poniedziałek, 30 stycznia 2023

Filmowo i... no, głównie filmowo

Królowa Matka i Pan Małżonek (oglądają Bogaty Akcją Oraz Wybuchami Film Sensacyjny Z Lat Dziewięćdziesiątych).

Podstępny Przedstawiciel Arabskiej Mniejszości Na Ekranie (perfidnie wkręciwszy się do grona Elity Finansowej knuje Szczwany Plan, co jakiś czas wydając z głębi trzewi Złowrogi Śmiech, jak również łypiąc czarnym okiem spod loczka na czole).

Królowa Matka (lekceważąco) - Ja go znam, to jest Art Malik! Nie jest wcale Arabem, tylko Pakistańczykiem, i po prostu ma taki egzotyczny typ urody, a w ogóle to jest przemiły i na pewno nie terroryzowałby finansistów!...

Chwila przerwy, nabrzmiałej treścią.

Królowa Matka - ...to jest, przepraszam bardzo, chciałam powiedzieć, nie finansowałby terrorystów...


Kurtyna, dużo, dużo kurtyn.

środa, 25 stycznia 2023

"Garść pierników, szczypta miłości" Natalia Sońska

Po swoim zeszłorocznym (praktycznie równo rok temu miałam tę... okazję) spotkaniu z powieścią Natalii Sońskiej "Uwierz w miłość, Calineczko" obiecałam sobie, że przeczytam jeszcze coś, co wyszło spod jej pióra, ponieważ zafrapowała mnie ilość wypijanego przez bohaterów alkoholu (dosłownie miałam czasem wrażenie, że czytam o bohaterach "Pod Mocnym Aniołem", co nie jest, jak mniemam, doznaniem typowym dla czytelników/-czek uroczych powieści świątecznych) i zapragnęłam sprawdzić, czy jest to standardowe zjawisko w dziełach autorki, czy tylko w ten sposób chciała, no nie wiem, oddać koloryt Podhala, czy może przez przypadek jej tak wyszło.
 
Cały, calusieńki rok pamiętałam o swojej obietnicy, ale a to nie miałam nastroju na opowieści z dużą zawartością cukru w cukrze, albo i owszem, miałam, ale na jakieś inne, albo w bibliotece rozminęłam się o włos z inną czytelniczką, która miała chęć na cukier w cukrze i szybszy refleks/więcej szczęścia niż ja, i tak to się odwlekało, odwlekało, aż wreszcie pod sam koniec roku udało mi się dopaść bibliotecznego stolika w samą porę, by zagarnąć w stęsknione ramiona
 

 
które mi do żadnego wyzwania czytelniczego nie pasowało, a i tak je przeczytałam, proszę docenić moją determinację!

I przyznać muszę, że alkoholu w "Garści pierników" jest mniej (chociaż, owszem, sceny, w których któreś z bohaterów wchodzi do domu i natychmiast kieruje się do barku, bo miał taki ciężki dzień i musi się wyluzować, lub też spędza wieczór samotnie w domu, w towarzystwie li tylko paczki chusteczek i butli wina, którą osusza indywidualnie, nazajutrz zaś wstaje z barłogu, w którym zaległ był i siada za kółko, by jechać do pracy, są obecne, i to więcej niż jedna), poza tym jednak wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce" tutaj znalazły swoje potwierdzenie.

No to przejdźmy do, że tak to ujmę, ad remu.

Hania, młoda i ambitna redaktorka w modowym piśmie „Pearl” skupia się na rozwoju kariery. Nie dba o miłość, wstrętna jest jej idea małżeństwa, a nawet posiadanie partnera, wchodzi wyłącznie w związki bardzo krótkotrwałe, bywa, że jednonocne, żeby nie ryzykować utknięcia w sytuacji, gdy coś stanie jej na drodze do wymarzonej kariery. Zwłaszcza, że ostatni związek przypłaciła morzem wylanych łez.

Ale, OCZYWIŚCIE, wszystko do czasu. Pomysł, by zamienić się obowiązkami z koleżanką z redakcji, doprowadza do niespodziewanego spotkania. Hania poznaje Wiktora, przystojnego i pewnego siebie szefa dużej firmy marketingowej. Ich relacja bardzo szybko staje się więcej niż służbowa. A w dodatku w życiu Hani zaczyna mieszać Marek, jej były chłopak, i jego żona, obecnie szefowa Hani, naczelna redaktorka "Pearl".

Cóż.

Przypomnę/zaznaczę może, że nadal nie lubię powieści świątecznych (a po tej to już nie lubię ich tak na maksymalnego maksa normalnie), nie lubię ich dlatego, że - pozwolę sobie zacytować samą siebie - "są do bólu przewidywalne, jak zresztą większość (o ile nie wszystkie) romanse, a w dodatku podlane nieznośną ilością świątecznego lukru, i to ten lukier właśnie mnie dobija".

I powiem jedno, jeśli rok temu dobijał mnie lukier, to w tym nie mam słów, by opisać swoje doznania. Czytając o Wigilii w rodzinnym domu Hani czułam się, jakby mi robiono krzywą cukrową, podwójną. Kto miał, rozumie moje doznania, kto nie miał, niech przyjmie wyrazy szczerej zazdrości. W dodatku to był opis, no, wiecie, Wigilii. Znakomita większość, o ile nie wszyscy Polacy wiedzą, jak taka tradycyjna Wigilia wygląda, nawet biorąc poprawkę na różnice regionalne. A tu mieliśmy opis tak szczegółowy, jakby sporządzał go Bronisław Malinowski, z uwagą pochylający się nad jakimś egzotycznym dla nas ludem, i precyzyjnie notujący zwyczaje, żeby nic nie umknęło analizującym jego opisy etnografom. Tu mamy choineczkę, choineczka jest po to. A tu pusty talerz, pusty talerz dlatego, że. Dwanaście potraw, a to oznacza. Kolędy śpiewamy, gdyż albowiem. Pasterka, nie ma opcji, żeby nie iść na pasterkę, no bo przecież. I wszystko utopione w polewie cukrowej, czekoladowej, lukrze i posypane brokatem, różowiusim jak pupcia jednorożca.

Opis Wielkiego Finału zagryzałam ogórkiem kiszonym, co polecam wszystkim planującym lekturę. Inaczej można się zasłodzić na amen, a tego byśmy nie chcieli.

Poza tym w mocy pozostają wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce".

Przewidywalność akcji na poziomie eksperckim, a wręcz najeksperckim, w dodatku wyczuwam wcale nie tak subtelną inspirację Grey'em, nie chce mi się sprawdzać dat powstania obu utworów, ale jeśli to przypadkowa zbieżność to najwyraźniej obie panie użyły jakiegoś dostępnego autorkom romansów szablonu. No bo mamy tu i początkującą redaktorkę z ambicją zostania dziennikarką, która zamienia się z koleżanką i przez przypadek udaje się przeprowadzić wywiad z niejakim Wiktorem, i rzeczonego Wiktora, bogatego, energicznego, przystojnego właściciela firmy mieszczącej się w drapaczu chmur pełnym szkła, metaloplastyki i kompetentnych, uśmiechniętych sekretarek, który to Wiktor jest oczywiście kawałem chamiszcza i bucem, i denerwuje naszą Hanię jak oddycha w jej obecności, ale my już wiemy, jak to się skończy i nie damy się nabrać.

Postacie napisane tak sztampowo, że zęby bolą. Hania ma być temperamentna i łatwo wybuchająca gniewem, o czym autorka sobie przypomina co jakiś czas i nasza Hania, która sobie przez parę stron spokojnie mówiła, chodziła i wychylała kielicha nagle zaczyna wrzeszczeć i rzucać obelgami, cholera (pardon) wie czemu. Z Wiktorem przeprowadza normalną rozmowę, po czym wychodzi w pokoju i rozmyśla, jaki to z niego cham i prostak, i cham jeszcze, o! I prostak! I jak on tak mógł, i jak ona go nie znosi, no tak nie znosi, że wręcz nienawidzi!!!, gdyż autorce się przypomniało, że zanim bohaterowie padną sobie w objęcia muszą się przecież nie cierpieć. Konkurent do serca, Marek, opisywany (przez Hanię) jako mężczyzna wspaniały i nieskazitelny moralnie, dosłownie kilka stron dalej okazuje się oszalałym stalkerem i psycholem, zadręczającym naszą bohaterkę i lekce sobie ważącym więzy małżeńskie. I tylko czytelnik pozostaje z takim " Aaaaleee... zali wżdy?" na ustach.

Książka jeszcze bardziej przypomina wypracowanie szkolne, niż "Calineczka", podobno to debiut autorki, może dlatego. Nie sprawdzałam, ile lat miała Natalia Sońska w chwili debiutu, ale tylko bardzo młodym (wręcz gimnazjalnym) wiekiem tłumaczyć można ten wyraźny wysiłek, by utworzyć "literackie", a nie jakieś tam zwyczajne zdania ("Jednym tchem wyszeptała przyjaciółce wszystko, co wiedziała, bo była pewna, że dziewczyna będzie tym bardzo podekscytowana" - BTW klejnot i wzór z naszej Hani, klejnot, powiadam, powierzyć jej tajemnicę to jak w studnię normalnie, no, chyba, że spotka się kwadrans później z przyjaciółeczką na plotach, to wtedy nie), niekiedy wywołujące niezamierzony efekt komiczny ( "Każde z nich zatrzymało wzrok w jakimś martwym punkcie, który na tę chwilę stanowił ich spokojną przystań").

Młodym (bardzo) wiekiem (i brakiem dobrej redakcji) można też tłumaczyć błędy językowe i składniowe ("Komórka Hani zniknęła ze stolika, gdzie była pozostawiona. Wstała i zaspana weszła o kuchni, z której dobiegał głos dziewczyny". "Hania zostawiła więc ojca na czatach, który korzystając z wolnego czasu wdał się w dyskusję z owym handlarzem". "Gdy drzwi windy wreszcie się rozsunęły, oparty o jedną ze ścian stał Marek"), kompletnie nie pasujące do stylu całości słownictwo ("z powalającą gracją stanął po drugiej stronie masywnego biurka", przy czym określenie "powalający" występuje w powieści jeszcze raz) oraz nieumiejętne opisy ("Dziękuję, ale niepotrzebnie się fatygowałeś - Hania chciała jak najserdeczniej podziękować mu za troskę", cóż, Haniu - oraz autorko - jeśli tak chciałaś za cokolwiek najserdeczniej podziękować, to wiedz, że nie wyszło).

Powieść roi się od rozkosznie opkowych elementów, typowych dla bardzo młodych osób, które bardziej "wyobrażają sobie", niż "wiedzą" (Hania chce na szybko przygotować coś prostego na kolację z tego, co ma w lodówce, a podobno nie ma wiele, po czym decyduje się na "tartę z łososiem, suszonymi pomidorami, twarożkiem i rukolą". Hania umawia się z Wiktorem na mieście "bo w jego domu panował taki chaos, że nie sposób było porozmawiać", przy czym rozdział wcześniej mieliśmy opis tego "chaosu" w postaci śpiącego na piętrze sześciomiesięcznego niemowlęcia i pięcioletniego chłopczyka, grającego w wyścigi na komputerze, którego to chłopczyka Hania przez dłuższą chwilę w ogóle nie zauważyła w wykwintnym, elegancko umeblowanym, obszernym i luksusowym, choć gustownym wnętrzu).

Już nie będę się znęcać dodatkowo nad wiarygodnością fabuły oraz opisanych przez autorkę związków międzyludzkich (zdeklarowana singielka, która w ciągu trzech tygodni przechodzi płynnie - no, chyba, że autorce akurat się przypomni, że Hania ma temperamencik i każe bohaterce wrzasnąć raz czy dwa - od "żadnych facetów, kariera is the best, mam plan, by stać się Prawdziwo Dziennikarko" do "pobierzmy się, adoptuję twoje dzieci", bez wahania, bez cienia refleksji, plus wszyscy wszystkich kochają, rodzice Hani Wiktora, rodzice Wiktora Hanię, Hania dzieci, dzieci Hanię, zero "czy jesteś pewna, córeczko?", "czy na pewno wiesz, co robisz, synu, pomyślałeś o dzieciach?", zero zgrzytów, zero dystansu, zero wątpliwości), dodam tylko, że w porównaniu z "Calineczką" mamy mniej lejącego się alkoholu, mniej "uśmiechania się pod nosem" (byłam wredną żmiją i liczyłam, ile razy pojawi się w utworze ta ukochana przez autorkę fraza - pojawiła się trzynaście razy, gdyby ktoś był ciekaw), za to więcej "roześmiań się perliście", pohamowuję dalszą chęć rozpisywania się wyłącznie dlatego, że to debiut, ale nie polecam nikomu, nawet wielbicielom/-kom gatunku, bo może to i da się szybko przeczytać, ale napisane jest niezręcznie, pomimo natłoku wydarzeń - częściowo zupełnie zbędnych - nudno, i nade wszystko SŁODKO z taką ilością słodyczy, której zdrowy organizm przyswoić bez uszczerbku nie jest w stanie.

W ramach konwencji można bez wątpienia i bez szczególnych starań, jak sądzę, znaleźć o wiele lepsze pozycje.

wtorek, 24 stycznia 2023

"Blask" Marek Stelar

Co za udany początek roku czytelniczo-recenzenckiego, mniam!
 

"Blask" jest pierwszą powieścią Marka Stelara, jaką przeczytałam, recenzji też nie czytałam zbyt wielu, zwłaszcza, że od jakiegoś czasu (i nie muszę Wiernym Czytelnikom przypominać, od kiedy) entuzjastyczne recenzje budzą moje podejrzenia, a jeśli jest ich zbyt wiele i jeśli są "za dobre" z miejsca robię się nastawiona mocno sceptycznie*.

Cóż to jest jednak za frajda, gdy okazuje się, że był to sceptycyzm niezasłużony!

Tym chętniej dorzucę swój kamyczek do góry Recenzji Entuzjastycznych.
 

Trzy plany czasowe, trzy wydarzenia, które łączą się, splatają i zaczynają wyjaśniać mniej więcej od połowy książki.

1946 rok. Wiktor Krugły po dramatycznych przejściach wojennych przyjeżdża do siostry, która osiedliła się w Szczecinie, i niemal natychmiast (a w zasadzie - natychmiast) po przybyciu do miasta zostaje wplątany w sprawę zabójstwa żydowskiego chłopca. Chłopiec zostaje znaleziony w parku, a w zaciśniętej dłoni trzyma  sporych rozmiarów brylant. Wkrótce ginie kolejny chłopiec, a Krugły, próbujący sam rozwiązać zagadkę ich śmierci, ma przeciw sobie niemal wszystkich, od przedstawicieli niezupełnie jeszcze okrzepłych w swych prawach i obowiązkach przedstawicieli władzy wykonawczej, "wyzwolicieli", po zmartwionych aktywnością Wiktora na czymś, co można śmiało nazwać polem minowym znajomych z pracy i rodziny.

1978 rok. W Szczecinie zamordowana zostaje młoda prostytutka. Dziwne ślady na jej szyi pozwalają podejrzewać, że narzędziem zbrodni był bardzo nietypowy sznur. Zatrzymany w związku z podejrzeniem popełnienia zbrodni obywatel RFN zostaje bardzo szybko zwolniony, a do akcji wkracza funkcjonariusz SB, który rozpoczyna z Niemcem własną potajemną rozgrywkę.

2018 rok. Agata Prażmowska, szczecińska prawniczka, rozpoznaje w nieletniej ofierze zabójstwa swoją niedawną klientkę. Dziewczyna została uduszona sznurem o nietypowym splocie. Wkrótce później umiera ojciec Agaty, z którym ta nigdy nie miała dobrych stosunków, a po jego śmierci Agata zaczyna w starych dokumentach natrafiać na ślady tajemnicy, którą jej ojciec krył przez całe życie. Kobieta z pomocą swego świeżo odnalezionego kuzyna Roberta, emerytowanego oficera policji, zaczyna prowadzić śledztwo, które prowadzi w przeszłość...

Już dwa plany czasowe bywają sporym wyzwaniem dla pisarza, a co dopiero trzy, z tym większym też uznaniem można podziwiać, jak dobrze poradził sobie z nimi Marek Stelar. Akcja (na każdym planie) jest dopracowana, bohaterowie dobrze zarysowani, obdarzeni osobowością i niezwykle konsekwentnie poprowadzeni, tak, że nie jesteśmy zaskakiwani przez jakieś niezwykłe moce czy rzadkie umiejętności, które objawiają się u bohatera w jednej, jedynej chwili (na przykład podczas srogiego mordobicia) po to, by zniknąć bez śladu w chwili, gdy nie są już potrzebne. To samo dotyczy charakterów bohaterów, którzy nie stają się, na przykład, rozszalałymi ekstrawertykami na potrzeby jednej sceny, by natychmiast po niej stać się znowu introwertycznymi i zamkniętymi w sobie nieśmiałkami. Nie, tu wszyscy charaktery mają stabilne i świetnie wpisane w rzeczywistość, w której się poruszają (no dobrze, troszkę, troszeczkę zgrzyta mi w planie czasowym z 1946 roku niejaki Ludwik Karbasz, osiemnastolatek bez formalnego wykształcenia, bo jakież wykształcenie mógł odebrać dzieciak, który skończył dwanaście lat, gdy zaczęła się wojna, taki trochę odpowiednik "warszawskiego cwaniaka", który wypowiada się płynną, eleganckaąpolszczyzną, pełną fraz typu: "Nie jestem pewien, czy mam ci dziękować za uratowanie mi życia, czy być wściekłym, że nim zaryzykowałeś w imię swych zasad", no ale, nie wiem. Może oczytany był, albo miał talent oratorski).

Za opis powojennego Szczecina  duże brawa. Wielce cenię wszystkich autorów, bez względu na to, w jakim gatunku literackim się wypowiadają, którzy przybliżają nam, jak naprawdę wyglądało to, co w podręcznikach szkolnych ujęte jest sucho i w paru okrągłych zdaniach typu: "Ziemie Odzyskane zasiedlone zostały przez repatriantów ze Wschodu. Pozostali na miejscu dawni mieszkańcy oraz ci, którzy powrócili po przejściu frontu, zostali poddani weryfikacji narodowościowej przez administrację polską" (plus kilka wyliczeń, najlepiej podanych w procentach). Szacunek dla autora, który potrafił opisać ten powojenny Dziki Zachód, tę ziemię jeszcze trochę niczyją, tych ludzi pozbawionych wszelkich zasad, którzy w mieście-trochę-niczyim zwęszyli szansę na zrobienie interesu, i tych z zasadami, którzy na ruinach zaczynali budować nowy świat i nowe życie, te nabrzmiałe konflikty narodowościowe, na które trzeba było przymknąć oczy, bo przecież wszyscy sobie byli jakoś tam potrzebni i nieważne było, Niemiec czy Polak, czy Żyd... świetnie, świetnie opisane, z wielkim wyczuciem i niewątpliwa znajomością tematu.

Świetnie napisana jest zresztą całość, dłużyzn brak (albo nie odnotowałam), wątki wyjaśniają się i splatają logicznie i przekonująco, i wszystkie zostają inteligentnie domknięte...

A, nie. Jednak nie wszystkie.

Ale pomysłu z nie domknięciem jednego z wątków szczerze autorowi gratuluję. Dzięki temu jego kryminał nie stał się taką trochę bajeczką dla dużych dzieci. Zyskał za to interesującą perspektywę i pole do rozmyślań, a to to już na pewno nie jest coś, co można powiedzieć o wielu kryminałach.

Szczerze polecam.


*za co z góry przepraszam Szczerych i Entuzjastycznych Bezinteresownych Recenzentów, ale nabawiwszy się urazu na skutek zetknięcia z dziełami recenzowanymi już nie Entuzjastycznie, ale po prostu z Nabożnym Zachwytem, takimi jednakże, po lekturze których miałam ochotę pozwać wydawnictwo i zażądać zwrotu pieniędzy za dostarczenie towaru niezgodnego z opisem stałam się nieufną, zrzędliwą babą.

Tym niemniej mam listę Recenzentów, których nawet Najbardziej Entuzjastycznym recenzjom ufam, a lista ta jest długa i rośnie, więc być może jest jeszcze dla mnie nadzieja :).

 

niedziela, 8 stycznia 2023

Cud

Wczoraj, bladym świtem.

Królowa Matka (otwiera drzwi do pokoju Pomponów i zamiera w bezruchu i z otwartymi usty).

Łóżeczka zaścielone, podusie uklepane. Kocyki temperaturowe, zwykle walające się w charakterze zgruchomionych kłębów w nogach wyż. wym. łóżek, względnie na krześle, stoliku, czy też wręcz na podłodze rozesłane jako kapy. Lego wyzbierane, posegregowane, poukładane starannie w pudłach, pudła ustawione estetycznie w kącie pod oknem. Roletka uniesiona, kwiatki na parapecie podlane, książki ustawione w biblioteczce według rozmiarów. Maskotki pousadzane czule w dwóch grupach, każda na łóżku właściciela.

Królowa Matka (wycofuje się bez słowa z silnym przeświadczeniem, że śni jakiś niezwykły sen, stuka do drzwi Potomków Starszych, po czym dociera do niej, że ten bezruch, w który była popadła dwie minuty temu w progu pokoju Pomponów to było paso doble z figurami w porównaniu z tym, co ogarnęło ją w tej chwili).

Łóżeczka zaścielone, podusie uklepane, biureczka wypucowane na błysk, zdobne jedynie w kąputerki i ołóweczki, jak również długopisiki estetycznie uplacowane w kubeczkach zdobnych w przedowcipne napisy. Na środku pokoju worki - na tworzywa sztuczne, na papier, na śmieci zmieszane, na ubrania przeznaczone do uprania. Jeden Potomek pieczołowicie segreguje powyciągane z szaf, szuflad, zgarnięte z biurek i wywleczone nie docieka Królowa Matka skąd przedmioty, drugi Potomek nurkuje pod łóżkiem i wygarnia ze znajdującej się tam szuflady (która, uchylmy rąbka tej wstydliwej tajemnicy, ostatni raz opróżniana była prawdopodobnie cztery lata temu, gdy Potomki były na wakacjach, a Królowa Matka ufnie udała sie na pięterko z baterią świeżo upranej pościeli w objęciach oraz zamiarem umieszczenia jej w przeznaczonym do tego pojemniku, po czym, wysunąwszy rzeczony pojemnik, dostała szału, wywaliła wszystko, co w nim znalazła na środek pokoju, sfotografowała i wysłała fotkę Potomkom wraz ze zwięzłym komunikatem, gdzie będą mogli szukać swoich rzeczy po powrocie, to znaczy, ups, mogliby, gdyby nie fakt, że MPO wywozi śmieci w najbliższy czwartek), no, nie wnikajmy nazbyt dokładnie, co on takiego wygarnia, dość, że natychmiast przyłącza się do segregującego śmieci Braciszka, pogodnie, zgodnie i niemal ze śpiewem na ustach.

I tak od wczoraj w Królowej Matce walczą dwie emocje.

Jedna to chęć, by wrzasnąć z głębi duszy: DZIE SOM MOJE DZIECI, KTO MNIE JE ZABRAŁ I PODMIENIŁ NA TE... NA TE... NA TE NIE MOJE DZIECI, NIECH JE (tu krótka chwila wahania) ODDAJE, ALE JUŻ!!!

A druga to pełna zdumienia wdzięczność, że oto doświadcza cudu (prawosławnej) nocy wigilijnej względnie świątecznego poranka, o których to cudach dotychczas tylko czytała w książkach, jak również oglądała w christmasowych produkcjach na Netfliksie, ale żeby jej się przytrafił nie śmiała nawet marzyć.

piątek, 6 stycznia 2023

Niewolniczo

Potomek Młodszy (który jest w wieku "łatwiej ubrać/wyposażyć/spełnić zachcianki/obdarzyć prezentyma z okazji licznych okazji/whatever, niż nakarmić, i który w charakterze śniadanka spożył śniadanko, oraz wykończył wczorajszy pyszny makaronik, oraz wczorajszą pyszną zupkę dyniową, oraz przedwczorajszą prze- prze-, ale naprawdę PRZEPYSZNĄ kapustkę zasmażaną, tkwiąc przy zlewie i nurzając białe dłonie w pianie; z goryczą) - Już wszystko rozumiem. Karmicie mnie resztkami, żebym wam gary mył.

Rozgryzł nas, skubany.

I TO W DODATKU PRZY ŚWIĘCIE.

Mwahahahahaha 😁.