niedziela, 28 listopada 2021

Efekt pandy" Marta Kisiel

No więc taka sytuacja jest. Zdrowotność człowiekowi siada tak, że czuje własne serduszko w gardle i zastanawia się, czy to zawał, globus histericus, który skutkiem długotrwałego stresu dławi mię jak tę biedną stryjenkę Emilię, czy może, no nie wiem, rak krtani. Potomki częściowo w szkole, a częściowo na nauce zdalnej, i nie ma tak dobrze, żeby wszystkie jednakowo, nienienienie, to by było zbyt duże ułatwienie w życiu, każde z osobna przechodzi na zdalne i wraca na stacjonarne bardzo się starając, żeby, nie daj bogowie, nie zahaczyć o zdalne/stacjonarne braciszka nawet jednym dniem. Dodajmy do tego chorą przewlekle matkę, której jakąś opiekę wypada zapewnić w te dni, w które zdalne nauczanie Pacholątek trzyma człowieka z dala od domu rodzicielki. A poza tym normalka, inflacja, galopujące ceny benzyny, pandemia, zaciskanie pasa, by starczyło do pierwszego, ten codzienny taniec na wulkanie. I, jakże mogłam zapomnieć, listopad. Ciemno, gdy się człowiek budzi, ciemno, gdy wraca do domu po całym dniu w Cywilizacji, a jak nie wyjeżdża do Cywilizacji, to też ciemno, bo szare chmury wiszą nad światem tak nisko, że - zdałoby się - wystarczy wyciągnąć rękę, by ich dotknąć. Gdyby się miało dość energii, by tę rękę wyciągać, a zazwyczaj się nie ma, bo to przecież listopad i każdą iskiereczkę energii człowiek przeznacza na to, by się zwlec z łóżka, zająć Pacholątkami i własną mamusią oraz nie umrzeć na zawał łamane przez globus histericus, a nie na to, by chmury macać.

I na to wszystko wkracza Marta Kisiel, cała w bieli, i z 


"Efektem pandy" w dłoniach.

Akcja "Efeku pandy" zaczyna się kilka miesięcy po "Dywanie z wkładką". Do Polski przyjeżdża dość niespodziewanie niejaka Briżit Roulon, czyli matka Tereski, na stałe mieszkająca we Francji. Lecz zamiast, jak zwykle, po kilku dniach roznoszenia w proch i pył uporządkowanego życia córki niczym jakieś niewielkie, ale zdeterminowane tornado, odlecieć do Francji, do męża, przy niedzielnym śniadaniu beztrosko (i nie zwracając uwagi na zgłaszane zdania odrębne) informuje rodzinę, że załatwiła dla siebie, córki i wnuczki, a nawet dla Pindzi, również, bądź co bądź, stworzenia rodzaju żeńskiego, babski wypad do spa. A że akurat w tym momencie wpada z wizytą teściowa Tereski, Mira, ją również dołącza do ekipy.

Relaksujący pobyt w wypasionym SPA jest zaplanowany co do szczegółu, wszystko zda się, dopięte na ostatni guzik, a nasze bohaterki - w każdym razie część z nich - bardzo potrzebują odpoczynku po przejściach sprzed kilku miesięcy.

Ale, zdaje się, odpoczynek ten nie jest im pisany (względnie - wypoczywać po prostu nie potrafią), bo jak się wkrótce okaże wrócą do domu bardziej zmęczone niż przed wyjazdem.

A wszystko to przez tajemnicze zachowanie sąsiada z apartamentu obok. Panie, ubogacone doświadczeniem, z miejsca uznają, że sąsiad idealnie pasuje na zbrodzienia. Jest arogancki, zachowuje się mało uprzejmie, traktuje świat jako podajnik rzeczy, które mu się z definicji należą, no zbrodzień jak się patrzy! A w dodatku po słyszalnej na całą okolicę kłótni znika jego żona. Tereska, Mira i Zoja zaczynają swoje śledztwo, jednocześnie bardzo starając się trzymać Briżit jak najdalej od dochodzeń, przesłuchań, knucia i zbrodzienia jako takiego, albowiem ten wszak może być człowiekiem niebezpiecznym.

I właściwie tyle wystarczy, by zgadnąć, nic nie pójdzie według ciut szalonego, ale tak na oko całkiem konkretnego planu...

Początkowo miałam zamiar popełnić recenzję, no, może nie recenzję, a... eee... opinię? Wpis! O, właśnie, wpis miałam zamiar popełnić, w punktach. Żeby się nie rozpisywać, tylko ładnie, punkt po punkcie wymienić, co mi się w "Efekcie pandy" podobało i za co jestem Ałtorce wdzięczna.

Ale ostatecznie zdecydowałam się pójść w klasykę i polecieć ścianą tekstu. Albo ścianką, zależy, na co mi pozwoli życie rodzinne.

Nie wiem, czy Marta Kisiel uznałaby to za komplement, więc na wszelki wypadek zaznaczę, że i owszem, to miał być komplement, i to sporego kalibru - otóż osoba zajęta dużą ilością Potomków (ja się pytam, kiedy one dorosną na tyle, żeby być samobieżne?!), nie umieraniem na zawał, swojom horom matkom i przeczołgiwaniem się przez listopad niekoniecznie ma siłę czytać jakieś opasłe tomiszcza dla Elyty Intelygenckiej przez wielkie EI, jakieś duszoszczipatielnyje kawałki (czy wręcz kawały), czyniące rozdrapy na duszy, zalegające kamieniem na sercu i miażdżące umysł. Nie, taka osoba łaknie książki przyjemnej i zabawnej, napisanej doskonałą polszczyzną, z powycinanymi przydawkami, nienachalnym humorem i tym ciepełkiem i atmosferą, w którą Ałtorka tak bardzo umie, wiecie, z tym ciepełkiem, które sprawia, że, czytając, czujemy się otuleni mięciusim kocykiem i napojeni kakałkiem z piankami, a po skończeniu czujemy żal, że nie jesteśmy tacy, jak bohaterowie/żyjemy w innym świecie/nie mamy takiej rodziny i przyjaciół, bo bardzo byśmy chcieli.

Nie wiem, do jakiego stopnia jest to winą moich nadinterpretacji, ale - o ile "Dywan z wkładką" odebrałam jako pozycję stricte rozrywkową - tak tu dostrzegłam typową dla Marty Kisiel (w moim skromnym i totalnie subiektywnym odbiorze, z którym można się energicznie nie zgadzać) próbę zasygnalizowania poważniejszych problemów, jak na przykład konfliktu na linii matka-córka i jego wpływu na życie i wychowanie najmłodszego pokolenia. Opisane to jest, ma się rozumieć, z właściwą Ałtorce lekkością i można rzecz przeoczyć albo nadinterpretować, jeśli się jest mną, ale... cóż, jest widoczne.

Podobnie jak subtelnie wspomniany i zarysowany motyw urazu po traumatycznym przeżyciu, jakim niewątpliwie było samo znalezienie zwłok, a gdy jeszcze dodać, że były to zwłoki zamordowane, a o morderstwo podejrzany był rodzony mąż i syn... W większości komedii kryminalnych będących częścią cyklu brakuje (nie wykluczam, że wyłącznie mi) podobnego motywu. Bohaterowie tych książek przeżywają pobicia, rabunek, są świadkami zbrodni, trafiają na celownik gangów, znajdują się w licznych sytuacjach, gdy ich zdrowie i życie bywa zagrożone, po czym w następnej książce, której akcja potrafi rozgrywać się dwa tygodnie czy miesiąc później są świeżutcy jak szczypiorek, radośni jak koliberki i nie mają najmniejszych problemów, by beztrosko wkraczać do ciemnego pokoju, w którym, powiedzmy, dziesięć dni temu zostali napadnięci i pobici, albo potknęli się o ciało najbliższego współpracownika, leżące w kałuży krwi. I jakkolwiek rozumiem konwencję i nie wyobrażam sobie, by bohaterowie kryminałów (w dodatku komediowych) spędzali czas na terapii i przez cały kolejny tom (lub tomy) zmagali się z nabytymi traumami to jednak wielce jestem rada, że w "Efekcie pandy" taki motyw się pojawił.

Bardzo podoba mi się też rodzaj zbrodni, na trop której wpadają panie. Pozwolę sobie na spoilerek i powiem, że nie jest to morderstwo, i bardzo, moim zdaniem dobrze, bo to dodaje powieści wiarygodności, ostatecznie w normalnych okolicznościach życiowych już wpadnięcie na jedne zwłoki świadczy o niewiarygodnym pechu, więcej niż raz na życiorys trafić się to może chyba wyłącznie bohaterom, którzy są policjantami (albo mieszkańcami Midsommer).

A, i jeszcze - można, moim zdaniem, czytać "Efekt pandy" jako samodzielną powieść (chociaż nie wykluczam, że tak mi się wydaje, bo znam treść poprzedniego tomu), ale lepiej jest zacząć w  kolejności prawilnej, jak Bogowie Literatury nakazali, a Ałtorka napisała.

Podsumowując - "Efekt pandy" to książka, która działa antydepresyjnie.  Nie każdego co prawda dławi globus, nie każdy ma horom matke, dzieciomtka na zdalnych czy problemy z dobrnięciem do pierwszego. Ale listopad, o, listopad to każdy ma! A w "Efekcie pandy" mamy na ten listopad plasterek, mamy doskonałe poczucie humoru, oryginalne połączenia językowe, lubialnych bohaterów, ciepełko i ciekawą fabułę.

Czego chcieć więcej? 

Nic tylko czytać!

sobota, 13 listopada 2021

"Najsłabsze ogniwo" Robert Małecki

Piotr Warot ma wszystko. Jest wziętym pisarzem, który kiedyś postawił sobie za cel utrzymywać rodzinę wyłącznie z pisania i udało mu się ten zamysł zrealizować. Jest popularny, lubiany, wręcz sławny, telewizja, radio, artykuły w prasie plus sesje zdjęciowe w plenerze, te rzeczy. Ma piękną, kochającą żonę, dwoje dzieci, dom z ogrodem pod Toruniem. Człowiek sukcesu, któremu udaje się wszystko.

Do dnia, gdy nagle znika bez śladu jego brat z dziewczyną. Policja początkowo podchodzi do tego zniknięcia dość lekko zakładając, że młoda para urwała się na romantyczny weekend w jakimś SPA, nikogo o tym nie informując, i wyłączając telefony, by odciąć się od świata, i lekceważy obawy Piotra, które narastają z każdym nieodebranym połączeniem, z każdą chwilą, która upływa od czasu, gdy widział się z bratem po raz ostatni. 

W dodatku dokładnie tej samej nocy znika z domu nastoletni syn sąsiadów. A jeszcze bardziej w dodatku po pewnym czasie dość niemrawych działań policji okazuje się, że Warot jest osobą, która całą trójkę widziała jako ostatnia przed ich zaginięciem. Tajemnice gęstnieją w powietrzu, napięcie zaczyna rosnąć...

Tylko, że wcale nie.

Od pierwszej strony, niemal od pierwszego zdania (ale przy pierwszych zdaniach staram się nigdy nie uprzedzać, więc zdławiłam rodzące się w mym czytelniczym wnętrzu podejrzenia, że to nie będzie TO) miałam wrażenie, że coś z tą książką jest bardzo nie tak.

To ósma powieść Roberta Małeckiego, którą poznałam. I trzecia recenzja. W obu poprzednich wspominałam, a wręcz podkreślałam z naciskiem, że bardzo lubię sposób opowiadania autora, kreowania atmosfery, że odpowiada mi niespieszne tempo, "skandynawskość" przejawiającą się w drobiazgowym opisywaniu planu dnia bohatera czy jego hobby, w pełni rozumiałam, że niektórych czytelników to nudzi czy męczy, albo i denerwuje, ale mnie nie. Ja to lubiłam. Nawet niedociągnięcia - tak, widziałam niedociągnięcia - zauważałam zazwyczaj dopiero PO lekturze, gdy zaczynałam, wyrwana z fikcyjnego świata, myśleć i zadawać sobie pytania: "Ale dlaczego...?". 

Tu tego nie ma. Zero atmosfery, zero napięcia, zero nastroju późnego lata (u autora, który po mistrzowsku moim zdaniem oddawał aurę panującą w opisywanym miejscu w swoich poprzednich utworach!). Proszę państwa, oto Piotr Warot. Przystojny człowiek sukcesu, szczęśliwy mąż i ojciec. Oto Karolina, jego żona, piękna, kochająca. Oto ich syn, Borys, nastolatek przyklejony do komputera. Oto córka, Nadia, przyklejona dla odmiany do ekranu telewizora. Oto Aleks, brat Piotra, krępy blondyn z loczkami, kocha motory, gotowanie i "kraftowy browar". I tak dalej. I wszystko to "bo tak". Bo tak napisał autor. Wyciął figurki z tektury, pomalował je, temu dokleił blond kędziorki i motocykl, tej komputer, tej rudą szopę włosów i piegi. Małżeństwu Warotów dopisał jakieś niedookreślone problemy w przeszłości, które wspominane są niezupełnie wiadomo po co, chyba po to, by móc zrobić z Piotra Warota nie do końca wiarygodnego świadka, ale, cóż, to też jest tekturowe. Nie czujemy żadnej więzi między bohaterami, to znaczy, owszem, autor twierdzi, że taka więź jest, ale tak naprawdę dobry pisarz nie powinien o tym pisać otwartym tekstem. Czytelnik powinien to sam widzieć, wnioskować z aury, z klimatu, z opisu wydarzeń. I tak było w poprzednich książkach Roberta Małeckiego, a w tej nie. Zupełnie, jakby autor nie miał do niej serca. Żaden ze mnie psycholog i żadna znawczyni, ale w trakcie lektury cały czas miałam to właśnie wrażenie. Że Robert Małecki pisze tę książkę od niechcenia i traktuje ją totalnie po macoszemu. Ot, musi, bo umowa, bo zaliczka, bo fani czekają. Ale nie dlatego, że miał pomysł. Albo może i miał pomysł, ale z dopracowaniem go jest naprawdę średnio.

Mimo całej lekkości fabuły, co w zasadzie jest zjawiskiem pozytywnym,  czuć jest ciężar naiwności i braki w stabilności konstrukcji, plus ewidentne... może nie tyle błędy, co "to-jest-niemożliwe"-ści w rodzaju zaginionego nastolatka, syna policjanta, którego nikt nie szuka (to znaczy, że doprecyzuję, szukają go wyłącznie sąsiedzi i znajomi), bo zaginięcie nie zostało zgłoszone, a koledzy z pracy tatusia chłopca - zaginionego DZIECKA!!! - wiedzą o tym nieoficjalnie (i nie zastanawiają się nad tym ani minuty, i nie mówią "Ty się, Wojtek, puknij w ten pusty czerep, znasz procedury", tylko każą mu iść na urlop, bo jest w trudnej sytuacji emocjonalnej, no czy rzeczywiście, drogi autorze). I chociaż wlokąca się akcja, pozbawiona napięcia w dodatku, przyspiesza wyraźnie pod koniec, nie wystarczy to, by zatrzeć to nieprzyjemne wrażenie bylejakości, towarzyszące mi cały czas podczas lektury.

Dodatkowo wrażenie "a tak se piszę, na, excusez, odwal się" potęguje zadziwiająca polszczyzna, która sprawiała, że, po pierwsze, wyciągnęłam notes i zaczęłam sobie zapisywać co barwniejsze kawałki (a robię tak tylko wówczas, gdy polszczyzna pisarza/tłumacza boli mnie w oczy), a po drugie, zaczęłam mieć wrażenie, że tę książkę (a już na pewno 30-40 pierwszych stron) napisał za Roberta Małeckiego ktoś zupełnie inny.

Były rzeczy, które sprawdzałam w słowniku zakładając, że czegoś nie wiem i czepiam się całkowicie bezzasadnie ("Najbardziej zastanowił go donośny, drażliwy dźwięk", nope, dźwięk może być 'drażniący", drażliwa to ja jestem na punkcie prawidłowej polszczyzny u pisarzy, z wykształcenia, na litość boską, dziennikarzy i nauczycieli kreatywnego pisania; "...naga bezgłowa dziewczyna o alabastrowej cerze", nope, "cera" to skóra na powierzchni twarzy, z przyczyn obiektywnych niemożliwa do ocenienia u osoby pozbawionej głowy; kilkukrotnie powtarzane słowo "przedept", które w Słowniku Języka Polskiego w ogóle nie występuje, ale oznacza wydeptaną ścieżkę na trawnikach w miejscach, gdzie mieszkańcy osiedli mieszkaniowych skracają sobie drogę, w powieści używane w znaczeniu "wydeptana ścieżka w lesie"), niezręczne sformułowania ("skręcił w ulicę Księżycową, gdzie parterowy dom brata od razu rzucił mu się w oczy", ja nie wykluczam, że się czepiam jak pijany płota, ale "rzuca się w oczy" chyba raczej coś, czego się nie spodziewamy, a nie dom, który znamy, do którego właśnie jedziemy, i który tysiące razy odwiedzaliśmy), ale były też kwiatki w rodzaju:

"lęk rozwinął macki"
"szybkim krokiem schowała się do domu"
"chłód rozgościł się w jego żołądku"
"przyłożyła głowę do jego ramienia"
"...pierwszy, nieprzyjemny skurcz żołądka wykrzywił mu usta"
"odebrał telefon przyciszonym głosem"


czyli może i drobiażdżki, niezręczności językowe, i wystarczyłoby, by zmienić jedno słowo czy przebudować zdanie, by zniknęły, ale... no, cóż, nie zmieniono go i nie przebudowano.

W powieści roiło się też od dziwacznych zdań, które nic nie wnosiły do treści, za to powodowały eksplozję mentalną u osób obdarzonych plastyczną wyobraźnią ("Słomski ciężko usiadł na krześle, które jeszcze przed chwila zajmował Krzysztof Burski. Zrobił wielkie oczy i wypuścił powietrze ustami") oraz takich, których budowa wywoływałaby u każdego nauczyciela polskiego odruch chwycenia za czerwony pisak i skreślania, skreślania.... ("Gęste włosy po matce rozsypały się na poduszce". "Nie, to się kupy nie trzyma - powtórzył z pełnym przekonaniem i omiótł wnętrze salonu Magierów").

Ponadto (rozochociła się Królowa Matka uświadamiając sobie, że to jej blog i może sobie tu strzelić dowolnie długą recenzję z dowolnie sporą ilością cytatów, najwyżej nikt tego nie przeczyta) powieść ubarwiała spora ilość użytych z d...oprawdy nie wiadomo skąd sformułowań.

"- Czy to jasne?

-Jak, k... , księżyc - Aleks wypluł skrawek trawy i napił się piwa. 

- No i super - Piotr pokręcił z niedowierzaniem głową".

Dlaczego, zapytasz, o Czytelniku, z niedowierzaniem? Czy to niedowierzanie ma jakieś umocowanie w treści? Czy złośliwie wyrwałam fragment z kontekstu, żeby się wrednie czepiać? Otóż nie, to słowo absolutnie bez sensu użyte, mogłoby zostać zastąpione bardziej adekwatnym "z rozbawieniem", a najlepiej w ogóle pominięte.

albo:

"- No, nic - matka westchnęła. - Daj nam tylko znać, jeśli się do ciebie odezwie - stwierdziła zasmucona".

Matkę, której syn znika bez śladu raczej nie nazwałabym "zasmuconą", ale mniejsza, może mam inną wrażliwość językową. Ale nawet, gdyby moja wrażliwość była idealnie zbieżna z wrażliwością autora i tak mózg mnie boli, gdy widzę podobnie skonstruowane zdanie (a nie jest to, zapewniam, ostatnia taka konstrukcja w tej powieści).

No i last but not least. 

O mojej czytelniczej traumie, której imię "Marcel Woźniak" wie każdy nieco uważniejszy czytelnik tego bloga. O polszczyźnie "Ostatniego ogniwa" niech więc zaświadczy fakt, że stworzyłam sobie w notatniczku specjalną rubryczkę pod wdzięcznym tytułem: "So much Marcel it hurts". A w rubryczce zdania, które mogłyby wyjść spod pióra pana Woźniaka, i które można umieścić w "Powtórce" lub "Mgnieniu" (i to w dowolnym miejscu!) i nikt by się nie zorientował, że są cudzego autorstwa.

Jak na przykład:

"Docenił nie tylko smak trunków, lecz przede wszystkim interesującą identyfikację wizualną".

Albo:

"Dźwigał taczkę pełną gęstego betonu, pot kapał mu z czoła, mięśnie zginały się (podkreślenie moje) w pełnym słońcu".

"Po krótkim wahaniu Piotr szarpnął klamkę i suche, ciepłe powietrze wyglaskało mu łydki".

"Młody Magiera opuścił głowę i spojrzał po skosie. Warot powiódł za jego wzrokiem".

A wszystko to (i więcej) w powieści pisarza, o którym pisałam:

"Że już nie wspomnę (chociaż może powinnam, bo nie jest to rzecz bez znaczenia), że autorowi nic się nie "kłebowało koło płotka" (ani nigdzie indziej), nie "opierało o ścianę z wytrzeszczem" i nie "wypływało spod podeszw", słowem - jego polszczyźnie niczego (albo bardzo niewiele ;)) zarzucić nie było można".

Tak z dziewięćdziesiąt procent przytoczonych wyżej cytatów znalazło się na pierwszych 50-u stronach, po czym odechciało mi się je wypisywać. Nie potrafię nijak wyjaśnić takiego natężenia błędów, językowych niezręczności i dziwacznych sformułowań w książce autora, którego polszczyzna nigdy dotąd nie budziła we mnie ognistych sprzeciwów. Sprawdziłam  nawet redakcję - nie, redakcja jest ta sama, co zawsze, nie mam zatem pojęcia, co się stało. Pan Małecki odrzucił wszystkie redaktorskie poprawki? Pan Małecki przyjął wszystkie redaktorskie poprawki? Pan Małecki nie miał serca do powieści i redakcji się to udzieliło? Książkę napisał ktoś inny? Tyle pytań, tyle pytań...

Podsumowując - "Najsłabsze ogniwo" jest, no cóż, rzeczywiście najsłabsze. Ponieważ znam inne powieści autora uznaję, że to po prostu wpadka, ostatecznie każdemu pisarzowi zdarzyło się napisać coś znacznie odbiegającego od jego normalnego poziomu. 

Ale osobom, które książek Roberta Małeckiego nie znają radziłaby zacząć ich poznawanie od... jakiejś innej.

środa, 10 listopada 2021

O obowiązkach. Codziennych

Królowa Matka wraz z Progeniturą wchodzi do domu Matki Królowej Matki. Dzień jak codzień, poranek, listopad, szara poświata na zewnęczu, błękitnawa pośwista od włączonego Telewizorka we wnęczu.

Pani W Telewizorku (dystyngowanym głosem) - Czy zastanawiałeś się już, kto zapłaci za twój pogrzeb?

Królowa Matka i Potomek Młodszy, jak trafieni jednocześnie tym samym piorunem i jeszcze dodatkowo rażeni prądem:

PM (ze zgrozą) - Matkoboskoczęstochosko, znowu zapomniałem!!!

KM (w tym samym tonie) - Ja też! Przez was to wszystko, mamo, gdzie moje skarpetki, mamo, jaki dziś jogurt, mamo, on zabrał mój chlebak, a potem mamy, co mamy, i człowiek najważniejszej rzeczy zaniedbuje!!!

PM (padając na fotel) - To poczekaj chwilę, pomyślę, może jeszcze zdążę! Tak dobrze?

KM (obrzucając Potomka krytycznym spojrzeniem) - Mniej Dyskobola, więcej Rodina, i będzie gites!

PM (w zadumie) - Kto zapłaci za mój pogrzeb? Kto? (zastyga przez chwilę z pytaniem wypisanym na obliczu, po czym odpręża się wyraźnie). No, już, teraz ty!

KM (protestuje nieśmiało) - Ale ty już powinieneś wychodzić do szkoły! Zamknę za tobą drzwi korytarza i potem pomyślę...

PM (unosząc się oburzeniem) - Ale mowy nie ma! First things first! U nas nauczyciele usprawiedliwiają spóźnienia z istotnych przyczyn! 

KM (ulegając sile argumentów) - No, chyba, że tak... i w sumie słusznie. To, uważaj, myślę! Tak dobrze?

PM (taksuje mamunię wzrokiem) - Za mało uczucia... Tej egzystencjalnej zadumy za mało. Zmarszcz może brwi....o, o, o! I wzrok skieruj w przestrzeń. No, od biedy ujdzie, chociaż jesteś nazbyt rozprzężona...

KM (przepraszająco) - Czekaj, teraz się lepiej postaram (stara się, po czym rozluźnia z poczuciem Dobrze Spełnionego Obowiązku) - To miłego dnia, synku! A jutro spróbuj pamiętać, od czego należy zacząć dzień. I nie ma, że to tamto. CODZIENNIE.

PM (cmokając Królową Matkę w policzek) - No ma się wi! Na wszelki wypadek nastawię sobie przypomnienie w telefonie. Pa, mamo!

Tjaaaa.

TO jabłko nie padło, zaprawdę, daleko od jabłoni.