Wieczny, wieczny jazgot, przekrzykiwanie się, ani minuty ciszy. Wieczorem w uszach dosłownie brzęczy, głowa wydaje się jak balon, spuchnięta do nadnaturalnych rozmiarów.
Wykasowane pół artykułu w komputerze, bo przecież tak fajnie wali się maskotką w klawiaturę i okolice (a artykuł Królowa Matka pisze niańcząc przynajmniej jedno Dziecię na kolanach, jakże by inaczej).
Ryk, bo on uderzył, bo nie dał pograć, bo upadłem, bo kot mnie drapnął, bo zabrał mi kredkę, bo tak, bo nie, bo tak sobie.
Beznadziejne powtarzanie: "Nie jeździj samochodzikiem po stole, bo wreszcie trafisz w kubek. Nie jeździj samochodzikiem po stole, bo wreszcie trafisz w kubek. Nie jeź...", zrywanie się z treściwym okrzykiem na ustach i wycieranie tego, co wylało się z kubka, zanim zdąży dosięgnąć komputera, książek Starszego, własnych, notatek, rysunków, robótek, zanim zdąży utworzyć pod stołem gigantyczna kałużę.
Układanie po raz tysięczny książek z rozpaczliwą świadomością, że za kwadrans zostaną one po raz tysiąc pierwszy rozrzucone po pokoju.
Bieganie za Pomponami w nadziei, że wydrze im się z rąk kredki, nim pomalują nimi krzesła/ ściany/ podłogę/ stół (Starsze nie malowały po niczym co nie było papierem, jakim cudem te Młodsze tak się wyrodziły?!).
Zaliczenie spektakularnej załamki, gdy wizja sielskiego posiłku o poranku
ociupinkę mija się z rzeczywistością.
Kiedy wszystkie wymienione wyżej rzeczy (plus jeszcze parędziesiąt innych, które Królowa Matka wyparła) sprawiają, że... eee... irytacja wzrasta do poziomu grożącego popełnieniem samobójstwa rozszerzonego, albo przynajmniej dzieciobójstwa przy użyciu wszystkich dostępnych narzędzi (młotek marki Fisher Price, zestaw noży kuchennych, skakanki, piłeczki kauczukowe, gołe ręce), Królowa Matka ściąga z półki to:
i czyta, a jej świat odzyskuje (baaaardzo powolutku...) właściwe proporcje.
Bena Eltona zna większość wielbicieli brytyjskiego humoru, nawet jeśli o tym nie wie, jest on bowiem scenarzystą m.in. serialu "Czarna żmija" (tego samego, w którym powszechnie obecnie uwielbiany Hugh Laurie robił za głupawego arystokratę) oraz "Cienkiej niebieskiej linii", a jak ktoś pamięta "Wiele hałasu o nic" w reżyserii Kennetha Branagha to mógł go nawet ujrzeć na własne oczy, czającego się za plecami Michaela Keatona oraz widowiskowo poniewieranego przez tegoż.
Dla Królowej Matki jednakże Ben Elton pozostaje przede wszystkim pisarzem, którego wszystkie książki są warte przeczytania (chociaż trafiła na niego dzieki "Wiele hałasu o nic" właśnie i to pozostaje jeszcze jednym powodem, dla którego tak lubi ten film :)).
Ale tylko "Nie do pojęcia" ma wartość terapeutyczną.
Oto jest sobie w tej książeczce ona - Lucy i on - Sam, stare, dobre małżeństwo z dziesięcioletnim stażem. Ona pracuje w agencji aktorskiej, organizując castingi do ról i zajmując się tą mniej ekscytującą częścią pracy związanej z produkcją filmu, on jest redaktorem odpowiedzialnym za rozrywkę w BBC oraz marzy o napisaniu powieści. Albo scenariusza filmowego. Albo skrzącego się dowcipem serialu telewizyjnego. W zasadzie o napisaniu czegokolwiek - oprócz tego, co akurat, zdaniem jego żony, pisać powinien.
A powinien pisać dziennik.
Albowiem przede wszystkim para głównych bohaterów jest bezdzietna - i poznajemy ich w momencie, gdy ta bezdzietność jest już "nade wszystko", gdy dochodzą do tego etapu, że o niczym innym się nie mówi, nie myśli i niczego się tak bardzo nie chce, jak tego dziecka, które nie nadchodzi.
Ona szaleje bardziej (wpis po wizycie u przyjaciół, którzy właśnie zostali rodzicami: "Było tak uroczo, to chłopczyk, absolutnie prześliczny. Ma bujną czarna czuprynkę i jest bardzo tłusty w taki uroczy, dziecinny sposób. Nie mogłam się oderwać od jego maleńkich paluszków, nigdy nie mogę i to dotyczy każdego noworodka. Po prostu cudowny"). Szybciej dojrzewa do myśli, że być może będą musieli zdać się na pomoc medycyny, ale wcześniej wypróbowuje wszystko. Od aromaterapii po medytację, od ograniczania pożycia seksualnego do dni płodnych po uprawianie seksu w każdej możliwej chwili, bo przecież nikt tak na sto procent nie jest w stanie ustalić dokładnego momentu owulacji. Desperacko próbuje ziół i kąpieli aromatycznych, wizualizacji i seksu na szczycie Primrose Hill (tak, tym w Regent's Park w Londynie) przy pełni księżyca. Pisanie dziennika też jest częścią planu. Sposobem, by oboje dotarli do swojego wewnętrznego "ja", do wszelkich blokowanych uczuć i, oczywiście, w ten sposób rozpoczęli proces ich odblokowywania.
On, tak, owszem, chce dziecka, ale do obsesji mu daleko (jego wpis po tej samej wizycie u tych samych przyjaciół: "Miałem nadzieję, ze widok młodej Śliweczki (...) trochę zniechęci Lucy i uzmysłowi jej, jak ogromne ryzyko wiąże się z procesem rozmnażania. I że jej przypomni, że na każdą Shirley Temple przypada jakiś Cuthbert. Myśl o konieczności patrzenia w te wykrzywione, rozdziawione, wrzeszczące bezzębne usta pięć razy w ciągu jednej nocy powinna, moim zdaniem, wywołać u każdej kobiety odruch sięgnięcia po prezerwatywę. (...) Szczerze powiedziawszy, zaczynam widzieć króla Heroda w zupełnie nowym świetle"). Może dlatego, że jego zegar biologiczny nie tyka tak ogłuszająco, czas jest przecież w tym przypadku dla mężczyzn znacznie łaskawszy. Może nie szaleją w nim hormony. Może jest coś, czego pragnie bardziej. Ale godzi się na wszystko, bo kocha swoją żonę, więc robi jej te masaże, znosi zapach wymieszanych aromatów różnych ziół unoszący się w ich domu, nie pije alkoholu, uprawia seks zgodnie z grafikiem. I pisze dziennik.
Ona Królową Matkę denerwuje. Jej sposób mówienia jest nazbyt afektowany, ona sama zbyt a w dodatku przypomina Królowej Matce jedną jej znajomą, też skłonną do ćwierkania i wyrażająca się w sposób przesadny i egzaltowany. Ale mimo tego, mimo tej irytacji, z każdą stroną narasta w Królowej Matce współczucie. Wszechogarniające współczucie, które w finale niemal rozsadza jej serce.
Jego Królowa Matka rozumie lepiej. Może dlatego, że zawsze była mężczyzną, jeśli chodzi o reakcje na maleńkie dzidziusie ;). A może dlatego, że jej zachodzenie w ciążę przychodzi tak śmiesznie łatwo, rodzi w piętnaście minut i potrafi powić dwa prawie czterokilogramowe bliźnięta, przenosiwszy je przedtem.
Ale nade wszystko Królowa Matka zaczyna podczas lektury... doceniać. Ten jazgot też, ten ciągły ruch w domu, to gadanie jeden przez drugiego. Nawet zmęczenie. I to, że nie jest wyspana od ośmiu lat.
Kojarzysz, drogi Czytelniku, brytyjskie filmy czy książki, jakże licznie opowiadające o trudnych sprawach w taki sposób, że się w ich trakcie śmiejemy? A przecież nigdy nie zapominamy, że dotyczą ważnej rzeczy, zawsze mamy w tyle głowy tę świadomość, że oto patrzymy na dramat, nieistotne, jak zabawnie opowiedziany. I ten dramat nie jest wyśmiany, przerobiony na groteskę, nie staje się slapstikiem ani zbiorem gagów. I bez względu na to, jak bardzo się śmiejemy, do samego końca mamy świadomość, że obcujemy z dramatem. Na tym właśnie, zdaniem Królowej Matki, polega szczególny geniusz brytyjskich komedii.
"Nie do pojęcia" jest klasycznym przykładem powieści w tym właśnie stylu.
Królowa Matka pamięta, jak po narodzinach Potomka Starszego przesiadywała na forum dla mam wcześniaków, nie udzielając się, tylko czytając, i jedna z mam napisała innej: "Nie martw się, nie martw, jeszcze nie raz na niego hukniesz!", a Królowa Matka pokiwała tylko głową, bo już dobrze wiedziała, co ta mama miała na myśli, pamietała, jak się urodzil Potomek Starszy, taki maleńki, taki bezbronny, jak jego życie wisiało na włosku, i jak przez wszystkie te spędzone przy inkubatorze chwile przysięgała sobie, że nigdy, nigdy na niego nie krzyknie, będzie nosić na rękach i spać z nim, zawsze będzie miała dla niego czas, nigdy go nie odsunie, nie każe być cicho, nigdy nic nie będzie ważniejsze niż on. Nie sposób wtedy uwierzyć, że nadejdzie chwila, gdy się swoje dziecko odsunie ze zniecierpliwieniem, każe się czymś zająć, bo przeszkadza, że się będzie zbyt zmęczonym, by się z nim bawić i zbyt wyczerpanym, by odpowiadać na jego dwusetne pytanie zadane w ciągu godziny.
A potem zagarnia człowieka życie i jednak czasem jest się zbyt zmęczonym, czasem zniecierpliwionym, czasem ma się dość wrzasków, kłótni, odpowiadania na niekończące się serie pytań, rozstrzygania sporów, pilnowania odrabiania lekcji. I zapomina się. Zapomina się, że przecież miało się zawsze... miało się nigdy...
Królowa Matka tego nie wie na pewno, ale podejrzewa, że tak samo zapomina się, jak się walczyło o poczęcie. O donoszenie ciąży. O dobry poród. O zdrowie dziecka. Gdy wszystko zaczyna się układać, gdy wszystko wraca do normalności, zapomina się.
Książki takie, jak "Nie do pojęcia" - przypominają.
Że się miało szczęście. Że się nam udało. Że inni oddaliby wszystko za to, co dla nas jest normalną, męczącą, nużącą rzeczywistością. Że marzą o tym, co dla nas jest tak oczywiste, że nie poświęcamy temu nawet jednej myśli. Że dawno przestaliśmy być wdzięczni za coś, co nam się w żaden sposób nie należy bardziej, niż innym ludziom.
Którzy tego nie mają.
A my tak.
My mamy.
A dla tych, którzy uważają, że książka kończy się poczęciem/powiciem dzidziusia albo też spektakularną klęską w temacie poczęcia/powicia dzidziusia Autor przygotował zapierajacy dech w piersiach, zaskakujący i kompletnie nieprzewidywalny finał.
Idealna lektura* - dla wszystkich, ale chyba najbardziej dla mam :).
W Dniu (Zmęczonej) Matki :))).
PS. Jak i pozostałe książki tego Autora, Królowa Matka poleca wszystkie bez wyjątku!