Po swoim zeszłorocznym (praktycznie równo
rok temu miałam tę... okazję) spotkaniu z powieścią Natalii
Sońskiej
"Uwierz w miłość, Calineczko" obiecałam sobie, że przeczytam
jeszcze coś, co wyszło spod jej pióra, ponieważ zafrapowała mnie ilość
wypijanego przez bohaterów alkoholu (dosłownie miałam czasem wrażenie,
że czytam o bohaterach "Pod Mocnym Aniołem", co nie jest, jak mniemam,
doznaniem typowym dla czytelników/-czek uroczych powieści świątecznych) i
zapragnęłam sprawdzić, czy jest to standardowe zjawisko w dziełach
autorki, czy tylko w ten sposób chciała, no nie wiem, oddać koloryt
Podhala, czy może przez przypadek jej tak wyszło.
Cały, calusieńki rok pamiętałam o swojej obietnicy, ale a to nie miałam nastroju na opowieści z dużą zawartością cukru w cukrze, albo i owszem, miałam, ale na jakieś inne, albo w bibliotece rozminęłam się o włos z inną czytelniczką, która miała chęć na cukier w cukrze i szybszy refleks/więcej szczęścia niż ja, i tak to się odwlekało, odwlekało, aż wreszcie pod sam koniec roku udało mi się dopaść bibliotecznego stolika w samą porę, by zagarnąć w stęsknione ramiona
które mi do żadnego wyzwania czytelniczego nie pasowało, a i tak je przeczytałam, proszę docenić moją determinację!
I
przyznać muszę, że alkoholu w "Garści pierników" jest mniej (chociaż,
owszem, sceny, w których któreś z bohaterów wchodzi do domu i
natychmiast kieruje się do barku, bo miał taki ciężki dzień i musi się
wyluzować, lub też spędza wieczór samotnie w domu, w towarzystwie li tylko paczki chusteczek i butli wina, którą osusza indywidualnie, nazajutrz zaś wstaje z barłogu, w którym zaległ był i siada za kółko, by jechać do pracy, są obecne, i to więcej niż jedna), poza tym jednak wszystkie
zarzuty, które stawiałam "Calineczce" tutaj znalazły swoje
potwierdzenie.
No to przejdźmy do, że tak to ujmę, ad remu.
Hania,
młoda i ambitna redaktorka w modowym piśmie „Pearl” skupia się na
rozwoju kariery. Nie dba o miłość, wstrętna jest jej idea małżeństwa, a
nawet posiadanie partnera, wchodzi wyłącznie w związki bardzo
krótkotrwałe, bywa, że jednonocne, żeby nie ryzykować utknięcia w
sytuacji, gdy coś stanie jej na drodze do wymarzonej kariery. Zwłaszcza,
że ostatni związek przypłaciła morzem wylanych łez.
Ale,
OCZYWIŚCIE, wszystko do czasu. Pomysł, by zamienić się obowiązkami z
koleżanką z redakcji, doprowadza do niespodziewanego spotkania. Hania
poznaje Wiktora, przystojnego i pewnego siebie szefa dużej firmy
marketingowej. Ich relacja bardzo szybko staje się więcej niż służbowa. A
w dodatku w życiu Hani zaczyna mieszać Marek, jej były chłopak, i jego
żona, obecnie szefowa Hani, naczelna redaktorka "Pearl".
Cóż.
Przypomnę/zaznaczę
może, że nadal nie lubię powieści świątecznych (a po tej to już nie
lubię ich tak na maksymalnego maksa normalnie), nie lubię ich dlatego,
że - pozwolę sobie zacytować samą siebie - "są do bólu przewidywalne,
jak zresztą większość (o ile nie wszystkie) romanse, a w dodatku podlane
nieznośną ilością świątecznego lukru, i to ten lukier właśnie mnie
dobija".
I powiem jedno, jeśli rok temu dobijał
mnie lukier, to w tym nie mam słów, by opisać swoje doznania. Czytając o
Wigilii w rodzinnym domu Hani czułam się, jakby mi robiono krzywą
cukrową, podwójną. Kto miał, rozumie moje doznania, kto nie miał, niech
przyjmie wyrazy szczerej zazdrości. W dodatku to był opis, no, wiecie,
Wigilii. Znakomita większość, o ile nie wszyscy Polacy wiedzą, jak taka
tradycyjna Wigilia wygląda, nawet biorąc poprawkę na różnice regionalne.
A tu mieliśmy opis tak szczegółowy, jakby sporządzał go Bronisław
Malinowski, z uwagą pochylający się nad jakimś egzotycznym dla nas
ludem, i precyzyjnie notujący zwyczaje, żeby nic nie umknęło
analizującym jego opisy etnografom. Tu mamy choineczkę, choineczka jest
po to. A tu pusty talerz, pusty talerz dlatego, że. Dwanaście potraw, a
to oznacza. Kolędy śpiewamy, gdyż albowiem. Pasterka, nie ma opcji, żeby
nie iść na pasterkę, no bo przecież. I wszystko utopione w polewie
cukrowej, czekoladowej, lukrze i posypane brokatem, różowiusim jak pupcia jednorożca.
Opis
Wielkiego Finału zagryzałam ogórkiem kiszonym, co polecam wszystkim
planującym lekturę. Inaczej można się zasłodzić na amen, a tego byśmy
nie chcieli.
Poza tym w mocy pozostają wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce".
Przewidywalność
akcji na poziomie eksperckim, a wręcz najeksperckim, w dodatku wyczuwam wcale nie tak subtelną
inspirację Grey'em, nie chce mi się sprawdzać dat powstania obu
utworów, ale jeśli to przypadkowa zbieżność to najwyraźniej obie panie
użyły jakiegoś dostępnego autorkom romansów szablonu. No bo mamy tu i
początkującą redaktorkę z ambicją zostania dziennikarką, która zamienia
się z koleżanką i przez przypadek udaje się przeprowadzić wywiad z
niejakim Wiktorem, i rzeczonego Wiktora, bogatego, energicznego,
przystojnego właściciela firmy mieszczącej się w drapaczu chmur pełnym
szkła, metaloplastyki i kompetentnych, uśmiechniętych sekretarek, który to Wiktor jest oczywiście kawałem
chamiszcza i bucem, i denerwuje naszą Hanię jak oddycha w jej obecności,
ale my już wiemy, jak to się skończy i nie damy się nabrać.
Postacie
napisane tak sztampowo, że zęby bolą. Hania ma być temperamentna i
łatwo wybuchająca gniewem, o czym autorka sobie przypomina co jakiś czas
i nasza Hania, która sobie przez parę stron spokojnie mówiła, chodziła i
wychylała kielicha nagle zaczyna wrzeszczeć i rzucać obelgami, cholera
(pardon) wie czemu. Z Wiktorem przeprowadza normalną rozmowę, po czym
wychodzi w pokoju i rozmyśla, jaki to z niego cham i prostak, i cham
jeszcze, o! I prostak! I jak on tak mógł, i jak ona go nie znosi, no tak
nie znosi, że wręcz nienawidzi!!!, gdyż autorce się przypomniało, że
zanim bohaterowie padną sobie w objęcia muszą się przecież nie cierpieć.
Konkurent do serca, Marek, opisywany (przez Hanię) jako mężczyzna
wspaniały i nieskazitelny moralnie, dosłownie kilka stron dalej okazuje
się oszalałym stalkerem i psycholem, zadręczającym naszą bohaterkę i
lekce sobie ważącym więzy małżeńskie. I tylko czytelnik pozostaje z
takim " Aaaaleee... zali wżdy?" na ustach.
Książka
jeszcze bardziej przypomina wypracowanie szkolne, niż "Calineczka",
podobno to debiut autorki, może dlatego. Nie sprawdzałam, ile lat miała
Natalia Sońska w chwili debiutu, ale tylko bardzo młodym (wręcz
gimnazjalnym) wiekiem tłumaczyć można ten wyraźny wysiłek, by utworzyć
"literackie", a nie jakieś tam zwyczajne zdania ("Jednym tchem wyszeptała przyjaciółce wszystko, co wiedziała, bo była pewna, że dziewczyna będzie tym bardzo podekscytowana" - BTW klejnot i wzór z naszej Hani, klejnot, powiadam, powierzyć jej tajemnicę to jak w studnię normalnie, no, chyba, że spotka się kwadrans później z przyjaciółeczką na plotach, to wtedy nie), niekiedy wywołujące niezamierzony efekt komiczny ( "Każde z nich zatrzymało wzrok w jakimś martwym punkcie, który na tę chwilę stanowił ich spokojną przystań").
Młodym (bardzo) wiekiem (i brakiem dobrej redakcji) można też tłumaczyć błędy językowe i składniowe ("Komórka Hani zniknęła ze stolika, gdzie była pozostawiona. Wstała i zaspana weszła o kuchni, z której dobiegał głos dziewczyny". "Hania zostawiła więc ojca na czatach, który korzystając z wolnego czasu wdał się w dyskusję z owym handlarzem". "Gdy drzwi windy wreszcie się rozsunęły, oparty o jedną ze ścian stał Marek"), kompletnie nie pasujące do stylu całości słownictwo ("z powalającą gracją stanął po drugiej stronie masywnego biurka", przy czym określenie "powalający" występuje w powieści jeszcze raz) oraz nieumiejętne opisy ("Dziękuję, ale niepotrzebnie się fatygowałeś - Hania chciała jak najserdeczniej podziękować mu za troskę", cóż, Haniu - oraz autorko - jeśli tak chciałaś za cokolwiek najserdeczniej podziękować, to wiedz, że nie wyszło).
Powieść
roi się od rozkosznie opkowych elementów, typowych dla bardzo młodych
osób, które bardziej "wyobrażają sobie", niż "wiedzą" (Hania chce na
szybko przygotować coś prostego na kolację z tego, co ma w lodówce, a
podobno nie ma wiele, po czym decyduje się na "tartę z łososiem, suszonymi pomidorami, twarożkiem i rukolą". Hania umawia się z Wiktorem na mieście "bo w jego domu panował taki chaos, że nie sposób było porozmawiać",
przy czym rozdział wcześniej mieliśmy opis tego "chaosu" w postaci
śpiącego na piętrze sześciomiesięcznego niemowlęcia i pięcioletniego
chłopczyka, grającego w wyścigi na komputerze, którego to chłopczyka
Hania przez dłuższą chwilę w ogóle nie zauważyła w wykwintnym, elegancko
umeblowanym, obszernym i luksusowym, choć gustownym wnętrzu).
Już
nie będę się znęcać dodatkowo nad wiarygodnością fabuły oraz opisanych
przez autorkę związków międzyludzkich (zdeklarowana singielka, która w
ciągu trzech tygodni przechodzi płynnie - no, chyba, że autorce akurat
się przypomni, że Hania ma temperamencik i każe bohaterce wrzasnąć raz
czy dwa - od "żadnych facetów, kariera is the best, mam plan, by stać
się Prawdziwo Dziennikarko" do "pobierzmy się, adoptuję twoje dzieci",
bez wahania, bez cienia refleksji, plus wszyscy wszystkich kochają,
rodzice Hani Wiktora, rodzice Wiktora Hanię, Hania dzieci, dzieci Hanię,
zero "czy jesteś pewna, córeczko?", "czy na pewno wiesz, co robisz,
synu, pomyślałeś o dzieciach?", zero zgrzytów, zero dystansu, zero wątpliwości), dodam
tylko, że w porównaniu z "Calineczką" mamy mniej lejącego się alkoholu,
mniej "uśmiechania się pod nosem" (byłam wredną żmiją i liczyłam, ile
razy pojawi się w utworze ta ukochana przez autorkę fraza - pojawiła się
trzynaście razy, gdyby ktoś był ciekaw), za to więcej "roześmiań się
perliście", pohamowuję dalszą chęć rozpisywania się wyłącznie dlatego, że to debiut, ale nie polecam
nikomu, nawet wielbicielom/-kom gatunku, bo może to i da się szybko
przeczytać, ale napisane jest niezręcznie, pomimo natłoku wydarzeń -
częściowo zupełnie zbędnych - nudno, i nade wszystko SŁODKO z taką ilością
słodyczy, której zdrowy organizm przyswoić bez uszczerbku nie jest w
stanie.
W ramach konwencji można bez wątpienia i bez szczególnych starań, jak sądzę, znaleźć o wiele lepsze pozycje.