To jest anioł:
Zrobił go Potomek Starszy wiele lat temu. Szkoła organizowała jakiś konkurs okołoświąteczny, a w dodatku anioł jest symbolem naszego Grodu, wszystko się zatem pięknie składało. Potomek Starszy we wrześniu zaczął był uczęszczać do zerówki i dopiero co skończył sześć lat. Przyszedł do domu płonąc entuzjazmem, przedstawił koncepcję Dzieła i przez następne kilka wieczorów pieczołowicie wyklejał sukienkę Anioła ścinkami gazety, a jego skrzydła - pociętą na paseczki bibułą (bo już namalowanie jakże pogodnie uśmiechniętej twarzy zajęło mu doprawdy minutkę), po czym dumnie zaniósł swoją pracę do szkoły, gdzie została ona powieszona wraz z innymi pracami na szkolnym korytarzu, i na tym jego sukcesy się skończyły.
Nie dostał nawet najostatniejszego wyróżnienia.
I nic dziwnego, że nie dostał, wszak jego praca była totalnie niewidoczna na tle rzeźb naturalnej wielkości z papier-mache, wykonanych przez Zuzankę, klasa 0 B, albo portretów w stylu późnego Leonarda da Vinci, Michał Anioł w tym wieku nie umiałby takich namalować, a tu proszę, Marcinek, klasa I A, potrafił! Że już nie wspomnimy o anielskich twarzach, wyklejanych pieczołowicie miniaturowymi koralikami (Paulinka, klasa 0 C), wizerunku pląsających radośnie aniołów w stylu disneyowskim, precyzyjnie namalowanych na płótnie (Zosia, klasa II B) czy olejnym portrecie a la Caravaggio (Franek, klasa III C). Gdzie tam takiemu wyklejonymi gazetą aniołowi o lekko szajbniętym uśmiechu do tych dzieł sztuki! Nikogo nie powinno dziwić, że nie został zauważony.
Jakiś czas później konkurs na ulubioną postać z bajki organizowało przedszkole Pomponów. Pompony miały cztery lata i pęd do uczestnictwa we wszystkich możliwych konkursach doprawdy atomowy, Królowa Matka, ubogacona wieloletnim doświadczeniem, powiedziała tylko: "Hmmmm...", ale zabronić dzieciątkom nie zabroniła. Dzieciątka dały z siebie po prostu wszystko, namalowały, wykleiły, ubarwiły brokatem, pooklejały plasteliną, zaniosły do przedszkola.
Wszystkie prace konkursowe dostały numerki, nazwiska twórców były utajnione, podobno dlatego, by umożliwić oddawanie głosów na poszczególne Dzieła całkowicie bezstronnie, urna na głosy stanęła na końcu korytarza.
A na początku, z numerem 1, zawisł gigantyczny portret Kubusia Puchatka wykonany z setek, bez przesady, miniaturowych ptaszków origami. Jak się okazało po zakończeniu konkursu, gdy nazwiska twórców zostały ujawnione, wykonany przez czterolatkę. Nieprawdaż. Co prawda głosujący rodzice okazali jakąś przytomność umysłu i czterolatka składająca mierzące centymetr ptaszki origami, po czym wyklejąjąca z nich precyzyjnie portret misia, nie wygrała, ale w finałowej piątce znalazły się jednak portrety Meridy Walecznej z puklami zrobionymi na szydełku czy inne Czerwone Kapturki, wykonane w stylu realizmu szkoły staroniderlandzkiej.
Wszystkie Potomki Królowej Matki całkiem prawidłowo odrobiły lekcję daną im przez życie i przestały brać udział w konkursach plastycznych, Królowa Matka na samo wspomnienie zaczyna warczeć, i na to wchodzi firma Orange, cała na biało i z reklamą, która u Królowej Matki wywołuje gwałtowny wzrost ciśnienia i przebija się nawet przez emocje, których dość sporo jest ostatnio w życiu nas wszystkich, i których natężenie powinno być całkowicie nieprzebijalne.
Oto mamy sielski obrazek, wieczór, mama już drzemie, gdy u wezgłowia jej łoża staje Dziecię. Dzieweczka konkretnie, która, delikatnie ciągnąc Rodzicielkę za rękaw czy tam tykając ją paluszkiem, mówi:
- Mamooo... ja muszę zrobić serce do szkoły.
- Mhm - odpowiada mama półprzytomnie, i tylko ten półsen, w którym jest pogrążona usprawiedliwia to, że nie zgaduje od pierwszego kopa ciągu dalszego wypowiedzi córeczki.
-... na jutro - mówi oto córeczka.
No tak.
Któż z nas tego nie zna, o Czytelniku. Godzina 23.45, "mamo, bo ja zapomniałem, potrzebuję na jutro dwudziestu rolek po papierze toaletowym, czarną kartkę A4 z bloku technicznego, fioletowy brokat i pięć patyczków bambusowych długości dokładnie 15 centymetrów". "Mamo, potrzebuję zielonych spodni i czapki w niebieskie groszki, żółtej koszulki i skarpetek gładkich w dwóch różnych kolorach". "Mamo, zapomniałem ci powiedzieć, potrzebuję ziemniaka, cukinię, kapary, bakłażana i podgotowaną marchewkę, i jeszcze fartuszek, nową deseczkę, niezbyt ostry nóż". A czasem człowiek ma bliźniątka, i to już jest czterdzieści rolek, dwie deseczki i dwie czapeczki w groszki. Na jutro.
Każdy rodzic kiwa zatem ze zrozumieniem głową, a na ekranie pełna mobilizacja, mamusia na nogach, tatuś na nogach, internet (Orange! Ach! Och!) odpalony, na ekranie serca i serduszka, ale dzieciątko nie wybierze sobie przecież jakiegoś trywialnego, nienienie. Dzieciątko wybiera wypasiony projekt, trójwymiarowy model serca, cała rodzina buduje szkielet z patyczków, okleja misternie papierem, wewnątrz montuje żaróweczki i inne fiu bździu, serce jak żywe, tu żyła, ówdzie tętnica, przedsionki, komory, wszystko elegancko podświetlone, rodzina pada wykończona o świcie tam, gdzie stała, ale zwleka się jednak, by pomachać na pożegnanie córeńce, gdy ta, dumnie niosąc pracę swoich rodziców oddala się w kierunku szkoły, po czym rodzice dostają ze szkoły zdjęcie - gdyż mają telefon w Orange! Ach! Och! - (na zdjęciu w samym centrum córunia z nie swoją pracą, cała uśmiechnięta, a za nią koleżanki i koledzy z klasy, każde z jakimś serduszkiem wyciętym i złożonym w harmonijkę, albo wyklejonym z kolorowych wycinanek czy namalowanym, niewątpliwie samodzielnie) z podpisem "Gratulacje od nauczycielki".
Nosz fak oraz $%^##@**&@^.
Tak, tak właśnie, brawo, Orange! Tak właśnie, pokażmy, jak pani nauczycielka promuje oszustwo i najwyżej ocenia ewidentnie niesamodzielną pracę uczennicy! Tak, zróbmy reklamę, z której wynika, że w oszustwie nie ma nic złego! A nawet, jeśli nie uznamy, że z tej nauczycielki to smutek i żałość, a nie fachowiec od wychowywania młodzieży, jeśli założymy, że dziewczynka jest po prostu utalentowana i nauczycielka uwierzyła, że zaprezentowany jej model serca przedstawia jej własną pracę, to przecież widzowie wiedzą, że tak nie jest. Ach, jaką fantastyczną lekcję odebrała od swoich rodziców dziewczynka! Ach, ile się dowiedziała! Że nic nie musi, bo mamusia i tatuś wszystko załatwią się dowiedziała. Że ta frajerka, pani, kupi każde łgarstwo i jeszcze pogratuluje, co za idiotka, się dowiedziała. Że ci jeszcze więksi frajerzy, koledzy i koleżanki, którzy ślęczeli nad swoimi pracami sami mogą się co najwyżej zadowolić jakąś tam pochwałą czy wyróżnieniem, ale na pewno nie pierwszym miejscem, co za cieniasy, się dowiedziała.
A potem się dziwimy, że są tacy rodzice, co kiedyś, będąc młodą nauczycielką, przyszli do Królowej Matki* z, excusez, pyskiem. Bo dzieciątko nie dostało szóstki, tylko czwórkę za projekt, a inni dostali szóstki, chociaż ich projekty były i krósze, i artystycznie prostsze. A gdy Królowa Matka uprzejmie wyjaśniła, że już na początku roku szkolnego poinformowała wszystkich swoich uczniów, że za niesamodzielną pracę będzie obniżać oceny, a dla anglisty sprawdzić, czy piątoklasista, który używa w swoim projekcje zdań typu: "I wouldn’t have waited for you so long if I had known that you didn't want to see me" (i nie potrafi ich przetłumaczyć na język ojczysty) wykonał swój projekt samodzielnie, czy tak więcej nie bardzo to tak jak splunąć po prostu, pan rodzic się nadął i zakrzyknął: "Ja tego tak nie zostawię! To się skończy u dyrekcji!", a wówczas Królowa Matka, która co prawda jest przecież, jak wszyscy wiedzą, uroczą i wielce łagodną osobą pełną serdecznych uczuć dla ludzkości i o nieodpartym wdzięku osobistym, po prostu jak elfik polatujący nad kwieciem jest, nieprawdaż, spojrzała na tatusia w sposób, który natychmiast wpędziłby w kompleksy Meduzę, i z właściwą sobie dystynkcją, ciut zaledwie chłodno, powiedziała: "Niestety, nie mogę panu towarzyszyć, ponieważ nie wolno mi zejść z dyżuru, ale pani dyrektor przyjmuje na pierwszym piętrze, pierwsze drzwi na lewo obok biblioteki" (obłok pary uniósł się z jej ust, szron osiadł na kwieciu, tatusiowi ucznia poczerwieniał nos i uszy), a pan zapytał tylko: "Czyli mam rozumieć, że nie zmieni pani tej oceny?", i bardzo się zdziwił, gdy Królowa Matka odpowiedziała: "Oczywiście, że nie" i powróciła do swych obowiązków bez oznak paniki przed natychmiastowym zwolnieniem.
A teraz okazuje się, że on słuszne pretensje miał, bo przecież gdyby było inaczej to by taka szacowna firma jak Orange nie wypuszczała reklamy, w której wzorowa, na oko zamożna, zgodna i kochająca się komórka społeczna, taka, która powinna być wzorem dla nas wszystkich uczy oszukiwać innych swoje dziecko, które nie dość, że nie ponosi odpowiedzialności za swoje zaniedbania, to jeszcze zostaje za swoje oszustwo pochwalone.
No, chyba, że firma Orange robi to źle.
Ale to chyba niemożliwe przecież.
PS. Uwaga, Drogi/-a Pierwszy Raz Będący/-a Tu Czytelniku/-czko! "Będąc młodą nauczycielką przyszedł do mnie rodzic" jest nawiązaniem do skeczy autorstwa Ewy Szumańskiej. Mówię tak tylko na jej cześć. Normalnie mam w miarę dobrze opanowane używanie imiesłowów, chociaż nie wiem, co to jest imiesłów :).