czwartek, 31 marca 2022

Królowa Matka i reklamy po latach

 To jest anioł:

Zrobił go Potomek Starszy wiele lat temu. Szkoła organizowała jakiś konkurs okołoświąteczny, a w dodatku anioł jest symbolem naszego Grodu, wszystko się zatem pięknie składało. Potomek Starszy we wrześniu zaczął był uczęszczać do zerówki i dopiero co skończył sześć lat. Przyszedł do domu płonąc entuzjazmem, przedstawił koncepcję Dzieła i przez następne kilka wieczorów pieczołowicie wyklejał sukienkę Anioła ścinkami gazety, a jego skrzydła - pociętą na paseczki bibułą (bo już namalowanie jakże pogodnie uśmiechniętej twarzy zajęło mu doprawdy minutkę), po czym dumnie zaniósł swoją pracę do szkoły, gdzie została ona powieszona wraz z innymi pracami na szkolnym korytarzu, i na tym jego sukcesy się skończyły.

Nie dostał nawet najostatniejszego wyróżnienia.

I nic dziwnego, że nie dostał, wszak jego praca była totalnie niewidoczna na tle rzeźb naturalnej wielkości z papier-mache, wykonanych przez Zuzankę, klasa 0 B, albo portretów w stylu późnego Leonarda da Vinci, Michał Anioł w tym wieku nie umiałby takich namalować, a tu proszę, Marcinek, klasa I A, potrafił! Że już nie wspomnimy o anielskich twarzach, wyklejanych pieczołowicie miniaturowymi koralikami (Paulinka, klasa 0 C), wizerunku pląsających radośnie aniołów w stylu disneyowskim, precyzyjnie namalowanych na płótnie (Zosia, klasa II B) czy olejnym portrecie a la Caravaggio (Franek, klasa III C). Gdzie tam takiemu wyklejonymi gazetą aniołowi o lekko szajbniętym uśmiechu do tych dzieł sztuki! Nikogo nie powinno dziwić, że nie został zauważony.

Jakiś czas później konkurs na ulubioną postać z bajki organizowało przedszkole Pomponów. Pompony miały cztery lata i pęd do uczestnictwa we wszystkich możliwych konkursach doprawdy atomowy, Królowa Matka, ubogacona wieloletnim doświadczeniem, powiedziała tylko: "Hmmmm...", ale zabronić dzieciątkom nie zabroniła. Dzieciątka dały z siebie po prostu wszystko, namalowały, wykleiły, ubarwiły brokatem, pooklejały plasteliną, zaniosły do przedszkola.

Wszystkie prace konkursowe dostały numerki, nazwiska twórców były utajnione, podobno dlatego, by umożliwić oddawanie głosów na poszczególne Dzieła całkowicie bezstronnie, urna na głosy stanęła na końcu korytarza.

A na początku, z numerem 1, zawisł gigantyczny portret Kubusia Puchatka wykonany z setek, bez przesady, miniaturowych ptaszków origami. Jak się okazało po zakończeniu konkursu, gdy nazwiska twórców zostały ujawnione, wykonany przez czterolatkę. Nieprawdaż. Co prawda głosujący rodzice okazali jakąś przytomność umysłu i czterolatka składająca mierzące centymetr ptaszki origami, po czym wyklejąjąca z nich precyzyjnie portret misia, nie wygrała, ale w finałowej piątce znalazły się jednak portrety Meridy Walecznej z puklami zrobionymi na szydełku czy inne Czerwone Kapturki, wykonane w stylu realizmu szkoły staroniderlandzkiej.

Wszystkie Potomki Królowej Matki całkiem prawidłowo odrobiły lekcję daną im przez życie i przestały brać udział w konkursach plastycznych, Królowa Matka na samo wspomnienie zaczyna warczeć, i na to wchodzi firma Orange, cała na biało i z reklamą, która u Królowej Matki wywołuje gwałtowny wzrost ciśnienia i przebija się nawet przez emocje, których dość sporo jest ostatnio w życiu nas wszystkich, i których natężenie powinno być całkowicie nieprzebijalne.

Oto mamy sielski obrazek, wieczór, mama już drzemie, gdy u wezgłowia jej łoża staje Dziecię. Dzieweczka konkretnie, która, delikatnie ciągnąc Rodzicielkę za rękaw czy tam tykając ją paluszkiem, mówi:

- Mamooo... ja muszę zrobić serce do szkoły.

- Mhm - odpowiada mama półprzytomnie, i tylko ten półsen, w którym jest pogrążona usprawiedliwia to, że nie zgaduje od pierwszego kopa ciągu dalszego wypowiedzi córeczki.

-... na jutro - mówi oto córeczka.

No tak.

Któż z nas tego nie zna, o Czytelniku. Godzina 23.45, "mamo, bo ja zapomniałem, potrzebuję na jutro dwudziestu rolek po papierze toaletowym, czarną kartkę A4 z bloku technicznego, fioletowy brokat i pięć patyczków bambusowych długości dokładnie 15 centymetrów". "Mamo, potrzebuję zielonych spodni i czapki w niebieskie groszki, żółtej koszulki i skarpetek gładkich w dwóch różnych kolorach". "Mamo, zapomniałem ci powiedzieć, potrzebuję ziemniaka, cukinię, kapary, bakłażana i podgotowaną marchewkę, i jeszcze fartuszek, nową deseczkę, niezbyt ostry nóż". A czasem człowiek ma bliźniątka, i to już jest czterdzieści rolek, dwie deseczki i dwie czapeczki w groszki. Na jutro.

Każdy rodzic kiwa zatem ze zrozumieniem głową, a na ekranie pełna mobilizacja, mamusia na nogach, tatuś na nogach, internet (Orange! Ach! Och!) odpalony, na ekranie serca i serduszka, ale dzieciątko nie wybierze sobie przecież jakiegoś trywialnego, nienienie. Dzieciątko wybiera wypasiony projekt, trójwymiarowy model serca, cała rodzina buduje szkielet z patyczków, okleja misternie papierem, wewnątrz montuje żaróweczki i inne fiu bździu, serce jak żywe, tu żyła, ówdzie tętnica, przedsionki, komory, wszystko elegancko podświetlone, rodzina pada wykończona o świcie tam, gdzie stała, ale zwleka się jednak, by pomachać na pożegnanie córeńce, gdy ta, dumnie niosąc pracę swoich rodziców oddala się w kierunku szkoły, po czym rodzice dostają ze szkoły zdjęcie - gdyż mają telefon w Orange! Ach! Och! - (na zdjęciu w samym centrum córunia z nie swoją pracą, cała uśmiechnięta, a za nią koleżanki i koledzy z klasy, każde z jakimś serduszkiem wyciętym i złożonym w harmonijkę, albo wyklejonym z kolorowych wycinanek czy namalowanym, niewątpliwie samodzielnie) z podpisem "Gratulacje od nauczycielki".

Nosz fak oraz $%^##@**&@^.

Tak, tak właśnie, brawo, Orange! Tak właśnie, pokażmy, jak pani nauczycielka promuje oszustwo i najwyżej ocenia ewidentnie niesamodzielną pracę uczennicy! Tak, zróbmy reklamę, z której wynika, że w oszustwie nie ma nic złego! A nawet, jeśli nie uznamy, że z tej nauczycielki to smutek i żałość, a nie fachowiec od wychowywania młodzieży, jeśli założymy, że dziewczynka jest po prostu utalentowana i nauczycielka uwierzyła, że zaprezentowany jej model serca przedstawia jej własną pracę, to przecież widzowie wiedzą, że tak nie jest. Ach, jaką fantastyczną lekcję odebrała od swoich rodziców dziewczynka! Ach, ile się dowiedziała! Że nic nie musi, bo mamusia i tatuś wszystko załatwią się dowiedziała. Że ta frajerka, pani, kupi każde łgarstwo i jeszcze pogratuluje, co za idiotka, się dowiedziała. Że ci jeszcze więksi frajerzy, koledzy i koleżanki, którzy ślęczeli nad swoimi pracami sami mogą się co najwyżej zadowolić jakąś tam pochwałą czy wyróżnieniem, ale na pewno nie pierwszym miejscem, co za cieniasy, się dowiedziała. 

A potem się dziwimy, że są tacy rodzice, co kiedyś, będąc młodą nauczycielką, przyszli do Królowej Matki* z, excusez, pyskiem. Bo dzieciątko nie dostało szóstki, tylko czwórkę za projekt, a inni dostali szóstki, chociaż ich projekty były i krósze, i artystycznie prostsze. A gdy Królowa Matka uprzejmie wyjaśniła, że już na początku roku szkolnego poinformowała wszystkich swoich uczniów, że za niesamodzielną pracę będzie obniżać oceny, a dla anglisty sprawdzić, czy piątoklasista, który używa w swoim projekcje zdań typu: "I wouldn’t have waited for you so long if I had known that you didn't want to see me" (i nie potrafi ich przetłumaczyć na język ojczysty) wykonał swój projekt samodzielnie, czy tak więcej nie bardzo to tak jak splunąć po prostu, pan rodzic się nadął i zakrzyknął: "Ja tego tak nie zostawię! To się skończy u dyrekcji!", a wówczas Królowa Matka, która co prawda jest przecież, jak wszyscy wiedzą, uroczą i wielce łagodną osobą pełną serdecznych uczuć dla ludzkości i o nieodpartym wdzięku osobistym, po prostu jak elfik polatujący nad kwieciem jest, nieprawdaż, spojrzała na tatusia w sposób, który natychmiast wpędziłby w kompleksy Meduzę, i z właściwą sobie dystynkcją, ciut zaledwie chłodno, powiedziała: "Niestety, nie mogę panu towarzyszyć, ponieważ nie wolno mi zejść z dyżuru, ale pani dyrektor przyjmuje na pierwszym piętrze, pierwsze drzwi na lewo obok biblioteki" (obłok pary uniósł się z jej ust, szron osiadł na kwieciu, tatusiowi ucznia poczerwieniał nos i uszy), a pan zapytał tylko: "Czyli mam rozumieć, że nie zmieni pani tej oceny?", i bardzo się zdziwił, gdy Królowa Matka odpowiedziała: "Oczywiście, że nie" i powróciła do swych obowiązków bez oznak paniki przed natychmiastowym zwolnieniem.

A teraz okazuje się, że on słuszne pretensje miał, bo przecież gdyby było inaczej to by taka szacowna firma jak Orange nie wypuszczała reklamy, w której wzorowa, na oko zamożna, zgodna i kochająca się komórka społeczna, taka, która powinna być wzorem dla nas wszystkich uczy oszukiwać innych swoje dziecko, które nie dość, że nie ponosi odpowiedzialności za swoje zaniedbania, to jeszcze zostaje za swoje oszustwo pochwalone.

No, chyba, że firma Orange robi to źle.

Ale to chyba niemożliwe przecież.


PS. Uwaga, Drogi/-a Pierwszy Raz Będący/-a Tu Czytelniku/-czko! "Będąc młodą nauczycielką przyszedł do mnie rodzic" jest nawiązaniem do skeczy autorstwa Ewy Szumańskiej. Mówię tak tylko na jej cześć. Normalnie mam w miarę dobrze opanowane używanie imiesłowów, chociaż nie wiem, co to jest imiesłów :).

wtorek, 29 marca 2022

Post pomimo wszystko (aktualizowany co jakiś czas)

W ten straszny czwartek, 24 lutego, bladym świtem biegałam po domu odziana zaledwie częściowo, usiłując a to nienachalnie zachęcić jednego z Pomponów do spożycia jogurtu, a to zasugerować drugiemu założenie skarpetek do pary, a to ściągnąć z betów protestujących ciut niewyraźnie, by nie rzec bełkotliwie Potomków Starszych, gdy Pan Małżonek otworzył SMS-a przysłanego mu godzinę wcześniej przez kolegę z pracy i powiedział:

- Rosja zaatakowała Ukrainę.

Nie zrozumiałam tego, co powiedział.

- Jak to - zaatakowała? - spytałam, zastygając ze skarpetką czy innym ręcznikiem w dłoni. - Cały kraj?

- Cały kraj. Piotrek mi wysłał informację, że dziś około piątej rano rosyjskie wojska wjechały na Ukrainę - powiedział mój mąż, a ja nie pamiętam, co pomyślałam, pewnie nic, bo głowa zrobiła mi się ciężka jak napełniona kamieniami, a może pamiętam, może pomyślałam to, co powiedziałam.

A powiedziałam bez zastanowienia, za to z niezłomnym przekonaniem, które z kolei pamiętam bardzo dokładnie:

- Oni do końca oszaleli. Chcą podbić Ukrainę? To im się nigdy w życiu nie uda.

W tamtej chwili byłam prawdopodobnie jedyną osobą w Polsce, która tak właśnie myślała (no, może jeszcze Witold Szabłowski, którego profil na FB obserwuję od dawna, ale teraz obserwuję go jeszcze bardziej, jest on bowiem - profil, nie Witold Szabłowski, chociaż Witold Szabłowski może też - bezcennym źródłem niezbędnego w tych czasach optymizmu pomimo wszystko, polecam szczerze). I nie znaczy to, że się nie bałam. Bałam się panicznie. Czwartek spędziłam skulona na fotelu, przy włączonych non stop wiadomościach, płacząc ze strachu, ze współczucia, z bezradności. Kolejne dni spędziłam mocno podobnie, przeczołgując się przez nie w jakimś amoku, z watą w głowie, ze zgrozą pod skórą. Moje poranki zaczynały (i nadal zaczynają) się tak:

I tak też kończyły się moje dni, a jeśli się budziłam (a budziłam się) w środku nocy - to także noce.

Trzeciego dnia wojny ukraińscy Romowie uprowadzili rosyjski czołg.

Tego dnia zaczęłam zbierać memy. I nie tylko memy, ale wpisy z Twittera, nagłówki z prasy, komentarze z Facebooka, zdjęcia robione na ulicach. Wszystko, co sprawiało, że się uśmiechałam. Bo - w pełni świadoma, jak straszna jest wojna, co niesie niewinnym ludziom i jak bardzo jest nieprzewidywalna, pomimo strachu, wciąż obecnego, współczucia i grozy, pomimo poczucia, że to wręcz niestosowne, zbierać memy i się z nich śmiać - czułam, i nadal czuję, że tego potrzebuję. 

Że te memy również są bardzo ważnym aspektem wojny informacyjnej - zresztą śmiech zawsze nim był (tu w głowie gra mi cała masa "zakazanych piosenek", wszystkie naraz), ale teraz zasięgi są jednak zupełnie inne.

I że są dowodem, chociaż troszeczkę, że nie myliłam się rano 24 lutego. Nigdy nie podbiją Ukrainy. To po prostu niemożliwe. To się nigdy nie uda.

Ten był pierwszy:


 A potem poooszło:

Posunięcia Romów budziły nieukrywaną panikę...


a co gorsza, do Romów dołączyła się ochoczo reszta społeczeństwa, wskutek czego czołgów niektórym przybywało...

niektórym ubywało...

a niektóre dostawałyśmy - my, piękne panie - na 8 marca...

Zdarzało się też,  że niektóre usiłowały się ratować z opresji...


Niekiedy ich nadmiar powodował zamieszanie...

        
a niekiedy ich brak utrudniał wykonanie powierzonych przez przełożonych zadań...
 

Czasem zaś uniemożliwiał opowiadanie dowcipów.


Aż wreszcie strona ukraińska postanowiła je spieniężyć, początkowo na rynku lokalnym...


... a potem, co logiczne, na światowym...


... na co władze Ukrainy zareagowały w jedyny właściwy sposób.

 
Tak czy inaczej w temacie czołgów moim najukochańszym memem pozostaje ten (przez ponad tydzień Potomek Starszy przysyłał mi go co rano, żebym uśmiechnęła się choć raz na początek dnia):

A dzięki panu generałowi i jego memicznemu obliczu stałam się - wiem, to więcej niż nietaktowne - wielbicielką memów z jego udziałem.



 





Już z samym memów z panem generałem widać, że są problemy z rosyjską myślą wojskową w tej wojnie...




 

 (to ostatnie jest oryginalnym nagłówkiem z Gazety Wyborczej)

...zwłaszcza, że Ukraińcy nie ułatwiają sprawy...



No i jeszcze te sankcje!
 


 
To znaczy, pardon, nie sankcje.

W dodatku wszędzie plącze się jeszcze ten cały cholerny Zelenski!

 
Na szczęście zawsze można liczyć na sojuszników!

Chociaż... ups...



... bo na swoich niekoniecznie można, przed swoimi to się przedsiębierze przeróżne środki ostrożności...

...nieraz, zdałoby się, nadmierne...


 Na co rynek reaguje z właściwym sobie refleksem.

 
 
A przecież i tak ostrożności nigdy dość...
 



No i jeszcze i wraży Zachód może się wmieszać...


Więc lepiej uprzedzić ruchy przeciw.... eee... sojuszni... eeee... no, ruchy,



wycofać się na z góry upatrzone pozycje...


i przygotowywać się do nadchodzącego święta.


A poza tym:


No i możemy się przy okazji pouczyć języków.





A przede wszystkim i nade wszystko.

Oraz


 

Post będzie aktualizowany.

 

AKTUALIZACJA, 15 kwietnia 2022

Tymczasem w tak zwanym międzyczasie okazało się, że generał Szojgu, mimo wysiłków przełożonych...


... i wbrew licznym, FEJKOWYM, rzecz jasna, informacjom w internecie...

jednak nie popełnił samobójstwa...


 tylko miał (cóż, że ciut nietypowy) zawał, co nas nie dziwi, w końcu ma stresującą pracę.

A skoro już mamy w tle, za generałem Szojgu, mojego ulubieńca, to żal byłoby nie rzucić ciekawostką, że w Zagranicznych Internetach nosi (no, nasza) on nazwisko Smirnoff, tyz piknie!

Pozwalając sobie pozostać jednak przy swojskim, dobrze znanym Denaturovie popodziwiajmy jego błyskotliwą myśl militarno-techniczną...

 ...choć niekoniecznie wywołującą entuzjazm Słońca Narodów, Ukochanego Przywódcy,


który to przywódca, choć przecież nie pozbawiony poczucia humoru...


 chciałby w końcu usłyszeć o jakich sukcesach...

a tu upsik.


Szef zresztą też oddaje się w zaciszu swego gabinetu rozważaniom taktycznym...



 i nawet wdraża twórcze rozwiązania...


 które, niestety, nie zawsze docierają do tych, do których dotrzeć powinny...


a wystarczyłoby odbyć jedną, krótką rozmowę telefoniczną (i wielka szkoda, że nie została ona odbyta!).

No a poza tym, jest, jak jest.

Zelenski wciąż się plącze tu i ówdzie...


Ukraińcy są niepoprawnie konsumpcyjnie nastawieni do życia...

 

(chociaż nie bezgranicznie jednak)...

a Rosja - niezrozumiana przez świat.


W dodatku Ukraińcy najwyraźniej wzięli sobie do serca te niewinne (w zamyśle) żarciki dotyczące traktorów działających na morzu...

 



i rzeczywiście zaczęli działać na morzu, chociaż niekoniecznie z użyciem traktorów (aczkolwiek kto ich tam wie...), kontynuując Operację Ctrl+Z...


wskutek której Duma i Radość floty rosyjskiej przeszła w tryb podwodny...

lub też, cytując klasyka, udała się była tam, gdzie klasyk ją wysłał...

prowokując serię niewybrednych, nie bójmy się tego słowa, żartów.


 A przecież można rzecz ująć zupełnie inaczej!



Przekazać złe wieści w krzepiący, pogodny sposób!

 

Tak, jak to tylko generał Denaturow potrafi.

Zwłaszcza, że przecież...


I tylko Ukraińcy muszą zaktualizować znaczki, które dopiero co wypuścili.

Ciąg dalszy (niestety, bo wolałabym nie), niewątpliwie nastąpi.


AKTUALIZACJA, 27 kwietnia 2022

Zatonięcie krążownika Moskwa nadal wywołuje przeróżne reakcje, od tych oficjalnych, dla rosyjskiego odbiorcy...


 
 

poprzez kojące nerwy, zupełnie jak śpiew wielorybów i szum deszczu w lesie...


i zapewniającą młodzieży niewinną rozrywkę...


 po tę angażującą we wszystko znienawidzone ukraińskie traktory.


 

(te podłe traktor zresztą pchają się wszędzie, dosłownie wszędzie!)

 

 


Nastąpiło też rozwinięcie wątku o bratnich słowiańskich narodach oraz nieuniknionych skojarzeniach z dziełami kinematografii światowej...


 ale prawda jest taka, że Moskvy nie ma i nigdy nie było!

 

Za to Czernobajewka jest. Słyszeliście o Czernobajewce? Jest tam lotnisko, które rosyjscy najeźdźcy wykorzystują do bazowania stanowisk dowodzenia i samolotów, a Ukraińcy używają do zdejomowania kolejnych rosyjskich generałów i niszczenia sprzętu. Od lutego do końca marca ataków na Czernobajewkę było osiem, a zdjętych generałów - pięciu, potem przestałam liczyć, za to Ukraińcy rozciągnęli Czernonajewkę na sporą część Ukrainy.


 I właśnie dlatego...

 

 i wojna... to znaczy, nie wojna, nie wojna!... 


potrwa, no, chyba, że...


 Na za kończenie nieco generała Denaturowa, bo czymże bez niego byłaby jakakolwiek aktualizacja :D ?


 

W dodatku z polskim akcentem :D!

Ciąg dalszy nastąpi, no bo wszak zaszło ostatnio w różnych punktach Matuszki Rassija parę nieprzewidzianych okoliczności...


 Stay tuned!