Zapada wieczór, duszny wieczór po dusznym dniu, ale mimo zmroku
nie robi się ani odrobinę chłodniej. Słabe powiewy wiatru zamiast
choćby śladowego orzeźwienia przynoszą jedynie stęchły zapach
znad rzeki. Niebo rozświetla na zachodzie brudnoróżowa łuna, a w
wieczornej ciszy, która powoli ogarnia świat, wyraźnie słychać
jedynie brzęczenie łańcucha na posadzce...
Chwila.
Jakiego, do cholery, łańcucha?!
Królowa Matka unosi głowę.
Leży we własnej sypialni, lampka rozprasza mrok, ani stęchły,
ani żaden inny zapach znad rzeki nie dociera do Domu w Dziczy choćby
dlatego, że okna są szczelnie zamknięte. Jak zawsze, gdy Ukochane
Potomki śpią - a właśnie śpią - w Domu w Dziczy zapada
błogosławiona, nie zakłócana niczym (a już na pewno nie brzękiem
łańcucha) cisza. Jaki zresztą łańcuch mógłby tu brzęczeć,
Królowa Matka nie posiada podobnego sprzętu na wyposażeniu, musiało
jej się coś przesłyszeć, zapomnijmy o tym i powróćmy lepiej do
książki, nim padniemy w nią twarzą za najdalej kwadrans, jak to
się dzieje codziennie.
Zmotywowana uświadomieniem sobie
znanych jej, zdałoby się, od podszewki faktów Królowa Matka
powraca do lektury.
Wilgotne powietrze osiada na twarzy i
ma się wrażenie, że oddycha się wodą, w widmowym zmroku
zacierają się kontury wszystkiego, na szczęście można poruszać
się po omacku, jeśli wie się na wyrywki, co się gdzie znajduje w
najbliższej okolicy, a już na pewno nie zbłądzi się idąc za
dźwiękiem łańcucha, który...
JAKIEGO, DO CHOLERY, ŁAŃCUCHA?!
...
I tak właśnie, Kochani Czytelnicy,
wyglądała każda wizyta Królowej Matki w Camorrze.
W świecie "Kłamstw Locke'a Lamory".
Camorra.
Miasto-Państwo. Wyspy i wysepki
połączone siecią mostów i kładek, słony wiatr od morza, dźwięk
chlupoczącej, kotłującej się, rozbijającej o ściany kanałów
wody, statki, stateczki, łodzie. Dzielnice niewyobrażalnej nędzy,
wymarłe po każdej, cyklicznie nawiedzającej miasto zarazie, po
której w opustoszałych domach biedoty zostaje jedynie rzesza sierot, łakomy kąsek dla łowców
niewolników i handlarzy żywym towarem. Ubogie, byle jak sklecone
domy, zmywane przez morze przy każdym sztormie, wąskie uliczki, w
które lepiej nie zapuszczać się bez obstawy, karczmy i zajazdy, w
których ubija się małe i większe niezupełnie legalne interesy.
Pośrodku miasta – pięć wież,
majestatycznych, olbrzymich, pięknych. Zbudowanych ze staroszkła –
tajemniczej, niezniszczalnej substancji, tworzonej przez jeszcze
bardziej tajemnicze plemię Eldrenów, legendarnych, na pół już
baśniowych założycieli i budowniczych Camorry. Centrum miasta,
miejsce, gdzie żyją arystokraci, wiszące ogrody, wyrafinowane
spotkania, bale i przyjęcia, subtelnie iluminowany alchemicznym
światłem przepych równie niewyobrażalny jak nędza leżących u
stóp Wież lepianek.
A pod ziemią... no, może nie
dosłownie pod ziemią, ale w cieniu, tajemniczo, nielegalnie –
inny świat. Świat przestępców, łotrów spod ciemnej gwiazdy i morderców,
wykwalifikowanych zabójców i wysoce wykształconych w swoim fachu
złodziei związanych tajemnym Paktem, którego złamanie karze się
śmiercią, świat dzierżony żelazną pięścią przez Vencarlo
Barsaviego, capo di tutti capi, który usunął wszystkich
poprzednich (oraz współrządzacych) capi ze swej drogi i obecnie
ma monopol na władzę w podziemnym świecie Camorry.
Częścią tego świata są Niecni
Dżentelmeni, grupa sierot przygarniętych przez Ojca Łańcucha,
który wziął na siebie niewdzięczne zadanie zrobienia z tej żałosnej zbieraniny godnych szacunku złodziei. Bracia Sanza, bliźnięta,
radośni, czerpiący z przyjemności życia garściami (nieistotne, czy byłaby to
wizyta w zamtuzie, przygotowanie wykwintnego posiłku czy skok na
bank), pozostawiający innym wysiłek intelektualny, nastoletni Pędrak, dopiero
pobierający - acz z dużym zapałem - lekcje złodziejskiego fachu, Jean Tennant, potomek
zamożnej, kupieckiej rodziny, wielki, łagodny, misiowaty, w
okularach – to na pierwszy rzut oka, świetnie wyszkolony w
szermierce, mistrz walki na pięści, oczytany, inteligentny oraz z
maszyną liczącą w mózgu – to na drugi.
No i Locke Lamora.
Drobniutki, chudziutki, wręcz
cherlawy, niski chłopiec, który pewnego dnia wyłonił się wraz z
dziesiątkami innych sierot z najbiedniejszej camorryjskiej
dzielnicy, spustoszonej przez kolejną zarazę. Miał więcej
szczęścia niż te dzieci, które trafiły na statki handlarzy niewolników,
i niż te, które utworzyły gangi, kradnące dla paru groszy albo
czegoś do jedzenia, każdego dnia ryzykując powieszenie, i nawet
niż te, które wziął pod swoje skrzydła Złodziejmistrz, opiekun grup
dzieci-złodziejaszków, którym zapewnił dach nad głową, posiłek i
jakie-takie bezpieczeństwo w zamian za złodziejskie łupy.
Miał też więcej niż te dzieci
talentu.
Locke Lamora jest złodziejem. Ale nie
jakimś tam złodziejaszkiem, obcinającym sakiewki nie dość
ostrożnym mieszczanom czy też okradającym kupieckie kramy, ale Złodziejem przez duże „Zet”, Złodziejem przez „Zet” wielkie,
ozdobne i inkrustowane drogimi kamieniami, Złodziejem-Artystą,
potrafiącym w razie potrzeby przedzierzgnąć się w kupca, żebraka
lub kapłana dowolnej religii, stać się cudzoziemcem mówiącym
płynnie w jakiś lokalnym dialekcie lub arystokratą, biegle
posługującym się dwudziestoma rodzajami sztućców oraz wprawnie i z wdziękiem tańczącym
menuety i inne galiardy z figurami. Jest Złodziejem, który odebrał
staranne i wszechstronne wykształcenie w kierunku bycia najlepszym
złodziejem, jakiego nosiła Matka Ziemia, a w dodatku posiada
szczególne po temu predyspozycje, wybitny talent oraz wysokiej klasy
inteligencję. Mały czy nie, drobny i niewysoki czy nie, staje się
głową grupy Niecnych Dżentelmenów, okradając tylko najbogatszych,
tylko najbogatsi bowiem dysponują majątkiem zdolnym apetyty
wspomnianych Dżentelmenów zaspokoić.
Poznajemy ich (Dżentelmenów, nie majętnych arystokratów, że Królowa Matka uściśli) właśnie w chwili gdy
Locke wpada na pomysł oskubania do ostatniego miedziaka jednego z
najbogatszych mieszkańców Camorry i – choć początkowo
realizacja niezwykle zuchwałego pomysłu idzie dobrze – na drodze
Locke’a i jego gangu stają niespodziewane przeszkody, nieoczekiwane wydarzenia i niezwykle
trudni przeciwnicy...
Nigdy, z całą mocą podkreśla
Królowa Matka, NIGDY nie przeczytała ona książki tak plastycznie
napisanej, że właściwiej byłoby powiedzieć – namalowanej. Czytała napisane wspaniale, czytała napisane tak, że film z nich
wyświetlał jej się w głowie, czytała wzruszające, poruszające,
działające na zmysły, opisane starannie, z precyzyjnie wykreowanym
albo opisanym światem, różne czytała, ale takiej – nigdy. Z
tego właśnie powodu staje ona okoniem wobec 90 procent pozytywnych
(istnienia negatywnych nie przyjmuje do wiadomości) recenzji
opisujących udręki obcowania z pierwszymi stoma (z 556 :)) stronami
powieści. Królowa Matka nie odnotowała żadnych trudności, żadnych
udręk, żadnych kłopotów. Od pierwszej chwili, od pierwszej
strony, a wręcz od pierwszego zdania wślizgnęła się w świat
Camorry dokładnie tak, jak zostało to opisane na początku tego
posta.
Przy każdym powrocie do lektury (a
czytała wszędzie i wszędzie tę cegłę ze sobą targała) wpadała
w powieściowy świat tak, że dziwiła się, że nie słyszała przy
tym chlupnięcia. Siedziała w autobusie, wyciągała książkę,
otwierała ją, chlup! Szła ciemnymi, ciasnymi uliczkami, oblewała
się potem pod kapłańską szatą, ukrywała twarz pod kapturem,
podnosiła wzrok, autobus zakręcał pośród kolorowych bloków
wyzłoconych słońcem, między krzewami pokrytymi świeżą zielenią,
na kryształowo czystym niebie nie było ani jednej chmury, Królowa
Matka opuszczała wzrok, chlup!... ręce jej omdlewały od ciężaru
wózka, który ciągnęła za sobą, wózek terkotał i podskakiwał
na kocich łbach, rzemienie wrzynały się w ręce, kolejny skręt
autobusu, wynurzamy się z ciemnego, dusznego świata, haust świeżego
powietrza, słońce aż razi po wyjściu z tej ciemności, no, ale
trzeba wysiadać...
I tak przez całe trzy części - i
tak, recenzji mówiących o tym, że dwie kolejne części nie
trzymają poziomu pierwszej Królowa Matka też nie przyjmuje do
wiadomości. Jej tam wszystkie trzymały, nie wyklucza, że przez to
wrażenie nurkowania w świat wykreowany, którego Królowa Matka
doznawała przy lekturze całej trylogii, bez wyjątku.
Nazwanie tego wrażenia „wyświetlaniem
filmu w głowie” byłoby skandalicznym niedomówieniem, to nie był
żaden film, to było wręcz fizyczne doznanie smaków, zapachów,
dźwięków i obrazów, i przyzna się Królowa Matka, że aż nie
chce, żeby „Kłamstwa Locke'a Lamory” sfilmowano, bo wie, że
żaden film nie dorówna jej wrażeniom z lektury (nie, żeby
dywagacji na temat obsady w Domu w Dziczy nie czyniono, bo owszem, czyniono, dyskutowano, guglowano, a nawe się zażarcie kłócono, i od razu
napisze Królowa Matka, narażając się licznym wielbicielkom
niż.wym., że
obsadzenie duetu Locke/Tennant duetem Hiddleston/Hemsworth uważa
Królowa Matka za prostackie pójście na łatwiznę).
Oczywiście
namalowanie słowami świata Niecnych Dżentelmenów nie jest jedyną
zaletą tych powieści. Poza tym, że jest to świat odmalowany nadzwyczaj plastycznie i nadzwyczaj dokładnie – śmierć jest w nim śmiercią, brud – brudem,
okrucieństwo – okrucieństwem, bez ozdóbek i niedomówień –
jest on także niezwykle dopracowany, do szczegółu, bohaterowie –
wiarygodni i "lubialni", choć przecież mowa o przestępcach, z jakimi nikt z nas nie chciałby się spotkać (chociaż, z drugiej strony, jaki procent czytelników Scotta Lyncha należy do bogatej arystokracji, grupy, która mogłaby się czuć zagrożona przez Niecnych Dżentelmenów jak doba długa? ;)).
No i ten język!!!
Te dialogi!!! Królowa Matka dosłownie umierała z rozkoszy co
stronę, kocha bowiem ludzi, których język słucha jak pies
ukochanego pana, a Scottowi Lynchowi język jest posłuszny jak mało
komu. Te żonglerki słowne, to zróżnicowanie bohaterów pod
względem języka, te wulgaryzmy tam, gdzie powinno być wulgarnie,
elegancja tam, gdzie powinno być elegancko, a dwuznaczność i dyplomacja tam, gdzie
powinno się umiejętnie żonglować słowami.
„ - Nikoros
zwróci ci koszty z funduszy partyjnych.
- Ja... -
zaczął Nikoros.
- Nikorosie,
dziś po południu twoim zadaniem jest kwitować słowem „tak”
wszystko, co padnie z moich ust. Im dłużej będziesz to ćwiczył,
tym szybciej stanie się to gładkim, mechanicznym odruchem, nie
zostawiajacym ci czasu na bolesne rozmyślania. Możesz to dla mnie
potrenować?
- Tak.
- Masz
wrodzony talent”.
Królowa Matka
(która akurat była świeżo po lekturze „Nie oddam dzieci”
Kasieńki Michalak) usiłowała sobie wyobrazić, jak AłtorKasia
opisałaby faceta - bohatera, rzecz jasna, pozytywnego z kościami - wywierającego nacisk na opornego podwładnego, i
wyszło jej mniej więcej coś takiego: „- Słuchaj, s...synu –
warknął Michał, przypierając tchórzliwie strzelającego na boki oczami
Pawła do ściany swoim muskularnym ramieniem. - Pamiętaj, kto ci,
gnoju, płaci. Jak mówię, co robić, to odpowiadasz „tak”i
zastanawiasz się, czy robisz to dość szybko. Zrozumiałeś,
cholerny bydlaku?”. Podesłałaby jej Królowa Matka próbkę,
jak to powinno wyglądać, ale doszła do wniosku, że nie ma sensu
rzucać przed niektóre stopy brylantów wielkości strusich jaj...
Chodziła Królowa
Matka obok tego Lamory'ego jak pies koło jeża (albo wręcz jeżozwierza), niby chciała (bo
ktoś polecał, bo obiło się o uszy, bo w przyjacielskiej rozmowie
dwóch osób, których ocenom literackim Królowa Matka ufa pojawiła
się trylogia Lyncha, zdobna w gejzery zachwytów), a niby nie (bo,
jak się po pewnym czasie okazało, Niecni Dżentelmeni pomylili jej się z filmem
„Liga Nadzwyczajnych Dżentelmenów”, do którego to dzieła
filmowego Królowa Matka dokonała podejścia dwa razy, i tyleż razy
zasnęła w trakcie projekcji, więc co to będzie przy książce, myślała), a w dodatku Królowa Matka ma problem
z fantastyką.
Królewskomatczyny
problem z fantastyką polega na tym, że – jeśli natrafi na coś
naprawdę dobrego – nie potrafi uwolnić się z wyobrażonego
świata. Nie ma zazwyczaj problemów z przeżyciem żałoby po
ukończonych nawet najlepszych powieściach, których akcja rozgrywa się
w świecie rzeczywistym. Może to być wiek XII, VII albo III p.n.e.,
nie robi, byle świat był realny, a bohaterami byli zwykli, normalni, chodzący po ziemi i nie potrafiący się teleportować (ani w ogóle robić niczego niezwykłego)
ludzie. Do pewnego momentu zresztą Królowa Matka odczytywała
„Kłamstwa...” jako powieść jak najbardziej realistyczną, do
tego stopnia, że zirytowały ją i wytrąciły z rytmu pojawiające
się elementy magiczne, jak alchemiczne światło, staroszkło czy
Sokolnik wraz z jego mrocznymi umiejętnościami. Do dziś zresztą uważa, że „Kłamstwa...” mylnie szufladkuje się
wyłącznie jako powieść fantasy, bo tak naprawdę książka ta
może uchodzić zarówno za powieść łotrzykowską, albo z gatunku
płaszcza i szpady, thriller, albo i kryminał, zaś elementów "nie-z-tej-ziemi" jest w niej przyjemnie mało.
Ale gdy już coś w głowie Królowej
Matki oswoi myśl, że polubiła fantasy – choćby i łotrzykowskie
fantasy – Królowa Matka przywiązuje się do stworzonego świata na amen.
I koniec. Zaczyna porównywać. I wszystko przeczytane "potem" jest gorsze. Wszystko
jest nieprawdziwe. Do wszystkiego innego przekonuje się z
najwyższym trudem. Skutek jest taki, że Królowa Matka ma na swojej
Liście Ksiąg Przeczytanych zaledwie parę pozycji fantasy (ma też
kilka, które uchodzą za fantasy wśród znawców tematu, których
to znawców opinii Królowa Matka nie podziela, ale to insza inszość
:)).
Za to wszystkie, które ma, kocha.
I jest świadoma, że do następnej
pozycji tego gatunku musi dojrzeć, dorosnąć oraz uklepać emocje.
Co potrwa. Może i kilka lat.
Ale nie szkodzi.
Na razie Królowa Matka wraca do
Camorry.
Chlup - i zanurza się z głową.
I czeka na czwartą część :).