... czyli Królowa Matka staje w obliczu niebezpieczeństwa popełnienia najdłuższej recenzji w historii tego bloga.
Początkowo każdy tom Jeżycjady był
tomem „samym w sobie”, każdy opowiadał historię innej
nastolatki i był luźno związany z tomami wcześniejszymi, ale dość
szybko ukonstytuował się „twardy trzon serii” - stanowiła go
mieszkająca w kamienicy na Roosevelta w Poznaniu rodzina Borejków:
tata – roztargniony, niezaradny życiowo filolog klasyczny, mama –
zajmująca się wychowaniem córek gospodyni domowa, i cztery
dziewczyny – najstarsza (w pierwszym tomie, w którym się pojawia
szesnastoletnia) Gabriela, Ida, Natalia i Patrycja, która w chwili,
gdy seria się rozpoczyna ma zaledwie pięć lat.
Czas mijał, dziewczęta rosły,
zakochiwały się, odkochiwały, zaręczały, zrywały zaręczyny,
wychodziły za mąż, rozwodziły się, rodziły dzieci, te dzieci
też dorastały – a wokół nich zmieniał się świat, upadały
imperia, powstawały nowe państwa, zmieniały się ustroje, i nie
miało to żadnego znaczenia, bo na Roosevelta wciąż było tak samo
ciepło i milo, pachniało ciastem drożdżowym i herbatką, radio
słało w świat subtelne dźwięki muzyki, a ludzie odnosili się do
siebie życzliwie i serdecznie.
A raczej – tak miało być w
autorskim zamierzeniu. To jednak, co deklarowała autorka zaczęło
powoli, powoli, a potem już coraz szybciej, coraz wyraźniej,
rozmijać się z tym, co samodzielnie i bez autorskich podpowiedzi
mógł zobaczyć czytelnik.
Apogeum rozmijania się nastąpiło w "McDusi", którą Królowa Matka uważa od chwili przeczytania za jedną z najgorszych książek, z jakimi miała do czynienia, i po lekturze której przysięgła sobie już nigdy w życiu nie kupić niczego, co wyszło spod klawiatury pani MM.
I dotrzymała słowa. Nie kupiła "Wnuczki do orzechów" dla siebie, tylko dla koleżanki i przeczytała ją korzystając z okazji, a w czasie lektury doszła do wniosku, że pisarstwo pani Musierowicz ma charakter sinusoidalny.
Doświadczyła już tego uczucia, gdy po ze wszech miar fatalnej "Czarnej polewce" (jedyny - w tej chwili jeden z dwóch - tom Jeżycjady", którego Królowa Matka nie ma na własność, i nie zamierza, co więcej, mieć, bo książki z tej serii do najtańszych nie należą, a Królowa Matka woli sobie kupić Eduardo Mendozę albo Martę Kisiel za te same pieniądze) czytała "Sprężynę", a w głowie jej się robiło "ach!" i miała wrażenie powrotu starej, dobrej Jeżycjady (to znaczy, dopóki nie zaczęła myśleć, no, ale pierwsze wrażenie było silnie entuzjastyczne). Po "Sprężynie" nastąpiła katastrofalna "McDusia", od której napisać coś gorszego byłoby wyczynem nie lada, więc się Królowa Matka nieśmiało spodziewała zwyżki formy. I gdy uznała, że ta zwyżka rzeczywiście nastąpiła ucieszyła się nadzwyczaj, czytała cała uchachana, śmiała się - śmiała się! rzecz po "McDusi" trudna do wyobrażenia, znów sie śmiać przy Jeżycjadzie - i zachwycała, i skrzywiła zaledwie trzy czy cztery razy, skończyła uskrzydlona, zamknęla książkę...
I pomyślała: "Tak, ale..."
W zasadzie jest nieźle, a momentami nawet bardzo dobrze.
Rzecz się zaczyna licznymi opisami przyrody silnie kojarzącymi się z "Nad Niemnem", ale to Królowej Matce nie przeszkadza, bo jak ogólnie wiadomo, "Nad Niemnem" to ona bardzo lubi. Mamy hoże dziewczę, pełne wdzięku, niegłupie i sympatyczne, zdaniem Królowej Matki nastoletnie czytelniczki Jeżycjady (czyli target, na którym, jak z naciskiem podkreśla autorka, zależy jej tylko i wyłącznie) otrzymały bohaterkę, którą mogą polubić (poprzednie tomy pisane były bowiem a to z perspektywy dziewięciolatka o mentalności zgorzkniałego osobnika lat co najmniej pięćdziesięciu, a to - jak wspominana ze zgrzytem zębów "McDusia" - nie wiadomo kogo, a to niby miały nastoletnią bohaterkę, ale i tak większość tomu zapełniał zachwyt nad tym, jak wspaniałą, dzielną i miłą kobietą jest niezbędna wszystkim do życia bardziej niż powietrze Gabriela). Wdzięczne dziewczę, wracając w niedzielę z kościoła bryczką znajduje w lesie bukowym letniczkę, która spadłszy z mostka skręciła nogę. Doholowuje ją do domu, letniczką okazuje się być Ida Pałys, de domo Borejko, która opuściwszy dom w stanie silnego wzburzenia nie patrzyła, gdzie leci, nóżka jej się omskła, ciało poleciało z mostka i uległo omdleniu. Nóżka okazuje się silnie stłuczona, a w Idzie - z której oburz na męża i syna jeszcze nie wywietrzał - kiełkuje plan, by nieco ich podręczyć. Nie informując ich więc o miejscu pobytu, wynajmuje w domu miłego dziewczęcia (o imieniu Dorota) pokój i planuje spędzić sobie na łonie natury i z dala od rodziny oraz cywilizacji pierwszy długi urlop od lat.
Planuje też wyswatać Dorotę, która bardzo jej się podoba, ze swym siostrzeńcem Ignacym, pogrążonym w żałobie i leczącym złamane serce po tym, jak wraża Magdusia (pseudo-bohaterka poprzedniego tomu) zwiała do Paryża, uprzednio z nim zerwawszy. Mailem. Zawiadamia więc o miejscu swojego pobytu Gabrielę, prosząc o podesłanie jej nieco odzieży i rzeczy osobistych i nalegając ze znaczącym naciskiem, by zrobił to Ignaś.
Ignaś przyjeżdża, plan Idusi rypie się od samego początku, bowiem powzina on ku Dorotce nie ciepłe uczucia, lecz niechęć, jako, że zbyt jest dla niego hoża, zadzierżysta, rzeczowa (co oznacza, że Ignaś zwiałby gdzie pieprz rośnie od ubóstwianej matuli, gdyby był ją poznał w latach jej nastolęctwa, jakież to freudowskie) i zbyt mało brzydzi się robaków oraz szeroko pojętego łona natury. Zawiązuje się między nimi za to ładnie opisana przyjaźń, taka właśnie pozbawiona jakichkolwiek elementów pociągu fizyczno-emocjonalnego, jakkolwiek trudno jest Królowej Matce wyobrazić sobie dwudziestoletniego młodzieńca, choćby i ogłuszonego złamaniem serca i porzuceniem drogą mailową ("Jak psa!") opowiadającego nowo poznanej siedemnastolatce o tym, że boli go to miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę (a potem opisującego to samo w mailu do bogdanki).
Mimo faktu, że Idzie nie udało się z sukcesem rozpocząć kariery swatki miłość oczywiście będzie, bo co to za Jeżycjada bez miłości, i rzeczywiście, we wsi pojawia się tajemniczy młodzian, który aż promieniuje subtel... wróć, męską, tajemniczą siłą, pojawia się w dodatku w odpowiednich momentach, by Dorotce otworzyć drzwi do wiejskiego sklepiku, do którego odwozi ona jajka ze swojego gospodarstwa, wnieść coś ciężkiego, podać pomocną dłoń, i obronić przed awansami niejakiego Igora Bogatki, lokalnego prostego w obejściu chłopczyny, który kipi testosteronem pijąc piwo pod wspomnianym wyżej sklepikiem oraz intensywnie leci (excusez prymitywizm określenia) na naszą bohaterkę. A także podarować jej własnoręcznie wykonane i pomalowane korale w miejsce szklanych, po mamusi (która to mamusia nie zmarła, chociaż takie odnosi się wrażenie przy każdej - częstej - wzmiance typu "to po mamie", "to na pamiątkę", tylko zarabia w Oslo pieniądze na czesne dla córki uczącej się w prywatnym liceum ekologicznym), które przypadkiem zniszczył.
Poza tym mamy dwie babcie (rodzoną i siostrę babci) mieszkające z Dorotą, sąsiada, uroczego pijaczynę, ohydne miasto ziejące spalinami i huczące od remontu Kaponiery, sielską wieś, która jest uczciwa z kościami i niczym nie huczy, liczne rany kłute, szarpane i łamane, jak zwykle w ostatnich książkach Musierowicz (tu, w kolejności chronologicznej - silnie stłuczoną nogę, użądlone dwa pośladki, w tym jeden przez szerszenia, a jeden przez pszczołę, złamaną nogę i złamany nos, a w finale pokiereszowanego herosa z kapiącą z podbródka krwią) oraz przewijający się w tle cały klan Borejków z przezornie pousuwanymi na dalszy plan tymi osobami, które były w poprzednich tomach najbardziej wkurzające (Grammar-nazi Łusia wysłana do Londynu, Laura i Aaaaddddaaaammm - do Lozanny, w podróż śladami Mickiewicza, dziadkowie ograniczeni do minimum, dzieci - poza młodymi Rojkami - zesłane na plan drugi albo i dalszy), a wszystko to opisane przyjemnym językiem chociaż, umówmy się, nie jest to wielką sztuką po "McDusi" stanowiącej dno, od którego można się już wyłącznie odbić - i z polatującym tu i ówdzie nad całością duchem dawnej Jeżycjady.
Królowa Matka zaśmiała się po raz pierwszy już na stronie 12, potem jeszcze parę razy, nad tekstem "pomalowany na kolor fizjologicznego brązu" kwiczała ze szczęścia, potem go ukradła i będzie używać jak własnego, maile Idy do Gaby i z powrotem bardzo się Królowej Matce podobały, maile Doroty mniej, bo za dużo w nich wykrzykników, których nadmiar Królową Matkę drażni (nie tylko u MM, ogólnie). Nareszcie pojawiają się zwierzęta, które mają osobowość i opisane są z sympatią, opis Ignasia czytającego Magdusi wiersze ""Miała wypieki przy Leśmianie! Bo tak jej się podobało? No, miała gorączkę...", opisane ironicznie i tak, że cala sympatia czytelnika jest po stronie dręczonej gorączką i poezją Magdusi, Ida - szurnięta w przemiły sposób bardzo kojarzący się z szurnięta Idą Sierpniową, ani słowa o Pyziaku Januszu, któremu Gabriela tak dzielnie przebaczyła, chociaż ją zostawił z dwiema małymi córeczkami... ale ona jest dzielna, ona nigdy nie płacze, chociaż wziął jej serce i wytarł w nie nogi... ona się trzyma, tak się trzyma, i dla wszystkich wokół jest jak opoka, chociaż los ją tak ciężko doświadczył... (i tak przez całe kilka ostatnich książek). W ogóle siostry Borejko znów są normalnymi kobietami, a mężowie sióstr Borejko - normalnymi mężami, no, może poza Robertem Rojkiem, który jest głównie wąsaty. Rozedrgana upałem wieś opisana jest pięknie, i pisze to osoba, która upału nienawidzi do tego stopnia, że nie potrafi o nim nawet czytać, a drzewa na ilustracjach narysowane nadzwyczaj subtelnie. I prawie wszystko jest, jak być powinno, a Królowa Matka już powinna pędzić do najbliższej księgarni, aby nabyć egzemplarz dla siebie.
Ale.
No jest tych "ale" trochę, i nic a nic nie dają się z głowy wyrzucić.
A zatem na tej samej (plus jeden) stronie, na której się Królowa Matka roześmiała pierwszy raz znajduje się kuriozalny opis udzielania pierwszej pomocy przez główną bohaterkę, uczennicę - co Królowa Matka z naciskiem przypomina - prywatnego liceum ekologicznego, przyszłą lekarkę, napędzaną pragnieniem, by być pożyteczną, córkę pielęgniarki. Udzielenie pierwszej pomocy polega na wlaniu osobie nieprzytomnej alkoholu do ust, i, naprawdę, więcej Królowa Matka nie napisze, bo jej mózg obumiera, jak o tym myśli, może tylko wyrazi nadzieję, że nigdy nie spotka na swej drodze osoby, która będzie ją cucić w ten sposób.
Turbo-romans. Nie, nie, nie i nie. Norma dla miłości po grób, która rozpoczyna się od błyskawicy przelatującej z ócz do ócz oraz zamieraniem całego świata, oraz wrażenia, że się tę drugą osobę zna, po prostu na wylot, oraz że to jest naprawdę, na zawsze i na poważnie została wyczerpana w "Sprężynie". Królowa Matka zdaje sobie sprawę, że taka miłość stanowi przedmiot marzeń i snów tak z 75 procent tego pieszczonego przez panią MM targetu, więc się hamuje w swej irytacji, ale jednak, no cóż, nawet mając lat czternaście i marząc o wspólnym unoszeniu się na różowej chmurce dwa metry nad ziemią w stronę zachodzącego słońca, porozumiewaniu się bez słów i innych takich chciałaby jednak wiedzieć, jak ta druga połowa, z która się z nią na obłoczku unosi, ma na imię.
Ida jest super, to prawdziwa "Ida sierpniowa ...dzieści lat później", i co z tego, skoro Królowej Matce nie skleja się w żaden sposób z chamką (Królowa Matka używa tego słowa świadomie) z "McDusi". Oczywiście te szczęśliwe osoby, które nie znają "McDusi" (nie poznawajcie jej! Królowa Matka apeluje! nie róbcie sobie tego, jeśli dobre bogi was dotąd ustrzegli, nie psujcie sobie odbioru jeżycjadowego uniwersum, w innych częściach Jeżycjady i tak jest dość materiału, by go popsuć!!!) oraz te, które wyparły z pamięci prostacko rechoczącą, zwracającą się do szesnastoletniego gościa, córki ukochanej przyjaciółki per "McDonaldusia" i wyliczającą jej, ile jedzenia może nałożyć na talerz histeryczkę, która chce gościowi "spuścić manto", są prawdopodobnie zachwycone. Gdyby Królowa Matka nie znała "McDusi" też by była. A nie jest, bo jej chamska pani laryngolog z jej "Witaj, frytkożerna" na ustach za nic nie chce wyjść z pamięci.
To samo dotyczy syna Idy, Józefa. Między parskającym w kiełbasę czosnkową jedzoną za pomocą scyzoryka tępym prostaczkiem, pakującym prezent dla dziewczyny (oblepiony gumą do żucia staroświecki pendrive) w przypadkowy woreczek, a chłopakiem cyzelującym drewniane koraliki i malujący na nich białe plamki, żeby wyglądały jak mieniące się jest przepaść jak stąd do Księżyca, a między osiłkiem, dyscyplinującym o głowę niższą dziewczynę za pomocą przyciągania jej za kark, potrząsania nią i cedzeniem w twarz gróźb i młodzianem, który gnąc się w ukłonach otwiera i przytrzymuje dziewczynie drzwi - jak stąd do Słońca i z powrotem, ale w Królowej Matce, skażonej "McDusią", coś nie może zapomnieć, że jest to ta sama osoba.
I nie może pozbyć się obawy, że jeśli Dorota kiedyś tam, za jakiś czas postąpi niezgodnie z wyśrubowanymi oczekiwaniami Józefa Pałysa względem towarzyszki życia, jak na przykład, no, tak Królowa Matka pierwszy z brzegu przykład rzuci, dziewczyna użyje błyszczyka do ust, ten ją przywoła do porządku chwytając za kark i "potrząsając jak szczurem". To właśnie zrobiła Królowej Matce Małgorzata Musierowicz "McDusią". To, i jeszcze parę innych rzeczy.
Podział na „naszych” i „onych”, na tych, co to wyłącznie kultura,
Plutarch i minimalizm, i na tych innych, przebrzydłych materialistów
nie znających żadnego języka starożytnego, prostaków
mieszkających w blokach i feministki obecny jak zwykle, choć w znacznie, znacznie mniejszym stężeniu. Tutaj przyjmuje postać linii między "prostą, szczerą, uczciwą z kościami ludność wiejską" oraz "durnych miastowych, którzy nawet biegać nie potrafią tak, żeby się przy tym prawie nie zabić, a jak cudze nieszczęście widzą to się śmieją, fotografują i wrzucają na fejsa". I, też jak zwykle, tego typu wyrażone arbitralnie poglądy nie kłócą się autorce ze wzmiankami o sąsiedzie Chrobocie, któremu zgubionych pieniędzy Doroty nie wolno do ręki dawać, bo nie odniesie, tylko przepije (i z na lewo ciągniętym internetem, no, ale to się nigdy autorce się z kradzieżą nie kojarzyło. Chociaż nią jest), ani ze wspomnianym Igorem Bogatką, lokalsem, który fotografuje pożar na polu sąsiada z rykiem: "Zaraz to na Facebooka wrzucę!". Naprawdę, umieścić niemal w jednym zdaniu uwagi o tym, że tylko warszawiacy się dziwią, że drzwi chałupy nie są zamknięte na klucz, a przecież po co, skoro tu, w Wielkopolsce nikt nie kradnie, oraz wzmiankę o ukrytych przed sąsiadem na krokwi w stodole pieniądzach to trzeba mieć, no cóż, sklerozę. Rozdwojenie jaźni. Albo lichą redakcję.
I jakim cudem nikt się z tym non stop narąbanym jak messerschmitt Chrobotem nie boi do samochodu wsiadać?! To znaczy, Królowa Matka też by się nie bała, gdyby kto inny prowadził, ale Chrobot za kierowcę robi i nikomu w związku z tym nic do głowy nie przychodzi!!!
Jeremiada seniora Borejki nad światem, który zmierza do upadku, bo nikt już nie płacze nad Plutarchem spowodowała u Królowej Matki wzniesienie ocząt do góry i chęć przerzucenia kilku stron bez czytania. Kochani Czytelnicy, oto pisze do Was osoba, która nie płakała nad Plutarchem, czujcie się ostrzeżeni. Mimo to - pochlebia sobie - nie ma problemów z własną tożsamością, wiele rzeczy przemyślała i do wielu wniosków doszła. W kompletnym oderwaniu od starożytnych. Naprawdę, od czasów Plutarcha minęło parę lat i napisano parę książek, nad którymi ludzkość płakała i o których myślała, i w oparciu o które budowała swoją tożsamość, a tym, co uważają, że co to za tożsamość jest! tylko starożytni, panie dziejku! Królowa Matka grzecznie przypomni, że Arystoteles, ten, nieprawda, ojciec kultury wszelakiej kupował ludzi na targu i uważał to za normalne i oczywiste, więc tego.
Brak zakończenia. To chyba, smutno podejrzewa Królowa Matka, jakaś wspólna część czytanych ostatnio książek się robi, aż strach zacząć coś nowego, a już kryminału to się po prostu Królowa Matka wewnętrznie wzdryga. Tutaj nasi zakochani (!) i zaręczeni (!!) odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca i? Ona nadal nie wie, jak mu na imię, my nie wiemy, czemu on objawia się na planie poobdzierany i kapiący krwią, przez chaszcze się przedzierał? pobił z Igorem? przewrócił z rowerkiem? eny oder ajdijas?, ona nie wie, że to syn Idy, a on nie wie, że Ida się zatrzymała na wakacje u Doroty, słowem nikt nic nie wie, a Królowa Matka ma wrażenie, jakby jej ktoś wyrwał z książki ostatni rozdział.
Są też "ale", na które inni czytelnicy mogą nie zwrócić uwagi, bo są to "ale" subiektywne do bólu i tylko i wyłącznie jej własne, można je spokojnie zignorować, tym niemniej, Królowa Matka o nich napomknie.
Babcie głównej bohaterki, acz obiektywnie Królowa Matka uznaje, że bardzo dobrze opisane, denerwowały ja od pierwszej do ostatniej chwili. Te ich teksty, że biednieją z chwili na chwilę, bo letnicy nie przyjeżdżają, a letnicy nie przyjeżdżają, bo też zbiednieli od "złodziejskiego VAT-u", ale ogłoszenia w internecie nie zamieścimy, bo i po co, skoro wisi na słupie w gminie. A jak się już letnik trafi, to się mu podaje podwójną cenę, zapłacił, znaczy biedny nie jest, i to wcale nie jest kradzież ani oszustwo, no skąd, to uczciwa wręcz na wskroś wieś wielkopolska.
I nie wie Królowa Matka jak kto inny, ale ona nigdy więcej nie przyjechałaby do tego akurat domu na gościnnej wielkopolskiej wsi, choćby nie wiem, jak pięknego, jak malowniczo położonego, i choćby stosowne ogłoszenia wisiały na każdym słupie w każdej gminie i w całym internecie na dodatek, gdyby - po zażądaniu bez mrugnięcia okiem podwójnej ceny za pokój - gościnne gospodynie zasugerowały jej, że powinna myć się w jeziorze, aby nie napełniać szamba.
Tego, co myśli o "robieniu sobie wakacji od wegetarianizmu" Królowa Matka, - która gdy dowieziono ją w charakterze potencjalnych zwłok do kliniki w Sąsiednim Grodzie, zwłok ledwo mówiących i nie będących w stanie usiąść bez pomocy, znalazła siłę, by odmówić spożycia mięsnego posiłku, gdyż wegetarianizm nie jest w jej odczuciu czymś, od czego robi się wakacje - nie napisze. Bo to jest jej bardzo, bardzo osobiste zdanie, w dodatku nie przepada za mówieniem o tym. Ale za to bywa w związku z tym zirytowana.
Powinna jeszcze wspomnieć o dzieciach w Jeżycjadzie, tu na przykład mamy Jędrusia Rojka, którego strasznie było żal Królowej Matce jako tego najmłodszego, lekceważonego w czasie rozmów, nie mającego odwagi przytulić seniora rodu, którego przemów nie rozumie (tu się akurat Królowa Matka nie dziwi) do chwili, gdy dotarło do niej, że mały Jędruś ma lat jedenaście... czyli jest o rok starszy niż Potomek Starszy.
No więc, krótko - nie, szanowna pani MM, dzieci jedenastoletnie to nie są istotki zachwycające się naiwnie "Och, dziadziuś znał ciocię, gdy ta była malutka!" oraz
"babcia czyta książkę z napisem Ionesco", bo zazwyczaj - zwłaszcza te wychowane w domu pełnym książek - od wielu lat wiedzą, że "napis Ionesco" to nazwisko autora. Przed stworzeniem następnej dziecięcej postaci należałoby obejrzeć jakiś pierwowzór. A także posłuchać co i jak mówi.
To są jednak prywatne "ale" Królowej Matki, które można sobie spokojnie odpuścić.
Reszta poza "ale'ami" jest... przyjemna, a czasem... nie jest przyjemna, Królowa Matka jest zadowolona, że "Wnuczkę" przeczytała, ale ciągle nie jest pewna, czy ją sobie kupi, za każdym razem, gdy coś ją zachwyca pojawia się dla równowagi coś, co ją wkurza, gdy pojawia się coś, co ją wkurza pojawia się coś, co jej się podoba, a w dodatku tempo akcji w połowie dzieła klęśnie i robi się momentami nudnawo.
No ale.
Ale można "Wnuczkę" przeczytać. Dziury w mózgu nie zrobi, szlag człowieka na miejscu nie trafi, popsuci w poprzednich tomach bohaterowie zostaną trochę ponaprawiani. Parę razy się człowiek zaśmieje, parę razy zaduma, coś mu się spodoba, coś nie. Może zapadnie w pamięć, może z niej ptakiem wyleci natychmiast po zakończeniu lektury.
A potem taki człowiek sam zdecyduje, czy chce ją sobie kupić, czy przeczytanie raz wystarczy.
W końcu kupić się zawsze zdąży :).