środa, 15 kwietnia 2020

Zygmunt Miłoszewski "Ziarno prawdy"

Jest taka seria kryminalna, napisana przez duet dwóch panów -  Michaela Hjortha i Hansa Rosenfeldta. Bohaterami serii (całkiem przyzwoitych zresztą, przynajmniej niektórych) kryminałów są śledczy z Krajowej Grupy Kryminalnej oraz niejaki Sebastian Bergman, profiler, ekspert od seryjnych morderstw oraz geniusz. Sebastian Bergman wzywany jest do pracy jako ostatnia deska ratunku, wtedy, gdy wszyscy są już pod ścianą, morderca hula jak wiatr po stepie, dziennikarze dyszą policji w kark, a społeczeństwo domaga się Wyników. Wcześniej nikt nie wzywa Sebastiana Bergmana, albowiem jest on, no cóż, dupkiem i nikt normalny pracować z nim nie chce.

I o ile tego szeroko omawianego - w zapowiedziach wydawniczych, recenzjach oraz rozmowach kolegów rzeczonego Sebastiana - geniuszu nijak dopatrzeć się nie jestem w stanie, przeciwnie, momentami wydaje mi się on wręcz wyjątkowo mało błyskotliwy i ciężko myślący, o tyle dupkiem jest pierwszorzędnym. Egotykiem, chamem, seksistą, mizoginem, egocentrykiem, no do wyboru, do koloru, brać, wybierać, decydować i niczego nie żałować normalnie. Nawet niewątpliwa, wielka tragedia, która go spotkała w życiu nie daje rady, by nieco zmiękczyć tę postać. Dupek klasy lux.

I oto ten dupek klasy lux mógłby butki czyścić bohaterowi polskiego kryminału, który ściągnęłam z półki po latach, bo pasował mi do aż dwóch czytelniczych wyzwań - Wielkobukowego Bingo i Trójki e-pik. Co tam, butki czyścić. Lekcje mógłby brać, mógłby sobie zdjęcie wydrukować, oprawić w ramki i nad łóżkiem powiesić w nadziei, że spłynie na niego odrobina natchnienia i się czegoś nauczy, nadziei daremnej, wszak Megadupek może być tylko jeden!


Teodor Szacki to taki bohater, za sprawą którego czytelnik - zwłaszcza ten prowadzący bloga prawie-że-książkowego - łapie za ołówek oraz karteczki samoprzylepne, i podkreśla, i nakleja, i gryzmoli wykrzykniki na marginesach, a także warczy, międli przekleństwa w ustach i zastanawia się, po co w ogóle zabrał się za tę książkę?! A, prawda, wyzwania. Chwila czytania. Notatka na marginesie, słowo powszechnie uznane za obelżywe, napad furii, no dobra, i co z tego, że jakieś tam wyzwania, już w "Uwikłaniu" mnie Szacki irytował, CZEGO JA SIĘ, DO CHOLERY, SPODZIEWAŁAM?! I mściwy chichocik, notka na marginesie, numerek strony ku pamięci...

Ladies and Gentelmen, Damen und Herren, Panie i Panowie, oto Teodor Szacki, niegdyś pracujący w Warszawie, obecnie mieszkający i zatrudniony w Sandomierzu. Dupek. A poza tym prokurator. Ordynarny, wulgarny, chamski prostak, jak wszyscy prostacy przekonany, że to inni ludzie są tacy. Przaśni. Gruboskórni. On nie. On jest subtelny jak woń łubinu wśród pól, wysoce kulturalny i po prostu widzi rzeczy, jakimi są. Ach, ta obmierzła prowincja. Te nieeleganckie kobiety, fe, co za fryzury, ach, jak im się gumki od staników odciskają, fi donc. Te ordynarne tipsiary, zobaczy taka prokuratora z samej stolicy i musi go do łóżka zaciągnąć, no nic dziwnego, to taka odmiana po tej prowincjonalnej przaśności. Ten seks, taki nudny. Taki wyuzdany, ale nudny, no jakże można tak jęczeć, to w złym guście. Zero głębi. Zero. Ten Sandomierz, co za wiocha, ależ musiałem być pijany, gdy się postanowiłem tu sprowadzić, ten landszafcik dla turystów, jak można w landszafciku mieszkać, zwłaszcza, że pod spodem brud, smród i niedzielny rosół. Tłusty. I z okami. Ten inspektor, ale jaki inspektor, za wysoka szarża, na tej wiosze inspektor?! I w dodatku tak źle mówi o bliźnich, jad sączy, no jak tak można jad sączyć, ach, ta polaczkowatość!

Pan prokurator, nienawidzący słowa "warszawka", zachowuje się i myśli jak kwintesencja "warszawkowatości". Jest nieuprzejmym, lekceważącym współpracowników, wulgarnym (nie ma dla mnie skali, na której mogłabym zaznaczyć, jak nisko oceniam kogoś, kto myśli o koleżance z pracy per "piczka zasadniczka") bucem o empatii konającego pantofelka ("Pierwsze zdjęcie przedstawiało zbliżenie rozpłatanego gardła denatki. Sobieraj głośno zaczerpnęła powietrza i odwróciła wzrok, a Szacki już miał to skomentować, ale zrobiło mu się przykro i zachował złośliwość dla siebie. Ani ich wina, ani wada, że wszyscy tutaj razem wzięci przez całe życie widzieli tyle trupów, co on w ciągu roku" - no ludzki pan, a mógł zabić. Bo jak ktoś odwraca wzrok od zdjęcia zarżniętej brutalnie przyjaciółki, z którą się jeszcze kilka dni temu na herbatę umawiał to na pewno dlatego, że nigdy dotąd zwłok nie widział, ależ oczywiście, że jak najbardziej, panie prokuratorze Szacki, znawco ludzkich serc). Palant, zgniłek i szczeżuja. Wkurza mnie nawet, jak oddycha. "Białowłosy orzeł Temidy", no rzeczywiście (wredny chichocik, wykrzyknik). A masz, ty, podkreślamy, strona 27, strona 29, 30, 33, 36...

44...

51...

73...

Koniec.

Powoli,  powoli, niezauważenie, robi się tych wykrzykników coraz mniej, coraz mniej, ołówek gdzieś się zapodziewa, nie szkodzi, bo kartka, na której gryzmoliło się gniewne uwagi od dawna robi już tylko za zakładkę.

A w końcu nadchodzi moment, gdy Teodor Szacki wygłasza (czy tam myśli) jedną z tych swoich bucowatych uwag Białego Pana Z Wielkiego Świata, a człowiek się tylko uśmiecha. Och, Teodor tak ma. Ale w gruncie rzeczy to porządny facet. I w gruncie rzeczy często się z nim zgadzamy.

Przyjechał do Sandomierza po spektakularnym spierniczeniu swego życia w Warszawie. Doskonale zdaje sobie sprawę, że je spierniczył. Sam. Własnymi rączkami. Żona, którą zdradził, nie dość, że  zawinęła się i wyprowadziła wraz z córką, to jeszcze szybko związała się z młodszym od niej architektem i wije z nim nowe gniazdko. A przecież to ona była w ich związku tą mniej atrakcyjną, mniej porywającą, tą ciągnącą w dół (tak, wiem, ale pamiętajmy. Dupek), to jemu się powinno udać. Ale się nie udaje. Mieszka w zapuszczonym, wynajmowanym mieszkanku, jest obcym wśród ludzi znających się od zawsze, w niedużym mieście, gdzie wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Samotny, coraz starszy, szarpiący się, by wejść w jakiś związek, bez sukcesów, jak to zwykle bywa, gdy wchodzi się w nie na siłę. Chudnie, nie umie żyć sam, nie może zatracić się w pracy, bo w Sandomierzu duże sprawy trafiają się tylko na ekranie w serialu "Ojciec Mateusz".

Kto z nas nie byłby dupkiem w takiej sytuacji? Chociaż troszeczkę?

Duża sprawa wreszcie się trafia - tuż po Wielkanocy pod murami starej synagogi znalezione zostają zwłoki popularnej w mieście, znanej, powszechnie lubianej działaczki społecznej. Szacki dostaje tę sprawę nie tylko dlatego, że jest "białowłosym orłem Temidy", ale także dlatego, że jako jedyny nie jest powiązany z ofiarą. Nie zna jej, nie znał, jest w mieście obcy, co stanowi zarówno zaletę, jak wadę. Zaletę - bo ma na sprawę świeże spojrzenie, nie skażone myślą "przecież wszyscy lubili naszą Basię, to absolutnie niemożliwe!". Wadą - bo musi działać w nieprzyjaznej rzeczywistości, właśnie jako ktoś obcy, ktoś, przed kim ukrywa się swoje małe i większe sekrety, komu nie mówi się wszystkiego, kto musi pokonywać opór zgranej i znającej się społeczności, by się czegoś dowiedzieć. Kto nie wie, komu może ufać, komu nie może, a komu nie powinien. Co jest ważne, co jest drobiazgiem. A nie wie tego również z tego powodu, że nie starał się dotąd tej społeczności poznać. Polubić. Zrozumieć. Że był nabzdyczonym panem ze stolicy, zasklepionym w swoim osobistym nieszczęściu, nieufnym i nieprzystępnym.

Od kilku dni, odkąd skończyłam czytać, nie ustaję w podziwie, jak zręcznie poprowadził mnie autor od "Teodor Szacki, ten buc" do "ma rację, polać mu!" (albo prawie ;)). Niesamowite to było, naprawdę, zwłaszcza, że mówimy o bohaterze, którego już znałam i nie darzyłam, mówiąc oględnie, szczególną sympatią. Zygmunt Miłoszewski rewelacyjnie udziela licznych lekcji swojemu bohaterowi, uczy go i zmienia, a prztyczki w nos, których mu nie szczędzi są niczym balsam dla duszy tych czytelników, którzy nie zapomnieli tak od razu, że startowali z poziomu "rany boskie, co to za ćwok". Rewelacyjne. Doskonałe. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem.

Za opis snu z tańczącym Hitlerem dodałabym autorowi ze dwie gwiazdki, gdybym oceniała książki w "gwiazdkowym" systemie. Niech za gwiazdki posłuży wyznanie, że czytałam ten fragment na głos Panu Małżonkowi, a nie jest to rzecz, która przydarza mi się regularnie przy okazji lektury kryminałów. Mówiąc szczerze, był to chyba pierwszy taki przypadek w historii mego czytelnictwa. Za tę jedną rzecz ma Zygmunt Miłoszewski moje wielkie uznanie, szczere i nie wykluczam, ze dozgonne.

Zdaję sobie sprawę, że właśnie zrecenzowałam rzecz, która od lat ma tysiące recenzji w całym internecie, i którą prawdopodobnie każdy wielbiciel kryminałów już zna, ale gdyby tak się zdarzyło, że ktoś nie ściągnął jej z półki przez, powiedzmy, (ale rzucam tę liczbę tak tylko, losowo) siedem lat, bo czekał na natchnienie, okazję, wyzwanie czytelnicze albo chwilę, gdy nie będzie miał czego czytać, niech się nie waha i ściąga. Naprawdę warto.

Choćby tylko dla tańczącego Hitlera.