piątek, 16 grudnia 2022

Królowa Matka i Targi Zła

Posterek reklamowy na oknie tramwaju:

"Mikołajkowe targi terrorystyczne".

...

Momencik. 

Coś chyba jest nie teges (i to wręcz bardzo nie teges, rzekłabym).


Jeszcze raz.

"Mikołajkowe targi terrorystyczne".


Przebóg. 

Byłabymż Minionkiem?

Dobra. To teraz JESZCZE RAZ.

Wdech. Wydech. I:


"Mikołajkowe targi terrarystyczne".


Ufff.

Czyli nie jestem.

Chyba.

piątek, 2 grudnia 2022

Filozoficznie. Chyba

 Pompon Młodszy (pogrążony w głębokiej zadumie) - Odkąd się dowiedziałem, jaki świat jest pełen zagrożeń... że bez przerwy coś na ciebie czyha... ciągle coś ci grozi... nie możesz odetchnąć nawet na chwilę, bo wisi nad tobą niebezpieczeństwo, praktycznie nieustannie...

Królowa Matka (zastyga wpatrzona w najmłodsze swe dziecię z otwartymi usty, bo, w sumie, kogo by wymowność w takiej sytuacji ciut nie odbiegła).

Pompon Młodszy (kontynuuje ze wzrokiem utkwionym w Posępną i pozbawioną nawet Promyka Nadziei Przyszłość) - ...to zacząłem zupełnie inaczej patrzeć na życie...

Królowa Matka (gdy już udało jej się dobyć głos, w sumie żywo zainteresowana) - Tak? A gdzie, jeśli wolno spytać, się o tym dowiedziałeś, i o jakich to zagrożeniach?

Pompon Młodszy (zwracając na nią wzrok męczennika) - Na biologii. O tasiemcu.

 

Nauka.

Potrafi zrujnować życie.

środa, 30 listopada 2022

Horrorowo

Ach, te wieczory, gdy w Domu w Dziczy Rodzina zasiada przed ekranem, by pochłonąć jakieś Dzieło Kinematografii Światowej, albo i Popkultury, młódź męska wraz z Panem Oćcem - z popcornem, a Królowa Matka - z notatniczkiem i ołóweczkiem. 

Któż ich nie kocha, tych wieczorów (choć notatniczek i ołóweczek co niektórzy być może też :)).

A takie horrory to już w ogóle miodzio.

A na horrory na faktach nie ma po prostu słów!

 

Horror (na faktach) zaczyna się.


Potomek Młodszy (ze starannie modulowanym podziwem w głosie) - Ale efekty specjalne mają bajeczne!

Potomek Starszy - TO CZOŁÓWKA JEST.

***

Potomek Starszy (chrupiąc popcornem) - Pogłośnij!

Potomek Młodszy - Nie, jump scary będą...

Potomek Starszy (unosząc się oburzeniem) - No co ty? W Watykanie?!

***

Na ekranie - zakonnica modli się w tonie silnie histerycznym oraz w pustej celi, zdobnej jedynie w gigantyczny krucyfiks.

Potomek Któryś (posępnie) - ...a teraz krzyż zapłonie...

Krzyż - (płonie)

Rodzina (zgodnie jak nigdy) - Oglądałeś! Spoiler! Spoiler!

Potomek Któryś - A ićcie sobie, tak tylko się zastanawiałem głośno, twórczy proces umysłowy przeprowadzałem, a wy mi tu, że spoiler zaraz!!!

***

Ekipa Walczących z Opętaniami Rozwiązywaczy Zagadek Z Watykanu udaje się do Rumunii, do Nawiedzonego Klasztoru, do którego dźwierzy grzecznie pukają.

Dźwierze uchylają się nieznacznie.

Zakonnica do Ekipy Walczących... itd, w skrócie EKzORZzW (uprzejmie) - Dzień dobry.

Pan Małżonek (radośnie) - O, i od razu wiedziała, że musi do nich po angielsku mówić!

***

EWzORZzW (wkracza nieśmiało w klasztorne mury).

Pan Małżonek (nie mniej radośnie, niż przed chwilą) - O, krypta! Na samym wejściu mają kryptę, jak oryginalnie!

Potomek Starszy - I stale się świece w niej palą, tak mniej więcej dwieście...

***

Ekipa pałęta się po cmentarzu i Brudnej, Znaczonej Komunizmem Okolicy (możliwe, że całe dochody wioski przeznaczone są na świece dla klasztoru).

Potomek Młodszy (z uznaniem) - O, i od razu widać, że to Rumunia jest, bo przecież to być nie może, żeby we wsi jedną porządną stodołę mieć by mogli!

***

EWzORZzW (do matki przełożonej) - Chcielibyśmy zadać kilka pytań...

Matka przełożona (chłodno) - Teraz nie możemy rozmawiać, za chwilę nieszpory, a potem do rana obowiązuje milczenie...

Rodzina Królewskomatczyna (niezbornym, acz entuzjastycznym chórem, z którego najwyraźniej wybija się głos Królowej Matki):

-Pakiet tygodniowy biorę!

- Ja dwa!

- All inclusive!!!

***

Zakonnica (zaprasza gestem Ekipę do ogromnej, puściutkiej celi z gotyckim, acz pozbawionym szyb oknem i wielkim łóżkiem pod ścianą, na której powieszony jest dopasowany do rozmiarów sali - czyli naturalnych rozmiarów, albo i lepiej - krucyfiks, chylący się nad łożem) - To nasza cela gościnna, bezpiecznej nocy...

Potomek Starszy - Z takim Jezusem nad głową to ja bym się raczej nie czuł bezpiecznie. Że o komfortowo nie wspomnę.

***

Zakonnica (zeznaje przed Ekipą) - Wizje nigdy się nie powtarzają... ale gdy się kończą w głowie kołacze mi się tylko jedna myśl...

Potomek Starszy ( z zadumą) - Czy PiS znowu wygra...?

***

Oglądamy jedną z Wizji, w której zakonnica wiesza się, skacząc z krokwi w stodole.

Potomek Młodszy (krytycznie, pamiętny oglądanych nie tak dawno rustykalnych widoczków) - Ta szopa, w której się powiesiła, to powinna się pod nią zapaść...

***

Jeden z Fachowców z EWzORZzW wymyka się z celi i, przyświecając sobie drżącym światełkiem świecy, przemyka w dół po schodach.

Potomek Starszy (ironicznie) - Dobrze, że nie ma ich dwóch, bo by się rozdzielili!

***

Skradający się Fachowiec wpada w gigantycznej i puściutkiej (co jest naczelną myślą scenograficzną w tym dziele) sali na posąg Matki Boskiej, dosyć znienacka.

Rodzina Królowej Matki (podskakuje nerwowo).

Potomek Młodszy (radośnie) - O, Matuchna Przenajświętsza! Pierwsza rzecz w tym filmie, której się przestraszyłem!!!

 ***

Fachowiec (drżącymi rencami przerzuca w krypcie jakieś papiery).

Potomek Starszy (zrezygnowanym tonem) - I tak se siedzi w tej krypcie, sam jak palec, o jednej świecy i plecami do drzwi...

KM - Fatalne feng shui. Fa-tal-ne.

***

Akcja się zagęszcza, zakonnice wyskakują przez okna, by po chwili pojawić się w murach klasztoru całe i zdrowe, coś wyje, coś biega, coś wieje, papiery latają w powietrzu, EWzORZzW stoi wsparta o mur i dyskutuje nieco podniesionym głosem, żeby przekrzyczeć Magiczny Wichr.

Potomek Starszy - Wy nie gadajcie, wy stamtąd wyjeżdżajcie. I to natychmiast!

Potomek Młodszy (tonem "mędrzec objaśnia ci świat') - Nie mogą. Drzwi są zamknięte.

Potomek Starszy (unosząc się nieco) - To niech je, kurna, otworzą, jest taki wynalazek, jak klamka, chyba nawet w Rumunii je mają!!!

***

Bohaterowie biegają, spadają, albo powiewają to tu, to ówdzie, bez ładu i składu, po całym klasztorze.

Potomek Młodszy (odrobinę nawet zainteresowany) - A gdzie jest ten trzeci? Czemu go nie ma?

Potomek Starszy (jak do ćwierćinteligenta) - Bo się rozdzielili, no helloł!

***

Zło się wylęga, czarna dziura otwiera, trup ściele gęsto, Ekipa zwleka z wyjazdem.

Potomek Starszy - No ja bym leciał i krzyczał: "O, k..., o, k..., o k...!!!".

Pan Małżonek (tonem pouczenia) - To są zakonnice, one nie mówią "k...".

Potomek Starszy - "O, na Boga, o, na Boga, o, na Boga!!!".

...


Po czym z Grona Rodziny padła przyjęta przez aklamację propozycja, by w Domu w Dziczy obejrzeć "Obecność", a zatem ciągu dalszego sprawozdania z oglądania nie wyklucza się.

poniedziałek, 28 listopada 2022

Post pomimo wszystko (aktualizowany co jakiś czas) , odsłona trzecia

Tak sobie pomyślałam, że czas na kolejną aktualizację Postu Pomimo Wszystko (post jest tu, a pierwsza aktualizacja - tu), wszak od poprzedniej prawie miesiąc minął, a w tych sprawach nie masz jak obowiązkowość i punktualność!

Poniewczasie zorientowałam się, że poprzednią aktualizację umieściłam na bloguniu w same urodzinki Słońca Narodów, niejakiego Włodzimierza Pe., zaś kolejnego dnia  o niewybaczalnym przeoczeniu uroczystego tego święta zorientowali się także Ukraińcy, po czym pospieszyli, by obdarzyć Jaśniejące Światło Uralu prezentem i życzeniami:

  w związku z czym


 Są tacy, których zaistniała sytuacja ucieszyła, jak na przykład Portugalczycy:

Niektórym hojny prezent dla Gwiazdy Bajkału ułatwił (po namyśle - możliwe, że utrudnił w sumie) życie:

Choć niewykluczone, że jubilat nie odniósł się do niego z entuzjazmem,

zwłaszcza, że odbił się on negatywnie na myśli wojskowej i szkoleniowej Drugiej Armii Świata.

Na szczęście badaniem sprawy zajmują się prawdziwi fachowcy, więc rychło dowiemy się, kto tu przy czym majstrował i dlaczego, a winni zostaną ukarani z cała surowością.

A propos "drugiej armii świata",  bogatej sukcesami...


władze intensywnie pracują nad jej wszechstronnym rozwojem w celu jak najszybszego użycia, rzecz jasna.


Zabrały się do tego z właściwą sobie błyskotliwością:


choć muszą walczyć z nieoczekiwanym oporem społeczeństwa, które do tej pory popierało władze oraz Wielkiego Sternika duchowo i moralnie oraz silnie entuzjastycznie,


a teraz, wygląda na to, zaczęło żywić niechęć do działań Perły Czukotki i mieć stresa.



Ma za to okazję, by się przekonać, że MAGIA DZIAŁA!

Co może się niektórym przydać, gdy naród do boju wystąpi z orężem...



I, doprawdy, aż żal patrzeć, jak się w tej sytuacji przemęcza nasz Pe Włodzimierz, Matuszki Rossji Tęcza, biedny człowiek sam już nie wie, w co ręce włożyć i jak rozwiązać ten węzeł gordyjski XXI wieku...

Musi się trzymać, zdany tylko na siebie, nieszczęsny, sam wbrew światu...


i nie pomogą tu ani przyjaciele...


ani współpracownicy, ostatnio silnie spłoszeni


w związku z koniecznością wycofania się  na z góry upatrzone pozycje.


A na to nawet najtęższe umysły, okazuje się, nie poradzą.


Chociaż... grunt to spojrzeć na sprawę z właściwego punktu widzenia!



Bo, pamiętajcie!


Na szczęście nie chce :).





czwartek, 17 listopada 2022

"Francuski piesek" Marta Obuch

We "Francuskim piesku" poznajemy dalsze losy Misi, Zuzy, Igły, Piotra Marchewki i Ryszardy, bohaterów "Łopatą do serca".


Misia przeprowadza się z mieszkania do domku, który kupiła w charakterze niespodzianki "na nową drogę życia" dla siebie i Igły. Za sąsiadów ma Francuza Luka, właściciela znakomicie prosperującej restauracji, oraz zamożnego i przystojnego Tadeusza Zawadzkiego, który przypadkiem nosi to samo nazwisko, co Misia, która po rozwodzie porzuciła miano małżonka. Małżonek natomiast - mafijny boss - co prawda aktualnie przebywa w więzieniu, ale nadal trzyma rękę na pulsie śląskiego półświatka, a dodatkowo, korzystając z mnóstwa wolnego czasu, mężnieje (czyt.: intensywnie ćwiczy na siłowni). Zuza i Marchewka są na etapie redefinicji swojego związku (czyt. - Marchewka chce się żenić, Zuza nie chce wychodzić za mąż), Misia i Igła też, tylko inaczej, trup się ściele tu i ówdzie i jest niesympatyczny, więc nam go nie żal, słowem, wszystko jak w klasycznej komedii kryminalnej.

I tylko wszystko mnie w tej książce denerwowało. No, może poza Misią.

Nie umiem tego zrozumieć, bo naprawdę lubię panią Obuch, jej książki są w swoim gatunku niezłe, polszczyzna więcej niż poprawna, poczucie humoru bardzo w moim stylu, akcja zazwyczaj nie powoduje wybuchów żenometru, irytacjometru ani żadnego innego -metru (a muszę wyznać, że zawsze reaguję irytacją, jeśli akcja komediowego kryminału staje się nazbyt już niewiarygodna, a bohaterowie zachowują się nieprawdopodobnie i/lub głupio w stopniu, którego nie usprawiedliwia nawet konwencja)...

Aż tu nagle w przypadku "Francuskiego pieska" chęć zamordowania bohaterów rosła we mnie z każdą przeczytaną stroną w postępie geometrycznym, wszystkie "-metry" mi migały światełkami i wyły, a pytanie "Co tu się dzieje, do licha?!" cisnęło się na ust mych korale.

Począwszy od Piotra Marchewki, któremu coś niewyobrażalnego stało się w osobowość (teksty do Luka: "Ty będziesz wyzywał Polaków od złodziei? Przy mnie?!", do Zuzy co prawda, ale w obecności Luka: "Jak się po ciemku migdalisz z Francuzami, jak Polaka zdradzasz na zapleczu... może pan Pisuar... to z francuskiego? Może Pan Pisuar da ci więcej szczęścia, choć - zawiesił na Luku wzrok. - Bardzo wątpię" są po prostu żałosne i świadczą jak najgorzej o wyrzucającym je z siebie, i na Boga, "Polaka", serio?), poprzez Zuzę, która twardo opisywana jest jako niekonwencjonalna, energiczna, spontaniczna, a jest po prostu chamska i okrutna ("Może ją kocha na śmierć i życie. Są tacy zboczeńcy. Trochę go rozumiem, bo sama bym jej chętnie skręciła kark". "Ciebie? Zgwałcić? Niemożliwe! - Zuza parsknęła urągliwym śmiechem", tu już pominę dość ohydne potraktowanie próby gwałtu - i nieistotne, że czytelnik wie, że nie była to próba gwałtu, żadna z bohaterek tego nie wie - jako dowodu na kobiecą atrakcyjność, "Ryszarda to nie imię, to rozpoznanie", "Ktoś włamał się do domku i odkręcił gaz. Nie wiadomo po co, może Ryszarda też go wkurzała", to i duuuużo więcej w przytomności rzeczonej Ryszardy), akcję zbierania ślimaków i łapania żab w parku, (bo przecież jak robić uroczystą kolację opartą na kuchni francuskiej to łapanie żab jest obowiązkowe), oraz utrwalanie nieboszczyka w cynamonie, żeby się nie zepsuł (tak, to jest jeden z tych elementów, w które nie wierzę, względnie uznaję za dowód piramidalnej głupoty bohaterów, jeden z tych elementów słowem, których istnienia moim bardzo skromnym zdaniem w żadnej książce nie usprawiedliwia nawet obrana konwencja, acz nie wykluczam, że cierpię po prostu na deficyt poczucia humoru), aż po (zwłaszcza) Ryszardę, która w poprzednim tomie była co prawda prostą dziewczyniną, za to poczciwą z kościami, trochę nieporadną i z dobrym sercem, a tu jest po prostu prostackim popychadłem o jarmarcznym guście, nie potrafiącym się stosownie ubrać, umalować i wysłowić (mam uwierzyć, że dziewczyna, która - nim nawiązała z szefem romans - pracowała jako sekretarka, nieistotne, szalenie kompetentna czy zaledwie poprawna, nie wie, jak się ubrać idąc załatwiać sprawy w ZUS-ie i nie potrafi wypełnić najprostszego dokumentu? No raczej nie, sorry bardzo), całość mnie bolała w czytelnicze jestestwo.

I tak, wiem, że Zuza dostanie po nosie, wszystko się pięknie rozwiąże, winni pójdą siedzieć, nikt nie wystawi naszym bohaterkom rachunku za bezczeszczenie zwłok, Ryszarda okaże się wewnętrznie mądra i wiele się nauczy... no, ok, Piotr Marchewka pozostanie tym dziwacznym bucem, którym nie był ani w poprzednim, ani w kolejnym tomie... noale. Jak wspomniałam - dziwnie mnie uwiera ta książka, i dziwnie dużo mi w niej przeszkadza, aż sama jestem zaskoczona (a nie wspomniałam jeszcze o zadziwiającym używaniu wielokropków, które mnie wybijało z lektury podczas czytania, w rodzaju: "Po dwóch latach umizgów domagał się bowiem... ślubu", nie, no serio, ślubu! A myślałam, że wspólnego wyjazdu do Somalii, to by przynajmniej trochę tłumaczyło ten wielokropek. Albo: " kumpla z wydziału, niejakiego Kuby, zwanego... Rozpruwaczem ". "dobra, nie gadamy o kotach, a o Misi i... Zuzie". "Drzwi lokalu zaskrzypiały i na taras weszła pani Utko, mama... Luka", no tak, wielokropek jest niezbędny, bo fakt, że pani Utko jest mama Luka taki zaskakujący jest!; "że niby do czego... pijesz?". "Pani Daniela mieściła w sobie takie pokłady energii, ze jej dom, jej kuchnia, jej... syn, wszystko musiało chodzić jak w zegarku"... I tak dalej, i tym podobnie, i tak co chwilę, a tyle tego było, że zaczęło mnie w końcu irytować nawet, gdy zostało użyte poprawnie).

I to, że nie powinnam się tak unosić, bo piszę wszak o rozrywkowej lekturze na jedno popołudnie, do przeczytania się, pośmiania i odłożenia na półkę też wiem. W dodatku o książce autorki, którą zazwyczaj czytuję z przyjemnością (i być może dlatego wszystko to, co powyżej, uwiera mnie w czytelnicze jestestwo).

Ale gdyby ktoś do tej pory nie czytywał jej wcale, sugerowałabym rozpoczęcie znajomości od jakiejś innej pozycji.

poniedziałek, 14 listopada 2022

Filmowo. Chyba

Pan Małżonek - Kojarzysz "Enolę Holmes"?

Królowa Matka - Nie.

Pan Małżonek - Ten film?

Królowa Matka - Nie.

Pan Małżonek (pomocnie) - No, wiesz, ten o siostrze Sherlocka Holmesa...

Królowa Matka (dość obojętnie) - Nie.
Pan Małżonek - Przecież go razem oglądaliśmy!

Królowa Matka - Nie.

Pan Małżonek - Ale jakie nie, na pewno tak!

Królowa Matka (nieco monotonnie) - Nie.

Pan Małżonek - Heniutek Sherlocka grał!!!

Królowa Matka - ???

Pan Małżonek (rozpaczliwie) - No, Heniutek! Henryczek! No, CAVILL przecież!!!

Królowa Matka - A. To nie.

Pan Małżonek - Ale to przecież niemożliwe jest, na pewno to razem widzieliśmy!

Królowa Matka - Nie.

Pan Małżonek - Pamiętam! Rękę bym sobie dał uciąć! Oglądałaś go ze mną, na sto procent.

Królowa Matka - Nie.

Pan Małżonek (tonem koniecznego wyjaśnienia) - W każdym razie wyszła druga część.

...

Aha.

środa, 2 listopada 2022

"Między światem a zaświatem", Katarzyna Jackowska-Enemuo, Nika Jaworowska-Duchlińska

 

Zaświat.

Piąta strona świata.

Ta, której nie ma, a jest.

Ta, którą przeczuwamy, w którą czasem nie wierzymy, a czasem boimy się wierzyć, bo jej nie rozumiemy. Którą wyczuwamy w mrowieniu w tyle głowy, w dreszczu, we wrażeniu obecności czegoś, czego nie potrafimy ująć w słowa. 

Ma swoje furtki, bramy i tajemne przejścia. Swoich przewodników, którzy pomogą te furtki dostrzec i przez nie przejść, i swoich stróżów, którzy będą strzec bram, by nie przekroczyli ich ci nie będący na to gotowi. Jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki, o krok, o oddech, o sen - a nie można jej dotknąć. Jest daleko, daleko, za dziewięcioma górami, dziewięcioma lasami, dziewięcioma rzekami - a wystarczy jeden krok, by przekroczyć jej próg.

Stamtąd właśnie - zwłaszcza w takie dni, jak dzisiejszy, gdy granica między światami staje się cienka, cieniuteńka, jak mgła, jak dym, jak pajęcza nić - przychodzą do nas umarli.

Przez miedze i drzewa, przez ogień i wodę, po promieniu świecy, w szumie strumienia, na rozstaju dróg, przez lustra i progi, na skrzydłach pszczół i kruków, na krótką chwilę, na jeden dzień, jeden wieczór, wracają dusze do naszego świata, a my czekamy na nie, stęsknieni, zostawiamy im uchyloną furtkę i jedzenie, by je ugościć, i zapaloną świecę, by je ogrzać przed podróżą, którą za chwilę przyjdzie im odbyć przed udaniem się znów 

"W drogę, o której nikt nie wie,

Która się dwa razy otwiera dla ciebie,

Raz - gdy przychodzisz 

I raz - gdy powracasz".

Albo nie.

Albo nie czekamy na nie, bo przecież nie ma żadnego zaświata.

Dawny człowiek widział i przeczuwał zaświat wszędzie. Wierzył (wiedział), że są miejsca, w których spotykają się światy, i istoty, które potrafią ludzi przez te miejsca przeprowadzić. I wiedział, że te miejsca są wszędzie. Niepozorna dróżka, próg domu, ptak, za którym pobiegniesz... wszystko mogło być bramą. Wszystko mogło być przewodnikiem. Wszystko mogło takiego przejścia strzec.

Dzisiejszy człowiek nie widzi zaświata, nie czuje go i w niego nie wierzy. Jest mądry, racjonalny, pobłażliwie uśmiechający się, gdy słyszy o starych zabobonach i dawnych, jakże niemądrych wierzeniach. Otoczony technologią, dysponujący licznymi źródłami sprawdzonej wiedzy na wyciągnięcie ręki. 

Chyba, że czasem zdarzy mu się ciemność. Szare, krótkie dni, długie noce bez światła. Jakieś strzępy opowieści. Łzy pod powiekami. Milczenie. Rosnące cienie w kątach pokoju, chwile pełne niepewności i niewiedzy. Tęsknoty za kimś, kogo utracił. Za czymś, co utracił. Chwila próby, w której - niczym wielcy bohaterowie ze starych opowieści - będzie musiał stawić czoło. Czemuś. Komuś. Czasem temu Niezmierzonemu i Nienazwanemu, które czeka nas wszystkich, chociaż jesteśmy tacy nowocześni, i racjonalni, i chronieni za sprawą najnowszych technologii i medycznych osiągnięć.

Być może w takiej chwili krótkim dreszczem, przeczuciem, snem - zaświat przemówi do niego.

A może nie. 

Bywa i tak.

Ta książka jest opowieścią o opowieściach, które plotą się od tysiącleci. Od pierwszej chwili, w której człowiek nauczył się mówić i snuć historie. O tym, co jest, ale tego nie ma, co czasem prześwituje w starych piosenkach, jeszcze starszych baśniach, legendach i mitach. O szeptach i przeczuciach, dawnych wierzeniach, szczątkach religii dawno minionych, z których coś ocalało, coś dodano, coś ujęto, coś zmieniono. I w które się wierzy, chociaż czasem się nie wierzy już w nic innego.

I o tym, że ludzie - wszędzie i zawsze - byli i są tacy sami. Tego samego szukają, tego samego się boją, za tym samym tęsknią i to samo daje im szczęście.

Warto ją przeczytać choćby tylko ze względu na piękne, pełne tajemnicy i mocy historie, rewelacyjne rozdziały "Dla dociekliwych", po jednym na każdą opowieść, w przystępny sposób podające przeróżne związane z opowiedzianymi baśniami ciekawostki, interesujące, jak sądzę, nie tylko dla dzieci, i przejmujące do głębi serca ilustracje, wspaniale uzupełniające tekst.

Ale najbardziej warto przeczytać ją w mrocznej godzinie, gdy ciemność kładzie się długim cieniem, rozpacz podchodzi do gardła i człowiek chciałby po prostu odetchnąć głęboko. Chwycić się nadziei. Zrozumieć. Doznać ukojenia.

Ostatecznie całkiem często to właśnie książki dla dzieci najlepiej udzielają odpowiedzi na bardzo dorosłe, bardzo poważne i leżące kamieniem na sercu pytania.

niedziela, 30 października 2022

"Z tobą będzie inaczej" Milena Wójtowicz

Czy ja kiedyś już wspominałam, że kocham Milenę Wójtowicz?

Nie?

No to właśnie wspominam.

Od samego początku naszej (takiej więcej jednostronnej, przyznaję) znajomości, od (mini) serii - "Post Scriptum" i "Vice versa", poprzez "Wrota" oraz "Zaplanuj sobie śmierć" (czemu ja tego nie recenzowałam w ogóle? A, już pamiętam, bo jestem nieodpowiedzialną i lekceważącą czytelnika blogerką śmieciową, która obok prawdziwych, rzetelnych blogerów książkowych nawet nie stała) aż po ostatnią jej książkę "Z tobą będzie inaczej" kocham Milenę Wójtowicz, i tu, wobec tego czytelniczego grona, miłość jej moją wyznawam!

Miłość, która, trzeba przyznać, jakby mi się wzmogła po lekturze wspomnianego "Z tobą będzie inaczej", a osiągnęłaby wyżyny niedostępne praktycznie zwykłemu człowiekowi, nawet zaślepionej i będącej wcieleniem subiektywizmu fance, gdyby nie fakt, że wspomniany utwór jest pierwszą częścią... cyklu? trylogii? tetralogii?... no, czegokolwiek by nie było, jest częścią pierwszą, którą to bolesną wiadomością dostałam jak obuchem między oczy normalnie w chwili, gdy dotarłam do strony 302 powieści i zamarłam z rozżalonym wzrokiem sarenki oraz pełnym rozpaczy "Ale.. ale... jak to...?" wyszeptanymi zbielałymi usty, wskutek czego ślepa miłość ciut we mnie sklęsła.

Ale nie ma obaw, powróci.

W związku z powyższym wyznaniem wszyscy, którzy oczekują rzetelnej, obiektywnej recenzji, popełnionej z pełnym poszanowaniem recenzyjnych zasad mogą porzucić nadzieję na uzyskanie takowej i niezwłocznie udać się w inne rejony internetu.

Co nie oznacza, że nie będzie to recenzja w pełni, ale to w pełni obiektywna. Po mojemu :D.
 
 
Przyjaciele. Któż ich nie ma/nie miał/nie chce mieć! Są niezbędnym dopełnieniem naszego życia, wiernymi towarzyszami, kimś, na kim można się wesprzeć, z kim można się upodlić, a potem dźwignąć z upodlenia, komu można się wyżalić, wypłakać w rękaw, kto człowieka wesprze i nie będzie go oceniać.

A także doradzi.

Doradzają także świeżo upieczonej singielce, Celinie Nowackiej. I to nie tylko najbliżsi przyjaciele jej doradzają , ale i koledzy z pracy, i bliżsi i dalsi znajomych. Wszyscy, pytani i nie pytani (główni nie pytani) sugerują, że powinna związać się z niejakim Janem Zbendą. Jest dla niego stworzona. On jest dla niej stworzony. Jak na miarę szyty! Są jak rękawiczki do pary po prostu! Jak łyżeczki z tego samego kompletu! Jak ulał! Jak... jak... no jak nie wiem co! Musisz go, Celka, poznać!

Celina Jana Zbendy nigdy na oczy nie widziała i nie rwie się specjalnie do oglądanie go, o bliższym poznawaniu nie wspominając, zwłaszcza, że facet występuje w zestawie z narzeczoną.

Z narzeczoną wybitnie urodziwą, zdolną artystką, kobietą szeroko pojętego sukcesu.

Która, tak się złożyło, właśnie została zamordowana.

I choć wydawać by się mogło, że w związku ze zgonem przepięknej narzeczonej nic już nie stoi na przeszkodzie do wybuchu wielkiego uczucia lub chociaż osobistego spotkania w jakimś przyjemnym a neutralnym miejscu, problemy (liczne) dopiero się zaczynają, a problem główny polega na tym, że policja i jedna połówka miasta podejrzewa, że to Jan Zbenda dokonał zbrodni, by być z nieznaną mu, ale podobno pasującą do niego jak ulał Celiną,  druga połówka zaś - że narzeczoną kropnęła Celina, usuwając w ten sposób leżącą jak kłoda na jej drodze do szczęścia i idealnego Jana Zbendy przeszkodę. Trzecia połówka zaś nie ma zdania, stoi z boku i przygląda się rozwojowej sytuacji, zamierzając wysnuć jakieś wnioski i wytypować zbrodzienia dopiero po uzyskaniu większej ilości danych.
 
Celinę zaczynają otaczać szepty i niespokojne spojrzenia kolegów i koleżanek z pracy, docierają do niej nietaktowne pytania przyjaciółek, a w dodatku dostaje wezwanie na policję i posadzona zostaje przed obliczem wyglądającego jak fantazja erotyczna oraz milion dolców w jednej postaci podkomisarza Zacharczyka, który pragnie wymóc na Celinie wyznanie, że zamordowała ona osobę, której nie zna, by zająć jej miejsce u boku mężczyzny, którego nigdy w życiu nie widziała na oczy.

Cóż pozostaje naszej bohaterce.

Pozostaje jej porzucić wrodzoną rozwagę, dyscyplinę wewnętrzną oraz doprowadzoną do mistrzostwa trzeźwość umysłu, zachować się spontanicznie (i to kilka razy!), poznać Pana Skrojonego Na Miarę osobiście, i osobiście rozwikłać kryminalną zagadkę

Szczerze wyznam, zazwyczaj bardzo podejrzliwie traktuję wyznania, od których roi się w licznych recenzjach licznych literackich komedii, kryminalnych i nie tylko: "Uśmiech nie schodził mi z ust!", "Uśmiałam się do łez!", "Śmiałam się przez cały czas lektury!", i nie do końca w nie wierzę, nie będę zatem miała pretensji, jeśli i mi nikt nie uwierzy, ale mimo to napiszę - uśmiechałam się podczas lektury częściej niż często. A także śmiałam się głośno, w tym raz w środku nocy, z twarzą w poduszce, by nie pobudzić rodziny, a raz w dzień co prawda, ale tak, że w sąsiednim pokoju, przez założone słuchawki usłyszało mnie dziecko i przyleciało zapytać z niepokojem, czemu płaczę (bo śmiech nie wyciskający potoków łez z ócz nie liczy się u mnie za śmiech, a na pierwszy rzut oka można się pomylić, gdy widzi się mamusię smarkającą, excusez, w chusteczkę). I potem  jeszcze parę razy, zazwyczaj w okolicznościach czytania o przyjaciółkach Celiny i ich małym sabaciku. Albo o Krzysiu. Jestem wielbicielką Krzysia i jego drogi do uleczenia się z wypalenia zawodowego :D.

Książkę czytałam w pełni przekonana, że będzie to typowa komedia kryminalna (wiecie, trup, zagadka, komplikacje, rozwiązanie zagadki). Którą ta, okazało się, nie jest. Nie jest to ani typowy romans, ani komedia kryminalna, raczej komedia romantyczno-kryminalna, trochę obyczajówka ze zwłokami w tle, oryginalna i wyśmienicie napisana (och, jak bardzo Milena Wójtowicz umie w dialogi! Po mistrzowsku po prostu! Niektóre czytałam sobie powoli i smakowicie po kilka razy tylko po to, by cieszyć się frazą).
 
Zabrakło mi trochę mocnego akcentu na zakończenie, takiego bardzo filmowego, wbijającego w fotel i zapierającego dech cliffahngera, zakończenie pierwszego tomu (chlip) przypominało mi raczej zakończenie odcinka filmu obyczajowego, podejrzewam zresztą, że to dość wyraźne zwolnienie tempa akcji pod koniec tomu (skutkujące za to zwiększeniem ilości dialogów, więc się nie skarżę) związane było z autorskim planem zamknięcia całości w więcej niż tylko jednej części. Ale może to i dobrze, bo czekanie przez czas dłuższy na część kolejną z takim zapartym tchem mogłoby się okazać niezbyt korzystne dla zdrowia. A tak to kto wie, może kolejną część autorka zacznie od wielkiego "bum"? I zdrowsze to dla czytelnika, i zapewniające satysfakcję emocjonalną! 
 
Bo ciąg dalszy na pewno nastąpi i - być może, być może - opierać się będzie na genialnie opracowanym przez Celinę i jej analityczny umysł planie?… 
 
Na czymkolwiek będzie się opierać, ja go przeczytam.
 
A w oczekiwaniu może powtórzę sobie "Zaplanuj sobie śmierć" i nawet rzecz zrecenzuję, nie bacząc na to, że uczynił to przede mną cały internet?
 
W końcu miłość zobowiązuje :).

sobota, 29 października 2022

Bida z nędzą

Potomek Starszy (robiąc smutne, baaaardzo smutne oczka) - Mamusiu, a wyślij tatusiowi smska, żeby mi chipsy kupił...

Królowa Matka (z brutalną szczerością) - Nie kupi ci, trzeba było nie wyżerać całotygodniowego przydziału na jednym posiedzeniu.

Potomek Starszy (w przestrzeń) - Napisz mu, że jeśli tylko kupi mi chipsiki wyrzeknę się tych słodyczy, które mam. Biednym je oddam...

Potomek Młodszy (ze starannie modulowanym smuteczkiem w głosie, acz z godnym podziwu refleksem) - Ja jestem biedny!


Wręcz, upewniam Państwa, bieda aż u niego piszczy.

Nieszczęsnego.

 

piątek, 28 października 2022

"Kształt wody" Andrea Camillieri

W Vigacie na "pastwisku" (czyli w miejscu, na którym - jak wiedzą wszyscy mieszkańcy miasteczka - spotykają się wielbiciele płatnych uciech erotycznych i poszukiwacze związanych z nimi mocnych wrażeń) zostaje odnalezione ciało inżyniera Luparello, lokalnej osobistości. Według orzeczenia biegłych, śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, a jej przyczyną był atak serca spowodowany nazbyt intensywnym udziałem we wspomnianych uciechach. Wezwany na miejsce zdarzenia komisarz Montalbano, który - czy to wiedziony intuicją, czy przeczuciem - ociąga się z odłożeniem dochodzenia ad acta, pomimo coraz liczniejszych nacisków. A ociąga się nie tylko dlatego, że denat uchodził za człowieka ostrożnego, dbającego o reputację i sama jego obecność na "pastwisku" wydaje się zastanawiająca, o okolicznościach śmierci nie wspominając. Pewne osoby zachowują się dziwnie, ci, którzy powinni okazać zaskoczenie i smutek z powodu zejścia inżyniera przyjmują ją nader spokojnie, z kolei są tacy, którzy pogrążają się w głośno i ekspresyjnie wyrażanej rozpaczy. Dzieją się zastanawiające rzeczy, na miejscu domniemanej zbrodni znajdowane zostają dziwaczne przedmioty, kuriozalne zdarzenia zdają się mnożyć i komplikować całą sprawę Wszystko to, zdaniem komisarza, najwyraźniej świadczy o tym, że ktoś próbuje skompromitować inżyniera...


Książka jest krótka.

I jest to zaleta :).

Zwięzłość formy wymaga na autorze zachowania precyzji, uporządkowania, szczególnej dbałości o przejrzystość fabuły i starannego przedstawienia historii w sposób, który pozwala czytelnikowi podążać za sprytnie, w przemyślany sposób pozostawionymi tropami aż do satysfakcjonującego (intelektualnie, bo jeśli chodzi o zaspokojenie poczucia sprawiedliwości to, muszę wyznać, im więcej wysoko postawionych osób pojawiało się w tej historii, tym bardziej upadała we mnie nadzieja na ujrzenie wszystkich odpowiedzialnych za zbrodnię za kratkami) zakończenia. Wymaga dokładności i skupienia się na przyczynowo-skutkowej logice przedstawianej opowieści. Nie pozwala na przedstawianie głębi przemyśleń głównego bohatera na tematy osobiste, rozdrapywania wszystkich zadanych mu kiedykolwiek duchowych ran, nie możemy liczyć na katalog z IKEI w formie opowiadania ("usiadł na błękitnej sofie o prostych liniach zagłówka, zarzuconej poduszkami w modne ostatnio wzory nordyckie, i odstawił filiżankę na subtelny stoliczek o trzech nogach, który wydawał się niemal zbyt delikatny, by udźwignąć nowoczesną, modernistyczną lampę o podwójnym kloszu i minimalistycznym dizajnie", te rzeczy) oraz długich wewnętrznych rozważań, snutych przez bohatera podczas wpatrywania się przez okno, po którym niespiesznie przemykają samotne krople deszczu, by połączyć się w strumyczki i jak łzy rysować nieregularne ścieżki na szybie, za którą powoli pogrąża się w przedwczesnym mroku ponurego, wrześniowego dnia ulica wraz przemykającymi po niej, przygarbionymi smętnie, owiniętymi w bezkształtne peleryny lub skulonymi pod parasolkami sylwetkami ludzkimi (i tak dalej, i tym podobnie; długo tak mogę, i liczni autorzy kryminałów, niestety, też). Zero sztucznego nadmuchiwania powieści, tylko (aż!) dyscyplina słowa i precyzyjne plecenie wątków.

W posłowiu do powieści tłumacz przytacza wypowiedź sycylijskiego pisarza, Leonarda Sciascii: "Powieść kryminalna jest najlepszą klatką, w której może osiąść pisarz, ponieważ narzuca ona pewne normy: na przykład nie można naruszyć w niej związków logicznych, czasowych i przestrzennych", i, doprawdy, jest to maksyma, którą jakże wielu autorów kryminałów powinno sobie wyhaftować krzyżykami, wykuć w kamieniu, wyrzeźbić w drewnie czy tam utrwalić w dowolny, przez się wybrany sposób, i trzymać gdzieś pod ręką, najlepiej przy łóżku, by była to pierwsza rzecz, na którą spojrzą po przebudzeniu i ostatnia, jaką będą widzieć przed zaśnięciem. A gdyby sobie ją jeszcze utrwalili, to byłoby po prostu wspaniale.

Andrea Camillieri przyswoił i utrwalił, i jako czytelniczka cieszę się z tego ogromnie.

Przy tym pomimo zwięzłości formy w "Kształcie wody" odnaleźć można to, za co swego czasu tak chwaleni byli "kryminaliści" skandynawscy, czyli obraz społeczeństwa, tu: sycylijskiego w latach 90-tych, całą tę warstwę społeczno-obyczajową, od miejsca znalezienia zwłok, czyli, co tu owijać w bawełnę, burdelu na świeżym powietrzu począwszy, przez nepotyzm, układy i układziki, niemal mafijne powiązania, brudną politykę, bezradność wobec tych, co mogą więcej... a w tle sycylijskie pejzaże i cudowna pogoda, życie towarzyskie, kultura, kuchnia.

Dodatkowy plus za samego komisarza Montalbano. Trudno w kryminałach o sympatycznego, nie zgnębionego przez życie, nie skopanego przez los i pozbawionego nałogów bohatera a tu proszę - lubiany, uczciwy (na swój sposób ;)) i z poczuciem humoru. Posiadający przyjaciół, znajomych, życie osobiste, lubiący dobrze zjeść, nie przypominający superherosa z amerykańskiego komiksu ani głównego bohatera kina moralnego niepokoju. Normalny. Zwykły facet. Dopiero gdy człowiek natyka się w książce na normalnego detektywa/policjanta/komisarza/prowadzącego śledztwo widzi, jak bardzo było mu kogoś takiego brak.

Ponieważ niedawno przeczytałam bardzo negatywną opinię o powieści (nie tej :)), zaczynającą się od słów: "Bardzo była krótka, nie lubię takich krótkich książek, lubię spędzać dużo czasu z bohaterami, wchodzić w ich świat, lubię, jak te świat mnie interesuje, a czym można zainteresować czytelnika na głupich dwustu stronach?" boję się polecać dzieło, liczące tych stron zaledwie 153, ale może spróbuję - jeśli ktoś chciałby sprawdzić, czy jednak można zainteresować czymś czytelnika w książce, która w sposób znaczący odbiega objętością od jakże licznych skandynawskich (i nie tylko) bestsellerów niech zaryzykuje spotkanie z komisarzem Montalbano i sprawdzi.

A nuż okaże się, że jednak można :).

piątek, 7 października 2022

Post pomimo wszystko (aktualizowany co jakiś czas) , odsłona druga

 Zamieszczając tego posta obiecałam aktualizować go co jakiś czas, i nawet aktualizowała donosząc o tym na Facebooku, o czym, jak błyskotliwie stwierdziłam po jakimś (dłuższym) czasie nie wiedział nikt, kto na Facebooka nie zagląda.

Teraz zatem postanowiłam zaktualizować go w sposób, że tak to ujmę, klasyczny, również dlatego, że ilość memów mnie przyrosła, nieprawda, lawinowo i zaczęłam obawiać się, że wysadzę Bloggera, albo go w jakiś inny sposób uszkodzę.

 Dzisiejszą aktualizację zaczniemy od smutnego prezydenta Federacji Rosyjskiej


 jak również od generała Denaturowa, bo co to by była za aktualizacja bez generała Denaturowa?

 A na początek zdjątko, które Potomek Starszy przez pół wakacji przesyłał mi dzień w dzień o poranku, żebym, jak twierdzi, zaczynała dzień z uśmiechem:

Iiii ciąg dalszy!








I już z samych memów z generałem Denaturatowem widać, że nie wszystko w temacie specjalnej operacji wojskowej

 idzie po myśli tych, którzy tę operację zaczęli.

Ukraińcy wciąż się dozbrajają


niewykluczone, że przy pomocy sił nieczystych

i w sposób totalnie pozbawiony szacunku.

Samoloty nie wylatują, gdyż burza, statki toną, gdyż sztorm...


 i inne nieszczęśliwe przypadki...


A pamiętacie, co pisałam o kompletnym braku szacunku? NO WŁAŚNIE.


 

Polacy nadal okazują wsparcie, chociaż niektórzy posuwają się w tym do niesmacznej przesady...


I co to ja jeszcze chciałam... a! 
 
Brak szacunku.
 


 
 
 Ukraińcy zaś, chociaż niektórzy mają swoje (nieco zaskakujące) problemy


złośliwie (bez wątpienia) przyspieszyli działania na linii frontu
 

 




 doprowadzając wojska wroga do wycofania się na z góry upatrzone pozycje.


 i kto wie, do czego to może doprowadzić.

 
A chociaż niezależne referenda w republikach donieckiej i ługańskiej poszły nawet lepiej, niż można się było spodziewać


to dumne zwycięstwo doprowadziło do drobnych zatargów w temacie rozmów pokojowych.



W dodatku jakby tego wszystkiego było mało...

Czesi przejęli Kaliningrad.

(znaczy, pardon, Kralovec).

Zaczęło się od bratniej, dyktowanej jak najlepszymi uczuciami i życzliwością wobec sąsiada propozycji.

Wkrótce Czesi zajęli cały obwód bez nijakich sprzeciwów z polskiej strony, bo nie będziemy przecież bratniemu narodowi tego kawałka przestrzeni żałować, że o dostępie do morza nie wspomnę, w końcu my już swój mamy.

Zgodnie z najlepszymi, międzynarodowymi tradycjami odbyło się referendum, zakończone także zgodnie z najlepszymi międzynarodowymi tradycjami, poparciem ponad 97-procentowym,

a nawet większym!

Informacje o tym radosnym wydarzeniu ukazała się na Wikipedii, czyniąc rzecz oficjalną.



Kościół ewangelicki szybciutko się ogarnął i zaklepał strefę wpływów,

z sąsiednich krajów zaczęły płynąć gratulacje i wyrazy poparcia,

 sprawa stała się paląca podczas licznych rozmów na samych szczytach władzy...

 sojusznicy zaczęli proponować pomoc w rozbudowie czeskiej floty...


chociaż bracia-Czesi sami sobie doskonale radzili.


 


Wielkie firmy z radością ogłaszały otwarcie na nowe rynki zbytu...


 A Czesi zakasali rękawy i przystąpili natychmiast do realizacji śmiałych projektów przemysłowych

 

oraz, uskrzydleni (nomen omen) sukcesem, nie pozwolili sobie ograniczyć się tylko do wpływów na Ziemi.

 I tylko niektórzy z jakiegoś powodu wydawali się zaskoczeni.


Oczywiście może okazać się, że za jakiś czas zaskoczony będzie ktoś jeszcze :D.

A ja wam powiem, że jak już jeden... osobnik, który obecnie ukrywa się nie wiadomo gdzie zostanie odnaleziony i wsadzony za jakieś bardzo solidne kraty to ja mu chyba kwiatki wyślę z podziękowaniem za zbliżenie narodów, które dokonuje się na naszych oczach za jego sprawą.

Czasem to porozumienie potyka się o drobne językowe nieporozumienia (BTW, to mój najukochańszy tweet ever, nieodmiennie poprawia mi nastrój).


I okropne jest, że odbywa się to takim potwornym kosztem.

Ale się odbywa.

I pamiętajcie, że język polski jest pomidorek :).


Post będzie aktualizowany, w ten czy inny sposób.