sobota, 14 czerwca 2014

O ekranizacjach. Nie-kultowych

 Sfilmowana książka, która została rozjechana walcem

Tłumaczenie treści Wyzwania dzisiejszego jest może nieco nazbyt autorskie, ale już na wstępie wpisu musi Królowa Matka uprzedzić, że nie jest fanką ekranizacji. Tak, zdarzają się dobre, nawet bardzo dobre, które Królowa Matka bardzo ceni, i zdarzają się takie, które Królowa Matka uwielbia, ale jednak na zasadzie wyjątku od reguły.

Ładnych parę lat temu, gdy Królowa Matka pracowała w bibliotece publicznej, przyszło do niej pacholę rodzaju męskiego, a lat około dwunastu, i wypożyczyło "Potop", tom pierwszy. Po kilku dniach przyszło ponownie i wypożyczyło tom drugi. Po czym wróciło nazajutrz z życzeniem, by mu wymienić "Potopu" tom drugi na "Potopu" tom drugi, ale bez zdjęć z filmu.

- Dlaczego? - zdziwiła się szczerze koleżanka Królowej Matki. - Przecież taki ze zdjęciami szybciej się czyta!
- Zostaw go - rzekła Królowa Matka, rozpoznając od pierwszego rzutu oka w chłopczynie Bratnią Duszę. - On ma własną wizję Kmicica i te zdjęcia mu przeszkadzają, dokładnie wiem, co czuje! - po czym wymieniła chłopcu książkę z krzepiącym przeświadczeniem, że nie ona jedna tak ma.

Wiedząc powyższe nie należy się dziwić, że Królowa Matka nie dała rady ograniczyć się do wyboru jednej tylko, zmasakrowanej ekranizacją książki, ale, daje słowo, spróbuje powstrzymać swoją wymowność i będzie znęcać się nad tymi najbardziej w jej mniemaniu masakrującymi (albo najboleśniej raniącymi jej serce) ekranizacjami oględnie. I krótko.

Chyba.

Zacznie od rodzinnego podwórka i pochyli się najpierw nad ekranizacją



"Wiedźmina"


w okrutny i bezwzględny, zwłaszcza dla wielbicieli, sposób dokonanej przez Marka Brodzkiego.

A tak się nieszczęśliwie złożyło, ze Królowa Matka wielbicielką jest i patrzenie, jak reżyser pospołu ze scenarzystą robią gigantyczne kuku jednej z jej ukochanych serii spowodowało niezaleczoną po dziś dzień traumę oraz pragnienie, by nigdy i pod żadnym pozorem polscy filmowcy nie brali się za ekranizowanie książek, które Królowa Matka lubi.

"Nadchodzi czas pogardy" - głosi napis na plakacie filmowym, ale Królowa Matka nie przypuszczała naiwnie, że jest to ostrzeżenie dla widzów. A powinna była to podejrzewać już choćby tylko obserwując prawie cała ekipę "Ogniem i mieczem" przeniesioną na plan "Wiedźmina", a następnie (albo przedtem, o to naprawdę mniejsza) na plan "Starej baśni", w sumie trudno się w związku z tym dziwić, że aktorzy grali jak grali, po prostu mieli kłopoty z przypomnieniem sobie, na planie czego się znajdują i drewniany sposób podawania przez nich kwestii oraz pewne usztywnienie postawy przypuszczalnie związane było z próbami ukrycia gorączkowego poszukiwania w głowie tekstu pasującego do akurat tego filmu oraz nieznacznym rzucaniem okiem na kolegów, aby po kostiumach zorientować się, na planie czego się znajdują.

I, cholerajasnapsiakrew, jakim cudem Anglicy, ten żyjący na małej wyspie naród jest w stanie zekranizować wszystkie swoje wielkie powieści (w tym niektóre kilka razy), plus kilka mniejszych, plus kilka cudzych, plus kilka fantazji na temat, plus kilka scenariuszy oryginalnych, a we wszystkim grają zupełnie różni, ale za to świetnie pasujący do kreowanych postaci aktorzy, a jeżeli nawet się powtarzają, to charakteryzacja i styl gry sprawia, że są nie do poznania? Dlaczego w naszym pięknym kraju tak żywe, choć przecież niczym nie potwierdzone jest przekonanie reżyserów, że widzowie to bezmyślna tłuszcza oraz idioci, i jeżeli nie dostaną "gwiazdy" w obsadzie to nie pójdą do kina i się nie zachwycą, i potem mamy ryk śmiechu zagłuszający kwadrans seansu (bez szkody dla filmu zresztą) w odpowiedzi na tekst Jaskra, w książce pełnego wdzięku i mylonego z elfem, a w filmie, o, takiego:


"Jestem Jaskier, przez niektóre kobiety zwany niezrównanym".

Królowa Matka nic nie ma do pana Zamachowskiego, przeciwnie, bardzo lubi, ale do Jaskra to on podobny nie był nawet dwadzieścia pięć lat temu, gdy był w stosownym wieku, a co dopiero teraz (to znaczy, wtedy, podczas kręcenia). A naprawdę fatalne jest to, że wcale nie był, na tle całości, najgorszym elementem tej ekranizacji, składającej się z poszatkowanych bez ładu i składu epizodów, niewybaczalnego spłycenia języka, który Andrzejowi Sapkowskiemu jest posłuszny jak pies ukochanemu panu, zaś Michałowi Szczerbicowi - zdecydowanie nie, scen walki pozbawionych dynamiki, efektów specjalnych, które były, zaprawdę, bardzo specjalne i lateksowych smoków, które były bardzo lateksowe, pogańskich kapłanek pogańskiej świątyni ekumenicznie wykrzykujących: "O, Jezu!" oraz wisienki na torcie w postaci małej Ciri deklamującej z uczuciem: "Jestem-twoim-przeznaczeniem-Geralt-prawda" i nie, Królowa Matka nie zapomniała o znaku zapytania, dziewczątko po prostu podawało każdą kwestię z równą emocją i z równym ignorowaniem znaków przestankowych, aha, i z identyczną miną, osiągając w prywatnym rankingu Królowej Matki pierwsze i nie zagrożone miejsce w kategorii Dzieci-Znajomych-Reżysera-Które-Musimy-Obsadzić-Chociaż-Słyszeliśmy-Z-Większym-Uczuciem-Deklamowane -Utwory-Ku-Czci-Lenina-Na-Apelach-Z-Okazji-Wielkiej-Rewolucji-Październikowej.

Film to jednak jest mały pikuś w porównaniu z serialem (z wyciętych z którego chaotycznie scen został zresztą niedbale sklecony, takie przynajmniej sprawiał wrażenie), po dwóch odcinkach którego Królowa Matka dała sobie spokój z samobiczowaniem się i zaczęła się umawiać z Ukochaną Przyjaciółką. Nabywały żywność i napoje, zdarzało się, że wyskokowe, bo jednak istnieją granice ludzkiej wytrzymałości, i oglądały, ciesząc dusze wyszukiwaniem przemiłych detali dzieła, już to w postaci grafitti na ścianie starożytnego zamczyska, już to - żeliwnej balustrady na betonowych schodkach tamże, już to - śladów ciężarówki na drodze, którą bieżył Mhrrrroczny Bohater z blizną, co i rusz zmieniającą położenie.

No, ale o serialu najlepiej (i wyczerpująco) napisano tutaj, Królowa Matka odsyła do lepszych od siebie.

O kolejnym filmie będzie krótko, ponieważ Królowa Matka podejrzewa, że o kolejnym będzie długo, i kto to wytrzyma.

Arturo Perez-Reverte należy do najulubieńszych pisarzy Królowej Matki, która ceni go za intelekt, inteligencję i logikę (i za stosunek do kobiet), i może dlatego, chociaż


 "Klub Dumas" 

nie należy z kolei do jej ulubionych książek tego autora, serce bolało patrzeć na to, co z nią zrobił Roman Polański,


w "Dziewiątych wrotach"

najwyraźniej pragnący powtórzyć sukces "Dziecka Rosemary" oraz gnany chęcią obsadzania w każdej produkcji młodej i pięknej małżonki.

Bohater (i książki, i filmu) - Corso - jest tropicielem białych kruków. Zostaje wynajęty przez majętnego bibliofila, na którego zlecenie stara się ustalić autentyczność tajemniczej księgi, której cały nakład razem z wydawcą spłonął na Campo dei Fiori w roku 1667, a która podobno zawiera formułę pozwalającą przywołać Złego. Według przekazów drukarz miał przed śmiercią ukryć jeden jedyny egzemplarz. Okazuje się tymczasem, że do naszych czasów przetrwały aż trzy. Corso ma określić, która z ksiąg jest autentyczna. Przemierza w tym celu pół Europy i zostaje wplątany w tajemniczą intrygę.

To, i tylko to wyciął Roman Polański z wielowątkowej, wielowymiarowej i pełnej literackich odniesień powieści "Klub Dumas", spłaszczył ją, przyklepał i zrobił banalny pseudo-horror, z którego wyparowała wszelka tajemnica i całe poczucie zagrożenia, wyczuwalne w książce. Zamiast tego mamy Johnny Deppa (który, ku zaskoczeniu Królowej Matki, całkiem pasował do roli, może dlatego, że to dobry aktor jest), Emmanuelle Seigner, która powinna być szczuplutkim i najwyżej dwudziestodwuletnim, nieco zagubionym, krótko ostrzyżonym dziewczątkiem, a... nie jest, za to usiłuje tworzyć atmosferę niesamowitości za pomocą nużąco powtarzalnych środków aktorskich takich jak znaczące spoglądanie spod na pół opuszczonych powiek oraz półuśmiech; a także bójki rodem z lat 90-tych (czyli takie,po których bohater powinien pozbierać się za pomocą zamiecenia go na szufelkę przez ekipę sprzatającą miasto, on zaś wstaje na nogi, a jedynym widomym znakiem zaliczonego mordobicia jest naderwany rękaw koszuli i pęknięte szkło w okularach) i, creme de la creme, NIEWYOBRAŻALNIE kiczowatą scenę finałową z płonącym zamkiem i efektami specjalnymi w postaci oczu Emanuelle świecącymi na zielono, która sprawia, że na miejscu Arturo Perez-Reverte Królowa Matka wycofałaby swoje nazwisko z czołówki.

I wreszcie na koniec Królowa Matka przedstawia film, opinię o którym ukrywała wiele lat z obawy przed linczem, ale że film zrobił się już wiekowy, to tutaj sobie pozwoli.

 "Angielskiego pacjenta" 

przeczytała zanim ekranizacja w ogóle powstała, ale już po tym, jak podjęto decyzje o jej nakręceniu. Przeczytała, a właściwie powoli i uważnie przeszła przez tę fascynująca, ale bardzo trudną i całkowicie niefilmową prozę pełną niedokończonych myśli i rwących się wątków, zamknęła książkę i pomyślała: "Ale jakim cudem oni chcą to zekranizować?!".

Po czym, stosowny czas później, poszla do kina i przekonała się, jak.


Poszła do kina oczytana, żeby nie było. Recenzji przeczytała z tuzin, a były ona zaskakująco rozbieżne, przy czym neutralnych nie było wcale, pozytywne pisały kobiety, a negatywne, wszystkie jak jeden mąż, mężczyźni. Zafascynowana zjawiskiem Królowa Matka i jej Ukochana Przyjaciółka (tak, ta sama, co z nią Królowa Matka "Wiedźmina" pochłaniała, pozdrawiamy machaniem) udały sie do kina, gdzie natychmiast stało się jasne, czemu panie pisały tak licznie recenzje pełne zachwytów.

"Angielski pacjent" okazał się otóż filmem zaspakajającym dokładnie te same tęsknoty, które zaspakaja jakże często obśmiewana tzw. literatura kobieca. Takim, w którym piękni ludzie pięknie się kochają do upadłego oraz uprawiają piękny seks, zawsze na tle wysmakowanych wnętrz albo pięknie sfilmowanego egzotycznego (i pięknego) krajobrazu. Facet po trzech dniach biegu przez pustynię wygląda tak, jak żaden ze znajomych mężczyzn Królowej Matki (a zapewnia, że zna kilku nadzwyczaj urodziwych) nie wygladał nigdy, nawet wyspany, ogolony, świeżutki jak pierwiosnek i w najlepszym dniu swojego życia. Umierająca w jaskini po wypadku samolotowych kobieta wygląda tak, że wszystkie obecne na sali panie powinny natychmiast po wyjściu z kina popełnić zbiorowe harakiri, w każdym razie Królowa Matka porzuciła wszelką nadzieję, że zdoła jej kiedykolwiek dorównać (i nie dorównała, nawet w dniu własnego ślubu). 

Zaś gdy zrozpaczony Bohater wynosi ze wspomnianej jaskini ciało Ukochanej, spowite w całun, o, pardon, w spadochron stało się coś, co stać się musiało.

Królowa Matka poczuła, że w absolutnej ciszy sali kina "Orzeł", w ciszy zakłócanej jedynie narastającym szlochem wrażliwszych od niej osób jedyne, co w niej narasta to śmiech, tak kiczowata, tak beznadziejnie holiłódzka i tak straszliwie w technikolorze była ta scena. 

A śmiechem tym nie mogła wybuchnąć nie tylko z obawy przed gniewem osób, które roniły łzy (w tym dziewczęcia siedzącego rząd przed nią, które płakało na głos, dosłownie zanosiło się głośnym łkaniem jak zawodowa płaczka na pogrzebie), ale także z powodu szacunku dla uczuć Przyjaciółki, które obawiała się w ten sposób urazić. Więc siedziała i przygryzała wargi, starannie nie patrząc w bok na Przyjaciółkę w trosce o jej wrażliwą duszę, a Przyjaciółka w tym samym czasie i w trosce o uczucia Krolowej Matki starannie omijała ją wzrokiem, i dopiero po filmie zgadały się, że niepotrzebnie odmówiły sobie niezbędnego wsparcia w tym zalewającym je oceanie romantycznych, a im najwyraźniej niedostępnych, emocji.

Cicho rozlegający się w duszy Królowej Matki chichot był jednak niczym w porównaniu z rosnącym w głebi jej trzewi gromkim śmiechem na myśl o tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy po filmie rzucą się do księgarń i wykupią cały nakład książki, przytomnie wznowionej przez, bodajże, Świat Książki. I będą brnąć przez ten tekst, w którym z filmu rozpoznają zaledwie nazwiska i z grubsza zarysowane wątki, odkrywając poniewczasie, że ta śliczniusia laurka jest urokliwym, przyjemnym dla oka filmikiem, ale, cóż, tylko zwykłym melodramatem takim, jakich tysiące, natomiast z pewnością NIE JEST ekranizacją prozy Ondaatje do tego stopnia, ze Królowa Matka by się nie zdziwiła, gdyby nie rozpoznał on tego, co sam napisał.


PS.

A w temacie kompletnie nie związanym z wyzwaniem, czy też może związanym, ale z Wyzwaniem całkiem innym i na całkiem inny temat, to być może Drodzy Czytelnicy tego nie pamiętają, ale Królowa Matka i owszem, że to już nie rok i nie dwa, ale całe trzy lata, jak zaczęła się Reszta Jej Życia, i tym samym Nowa Królowa Matka wkracza w wiek przedszkolny ;).


A powyższe "thank you" odnosi się także i do Was, Kochani Czytelnicy, bo, wierzcie lub nie, ale i Wy także jesteście powodem, dla którego Królowa Matka cieszy się, że żyje.


26 komentarzy:

  1. Jak ja bym chciała być w grupie pocieszenia (i wytykania wpadek) w trakcie oglądania "Wiedźmina". Jako dozgonna fanatyczka Sagi siedziałam, patrzyłam, a szczęka opadała mi coraz niżej. A już chyba najbardziej mnie szlag trafił jak zobaczyłam szkołę wiedźminek z Agatą Buzek na czele, bo dałabym sobie rękę uciąć, że to Ciri według książki miała być pierwszą wiedźminką...
    Zaciekawiłaś mnie tym "Klubem Dumas" - KONIECZNIE muszę przeczytać, bo jakoś mnie to ominęło. "Angielskiego pacjenta" ani nie widziałam, ani nie czytałam. Nie widziałam, bo zaraz po premierze usłyszałam z wiarygodnego źródła, że to chłam :]

    Cieszę się, że dane mi Cię czytać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto bylo miec wtedy grupę wsparcia, o, tak! Naprawdę nawet teraz, po latach, trudno jest się pohamowac, jak sie zaczyna pisać, co w ekranizacji najbardziej wkurzało.
      W ogole Reverte warto czytac moim skromnym zdaniem, wcale nie najbardziej lubię "Klub Dumas", a i tak uwazam, ze jest super :). W przeciwieństwie do filmu, to znaczy film jako zwykły film to nie wiem, moze i może się podobać, ale ekranizacją jest niewybaczalna.
      Gratuluję znajomych, wokół mnie byli tylko tacy, co to och i ach, jaki to piękny film (a książke mało kto czytal, bo nie jest latwa w odbiorze). Względnie wszyscy ukrywaliśmy przed soba, co myślimy, zeby sobie uczuć nie ranić ;D.

      Ciesze się, że sie odzywasz :).

      Usuń
  2. Znajdzie się kłonica na dupę Szczerbica, nespa?
    To ja się cicho przyznam, że najpierw obejrzałam zdjęcia (jeszcze w Przekroju krakowskim) i zakochałam się bez pamięci w białowłosym Żebrowskim i Grażynie W (nie pamiętam nazwiska a leniwa jestem), potem szybciutko sięgnęłam po wszystkie książki Sapkowskiego, w kolejności przypadkowej. I owszem, Jaskier uwierał. Ale wizualnie akceptowałam (z wyjątkiem leśnych Rolling Stonesów, bo jednak nauczona byłam, że wiecznie młode i piękne elfy).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo Żebrowski w charakteryzacji wyglądał FE-NO-ME-NAL-NIE, w ogóle nie rozumialam tych protestów przeciw jego kandydaturze.
      Grazyna Wolszczak mniej, ale to może dlatego, że nie wiedzialam, ze ona ma grać, zobaczyłam ją w filmie, a między nimi tak bardzo nie iskrzyło!
      Natomiast Jaskier boli mnie wszędzie, nie wiem, na ile to plotki, a na ile prawda, ale miał go grać Grzegorz Damięcki, tyle, że uznany został za "za malo sławnego", co jest idiotycznym argumentem IMHO. A Grzegorz Damięcki nie dość, ze potrafiłby zagrać szafę gdanską, jakby musiał, to te pare lat temu wygladał żywcem jak Jaskier, to nie, cholera, gwiazdy im się zachcialo wystarczajaco znanej, wrrrr.

      Usuń
    2. Zguglałam, mało elfi- ale przystojny, bardzo bardzo. Lubię Zamachowskiego, ale to z wyglądu brat-łata, taki sympatyczny hobbit, nie pół elf.
      No i pacz, znowu czytam opis wiedźmaka chutliwego, a w poniedziałek będzie pogrom neurologiczny D:


      (Wiedźmak hutliwy, odmiana krakowska. Kelemvorowi dzięki za podkreślanie błędów.)

      Usuń
    3. Obejrzyj kiedys coś z nim, najlepiej sprzed paru lat, zobaczysz, jest elfi, jak sie porusza i mówi.

      No i znów mnie cholera strzeliła na sama myśl o poniesionej stracie! Nie uratowalby tego, ekhm, dzieła, ale mniej by bolało...

      Usuń
  3. Po Wiedźminie też miałam baaardzo długą traumę, gdyż fanką serii jestem od lat 90-tych, kiedy to przeczytałam pierwsze opowiadanie (Ziarno prawdy) w Fantastyce ;)

    Klubem Dumas też mnie zaciekawiłaś. Z pewnością przeczytam :) Dziewiąte wrota pamiętam zaś jako film, składający się z jakichś tam wątków, które nie bardzo umiałam poskładać do kupy.... ;]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to mnie nie dziwi, bo po obcięciu reszty książki to, co zostalo straciło także na logice...

      Usuń
  4. Dziękuję, że jesteś i że wzbogacasz nasze (moje) życie w artyzm, że mam w Tobie bratnią duszę.

    OdpowiedzUsuń
  5. No popatrz. Byłam na angielskim pacjencie z Najlepszą Przyjaciółką, poszłyśmy z uwagi na pięknego Ralpha, rzecz jasna. No i klops. Bardzo się obśmiałyśmy z sapera-araba, że taki po europejsku romantyczny :) Natomiast uczucie między głównymi bohaterami wydało mi się tak nieprawdopodobne, że scena ze spadochronem i płaczący Ralph - nużyło mnie pospołu. Nigdy nie przyszło by mi do głowy sięgnąć po książkę o tym tytule - ot, krecia robota filmowców :(
    A widząc w TV zajawkę Wiedźmina i tego smoka z lateksu w kłębach dymu z papierosów, przytomnie zamknęłam oczy i zabrałam się za lekturę. Do dziś nie widziałam w całości ani serialu ani wersji kinowej. Mam za to w głowie cały zastęp postaci z krwi i kości, Ciri we wszystkich scenach walki na śmierć i życie- szczególnie... lektura przednia i nawet mi nie przeszkadza, że koniunktura "wymogła" na autorze rozciągnięcie fabuły z trylogii na pięcioksiąg ;)
    A Potop uważam, i owszem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tez mam w głowie zastęp postaci z krwi i kości z "Wiedźmina" chyba nie podejrzewasz mnie o tak nikłą wyobraźnię, żeby to... cos, co oglądałam wpłynęlo jakos na mój odbiór i wyobrażenia książki :).

      A "Potop" i owszem, za to Kmicic - wcale nie :).

      Usuń
    2. Nie wątpię w moc Twojej wyobraźni, ale mojej Geralt Żebrowski narzucał się nachalnie, choć mój własny bardziej mnie satysfakcjonuje ;))

      Usuń
    3. Mnie Żebrowski nie przeszkadzał, póki się nie odzywał, więc wyobrazałam go sobie milczącego, a jak przestawał milczeć "wyłaczałam" obraz :).

      Usuń
  6. Dziewiąte wrota to był jeden z moich ulubionych filmów, dopóki nie zaczęłam czytać Klubu Dumasa. Jestem w połowie (ale akurat ten tytuł czytam baaardzo wolno, bo już od kilku miesięcy) i z każdą kolejną stroną moja miłość do filmu przygasa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, znam odwrotne historie, to znaczy - film się nie podobał i zniechęcil do czytania książki, między innymi dlatego uważam go za szkodliwą robotę :(...

      Usuń
  7. Zgadzając się z Królową Matką w ocenie ekranizacji Wiedźmina i Klubu Dumasa chciałam zwrócić nieśmiało uwagę, że w samej Anglii mieszka o ponad 10 milionów ludzi więcej niż w Polsce, a w Wielkiej Brytanii około 25 milionów, więc teza że Anglicy to naród mniej liczny niż polski jest nieprawdziwa.

    Serdecznie pozdrawiam
    Małgorzata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przebóg, jakże musi im wszystkim byc ciasno ;D!!!

      Dziekuję za zwrócenie uwagi, już poprawiłam, co trzeba, we wpisie :).

      Usuń
  8. Widziałam cały jeden odcinek z serialu o 'Wiedźminie" - ten ze smokiem. I na parę lat zniechęcił mnie do książki. A później kiedy sięgnęłam po sagę, to zakochałam się w niej bez pamięci. I tak, jeżeli chodzi o wizerunek Geralta, to zlał mi się on z Żebrowskim na amen, chociaż walczyłam. Zamachowskiego udało mi się wyrzucić z pamięci i Jaskier wygląda tak jak według książki wyglądać powinien.Przy czym nie chodzi o to, że Zamachowski był zły. Po prostu stworzył zupełnie innego Jaskra. Natomiast zupełnie nie potrafię się przekonać do wizji Wolszczak jako Yennefer. Kiedy ostatnio po przeczytaniu sagi po raz enty, obejrzałam sobie film, to Yennefer nie grała mi jeszcze bardziej. Pomijając fakt, że styliści i charakteryzatorzy ewidentnie książki nie czytali, to również sama aktorka zdawała się nie bardzo wiedzieć, kim była grana przez nią bohaterka, więc grała ją jak uważała, a reżyser jej pozwolił. Zdaje sobie sprawę, że Yennefer nie należy do ulubionych kobiecych postaci wszech czasów, ale to nie znaczy, że reżyser, scenarzysta, aktorka i ktokolwiek jeszcze mogą sobie ją dowolnie zmieniać. W końcu mogli zaufać pisarzowi, który ją wymyślił ;) I pozwolić się nacieszyć osobom, które tę postać polubiły - jak np. ja.
    A i tak na marginesie dodam, że jak była chyba 10 rocznica premiery filmu, to do ddtvn zaprosili Żebrowskiego i Wolszczak, i Żebrowski rozpływał się nad "Trylogią Husycką" i o tym, jak by chciał, żeby ktoś to nakręcił, dodając że może jednak w lepszej technologii niż "Wiedźmina" ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "również sama aktorka zdawała się nie bardzo wiedzieć, kim była grana przez nią bohaterka"

      Bo nie wiedziała. O ile dobrze pamiętam, nie chciałabym rzucac kalumni na panią Wolszczak, ale zdaje się, ze należala ona do tej części obsady "Wiedźmina", która się otwarcie przyznawała, ze nie zna książki. Zawsze mnie na samo wspomnienie trzaska jasna cholera, ikskjuz maj frencz, bo uważam, ze to minimum przyzwoitości, poznać książkę, w ktorej ekranizacji sie występuje.

      Że już nie wspomnę, że co niektórzy (z ekipy krecacej) mieli czelnośc nazywac "Wiedźmina" "polskim Władca Pierścieni", tylko, że umykało im najwyraźniej, że "Władca Pierścieni", przy wszystkich swoich niedociągnięciach jest filmem zrobionym z prawdziwej milości, co widać, przez fanów i dla fanów. I nie wierzę kogokolwiek z obsady przyznającego się, że nie zna książki (nawet pomijając miłość, jest to po prostu nieprofesjonalne IMHO, no ale co ja tam wiem, scenariusz przeczytali przecież. Chyba :/).

      I mam nadzieję, ze nikt w tym kraju, nigdy, nie zrobi "Trylogii husyckiej".

      Usuń
    2. Też mam taką nadzieję. Jestem w stanie sobie wyobrazić, co nasi filmowcy mogliby z nią zrobić. I kto by w niej zagrał :D

      Usuń
    3. Obecnie to chyba Tomasz Karolak ;D.

      Ale przyznaję, ze mnie samą wyobraźnia w temacie zawodzi (albo może wolę, by zawodziła ;)).

      Usuń
  9. O mój ty smutki cichy... "Angielski pacjent", cóż to za spektakularny shit jest! Dobry reżyser, świetny operator, bardzo dobrzy aktorzy (pomijając Juliette Binoche, która jest aktorką raczej żadną, z jedną opanowaną do perfekcji umiejętnością - ekranowym snujstwem), a efekt boleśnie żałosny i śmieszny. Jakaż ja byłam szczęśliwa, kiedy po wyjściu z kina okazało się, że uczucia, które nami targały podczas seansu był były tak samo silne i - co najważniejsze - tożsame;)
    "Wiedźmina" staram się nawet nie wspominać...chociaż... Pamiętasz tę pierwszą wersja kinową, w której kapłanki Melitele biegały po podwóreczku krzycząc "Jezus Maria"?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet wspomniałam o tym powyżej, godny podziwu ekumenizm to był ;D.

      Tak, to jest niewiarygodne, jak słabiutka potrawa może wyjść z czegoś, do czego wzięto skladniki wyłącznie najwyższej jakości.

      Usuń
  10. PS. Widziałam swój szalik na Kłębowisku:))) A niech mi zazdroszczą! I wpis w takim duchu tam poczyniłam:)

    OdpowiedzUsuń
  11. Najbardziej "zwalcowana" ekranizacją powieść, chociaż lżejszego kalibru, to (moim zdaniem, oczywista) "Upiorny legat" Joanny Chmielewskiej, ze Starostecką????!!!!! , chyba w roli głównej nawet. Uwielbiam Chmielewską, a tego nie byłam w stanie oglądać dłużej niż 15 minut.
    A.G.

    OdpowiedzUsuń