich ze sobą łączy, obrażali się na siebie bez powodu, godzili bez powodu, zawierali sojusze (albo coś, co wyglądało jak sojusze) bez powodu, logiki, sensu, porządku nie było w ich postępowaniu za grosz, ze szczególnym uwzględnieniem bohaterek kobiecych, i przez większość czasu miałam wrażenie, że patrzę na ludzi odurzonych narkotykami albo pijanych, którzy raz się kochają i wprowadzają do siebie, by chwilę później nienawidzić się i patrzeć na siebie spode łba, a kolejne dwie minuty później wyznawać sobie uczucie, szlochając na łonie w czułym objęciu, by w następnym zdaniu... no właśnie.
Zakończenie nie wiadomo skąd wzięte, Dom był straszny, bo coś pukało w nim w drzwi, pisało po ścianach i wiało chłodem, no niesamowite naprawdę, podejrzewam, że atmosfera miała działać na psychikę raczej subtelnie, nie przy pomocy trywialnej dosłowności, niestety, niestety, wygląda na to, że moja psychika jest silnie atmosferoodporna.
Nie przestraszyłam się nawet raz, czytałam bardziej przerażające książki dla dzieci (naprawdę, przy "Sercu matki" Andersena "Nawiedzony Dom na Wzgórzu" powinien się samoczynnie spalić ze wstydu), a za najbardziej niesamowity element powieści uważam gosposię podającą posiłki (chociaż, żeby nie było, pojęcia nie mam, co spowodowało, że ona jest taka dziwaczna). Słowem, "Zawsze mieszkaliśmy w zamku" tej autorki, którą to rzecz miałam szczery zamiar przeczytać, raczej nie otrzyma swojej szansy.
2) komedia kryminalna - "Post scriptum" Milena Wójtowicz
Piotr Strzelecki, psycholog, coach i doradca post mortem wraz z Sabiną Piechotą, specjalistką ds. BHP prowadzi firmę PS Consulting. Docelowymi klientami firmy są "osoby nienormatywne": wampiry, wiły, wilkołaki, obłocznik i inni, tym podobni. Piotr i Sabina też są nie do końca normatywni, a radzą sobie z tym każde na swój sposób. Ona nadmiernym spożyciem wyrobów cukierniczych (nie jest to książka dla osób na diecie. Chociaż... może właśnie jest? Ja się czułam przesłodzona za każdym pojawieniem się Sabiny z kolejnym batonikiem w garści), on medytacją, wdychaniem lawendy i noszeniem odzieży z organicznego lnu.
Przypadkiem oboje zostają wplątani w intrygę kryminalną: ktoś nastaje na życie (lub też egzystencję duchową) brzeskich nienormatywnych. Próbują podjąć śledztwo, a świadomi własnego braku kompetencji w pracy detektywistycznej, szukają pomocy u opolskiego policjanta, który raz w miesiącu zwykł wyć do księżyca...
W pierwszej chwili chciałam tę książkę przypisać kategorii "komedia kryminalna o duchach", swoiste "dwa w jednym" zrobić, ale to, oczywiście, nie byłoby uczciwe .
Zdecydowawszy się ostatecznie, że "Post scriptum" to mniej duchy, a bardziej kryminał, i to napisany z niewątpliwym poczuciem humoru (cóż, że ofiary złowrogiego zbrodzienia unicestwiane miały być za pomocą soli, srebra oraz ziół od nawiedzeń, liczą się intencje!) doszłam do wniosku w trakcie lektury, że Wrocław i okolice położone być muszą na jakiejś, bo ja wiem, żyle wodnej, względnie panuje tam mikroklimat sprzyjający emanacjom literackiej wyobraźni. Bo a to Marta Kisiel, a to Martyna Raduchowska, a teraz, proszę, Milena Wójtowicz... pomysłowość, niepodrabialny styl (naprawdę, to jest sztuka, napisać książkę, w której różne psychofanki, jak niżej podpisana, widzi oryginalne poczucie humoru, inne niż wspomnianych pań Kisiel i Raduchowskiej!), i wszystko to mimo pozornie podobnej tematyki! Duża rzecz. Niesamowite. Może, gdybym się tam przeprowadziła, też umiałabym spłodzić coś więcej niż skromną notkę na blogaska pseudo-książkowego, kto wie.
Zakończenie dzieła w charakterze wisienki na torcie . To, że dość szybko zorientowałam się, jakiego rodzaju nienormatywność prezentuje sobą Sabina w sumie mnie nie zdziwiło, z powodu tego, że zgadłam, kim (czym?) był Piotr nadal składam sama sobie serdeczne gratulacje. No, miodzio i żyła wodna, mówię Państwu i powiadam .
3) opowieść o górach - "O wytrwałym wędrowcu" Ludwik Świeżawski
Opowieść o górach to miało być w moim wypadku wyjście poza strefę komfortu, jestem bowiem człowiekiem - tak, napiszę to, ryzykując falę odlubienia blogunia, strony i mnie jako Osoby, Matki, Przyjaciółki, Znajomej, Blogerki i Obywatelki - który gór nie lubi. Nie lubi ich oglądać, nie lubi o nich czytać, nie rozumie fenomenu chodzenia po nich, nie odczuwa ciągot, by zdobywać szczyty, a tekst "piękny byłby tu widok, ale góry zasłaniają" jest o mnie właśnie.
Świadoma tego wszystkiego, co powyżej, przeryłam półki w poszukiwaniu czegoś górskiego dość beznadziejnie, a tu, niespodzianka! Znalazłam aż trzy pozycje, bowiem, jak sobie uświadomiłam, szukając, Karkonosze i Góry Sowie TO TEŻ SĄ GÓRY .
"O wytrwałym wędrowcu" to zbiór legend z rejonu Karkonoszy, połączonych w całość przez autora postacią Karkonosza, zepsutego, rozpieszczonego chłopca, który pewnej zimowej nocy, gdy na dworze szaleje zawierucha, odmawia pomocy swojej matce. Matka sama idzie więc do lasu po chrust i już nie wraca. Gdy - wreszcie poniewczasie przerażony - syn znajduje ją, zasypaną śniegiem, niemal na progu domu, przygniecioną niesionym drewnem, kobieta już nie żyje.
Syn ukarany zostaje wieczną tułaczką - po kres świata ma chodzić po górach, pomagając ludziom, nosząc ich jarzma, ujmując im ciężarów, bez szans na nagrodę, bez nadziei na zbawienie, dopóki ta Siła, która nałożyła na niego wyrok nie okaże mu litości.
Jeśli ktoś lubi legendy i baśnie - a ja lubię - to bardzo ładne jest. Jeśli komuś odpowiada nieco staroświecki, stylizowany, stosowny do opowiadania baśni język, i jeszcze w dodatku potrafi przymknąć oko na konieczne uproszczenia - a mi odpowiada i potrafię - to jest to ładne tym bardziej. I w dodatku rozbudza chęć powędrowania w Karkonosze, obejrzenia na żywo wszystkich miejsc, po których wędrował Karkonosz, niosąc swój smutek, swoją pokutę i pomagając ludziom. I pisze to osoba nie lubiąca gór, więc, wiecie. Dobrze jest. Polecam.
I czekam na Wyzwanie Lutego .
Trzymanie kciuków i wyrazy wsparcia mile widziane, choć ze swej strony mogę jedynie nieumiejętnie kusić perspektywą zapoznania się z aż dwunastoma rozwlekłymi podsumowaniami książkowymi, którymi będzie się można inspirować albo ogniście się z nimi nie zgadzać.
1) opowieść o duchach - "Nawiedzony Dom na Wzgórzu" Shirley Jackson
Klasycznie jest, proszę Państwa, że buzi dać - do starego, mrocznego i owianego baaaardzo złą sławą domu (na wzgórzu) przybywają cztery osoby: doktor Montague – znawca okultyzmu, szukający żelaznych dowodów na istnienie zjawisk nadprzyrodzonych, Eleanor – młoda, samotna, zamknięta w sobie kobieta, która w dzieciństwie przeżyła doświadczenie, które może być kwalifikowane jako paranormalne, Theodora, która, i owszem, też przeżyła parę paranormalnych przygód, ale w przeciwieństwie do Eleanor jest kolorowym rajskim ptakiem, radosnym i pełnym energii, a także Luke – przyszły spadkobierca rezydencji. Dom jest, owszem, dziwaczny, pokraczny, nietypowo zbudowany, ale z początku wydaje się, że będą mieć do czynienia jedynie z niewytłumaczalnymi odgłosami i zamykającymi się samoistnie drzwiami. Jednak tak naprawdę mroczny i tajemniczy dom cały czas gromadzi siły, by wybrać spośród śmiałków swoją ofiarę.
I, Państwo Szanowni, kupa. Jak bardzo jestem na nie to wręcz trudno sobie wyobrazić. Już mniejsza, że przez połowę książki nie dzieje się nic, a pisząc "nic" nie mam na myśli "nie latają żadne duchy, nie wyją potępieńcy, a wampiry nikomu nie podrzynają tętniczek" tylko "NIC" - bohaterowie wstają rano, jedzą, chodzą, wymieniają jakieś myśli, nie, żeby jakoś ze sobą powiązane w logiczny ciąg (w dodatku wypowiadane językiem silnie kojarzącym się że szczebiotaniem dwunastoletnich dziewczątek na pensji w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku), a doktor Montague wyjaśnia nam szczegółowo, jaki ten dom jest okropny i czemu powinniśmy się bać. Potem zaś nadal nie dzieje się nic. No, dobra, tu coś powieje, ówdzie huknie, a gdzie indziej coś napisze na ścianie. I tyle.
Główny problem utworu polega na tym, że żadnego z bohaterów nie rozumiałam. KOM-PLET-NIE. Nie rozumiałam, o czym ze sobą rozmawiają (nie dlatego, że używali takiego trudnego, wyspecjalizowanego słownictwa, tylko dlatego, że wypowiadane przez nich zdania były luźno, a czasem wręcz wcale ze sobą nie powiązane), nie rozumiałam, co ich ze sobą łączy, obrażali się na siebie bez powodu, godzili bez powodu, zawierali sojusze (albo coś, co wyglądało jak sojusze) bez powodu, logiki, sensu, porządku nie było w ich postępowaniu za grosz, ze szczególnym uwzględnieniem bohaterek kobiecych, i przez większość czasu miałam wrażenie, że patrzę na ludzi odurzonych narkotykami albo pijanych, którzy raz się kochają i wprowadzają do siebie, by chwilę później nienawidzić się i patrzeć na siebie spode łba, a kolejne dwie minuty później wyznawać sobie uczucie, szlochając na łonie w czułym objęciu, by w następnym zdaniu... no właśnie.
Zakończenie nie wiadomo skąd wzięte, Dom był straszny, bo coś pukało w nim w drzwi, pisało po ścianach i wiało chłodem, no niesamowite naprawdę, podejrzewam, że atmosfera miała działać na psychikę raczej subtelnie, nie przy pomocy trywialnej dosłowności, niestety, niestety, wygląda na to, że moja psychika jest silnie atmosferoodporna.
Nie przestraszyłam się nawet raz, czytałam bardziej przerażające książki dla dzieci (naprawdę, przy "Sercu matki" Andersena "Nawiedzony Dom na Wzgórzu" powinien się samoczynnie spalić ze wstydu), a za najbardziej niesamowity element powieści uważam gosposię podającą posiłki (chociaż, żeby nie było, pojęcia nie mam, co spowodowało, że ona jest taka dziwaczna). Słowem, "Zawsze mieszkaliśmy w zamku" tej autorki, którą to rzecz miałam szczery zamiar przeczytać, raczej nie otrzyma swojej szansy.
2) komedia kryminalna - "Post scriptum" Milena Wójtowicz
Piotr Strzelecki, psycholog, coach i doradca post mortem wraz z Sabiną Piechotą, specjalistką ds. BHP prowadzi firmę PS Consulting. Docelowymi klientami firmy są "osoby nienormatywne": wampiry, wiły, wilkołaki, obłocznik i inni, tym podobni. Piotr i Sabina też są nie do końca normatywni, a radzą sobie z tym każde na swój sposób. Ona nadmiernym spożyciem wyrobów cukierniczych (nie jest to książka dla osób na diecie. Chociaż... może właśnie jest? Ja się czułam przesłodzona za każdym pojawieniem się Sabiny z kolejnym batonikiem w garści), on medytacją, wdychaniem lawendy i noszeniem odzieży z organicznego lnu.
Przypadkiem oboje zostają wplątani w intrygę kryminalną: ktoś nastaje na życie (lub też egzystencję duchową) brzeskich nienormatywnych. Próbują podjąć śledztwo, a świadomi własnego braku kompetencji w pracy detektywistycznej, szukają pomocy u opolskiego policjanta, który raz w miesiącu zwykł wyć do księżyca...
W pierwszej chwili chciałam tę książkę przypisać kategorii "komedia kryminalna o duchach", swoiste "dwa w jednym" zrobić, ale to, oczywiście, nie byłoby uczciwe .
Zdecydowawszy się ostatecznie, że "Post scriptum" to mniej duchy, a bardziej kryminał, i to napisany z niewątpliwym poczuciem humoru (cóż, że ofiary złowrogiego zbrodzienia unicestwiane miały być za pomocą soli, srebra oraz ziół od nawiedzeń, liczą się intencje!) doszłam do wniosku w trakcie lektury, że Wrocław i okolice położone być muszą na jakiejś, bo ja wiem, żyle wodnej, względnie panuje tam mikroklimat sprzyjający emanacjom literackiej wyobraźni. Bo a to Marta Kisiel, a to Martyna Raduchowska, a teraz, proszę, Milena Wójtowicz... pomysłowość, niepodrabialny styl (naprawdę, to jest sztuka, napisać książkę, w której różne psychofanki, jak niżej podpisana, widzi oryginalne poczucie humoru, inne niż wspomnianych pań Kisiel i Raduchowskiej!), i wszystko to mimo pozornie podobnej tematyki! Duża rzecz. Niesamowite. Może, gdybym się tam przeprowadziła, też umiałabym spłodzić coś więcej niż skromną notkę na blogaska pseudo-książkowego, kto wie.
Zakończenie dzieła w charakterze wisienki na torcie . To, że dość szybko zorientowałam się, jakiego rodzaju nienormatywność prezentuje sobą Sabina w sumie mnie nie zdziwiło, z powodu tego, że zgadłam, kim (czym?) był Piotr nadal składam sama sobie serdeczne gratulacje. No, miodzio i żyła wodna, mówię Państwu i powiadam .
3) opowieść o górach - "O wytrwałym wędrowcu" Ludwik Świeżawski
Opowieść o górach to miało być w moim wypadku wyjście poza strefę komfortu, jestem bowiem człowiekiem - tak, napiszę to, ryzykując falę odlubienia blogunia, strony i mnie jako Osoby, Matki, Przyjaciółki, Znajomej, Blogerki i Obywatelki - który gór nie lubi. Nie lubi ich oglądać, nie lubi o nich czytać, nie rozumie fenomenu chodzenia po nich, nie odczuwa ciągot, by zdobywać szczyty, a tekst "piękny byłby tu widok, ale góry zasłaniają" jest o mnie właśnie.
Świadoma tego wszystkiego, co powyżej, przeryłam półki w poszukiwaniu czegoś górskiego dość beznadziejnie, a tu, niespodzianka! Znalazłam aż trzy pozycje, bowiem, jak sobie uświadomiłam, szukając, Karkonosze i Góry Sowie TO TEŻ SĄ GÓRY .
"O wytrwałym wędrowcu" to zbiór legend z rejonu Karkonoszy, połączonych w całość przez autora postacią Karkonosza, zepsutego, rozpieszczonego chłopca, który pewnej zimowej nocy, gdy na dworze szaleje zawierucha, odmawia pomocy swojej matce. Matka sama idzie więc do lasu po chrust i już nie wraca. Gdy - wreszcie poniewczasie przerażony - syn znajduje ją, zasypaną śniegiem, niemal na progu domu, przygniecioną niesionym drewnem, kobieta już nie żyje.
Syn ukarany zostaje wieczną tułaczką - po kres świata ma chodzić po górach, pomagając ludziom, nosząc ich jarzma, ujmując im ciężarów, bez szans na nagrodę, bez nadziei na zbawienie, dopóki ta Siła, która nałożyła na niego wyrok nie okaże mu litości.
Jeśli ktoś lubi legendy i baśnie - a ja lubię - to bardzo ładne jest. Jeśli komuś odpowiada nieco staroświecki, stylizowany, stosowny do opowiadania baśni język, i jeszcze w dodatku potrafi przymknąć oko na konieczne uproszczenia - a mi odpowiada i potrafię - to jest to ładne tym bardziej. I w dodatku rozbudza chęć powędrowania w Karkonosze, obejrzenia na żywo wszystkich miejsc, po których wędrował Karkonosz, niosąc swój smutek, swoją pokutę i pomagając ludziom. I pisze to osoba nie lubiąca gór, więc, wiecie. Dobrze jest. Polecam.
I czekam na Wyzwanie Lutego .
Trzymanie kciuków i wyrazy wsparcia mile widziane, choć ze swej strony mogę jedynie nieumiejętnie kusić perspektywą zapoznania się z aż dwunastoma rozwlekłymi podsumowaniami książkowymi, którymi będzie się można inspirować albo ogniście się z nimi nie zgadzać.