UWAGA
Osoby zainteresowane wyłącznie recenzją, nie zaś Dramatycznym A Przydługim Wstępem, Jakże Charakterystycznym Dla Autorki Tego Bloga powinny spokojnie i beznamiętnie przescrollować tekst, bez żalu porzucając ideę nurzania się w mojej logorei, Recenzja Właściwa znajduje się pod drugim zdjęciem.
Było już kiedyś na tym blogu o torturach?
Nie?
No to dziś będzie.
Zawsze wszak być musi ten pierwszy raz!
A
więc (nie zaczynamy zdania od "więc" i MAM TO GDZIEŚ, JA TU O TORTURACH
PISZĘ!!!) szła majówka, w Domu w Dziczy poczyniono plany na tę majówkę,
obejmujące między innymi wyjazd na Mazury, zwłaszcza, że aura zaokienna
miała się poprawić na tę bardziej dostosowana do panującej pory roku.
Jest wyjazd, jest przedsprzedaż "Czterech żywiołów magii", słowem, są -
poza wszystkimi innymi - także plany czytelnicze! Książkę zamówiłam,
wydawnictwo obiecało, że dotrze w przedmajówkowy wtorek, dotarła,
wygarnęłam ją z paczkomatu już w drodze ku Krainie Tysiąca Jezior,
rozpakowałam, używając kłów i..., znaczy, rozpakowałam, strzeliłam
stylową foteczkę na Instagrama...
... i precyzyjnie w chwili, gdy opuszczaliśmy granice Rodzinnego Grodu doświadczyłam nader niesympatycznego doznania.
Mianowicie poczułam, jakby ktoś wraził w moją lewą gałkę oczną, i to ze sporym rozmachem, widelec.
Wydałam
z siebie okrzyk, samochód został zatrzymany, oko obejrzane, przemyte i
zakroplone, co nie przyniosło ulgi w najmniejszym stopniu. Caluśkie
cztery godziny podróży poświęciłam na intensywne mruganie ze łzawieniem i
zastanawianie się, co się, do cholery, stać mogło, zaś rodzina
podrzucała pomysły, coraz to bardziej twórcze. Może meszka mi wleciała? W
zamkniętym samochodzie to może nie... ale może inny pyłek? Może
klimatyzacja wysuszyła mi rogówkę na wiór i saharyjską glebę? Może
użyłam jakichś wykwintnych środków upiększających? Figa, użyłam tego,
czego używam od pół roku. Może alergia? Nigdy nie miałam alergii, no i w
jednym oku???... ale cholera ją wie, może i alergia, tabletki
przeciwalergiczne posiadałam, łyknęłam, gdyż co nas nie zabije, to nas
wzmocni...
Na Mazury dojechałam w charakterze półprzytomnej i
chlipiącej kupki nieszczęścia, ślepej na jedno oko, za to śpiącej, bo w
ten - i tylko w ten - sposób zadziałały na mnie leki
przeciwalergiczne. Skutkiem czego o godzinie dwudziestej, zamiast w wir życia towarzyskiego, rzuciłam się w objęcia Morfeusza w
nadziei, że jutro, gdy wstanę, wszystko wróci do normy.
Nadziei, jak sie okazało, całkowicie płonnej.
Nazajutrz
do rozkosznego uczucia wbitego w sam środek gałki ocznej widelca
doszła imponująca opuchlizna. Prognozy pogody okazały sie trafne, natura
dawała czadu po całości, czego nijak podziwiać nie mogłam, bo aura na
zewnątrz okazała się dla mojego oka zdecydowanie zbyt ekspansywna. Kolor
zaś wspomnianego oka dostosował się do panującego święta mas pracujących miast i wsi.
A przypomnę, że miałam przecież KSIĄŻKĘ DO PRZECZYTANIA.
Nie będzie mi, zakrzyknęłam buntowniczo, jakieś oko bruździło w czytaniu!
Jakby co, to drugie mam! Drugie mi działa!
Pokrzepiona
tą myślą siadłam na łóżku w najciemniejszym (a i tak zbyt jasnym jak
na moje potrzeby) pokoju, otworzyłam książkę i zaczęłam:
"Majka Brzozowska biegła"...
Oko eksplodowało, wykonując coś silnie zbieżnego ze zrzutem wody na tamie we Włocławku.
Nie będzie mi oko, powtórzyłam przez zaciśnięte zęby. Docisnęłam chusteczkę, otworzyłam to drugie oko i przeczytałam:
"Majka Brzozowska biegła"...
Drugie
oko mi się zamknęło, gdyż leki przeciwalergicznie działały niezawodnie
usypiająco. O, nie, nie ma tak, drugie oko też mi nie będzie pluć w twarz ni dzieci mi oczyć!!! Otworzyłam więc oba, możliwe, że trochę na siłę, i ponownie przeczytałam:
"Majka Brzozowska biegła"...
A jednak może raczej "próbowałam przeczytać". Próbowałam, lecz nie mogłam, albowiem okazało się, że przed
chorym okiem mam mgłę i nie widzę nic na odległość... no, na żadną
odległość, może trzymając książkę centymetr przed twarzą bym widziała, ale
po co mi jeszcze zez do tego czegoś, co to nie wiem, czym jest?
A
wokół jezior szum, ptaków śpiew, grilla woń, oraz "niestety, pani
doktor nie ma, w końcu jest długi weekend, najbliższy dyżur okulistyczny
jest w szpitalu, to tylko sto kilometrów stąd, pani powie, że jest przyjezdna, może panią przyjmą", powrót do Rodzinnego Grodu, wizyta na SOR
(pozdrawiamy załogi SOR w toruńskich szpitalach, były mega i super, i
życzymy wyłącznie spokojnych dyżurów do końca życia!), antybiotyk,
którego nie dało się wykupić wcześniej niż w sobotę, gdyż "no nie mogła
sobie pani gorzej wybrać, jest przecież długi weekend" i pogodna
informacja "dno oka czyste, tęczówka prawidłowa, źrenica reaktywna,
domniemywam zakażenie wirusowe, gdyby te kropelki nie pomogły, pani
Anno, to piszę skierowanie na oddział na poniedziałek, ale raczej pani
nie skorzysta, bo szybko pani ogarnęła sprawę i do nas trafiła", która
to informacja pozostawiła mnie w stanie pewnej zawiechy, albowiem nie
bardzo umiem sobie wyobrazić po dwóch dniach życia z widelcem w na pół
oślepłym oku, łzawiącym tak, że chusteczka wieczorami nadawała się do
wyżymania, że najwyraźniej są osoby nie ogarniające sprawy w tak imponującym tempie, jak ja.
Kropelki, w każdym
razie, zdziałały cuda, wrażenie widelca w oku zniknęło już nazajutrz,
mgła trwała w najlepsze, ale tylko, gdy patrzyłam na rzeczy odległe,
czytana książka nie jest rzeczą odległą, więc została pochłonięta w
półtora dnia, za to zaktualizowała mi się wizja piekła.
Do tej
pory sądziłam, że piekło wygląda jak gigantyczne centrum handlowe w
okresie gwiazdkowym, przez które to centrum przepychasz się z obłędem w oczach oraz wózkiem wypakowanym
po sufit paczkami i paczuszkami, próbując jednocześnie ogarnąć parkę
żwawych bliźniąt, lat trzy, a wokół napiernicza brokatem i
optymistycznymi utworami świątecznymi, ubogaconymi hojnie obowiązkowymi
dzwoneczkami i równie obowiązkową radosną atmosferą.
Teraz już wiem, że piekło to jest przepiękny, majowy
dzień w domu z widokiem na pobłyskujące w słońcu (i wywołujące gwałtowne
łzawienie) jezioro i książką, liczącą 343 strony (i naprawdę dużo zdań), a z której zdołałaś
po dwóch dniach licznych a usilnych prób podjęcia lektury dowiedzieć się
jedynie, że Majka Brzozowska biegła.
A teraz, gdy wszyscy Kochani Czytelnicy przebrnęli już przez ten długi (acz - z naciskiem to podkreślam, znacząco patrząc moim jednym zdrowym, i jednym zaledwie odrobinkę podpuchniętym okiem - niezbędny!) wstęp sprawdźmy może, czemu i dokąd biegła Majka Brzozowska :).
Majka
Brzozowska jest wietrznicą. Włada wiatrem, jest panią powietrza. Jest
też żoną człowieka i matką stuprocentowo ludzkiego dziecka, więc ukrywa swoją nieludzką naturę ile sił.
Dlatego właśnie biega. Bieganie jest częścią rutyny. Jest ludzkie. Jak
robienie zakupów, odbieranie synka ze żłobka, wyjazdy z rodziną na
wycieczki. I sesje u psychologa Piotra Strzeleckiego. Specjalisty od problemów nienormatywnych mieszkańców Brzegu. Tymczasem
przez miasto przeszła wichura, a Majka nie tylko ma wrażenie, że ma z
nią coś wspólnego (chociaż to niemożliwe, nieprawdopodobne, przecież jej
tu wtedy nie było!), ale i jest przekonana, że ktoś ją śledzi. Czy popada w
paranoję?
...
Kiedy lokalny ryneczek zostaje poddany
rewitalizacji w jedynym i niepowtarzalnym, jakże polskim stylu pt.
"wycinamy do korzeni, okładamy kosteczką, na środku całości dajemy
Niezrozumiany Przez Nikogo A Intensywnie Betonowy Wyraz Artystycznej Jaźni Autora, w spokojnej
dzielnicy pojawiają się groźne, pradawne siły. Znane czytelnikom
z "Czterech pór magii" Filomena,
Kira i Tomira zwierają szyki, żeby przywrócić ład i uchronić
mieszkańców miasta przed niebezpieczeństwem. A mają poza własnymi,
niewątpliwymi i starożytnymi mocami wsparcie ciut nieoczywiste w
postaci rozgogolonego
żigolaka, który jest zupełnie nie tym, kim wydaje się być.
...
W
Krakowie dochodzi do serii podpaleń.
Helena, ogniowa czarownica pracująca w
straży pożarnej, zazwyczaj radzi sobie z ogniem naprawdę dobrze.
Płomienie ją kochają, ona kocha płomienie. Ale ten Ogień zdaje się
dziwnie obcy, oporny, nienawistny. Nasycony potężną, pełną wściekłości
magią. Helena szybko wiąże podpalenia z przypadkami sprzed lat. Ale jaki
sposób się łączą? I co mają wspólnego z samą Hel?
...
Wyspa
na Bałtyku, tajemnica, morskie legendy, magia, nieoczekiwanie odnaleziona, a całe dotychczasowe życie nieznana ciocia… Dla
Mary, wychowywanej po śmierci ojca w małej podczęstochowskiej
miejscowości, a zawsze tęskniącej za morzem, mogłyby to być
wymarzone wakacje, gdyby nie jeden szczegół – musi odnaleźć szczątki
swojego
ojca, i musi to zrobić szybko, inaczej ten nigdy nie zazna życia wiecznego.
Aneta Jadowska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz i Milena Wójtowicz powracają z kolejnym tomem czterech opowiadań.
Bazą pod opowiadania pierwszego tomu były cztery pory roku.
Tym razem są to cztery żywioły.
A ja pozostając, - o czym pisałam w swojej recenzji
"Czterech pór magii" - czytelniczką nie lubiącą opowiadań wiedziałam, że dla tych czterech autorek zrobię wyjątek.
I
aż trudno nawet mi, psychofance, w to uwierzyć, ale ten tom podobał mi
się bardziej, niż poprzedni. Znów (oczywiście) mamy cztery autorki i
cztery opowiadania. Za to uniwersa mamy... eee... dwa? I pół?... jeśli
uznać za trzymanie się w granicach uniwersum doskonałego ognistego
opowiadania Magdaleny Kubasiewicz (to na pewno jest Polania, i pojawiają
się w nim polańscy czarodzieje, więc...), a za połówkę ziemskie
opowiadanie Marty Kisiel, którego bohaterki jak dotąd pojawiły się tylko
w obu zbiorach (i bardzo temu przyklaskuję, bardzo! Jak już Autorki
popełnia jeszcze kilka takich zbiorów, a mamy przecież tyle czwórek do
wyboru, w naturze i nie tylko, Czterech Jeźdźców Apokalipsy, Czterech
Ewangelistów, cztery święte miasta islamu, cztery domy Hogwartu, cztery
cnoty kardynalne - totalnie widzę Filomenę et consortes jako bohaterki
opowiadania o roztropności, albo Sabinkę o umiarkowaniu, no totalnie :D -
to Ałtorka będzie je mogla zebrać w jakiś poręczny tomik, taką mam
koncepcję!)...
Ten tom również, zupełnie jak poprzedni, jest jak wizyta u dobrych znajomych, ludzi i nieludzi,
których zdążyło się nieźle poznać i polubić. Albo i u osób, których
się nie zna, ale chce poznać. Choćby tylko w zbyt krótkiej formie
opowiadania, której z powodu tej właśnie krótkości nie lubię. Nadal można
się w czasie lektury dobrze bawić, ale przecież nie tylko. Wszystkie
opowiadania, nawet te najlżej i najdowcipniej napisane, mają w sobie
ukryty - mniej lub bardziej - rys dramatyczny. Niektóre po prostu SĄ
dramatem (i nieistotne, zawierają czy nie zawierają duże ilości
Sabinki). Nie umiem wybrać najlepszego. Wcześniej, przed czytaniem,
zakładałam, że to będzie Woda, bo po prostu kocham morze. Potem, że
Ziemia - no bo to ja, osoba spod Byka, kochająca babrać się w ogródku bez
rękawiczek, bo muszę czuć glebę pod gołą ręką, osoba, która pytana przez
Dziatwę, jakim żywiołem chciałabym władać zawsze bez cienia wahania i
bez sekundy namysłu odpowiada "ziemią". Ognia nie obstawiałam w ogóle, a
tymczasem opowiadanie mnie zachwyciło, dramatyczne, z pazurem, z
nieoczywistym zakończeniem, trochę gorzkim, trochę budzącym dreszcz. No i
Powietrze, kolejny pełnoobjawowy dramat, kolejna rzecz bez oczywistego happy endu, kolejna, która zostawia człowieka z pytaniami i posmakiem goryczy na języku. A NIE WYGLĄDA na pierwszy rzut oka - no i to czyni je jeszcze lepszym.
I
- ponownie - okładka!!! Fantastyczna, przepiękna, rzecz dla srok
okładkowych, ale i dla czytelników ze skłonnościami do pogłębionej
analizy, bo tam
każdy detal ma znaczenie. Grafiki Agaty Wawryniuk są absolutnie
niesamowite, każdy szczegół to nawiązania do tekstów i można się
dodatkowo bawić, znajdując je.
Jest
rzeczą... no, cóż, głupią pisać, że "ja chcę jeszcze!!!" w recenzji
książki, której jeszcze nie ma w księgarniach :D, więc tego nie napiszę.
Napiszę tylko, że LICZĘ (Za rok. Dwa. W przyszłości. Kiedyś tam) na jeszcze. Czy to będą jeźdźcy Apokalipsy, czy czwórka żółwi Ninja, biorę w ciemno.
Mowa w końcu o autorkach, które nauczyły mnie czytać opowiadania.
A to naprawdę sztuka jest!