sobota, 14 października 2017

Post zaangażowany społecznie

Królowa Matka wolałaby nie mieć z lekarzami do czynienia nigdy w życiu, wiadomo. Tak się nie da, też wiadomo. No to wolałaby mieć z nimi do czynienia jak najmniej – i do pewnego momentu w życiu miała.

Ale jeśli miała, i jeśli to wspomina, to (pomijając liczne zapalenia krtani, świnkę i jakiś skręcony w dzieciństwie palec, których w zasadzie nie wspomina, bo to były sprawy jej rodziców) widzi dzień śmierci swojego ojca, po trzech dobach spędzonych w szpitalu. Całą rodziną. I tę całą rodzinę lekarze i pielęgniarki przenocowywali w swoich pokoikach, poili swoją herbatką i przykrywali swoimi kocykami. I przynieśli swój fotel do łóżka taty Królowej Matki, bo szpitalne krzesełka były niskie, twarde i niewygodne.

A potem zaczął się ten etap, kiedy przestała cierpieć na brak kontaków z przedstawicielami profesji medycznych. I zaczęła w szpitalach, przychodniach i ośrodkach zdrowia prawie mieszkać.

Najpierw urodziła wcześniaka, nagle i niespodziewanie, w 30 tygodniu wzorowo (do tamtej chwili) przebiegającej ciąży. Spędziła z nim w szpitalu sześć tygodni, nastrój miała do...e... niczego, był tu zresztą opisany, chociaż w formie złagodzonej, bo czas ściera wszelkie kanty. Opiekę -odwrotną do nastroju.

Osobny pokój (szczęście w nieszczęściu, że poród przypadł na samo dno dołu demograficznego). Na końcu korytarza. Żeby nie leżała nie tylko w jednej sali ze szczęśliwymi mamami, ale w miarę możliwości ich nie słyszała. Nielimitowane odwiedziny o dowolnym czasie, bo psychicznie była w proszku i tylko mąż dawał radę mi jakoś pomóc. Ksiądz. Katolicki na miejscu. Nie chcę katolickiego? Mam powiedzieć, jakiego, szpital współpracuje z kapłanami kilku wyznań, sprowadzą mi, jakiego chcę. Nie mają, niestety, psychologa. Ale podesłali Królowej Matce lekarkę, która przeżyła coś podobnego, opowiedziała jej o swoich doświadczeniach.

Do tego opieka nad noworodkiem według najlepszych, światowych standardów. Kangurowanie. Dotykanie (nie głaskanie, wcześniaki głaskanie boli). Dostęp do dziecka przez cała dobę, o dowolnej godzinie. Chcę tam siedzieć bez przerwy? Proszę bardzo, położne przyniosą swoje krzesło, i koc. I wyrzucą spać, jak zauważą, że ledwo otwieram oczy. I na przepustkę, gdy lekarz uzna, że zaczynam wariować.

Wszystko za darmo. Ani złotówki łapówki. Kawa (kwiatów nie wolno na oddziale) jako podziękowanie, gdy po dziesięciu dniach wychodziliśmy z OIOM-u. Gdy po kolejnych pięciu tygodniach opuszczaliśmy szpital, lekarka przyszła się pożegnać. Wychodzicie, och, jak dobrze! I wreszcie może tę kawę otworzyć. Przedtem się bała, i koleżankom nie pozwalała, żeby nie zapeszyć. Usiadła obok łóżeczka Potomka Starszego, dwa kilo i sto gram wagi, ponad kilogram więcej niż na początku. Proszę, niech pani mi wszystko opowie. Wszystko, co pani myślała, co pani czuła. Chcę zrozumieć rodziców. Chcę się uczyć.

Cztery lata później Potomek Starszy przechodził zabieg, nic poważnego, mieliśmy wejść do szpitala o 16, wyjść godzinę później. Trafiliśmy tam dzień po strajku - pielęgniarek? anestezjologów? - i wyszliśmy nie po jednej, ale po sześciu godzinach. Tłum chorych, lekarze uwijający się jak w ukropie, przez te sześć godzin Królowa Matka nie zauważyła, żeby usiedli, zabieg gonił zabieg. Mimo to znaleźli czas na rozmowę. Anestezjolog wyjaśnił wszystkie szczegóły zabiegu, poinformował o sposobach znieczulenia, pytał nas o zdanie. Na salę operacyjną Królowa Matka wniosła Potomka Starszego na rękach. Lekarze pozwolili mu dotknąć tej wielkiej lampy nad stołem operacyjnym, wcisnąć jakieś guziczki, coś włączyć, wyłączyć. Uśpili go na królewskomatczynych kolanach. Zero stresu dla dziecka.

Sześć lat temu Królowa Matka przeleżała cztery tygodnie na patologii ciąży, ona akurat profilaktycznie, zdrowa jak rydz, ale z dwoma bliźniętami powyżej 3 i pół kilo każde w brzuchu. Dziewczyny po przejściach. Wieczorami opowiadałyśmy sobie historie. O tym lekarzu, co trzymał za rękę, gdy któraś rodziła martwe dziecko, o położnej, na oko surowej i pozbawionej sentymentów, co siedziała całą noc przy łóżku innej po poronieniu, chociaż wcale nie musiała. Królowa Matka poznała calutki personel medyczny, przez cztery tygodnie nie da się inaczej, wszystkie położne, wszystkich lekarzy, wymyśliłam sobie, których najbardziej chce mieć przy porodzie. Miała innych. Byli wspaniali. W szpitalu, który od lat, niezmiennie, ma bardzo, ale to bardzo średnie oceny w akcji Rodzić Po Ludzku.

Ma Królowa Matka w oczach zimowy wieczór, gdy zachorował Potomek Młodszy. Miał rok, Królowa Matka położyła go spać o 15 zdrowego jak szczypiorek, a o 16 nie mogła obudzić, lejącego się przez ręce, buchającego gorącem jak piec. Dom w Dziczy niezmiennie leżał tam, gdzie leży, dwadzieścia kilometrów od Cywilizacji, walił śnieg płatami wielkości pięciozłotówek, Pan Małżonek jechał z rozpalonym Potomkiem Młodszym owiniętym w koc w tempie piętnaście kilometrów na godzinę, przebijając się przez zaspy na jezdni, a Królowa Matka płakała w słuchawkę lekarzowi, który właśnie skończył dyżur i wybierał się do domu. "Niech pani się nie niepokoi - powiedział lekarz. - Poczekam. Nikt nie zamknie przychodni, póki mąż nie przyjedzie, wszyscy tu jesteśmy, proszę się nie bać". I gdy Pan Małżonek wreszcie dojechał Królowa Matka odebrała z przychodni telefon, że już dobrze, spokojnie, mąż właśnie podjechał, dziecko jest pod opieką, jak skończymy badać zadzwonimy do pani.

A wreszcie nastąpiło creme de la creme szpitalno-lekarskich doświadczeń Królowej Matki, jej podróż do Krainy Wiecznych Łowów, z której zawrócił ją sztab lekarzy, dzięki którym może tu dziś pisać.

Zgłoszenie zostało przez pogotowie przyjęte natychmiast i bez mrugnięcia okiem. Karetka, zupełnie inaczej niż w materiałach telewizyjnych podnoszących oglądalność, przyjechała po siedmiu minutach. Pół godziny później Królowa Matka była w szpitalu, nadzorowana telefonicznie przez panią doktor, która ją do tego szpitala wysłała, z prywatnego telefonu do prywatnego znajomego, który akurat miał dyżur. Nieprzytomna, bez działających nerek, wątroby, ze znacznie powiększonym sercem tłoczącym mniej niż 10 procent krwi potrzebnej, by organizm działał (o czym, naturalnie, nikt wtedy nie wiedział). I razem z mężem, któremu pozwolono siedzieć przy niej całą dobę, nawet towarzyszyć przy niektórych zabiegach.

A gdy już odzyskała przytomność, ale sił miała akurat tyle, by siedzieć (bo na leżąco się dusiła) i obserwować zobaczyła tyle, ze od tamtej chwili ogląda „Grey's Anatomy” wręcz ze znudzeniem. Phi, szpital z wyposażeniem. Phi, taki personel. Phi, to podejście do pacjenta. Phi. Miała to samo, a nawet więcej.

Miała wizyty niereglamentowane, o każdej porze dnia i nocy. Miała – jedyna na OIOM-ie – zgodę na posiadanie komórki, bo (też jedyna) była z innego miasta i tylko w ten sposób mogła być w kontakcie z rodziną. Miała wizytę dietetyczki i specjalnie opracowany jadłospis, bo jest wegetarianką. Konsultację psychologiczną z psychologiem – specjalistą od chorych na niewydolność serca. I oczywiście miała leczenie na poziomie światowym. Z wypróbowaniem na niej nowości. Metod eksperymentalnych. Sprzętu, w który lekarze patrzyli z niemym szacunkiem. Wszystko za jej zgodą. Wszystko wyjaśnione jej potocznym językiem, żeby na pewno zrozumiała.

Przez półtora miesiąca przebywania Królowej Matki w szpitalu w stanie uniemożliwiającym samodzielne przebranie się i umycie, wstawanie, a na początku nawet siadanie, jedzenie, przez półtora miesiąca badania jej na wszystkie sposoby, ani razu nie została potraktowana przedmiotowo, upokorzona czy zawstydzona. Ma tylko jedno przykre wspomnienie – i nie lekarze (ani pielęgniarki) jej je zapewnili.

I, tak, Królowa Matka jest świadoma, że na ten OIOM, też wysłał ją lekarz, palant, który usłyszawszy, że cztery miesiące wcześniej urodziła bliźnięta nawet jej nie badał, tylko zdiagnozował depresję poporodową, powiedział: „Na to się nie umiera” i odesłał do psychiatry nie zlecając żadnych badań. Trzy tygodnie później Królowa Matka umierała na to, na co się nie umiera, na wspomnianym OIOM-ie.

Ale gdyby tego właśnie matoła uznała ona za reprezentatywnego przedstawiciela swego zawodu byłaby niemądra, już nie wspominając o tym, ze wykazałaby się skrajną niewdzięcznością.

Wie, ze można uznać, ze wszyscy (poza jednym) spotkani przez nią lekarze robili tylko to, za co im się płaci. Obowiązek swój wykonywali. Królowa Matka o tym wie – i się z tym nie zgadza. Za leczenie im się płaci. Za traktowanie z szacunkiem. Ale niekoniecznie za wchodzenie na palcach do sali, żeby ją przykryć dodatkowym kocem, bo noc się zrobiła chłodna. Za dbanie, by miała wokół siebie zasunięte firanki i mogła udawać, ze jest w swoim pokoju. Za wpadanie na pogawędki o książkach. Za „ach, jak dobrze! Uśmiechnęła się pani!!!”. Za karmienie własnym serkiem, bo nikt nie wiedział na początku, ze jest wegetarianką i dostała na pierwszą kolację kiełbasę.

I wie Królowa Matka, ze jeśli ma się skrajnie inne doświadczenia, czasem tragiczne, to się tych innych, tych normalnych, tych „za to im się płaci” nie dostrzega. Że to, co boli najbardziej wrzyna się w pamięć. Że wobec tego, co boli, niknie cała reszta.

Że trudno jest pamiętać o tym dobrym, co nas spotkało w obliczu wiadomości telewizyjnych, w których królują te o lekarzach, którzy odmówili przyjęcia chorego, wysłania karetki, którzy się pomylili, zlekceważyli, a za ich pomyłki i lekceważenie zapłacił chory zdrowiem, sprawnością, życiem.

No i, że miała szczęście.

Ale nie wierzy, że przez te dziesięć (w sumie) tygodni, jakie spędziła na porodówce/ neonatologii/ patologii ciąży, przez dwa miesiące przebywania na dwóch oddziałach kardiologii w dwóch różnych miastach miała po prostu tylko i wyłącznie szczęście. Akurat ona.

I złe wspomnienia też ma, to oczywiste. Wspomnienia tych lekarzy, którzy olali, zlekceważyli, którzy jej nie słuchali albo byli niemili.

Ale bez względu na to, jak wiele ma tych wspomnień, złych i dobrych, jedno wie na pewno -

ta praca, praca lekarzy, to jest katorżnicza praca (jak Królowa Matka leżała w szpitalu na tym etapie "mogę tylko siedzieć i obserwować" to myślała wręcz, ze napisze o tej pracy książkę, i będzie to jeden wielki pean na cześć pracowników profesji medycznych).

Można wzniośle mówić o powołaniu, o służbie, o misji, jasne, powołanie, służba i misja są faktem, bo gdyby nie była to nikt by tej pracy nie wykonywał.

Natomiast mówienie, że to misja i służba, więc wspominanie o zarobkach jej uwłacza, i jest fe, i tak bardzo nie komilfo, i jak tak można, brukać głodówką w sprawie (ach! och! fe!) pieniędzy dumne tradycje niepodległościowe naszej bogatej tradycją protestowania ojczyzny, to po prostu głupota. Że o świństwie Królowa Matka nie wspomni.

Kochana Czytelniczko, Kochany Czytelniku, Królowa Matka życzy Wam stu lat w zdrowiu i nieustającym szczęściu, życzy Wam motylków, tęczy, wiecznego lata, wiosny, jesieni czy co tam które z Was lubi, masy książek, spacerów w świetle księżyca przy tonach muzyki skrzypcowej i ogólnie takiego hygge, że wszyscy Duńczycy mogliby popaść w kompleks niższości.

Ale na wypadek, gdyby to hygge się kiedyś skończyło - a, nie chciałaby Królowa Matka tu krakać, ale ono się skończy kiedyś, oby jak najpóźniej, ale się skończy - dobrze byłoby jednak wiedzieć, że stanie przy Was i udzielać Wam pomocy będzie dobrze wykształcony, życzliwy i przyzwoity lekarz.

I jeszcze wypoczęty.

I dobrze opłacany, owszem.

Taki, który nie musiał latać ze szpitala do szpitala i brać dyżurów ponad siły, żeby go w ogóle było stać na przeżycie.

Bo to od tego lekarza będzie zależało Wasze życie. Od tego, czy drgnie czy nie drgnie mu ręka, czy poprawnie wykona wkłucie, czy poda odpowiedni lek, czy zauważy wszystkie symptomy, czy nie przegapi żadnego z tego miliona drobiazgów, od których może zależeć Twoje, Czytelniku, wszystko. 

No i dobrze byłoby wiedzieć, że ten lekarz udzielający pomocy w ogóle tu będzie.
 
Więc gdyby to od Królowej Matki zależało, to 1700 zarabiałaby posłanka "niech jadą" Hrynkiewicz, a jej pensję - każdy lekarz zatrudniony w szpitalu. 


Bo to nie jest sprawa posłanki. Smutne, ale nie. Ani posłanki, ani jej kolegów, ani dziennikarek, które przy sojowym latte i kanapce ciemnego pieczywa bez GMO, glutenu i z ekologiczną sałatą, 60 zł za porcję, pochylają się nad tradycją głodówek w Polsce. Oni będą mieli swoją opiekę prywatną, i swoje wygodne szpitale, i poziom high-life, lekarza na wezwanie, wizyty umówione na godzinę i zabiegi umówione na następny tydzień, a nie rok 2037.

To nasza sprawa. Tych, którzy muszą korzystać z usług lokalnych przychodni, do których przyjedzie na wezwanie lekarz z pogotowia, którym pierwszej pomocy udzielać będzie lekarz na SOR-ze. I dobrze byłoby mieć pewność, że ten lekarz nie pełni właśnie trzeciego całodobowego dyżuru pod rząd.

Tak więc niech sobie jedzie. Posłanka.

Bez niej Królowa Matka nie umrze.


#popieramprotestmedykow