niedziela, 8 września 2024

"Piętno" Przemysław Piotrowski

Po "Piętno" Przemysława Piotrowskiego sięgnęłam, albowiem.... tak! Po pierwsze - pasowało mi do wyzwania czytelniczego (od razu zaznaczę, że kategoria "Książka z brzydką okładką" to moja najmniej ulubiona kategoria, trochę dlatego, że szczerze uważam, że nie to ładne, co jest ładne, tylko co się komu podoba, trochę dlatego, że kategorie oparte na subiektywnym odbiorze są trudne z definicji, a w tym wypadku dlatego, że to jest dobra okładka. Rzucająca się w oczy i bardzo dobrze dopasowana do treści. Po prostu nie chciałabym jej widzieć na swoim nocnym stoliku w charakterze pierwszej rzeczy, na której spoczywa mój wzrok po przebudzeniu i  cieszyłam się, że czytam tę książkę na czytniku), po drugie zaś - podjęłam się ambitnego zadania przeczytania jakiejś pozycji pióra wszystkich tych autorów, których reklamy rzucają się na mnie na fejsbuczku. Widzę, Szanowne Państwo, bestsellera? Biere, czytam i daję wyraz opinii, czy ten bestseller mnie podszedł, czy też wręcz przeciwpołożnie, a Państwo macie uciechie z czytania moich wynurzeń, taką mam koncepcję!

 

A zatem, "Piętno" Przemysława Piotrowskiego wraz z jego bohaterem, Igorem Brudnym.

Zaczyna się mocno – Igor Brudny, twardy, warszawski glina, który nie lubi wracać do swojej przeszłości, umiejętnie ukrywając ją przed absolutnie wszystkimi tym razem może jednak będzie zmuszony do niej wrócić, przeszłość bowiem najwyraźniej się o niego upomniała. W Zielonej Górze mężczyzna bliźniaczo podobny do Brudnego jest poszukiwany w sprawie wyjątkowo brutalnego morderstwa. Dla komisarza odkrycie faktu, że prawdopodobny morderca jest - być może - jego bratem bliźniakiem czyni sprawę od początku nie tylko odrażającą ze względu na brutalność zbrodni, ale i osobistą, wymierzoną w konkretne osoby. Igor Brudny przybywa więc do Zielonej Góry i towarzyszy dochodzeniu w nieco niejasnym charakterze (doradcy? konsultanta?), stopniowo coraz bardziej się w nie angażując. Pozornie dowody świadczą przeciwko niemu, jednak na szczęście dla Brudnego dla prowadzącego śledztwo miejscowego, doświadczonego inspektora, Romualda Czarneckiego, nie jest to takie oczywiste, choć z drugiej strony Czarnecki jest przekonany, że komisarz może okazać się kluczem do złapania sprawcy. 

Ale czy może mu zaufać?

Jak bardzo "Piętno" jest powieścią z serii "tak, ale...", to nawet wy nie!

Gdybym miała ocenić jedynie pierwszą część tej książki powiedziałabym , że to może nie zaraz, że wybitny, ale całkiem niezły i trzymający w napięciu thriller. Leci się przezeń szybko, połykając strony, bo bardzo chce się dowiedzieć, jak się ta dziwaczna sprawa rozwiąże, język autora jest poprawny, choć nie wolny od potknięć (mój ulubiony problem z podmiotami jest tu jak najbardziej obecny: "Dodatkowo worek był w tym miejscu mokry i przylepiał się do ciała. Musiał krwawić, i to mocno"), zdarzają się niezręczne sformułowania ("Z rogu dochodził dźwięk palców namiętnie stukających w klawiaturę") i uparte używanie "zgrzytania zębami" w miejsce "szczękania zębami", plus autor ma kilka ulubionych zwrotów, które namiętnie powtarza ("twarz przypominająca kolorem dojrzałą czereśnię", "wykonał gest, jakby zamykał usta na kluczyk", "potężny zastrzyk adrenaliny", "w kwiecie wieku", a już najbardziej "wziął/upił kolejny łyk kawy", nie zalecam gry w drinking game jeśli ktoś jest przywiązany do swojej wątroby), ale całość nie boli w czytelnicze jestestwo, a i ciekawość, co będzie dalej, gna człowieka do przodu.

I gdyby tak było do końca, autor trafiłby na moją półeczkę "Tak, ale" wraz z Wojciechem Chmielarzem jako twórca utworów, które połyka się na raz, po czym jakiś czas później zaczyna się zastanawiać nad detalami, by odkryć, i czasem nie bez zdziwienia, że większość z nich trzyma się na gumę do żucia i gumkę recepturkę, a część nie trzyma się wcale, i po prostu takniedasie.

Tyle, że, niestety, niestety, autor nie poprzestał na pierwszej części, tylko poleciał z akcją dalej, masa wrzuconych na siłę i kompletnie irracjonalnych wątków przyrastających w postępie geometrycznym sprawiała, że książka zrobiła się prostu nienaturalna, i z każdą kolejną stroną było coraz gorzej, aż do finału, który wywoływał u mnie na przemian znużenie typu: "jeszcze strona... o, jeszcze druga... ile ja tego mam do końca? Bogowie, jeszcze pięćdziesiąt stron, dobra, to tę tylko przelecę wzrokiem", i chichot pod nosem, a wręcz czasami śmiech. Żadna z tych reakcji nie jest, jak mniemam, wzorcową reakcją pożądaną przez autora bądź co bądź kryminału, żadna też nie świadczy o czytanym utworze najlepiej.

A kiedy człowiek zaczyna na przemian ziewać i chichotać, zaczyna też myśleć nieco wcześniej, niż po zakończeniu lektury, i nieco szybciej dochodzi do przeróżnych wniosków.

No to lecim z wnioskami.

Weźmy, na przykład, kreację bohaterów.

Zaraz na wstępie spotykamy Julię, współpracowniczkę i przyjaciółkę komisarza Brudnego, która jest super, bo ma "jaja jak arbuzy" (powtórzone dwa razy, żebyśmy sobie utrwalili), zaś kolega, który nie ma jaj jak arbuzy, nazwany jest pizdą. Czyli klasyka, chcesz skomplementować kobietę - mówisz, że ma jaja, chcesz obrazić faceta - mówisz, że jest pizdą, i tak mnie kusi, tak kusi, żeby tu zacytować tekst o piździe autorstwa Marty Kisiel, ale się powstrzymuję, bo po pierwsze, autor i tak ma moje opinie w głębokiej obojętności, a po drugie - ta recka i bez cytatów będzie miała długość rękopisów z Qumran.

Jaja Julki objawiają się w przedziwny sposób: "Jej osiemnastoletnie BMW wciąż spisywało się przyzwoicie, choć coraz częściej słyszała jakieś dziwne dźwięki, które z pewnością nie zwiastowały nic dobrego. Drażniły ją, zwłaszcza, że nie miała pojęcia skąd się wydobywają i co jest ich przyczyną, w związku z czym zastanawiała się, czy nie przygruchać sobie jakiegoś mechanika, aby w ramach obopólnej korzyści zerknął to to tam i trochę ogarnął starego druha, który służył jej od ponad ośmiu lat". To jest mój ukochany cytat, który w sposób po prostu wzruszający ukazuje, co to znaczy zdaniem autora, że kobieta ma jaja - otóż oznacza to bycie dziunią, która słyszy stukanie pod maską samochodu, ale nie umie tego samochodu naprawić, nawet nie wie, co może się psuć, nie rozważa jednak naprawy pojazdu w warsztacie, tylko zamierza przespać się z mechanikiem w zamian za usługę (otwartym tekstem autor pisze, że zaletą Julii było, że jako jedyna ze znanych Brudnemu kobiet traktowała seks jak facet). Zaczynam się szczerze cieszyć, że ja najwyraźniej jaj nie mam.

Każda, absolutnie każda z tłumu (ale, powiadam, TŁUMU) postaci wprowadzona jest przy pomocy identycznego schematu: człowiek jest przedstawiany z imienia i nazwiska (plus tytułu naukowego i stanowiska) , po czym autor starannie powtarza imię, nazwisko i przyozdabia je opisem wyglądu zewnętrznego, cech charakteru, oraz, bywa, pełnego życiorysu.

Rzućmy na przykład okiem na rozdział trzeci:
 
" - A więc czym dysponujemy w tej chwili? - spytał Romuald Czarnecki. Romuald Czarnecki w policji pracował blisko trzydzieści lat. Służył w stopniu inspektora w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie i z racji absolutnie wyjątkowych zdolności intelektualnych zajmował się najtrudniejszymi i najbardziej skomplikowanymi sprawami" (i tak dalej, i tak dalej).

Następnie:

"Wzrok Czarneckiego skierował się na ekspertkę kryminalistyki Annę Borucką. Anna Borucka była filigranową szatynką o włosach do ramion i ładnym uśmiechu. Z racji wykonywanego zawodu zwykle występowała w fartuchu i lateksowych rękawiczkach, ale dziś miała na sobie dżinsy i sportową bluzę."


A pół strony dalej:

"- Jakie macie najbliższe plany, Krzysztof?
Krzysztof Lis był wysokim mężczyzną o krótko przystrzyżonych blond włosach z przedziałkiem nad lewą skronią. Miał czterdzieści trzy lata, zwykle ubierał się w garnitury i prezentował nie gorzej niż nadziany nowojorski makler. Nie był jednak zbyt lubiany...."

To wszystko są przykłady występujące dosłownie na trzech stronach. Jak to wpływa na tempo akcji nie muszę chyba pisać.

No, ale żeby jednakże czytelnik nie miał ochoty po kolejnym "Natalia Marciniuk była drobną szatynką" pizgnąć książką w kąt, autor zastosował sprytny - w swoim mniemaniu - manewr i wyposażył swój kryminał w Narratora Profetycznego, który co i rusz wyskakiwał jak diabeł z pudełka z: "Inspektor jeszcze nie wiedział w tym momencie, że najgorsze dopiero przed nim” czy innym "Ale prawdziwej traumy miała dopiero doświadczyć" na ustach. Zdarzało się to tak często, że w końcu zaczęłam te zajawki przyszłych wydarzeń liczyć - jest ich siedemnaście, średnio jedna na trzy rozdziały, co najmniej o dziesięć za dużo, gdyby ktoś mnie pytał.

Oprócz niepotrzebnego zdradzania przyszłych wydarzeń przy pomocy Narratora Profetycznego, autor po prostu epatuje swoimi poglądami, nie da się tego inaczej nazwać. Pedofilia w kościele, wyłącznie wynaturzeni księża i wyłącznie zwyrodniałe zakonnice, sierocińce prowadzone przez kościół pełne męczonych przez kler dzieci. Kościół to jedna ściśle powiązana klika, każdy ksiądz to pedofil i sadysta, każda zakonnica to psychopatyczna stręczycielka, oprawczyni i też sadystka, bo kto bogatemu zabroni. Wszyscy wszystkim kryją tyłek, wszyscy milczą lub mataczą przy przesłuchaniach, i na pewno nie ma z tym żadnego związku fakt, że przesłuchująca, pojawiająca się w domu spokojnej starości dla księży z góry powziętym założeniem ("Spokój Ducha" był zwykłym zakładem dla przestępców, głównie pedofilów, którzy uniknęli kary tylko dlatego, że nosili koloratki", "Świadomość, że przebywała w miejscu, w którym na metr kwadratowy przypada więcej bezkarnych pedofilów niż bandytów w więzieniu sprawiał, że w środku się gotowała"), zwraca się do pierwszy raz widzianego w życiu człowieka (tak, wiem, kapłana, więc na pewno zboczeńca, masona i cyklisty, noale) w następujący sposób: "Nie przyszłam tu po to, aby osadzać pana ani nikogo innego, choć przyznam, że zbiera mi się na wymioty na myśl o tym, co robiliście tym biednym dzieciom", a chwilę później przechodzi na "ty" z "A żebyś wiedział, gnoju" na ustach. Doprawdy, trudno pojąć, dlaczego po takim wstępie nasza Julia natykała się na wrogi mur milczenia, przecież każdy inny, nie ksiądz, leciałby po takiej zajawce z powitalną herbatką i talerzem kruchych ciasteczek, mało by se nóg nie połamał. I nie, żebym jakoś szczególnie kochała kler, ale u autora wygląda to na formę obsesji.

O nadmiernej brutalizacji nawet nie wspo... a, nie, jednak wspomnę. Ja naprawdę nie chciałabym tym nieszczęsnym Górskim wkłuwać wszystkim oczu (he, he, jaka subtelna gra słów, doceńcie mój ekstraordynaryjny dowcip!), ale nie strzymię i troszku dźgnę jednak, otóż jest w jednej z powieści z serii "Kruk" (i nie napiszę, w której, ani czyja, ani jak wygląda, bo nie chcę spoilerować) scena brutalnej śmierci, teraz uwaga, bo będzie trudne słowo - zasugerowana JEDNYM ZDANIEM. Wzdrygam się na samo wspomnienie. Została w mojej pamięci, w przeciwieństwie do tych wszystkich opisywanych z detalami pił mechanicznych, obdzierania ze skóry i wyłupywania oczu. Panowie (bo to chyba jednak częściej są panowie), naprawdę, dajcie już spokój. Nie ma potrzeby traktować czytelników albo jak idiotów, którzy nie są w stanie sobie tego i owego dopowiedzieć, albo jak bandy niewyżytych sadystów lubujących się makabrze. O trochę więcej wiary w naszą wyobraźnię i poczucie moralności oraz estetyki apeluję!

I tak, im bliżej środka, nasza historia robi się w mojej ocenie niezbyt interesująca, za to  przekombinowana aż do granic wiarygodności - od opisu wsi, pełnej walących się płotów, kulawych i ślepych na jedno oko psów, z jednym zrujnowanym sklepem z odrapanym szyldem i błotem na podwórkach, w których "gdy straciła sygnał telefonii komórkowej zrozumiała, że trafiła na koniec świata" (i na pewno pragniesz, o Czytelniku, dowiedzieć się, gdzie znajduje się ten koniec świata - otóż pod Poznaniem on się znajduje), poprzez pracę na komendzie ("Romuald Czarnecki przygotował dwie czarne kawy. Nie musiał tego robić, wystarczyło zadzwonić po jedną z tych kobiet, dla których parzenie kawy było głównym zadaniem w komendzie" - to jest zdanie, które czytałam kilkakrotnie, usiłując zrozumieć, czy autor w ten absolutnie pozbawiony szacunku sposób określa pracujące na komendzie policjantki, czy panie  z ekipy sprzątającej), aż po maksymalnie przekombinowany finał. Wszystko tu  wydaje się przerysowane, wyolbrzymione, zbytecznie przemnożone, podkolorowane, autor próbuje przez cały czas utrzymać czytelnika w napięciu, więc zwiększa  mroczność, mnoży tajemnice, dodaje, dokłada, dociska i bardzo, bardzo w tym wszystkim przesadza.

A to, jak rozgrywa wydarzenia w drugiej części jest po prostu straszne. Akcja galopuje niczym byk w czasie gonitwy w Pampelunie, z tym że byk jest znacznie bardziej pod kontrolą. Tu akcja galopuje bez żadnego związku z rzeczywistością, wygląda na to, że autor postanowił zrobić ze swojego całkiem  interesującego pomysłu papkę na poziomie amerykańskiego filmu akcji klasy jot, więc jeszcze bardziej dokłada i jeszcze bardziej dociska, aż rzecz zaczyna trzeszczeć w szwach, aż wreszcie oto jest! Mamy to! Mamy kolejną książkę o twardych, bezkompromisowych, starganych życiem, najlepszych w kraju policjantach, i o kompletnie niewidzialnym, nieuchwytnym, niesamowicie przebiegłym, chorobliwie brutalnym i ABSOLUTNIE wszystkomogącym złolu.

 Mamy, jednym słowem, slasher.

Nie lubię slasherów, nie oglądam ich i nie czytam ze względu na ich stuprocentową przewidywalność i ociekanie krwią. Ale ich z tego powodu nie krytykuję. Takie są, taka jest reguła gatunku, rozumiem to, nawet kupuję styl, zasady, wymagane zawieszenie wiarygodności i przekombinowaną, ciut celuloidową brutalność. Po prostu nie lubię, ale jeśli już czytam/oglądam nie kłócę się z konwencją.

Zupełnie tak samo jest w przypadku kryminałów.

I jeśli nagle, zamiast precyzyjnie opisanej intrygi, zbrodniarza, śledztwa i zwycięstwa sprawiedliwości nagle dostaję ludzi, którzy po pięciu dniach w unieruchomieniu (około tygodnia w łańcuchach, z workiem na głowie), po związaniu, faszerowaniu lekami i narkotykami, głodzeniu "zrywają się jak oparzeni", "doskakują do siebie" "wbiegają po schodach" i przenoszą omdlałą dorosłą kobietę ("Trochan chwycił ją sam"), to naprawdę robię się ciekawa, czy autorowi kiedykolwiek zdrętwiała noga na skutek, bo ja wiem, niewygodnej pozycji? Powinien spróbować z nią pobiegać. Powodzenia życzę.

A to, co powyżej, to i tak lajcik jest.

Albowiem mamy tu również brodzenie w ludzkich szczątkach. Mamy starcie tytanów, gdy "Odpowiedzialny za widzenie płat potyliczny spuchł już do niewyobrażalnych rozmiarów i Brudny czuł, że zaczyna tracić wzrok", co nie przeszkadza mu, bez tego wzroku, ze wstrząsem mózgu, przestrzelonym ramieniem i zerwanym ścięgnem/uszkodzoną w pachwinie nogą  ścigać zbrodzienia ("zastrzyk adrenaliny  - OCZYWIŚCIE - pozwalał mu kolejnymi susami pokonywać podmokły teren"), krwawiącego z trzech ran postrzałowych, w tym z przestrzelonym płucem i, twardo, z workiem na głowie, oraz stoczyć z nim walkę z duszeniem pod wodą (i dopiero  wtedy "Brudny poczuł, jak w jednej sekundzie odcina mu dopływ tlenu"! Samo wciągnięcie pod wodę nie dałoby rady, to rzecz dla nas, cieniasów!), a "chwyt zdawał się nie gorszy od zaciśniętego imadła". Mamy obcinanie głowy nożem, i to w ciągu kilku sekund.

Słowem, mamy zbrodniarza, który kroczy przez zielonogórską ziemię niczym ponury żniwiarz, kosząc kogo popadnie (to znaczy, nie kogo popadnie, i to jest nawet jeszcze bardziej niewiarygodne), człowieka, któremu zajęło zaledwie  kilka miesięcy, aby odnaleźć osoby do... usunięcia, opracować  szczwany plan i wdrożyć go w życie, siać wokół drobiazgami mającymi na celu (skutecznie) zbijać z tropu policję... no, gieniusza, panie, szczerego gieniusza, tyle tylko, że - zważywszy, kim ten gieniusz jest - to nie tylko niewiarygodne, to jest po prostu bzdura. I nawet jeśli kupię tę bzdurę w slasherze, nie kupuję jej w kryminale, sorry, panie Piotrowski, ale nie.

A im bardziej autor brnie w te wszystkie niedasie, tym bardziej udziwniony staje się język, którymi je opisuje, i oto w dramatycznym finale pojawiają się niezamierzone (chyba) efekty komiczne typu mordercy, który robi przerwę w torturach, "dając wszystkim chwilę oddechu", teksty "spodziewał się mordercy, ale mężczyzna wyparował. Wyparowała też Oksana Szczypenko. Nie wyparowały za to Anna Trochan i piła łańcuchowa", albo "wędka właśnie lekko drgnęła. Tadeusz Kozioł miał branie, ale już nigdy nie miał zaciąć, złowić ani zjeść żadnej ryby, bo jego głowa osiadła na dnie Odry, rozbudzając ciekawość ukrytego węgorza" (błagam, niech ktoś powie, że to nie było na serio!) czy też "Brudny zacisnął zęby i palce na prętach".

A propos Brudny.

No jak mogłam dotąd nie wspomnieć o absolutnej wisience na torcie, o naszym crème de la crème, naszym klejnocie w koronie serii - komisarzu Igorze Brudnym, czyli głównym bohaterze. Igor Brudny jest, co oczywiste, twardy, szorstki, bezkompromisowy, od dzieciństwa i pomimo traumatycznych doświadczeń charakteryzuje się  niezłomnym charakterem i imponującym pionem moralnym, dysponuje porywającą po prostu powierzchownością oraz ocieka zwierzęcym magnetyzmem, a kreowany jest przez autora na współczesnego twardziela w rodzaju Clinta Eastwooda (tak, nazwisko "Brudny" nie jest przypadkiem!). 

I przerysowany aż do śmieszności imho (tak, wiem, jestem w mniejszości).

Pojawiający się na komendzie w Zielonej Górze z tekstem: "Nigdy wcześniej go nie widziałem i nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. A teraz ten doktorek wlazł ze swoimi buciorami w moje życie i sprawił, że właśnie z panem rozmawiam, choć mógłbym nadal posuwać moją piękną dziewczynę i pić zimne piwo w moim tanim mieszkaniu na Saskiej Kępie" (już pominę, że to jest fragment dialogu, i kto, na bogów wszelakich, tak mówi???) na co uzyskuje odpowiedź Czarneckiego" " Rozumiem, to sporo wyjaśnia. Ale oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę pana włączyć do swojego zespołu..." (i - poważnie pytam - co wyjaśnia? Że siedzący przed Czarneckim typ jest antypatycznym bucem z warszawki? Niczego innego nie wyjaśnia, doprawdy, połowa kryminałów nie miałaby racji bytu gdyby jako "wyjaśnienie" miało starczyć oświadczenie podejrzanego, że "on nie zna i nigdy tam nie był". Ponadto nie potrafię zrozumieć logiki Czarneckiego, który NIE ZNAŁ Igora Brudnego, przed rozpoczęciem śledztwa nie miał z nim żadnej styczności, a jednak zaufał mu od pierwszego kopa i znosił jego dąsy, wymagania i jego bucowatość, gdyż... bo tak). I, oczywiście, uzyskujący wgląd w sprawę, mimo otwarcie demonstrowanej niechęci do współpracy (gdyż "moja przeszłość to moja sprawa") i prezentowaniu wiecznych żądań, by dawać mu wszystko nie oczekując w zamian niczego.

Ale i tak od każdego (pozytywnego) bohatera "Piętna" co najmniej kilkukrotnie usłyszymy, że "Igor Brudny to znakomity glina, najlepszy, z jakim pracowałem", inteligentny, twardy jak nikt, w dodatku doskonały przyjaciel, i nie szkodzi, że w ogólnym rozrachunku nie widzimy jego umiejętności, i że co rusz ktoś musi mu pomagać albo ratować skórę. Ale za to ma chłopczyna tak wysoką samoocenę, że nie czuje potrzeby współpracy z zielonogórską policją (robi to tylko w niezbędnym zakresie, żeby mieć wgląd do akt i materiału dowodowego), co skutkuje komplikacjami w śledztwie, które mogłoby się skończyć co najmniej pół dnia (a to sporo) wcześniej, lecz to też nic nie szkodzi, gdyż, tu patrz: uwagi o super glinie i doskonałym przyjacielu. Wszystko, co zrobił Brudny przez całą książkę to zażył seksu (poznajemy go w chwili, gdy osiąga orgazm, ach, jakie to oryginalne, ach, jakie to męskie), wypił whisky i spóźnił się za każdym razem, gdy trzeba było załatwić coś ważnego. Jak to ma być definicja "super gliny" to ja wysiadam.

No a poza tym, owszem, wiemy już, że Przemysław Piotrowski lubi podkoloryzowywać wszystko, co się da podkolorować, ale, niestety, obsadzenie w roli głównego bohatera człowieka o takich cechach osobowości, które są być może interesujące dla (niektórych) czytelników, natomiast w rzeczywistości wyeliminowałyby go z listy kandydatów do pracy w policji już na etapie testów psychologicznych  to nie jest podkolorowywanie, to jest błąd. Plus - czy wspominałam o koloryzowaniu? No więc Brudny jest policjantem funkcjonującym pod wymyśloną tożsamością, przyjętym do szkoły policyjnej już po uzyskaniu pełnoletności, który "po raz pierwszy pojawia się w systemie dopiero po ukończeniu 18 roku życia, a dokładnie w warszawskiej szkole policyjnej. Wcześniej pustka. Nawet aktu urodzenia". Aha. Jak więc funkcjonował w społeczeństwie wcześniej? Nie figurował w księgach USC? Nie chodził do szkoły? Nie był nigdy u lekarza? A jeśli nie figurował i nie chodził, to znaczy, że nie zdobył żadnego wykształcenia, jak zatem dostał się do szkoły policyjnej?  Nikt nie zweryfikował jego wykształcenia, matury, nikt nie dokonał elementarnego sprawdzenia funkcjonariusza służb? Serio? I mamy w to uwierzyć, bo pan autor nam napisał, że "każdy z nich musiał zostać prześwietlony, ale rzadko kiedy służby zgłębiały ten temat wnikliwie". Czyli, że co, przeoczyły brak świadectwa maturalnego? Peselu? A zmiana nazwiska to jak się odbyła? "Dzień dobry, chcę zmienić nazwisko" "Oczywiście, poprosze jakiś dokument tożsamości, akt urodzenie, pesel". "Nie mam". "No trudno, to jak pan chce się teraz nazywać?"??? No przypuszczam, że wątpię. I można byłoby to wiarygodnie napisać. Stworzyć portret człowieka, który - ze względu na trudną przeszłość, z którą zdecydował się całkowicie zerwać, zacierając za sobą ślady - zmienia tożsamość. Ale nie. Bo to byłoby za mało. Więc podkolorujmy, wtedy nie będzie się trzymać kupy, ale jakie ładne będzie, wielobarwne!

Podsumowując, to jest bardzo dobra lektura odmóżdżająca, zwłaszcza, jeśli nie ma się urazu do sklasherów. Idealna do szybkiego przebiegnięcia wzrokiem, taka trochę guma do żucia dla oczu, czy też może raczej hamburger popijany colą. To nie jest zły wybór w niektórych sytuacjach, w określonym nastroju, ku niewinnej a niewymagającej  rozrywce.

Jeśli jednak ktoś lubi intelektualną grę kryminalną, precyzyjną intrygę i znajduje przyjemność w rozwiązywaniu zagadek, ta książka będzie dla niego po prostu męcząca.

W najlepszym wypadku.

piątek, 23 sierpnia 2024

"Źródła Wełtawy" Petra Klabouchová

Szumawa. Małe miasteczko, a w zasadzie wieś, położona na skraju Parku Narodowego Szumawy, tuż przy granicy z Niemcami i Austrią. To tutaj znajdują się źródła Wełtawy, najważniejszej z czeskich rzek. Środek surowej zimy. Pewnego mroźnego wieczoru policja dostaje zgłoszenie o zaginięciu ośmioletniego chłopca, który nie wrócił do domu po zakończeniu lekcji. Chociaż od zaginięcia minęło zaledwie kilka godzin komisarz - policjant, który po latach robienia kariery w stolicy powrócił (czy też trafniej byłoby rzec - został zesłany) na prowincję w ramach kary za popełnienie poważnego błędu w śledztwie - energicznie zabiera się za organizowanie poszukiwań, ściąga psy, helikopter, organizuje całą lokalną społeczność...

Tymczasem w trakcie poszukiwań zostają co prawda znalezione zwłoki, ale innego dziecka - dwunastoletniej Terezki Velkovej. W pierwszej chwili poszukujący zakładają, że dziewczynka po prostu zgubiła się w lesie i zamarzła, póki nie dostrzegają jej stroju - Terezka została ubrana w pasiastą piżamkę, budzącą nieodparte skojarzenia z obozowym pasiakiem, z naszytą na piersi gwiazdą Dawida. W dodatku jest boso, choć stan jej stóp nie wskazuje na to, żeby przeszła taki kawał drogi bez butów, a mówiąc dokładniej - w ogóle nie widać, żeby szła. Nigdzie nie ma jej śladów, a ciało leży na pustkowiu, jakby wynurzyło się znikąd, jakby wypluła je z siebie któraś z okolicznych gór. 

Dlaczego ktoś ubrał dziecko w strój obozowy z czasów II wojny światowej? Skąd tam się wzięło? A przede wszystkim – dlaczego ktoś je zabił?

Ta niepokojąca i niezwykle zagadkowa śmierć szybko staje się tematem, który jest bardzo łakomym kąskiem nie tylko dla mediów (i to nie tylko lokalnych, ale i ogólnokrajowych), ale też dla  komisarza, który widzi w niej szansę na odbicie się od dna, na które upadł, odzyskanie dobrego imienia i "pokazanie im wszystkim". Początkowo liczy on na to, że to morderstwo jest w końcu tą sprawą, która pozwoli mu się zrehabilitować i powrócić w chwale ze znienawidzonej prowincji. Z czasem jednak, chociaż - powiedzmy to sobie otwarcie - policjant nie należy do najbystrzejszych osób na świecie, nawet on zaczyna dostrzegać, że ta sprawa jest brudna, brzydka i bardzo, bardzo niewygodna, zwłaszcza, że sięga korzeniami dużo głębiej niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

W trakcie śledztwa wychodzą na jaw zdumiewające, dotąd trzymane w ścisłym sekrecie fakty o tajnym obozie jenieckim, działającym kiedyś w głębi parku narodowego, przy samych źródłach Wełtawy, a samo śledztwo budzi w miejscowej ludności wspomnienia, które zostały przez lata wyparte i, zdałoby się, bezpiecznie zakopane w zbiorowej niepamięci. Mieszkańcy Szumawy niechętnie do nich wracają, a zmowa milczenia i powszechnej niechęci nie ułatwia pracy policji...



"Źródła Wełtawy" - czytamy na okładce - otrzymały nagrodę festiwalu Šumava Litera oraz wyróżnienie w Konkursie im. Jiřego Marka na najlepszą czeską powieść kryminalną".

I wiecie co?

Gdy czytam takie informacje umieszczone na okładkach książek czeskich pisarzy i pisarek, to im wierzę i się im nie dziwię. Iva Procházková (dwukrotna laureatka najważniejszej czeskiej nagrody literackiej Magnesia Litera oraz sześciokrotna zdobywczyni nagrody Zlat Stuha, przyznawanej najlepszym książkom dla dzieci i młodzieży). Jiří Březina (nagroda Jiřiego Marka, przyznawania co roku w Czechach za najlepszy kryminał, razy dwa), Michaela Klevisová (nagroda Jiřiego Marka, razy dwa), Michal Sýkora, a teraz Petra Kabouchová ...W ogóle mnie nie dziwi ten deszcz nagród, ta lista ekranizacji, to, że są tłumaczone na inne języki.

I chociaż moja malkontencka dusza Wiecznej Krytyczki (a wręcz - czasem - Krytykantki) aż się rwie, by wykrzyczeć: "Po prostu Oni umieją, a my nie umiemy! Oni promują to, co dobre, a my nie!" pohamowuję ją w zapale, bowiem podejrzewam, że jest co najmniej kilka powodów dla których, jeśli sięgnę po powieść, zwłaszcza kryminalną, czeskiego autora lub autorki, to się nie zawiodę.

Pierwszym jest istnienie Wydawnictwa Afera, w którym, podejrzewam, pracują fachowcy, którzy wybierają książki z niezwykłym wyczuciem i bardzo umiejętnie. W żadnym razie nie dotyczy to tylko kryminałów - książki dla dzieci, powieści obyczajowe, powieści graficzne... wszystko fantastycznie wybrane, wszystko interesujące, poruszające, chwytające za gardło albo, przeciwnie, przezabawne (zależnie od gatunku), wszystko mogę brać na ślepo z półek i nie bać się rozczarowania, wszystko...

...doskonale przetłumaczone, to po drugie (tu: Agata Wróbel, gorące brawa). Polszczyzna przekładów jest piękna, potoczysta, gładka, bez kantów, bez błędów, nigdzie się na niej nie potykam, Redakcja na piątkę, korekta iście "jak za sanacji" ;), zbędny przecinek się nie prześlizgnie. To jest doskonała robota, nie, żebym fachowcem była, bo nie jestem, jestem tylko skromną czytelniczką, ale nawet skromni czytelnicy mają oczy, a jak sa "językowymi nazi", to już w ogóle. Jakem nie-wielbicielka (do niedawna) literatury czeskiej oświadczam, że mnie na nią Wydawnictwo Afera nawróciło, albowiem, mówię to i powiadam! Umie ono w to, co robi!

A - to po trzecie - jeśli nieśmiało, naprawdę nieśmiało założyć (cóż chcecie, once malkontent, always malkontent!), że może proces wydawniczy w Czechach przebiega choćby tylko odrobinę staranniej niż u nas, jeśli w Czechach nawet powieść najjaśniejszej gwiazdy typu nasz Remigiusz eM przechodzi, powiedzmy, staranną redakcję i korektę, i nie zostanie wydana, póki autor - choćby był kurą znoszącą złote jajka wielkości dorodnych arbuzów - nie uwzględni redaktorskich poprawek  to, cóż.

Troszkę lepiej można zrozumieć, czemu te czeskie kryminały są - generalnie - lepsze niż nasze.

Skutkiem wszystkiego powyższego możemy czytać takie " Źródła Wełtawy"

Duszną, mroczną, dławiącą opowieść o źródłach, i owszem, ale głównie zła, o ludzkich słabościach, o zemście, o próbach zadośćuczynienia za zło i szukaniu sprawiedliwości na własną rękę, i krzywdzie, jaka takie szukanie może uczynić, o niezmiennie od lat bolesnych  tajemnicach, zdałoby się, że od wielu lat pogrzebanych, wypartych, zapomnianych, a tak naprawdę wciąż jątrzących się, jak źle zagojona rana..

Akcja toczy się spokojnie, uwaga autorki skupiona jest na oddaniu psychologicznych kreacji postaci, a są to postaci z krwi i kości, bardzo ludzkie, bardzo prawdziwe, bywa, że mało, eufemistycznie rzecz ujmując,  sympatyczne, często słabe, głęboko skrzywdzone, i często w swojej krzywdzie kompletnie bezbronne. Mamy tu policjanta z manią wielkości i kompleksem boga, niezbyt bystrego i właściwie nie budzącego ciepłych uczuć, z głębokim poczuciem krzywdy i przekonaniem o własnej bystrości i fachowości, a pozwalającego sobą manipulować jak dziecko. Mamy  lekarza z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi (ach! Jak wspaniale, wspaniale opisanymi!).  Mamy naprawdę sporo kobiet, milczących, marginalizowanych przez męskich bohaterów, a odgrywających niezwykle ważne role, dźwigających swoje i cudze tajemnice, swoje traumy i walczących ze swoimi demonami....

Będąc młodym dziewczątkiem załapałam się na tę pierwszą, najgwałtowniejszą falę zachłyśnięcia się kryminałami skandynawskimi i pamiętam, że to, czym różniły się od wcześniej popularnych kryminałów brytyjskich czy francuskich, uporządkowanych, oszczędnych, skupionych wyłącznie na zbrodni i na śledztwie, i co budziło zachwyt i entuzjazm krytyków literackich to szerokie tło społeczne, które opisywały. "Ach! - unosili się recenzenci - To coś więcej, niż tylko historia popełnionego przestępstwa i pościgu za zbrodniarzem, to opowieść o społeczeństwie i dręczących je problemach!".

I mówię wam i powiadam, wszyscy ci skandynawscy fachowcy od odmalowywania społecznego tła powinni Petrze Klabouchovej butki czyścić.  Ta wioska. Ta beznadzieja. Ten koniec świata, daleko, daleko stąd. Ten malutki kawałeczek gór  nietknięty, zda się, przez przemiany, które odległemu światu nadały barw i zapachów. Mistrzowski opis atmosfery w małej mieścinie, w której wszyscy wydają się sprawiać wrażenie, że już dawno się poddali, że prowadzą swoje małe, szaro-bure życie tylko siłą rozpędu, jakby tonęli w bylejakości miejsca, w którym przyszło im je spędzać. Jedynie miejscowy lekarz, opętany pragnieniem odkrycia skarbów w zawalonych tunelach, wydaje się mieć w życiu jakiś cel. 

A wszystko to opisane  językiem prostym a dosadnym, bez upiększeń, ot, po prostu i bez ubarwień stawia się nam przed oczy ten duszny mały świat takim, jak jest.

Plus znakomicie skonstruowana i świetnie poprowadzona fabuła,  Cała akcja rozwijająca się powoli, ze stopniowo odkrywanymi faktami, które za chwilę staną się zupełnie inne, gdy opowiedziane zostaną z perspektywy kogoś innego. Wciąż rosnące napięcie, mroczna atmosfera, wielopoziomowa intryga, pełna inteligentnie podrzucanych poszlak, domysłów, mylenia tropów... I zaburzona chronologia, która sprzyja powolnemu dochodzeniu do prawdy. Że nie wspomnę o niesamowitym zakończeniu, którego nie sposób się domyślić,

No i kto wie, czy nie ważniejsze niż jakikolwiek kryminalny wątek spojrzenie na dawne i współczesne Czechy, wraz z ich skomplikowaną, a mało znaną powojenną przeszłością. Przejmujące i cóż... brzmi znajomo? Bracia Czesi mają, tak jak my, swoje trupy w szafie, i, też tak jak my, zaczynają o nich coraz głośniej mówić, więc gdy dodamy do skondensowanej, gęstej treści jeszcze obrazy i opisy dobrze znane w naszej części Europy (wszak na pograniczu czesko - niemieckim działo się to samo zło, które znamy i ze swojej historii) otrzymujemy coś więcej. Otrzymujemy nie tylko kryminał. I tak nietypowa historia morderstwa, które swoje korzenie mogło mieć daleko w przeszłości staje się pretekstem do spojrzenia w głąb, spojrzenia tam, gdzie przez ostatnie siedemdziesiąt lat mało kto odważał się spojrzeć. I dostajemy nie tylko opowieść o zbrodni, która sprawia, że włosy jeżą się na karku. Wręcz wydaje się, że wątek kryminalny staje się jedynie pretekstem do przedstawienia pełnych niewyobrażalnych krzywd dziejów całego  regionu, w tym niewielkiej dziś czeskiej, a niegdyś niemieckiej miejscowości, która w swojej historii, o której się nie mówi, ma tajny obóz koncentracyjny. Bo tak naprawdę to właśnie historia jest tu główną bohaterką, ona daje nam pole do refleksji, szczególnie, gdy odkrywamy, jak bardzo wszyscy mieszkańcy Szumawy są w nią uwikłani, jakie odcisnęła na nich piętno, jak wolno, jak niewyobrażalnie wolno goją sie ich rany, i do czego może  prowadzić ukrywanie przeszłości i nie rozliczanie się z nią.

Bogowie, jakie to było dobre.

Wydawnictwu Afera ścielę się do stóp i proszę o więcej.

piątek, 9 sierpnia 2024

Sławomir Kruk (seria) - Piotr Górski


Na kryminały Piotra Górskiego trafiłam zupełnym przypadkiem. W jakiejś recenzji czy dyskusji o książkach natknęłam się na opinię, że jest to inteligentny pisarz inteligentnych kryminałów. Musiała tę opinię wyrazić osoba, której gusta literackie znałam i o której poglądach miałam wysokie mniemanie, bo ją zapamiętałam, i kiedy trafiłam na pierwszy tom serii o komisarzu Kruku sięgnęłam po niego bez namysłu.

No bo, pomyślcie tylko.

Polskie inteligentne kryminały!

Pierwszy tom, "Kruk",  kończy się tak, że człowiek natychmiast chwyta za drugi (nawet, jeśli bardzo, ale to bardzo nie lubi  pani prokurator Marty Krynickiej, a wierzcie mi, ja jej bardzo nie lubiłam). 


Gdy tylko przeczytałam drugi, sięgnęłam w zasadzie automatycznie po trzeci, nim ten drugi na dobre wygasił mi się na ekranie czytnika. 


Po trzecim odczułam lekki przesyt kryminałami, zapragnęłam odmiany, może coś lżejszego, jakaś miła obyczajówka na przykład, albo coś do pośmiania się, postanowiłam zatem zrobić sobie przerwę, tylko przedtem szybciutko rzucić okiem na początek czwartego tomu, żeby sprawdzić, jak się zapowiada...*

Późnym wieczorem tego samego dnia dobijałam do końca części numer cztery i odczuwałam pretensję do samej siebie, że od razu nie ściągnęłam na czytnik tomu piątego.

Uznałam wszakże, że środek nocy nie jest najlepszym momentem na to, by gnać do komputera i ją natychmiast ściągać, za to - ponieważ z racji mej beztroski okazało się, że mam czas między tomami - zaczęłam myśleć.

Otóż, widzicie Państwo, ja jestem czytelniczką niewyrobioną, niefrasobliwą i chaotyczną. A, i jeszcze mało ambitną. Nie orientuję się w literackich trendach, must-readach i premierach. Prowadzę sobie bardziej śmieciowego niż książkowego bloga o niezauważalnych zasięgach czytanego przez dziesięć osób na krzyż (wszystkie pozdrawiam machaniem i zapewniam o nieustającym uczuciu!), nie będąc w związku z powyższym w zasięgu zainteresowań Wielkich Wydawnictw i ich egzemplarzy recenzenckich. Nie czytuję czasopism fachowych, poświęconych rynkowi wydawniczemu. O tym, że coś jest bestsellerem orientuję się najczęściej grubo po fakcie. Potrafię przeczytać książkę z najdziwniejszych powodów - bo mi się okładka podoba, bo ilustracje są świetne, bo jej tytuł jest fajny i/lub zaczyna się na literę, która akurat jest mi potrzebna do wyzwania czytelniczego. Nie posiadam ulubionego gatunku literackiego.

Może to dlatego, pomyślałam sobie, nigdy przedtem nie słyszałam o Piotrze Górskim?

Nie pasował mi (dotąd) do żadnego wyzwania, nie rzuciły mi się w oczy okładki, nader stonowane i oszczędne w środkach, kolorków u niego niewiele, więc mój temperament sroki nie miał na czym zahaczyć oka?

No przecież musiał być jakiś powód, dla którego nie natknęłam się na to nazwisko nigdzie (chociaż bez przerwy natykam się na przykład na takiego, prosze ja kogo, Marcela Mossa) - na żadnych krzyczących o nowościach reklamach, które wyświetlają mi się na Facebooku, na blogach Prawdziwych Blogerów z Zasięgami, na które rzucam okiem...

A gdy skończyłam tom piąty


(czyli dziś) zakasałam rękawy, odpaliłam komputer i zaczęłam śledztwo.

Tu muszę wyznać, że hakerka ze mnie jeszcze gorsza niż czytelniczka, komputery mi nie wybuchają tylko na skutek szczęśliwych zbiegów okoliczności, nie liczę, ile gotowych postów na bloga skasowałam, naciskając takie coś i nie wiedząc, co to, przez całe lata traktowałam komputer tylko i wyłącznie jako maszynę do pisania... ale tym razem się postarałam.

Nic mi z tego starania się nie wyszło.

Imię i nazwisko. Urodził się w roku. W mieście. Rodzice są. Studiował tu i tam. Zadebiutował. Napisał. Koniec informacji.

Żadnej nagrody Wielkiego Kalibru, Złotego Pocisku czy innej Brylantowej Probówki z Arszenikiem. Żadnych zachwyconych i zachęcających opinii Opiniotwórczych Blogerów, lub też kolegów po piórze, którzy tak chętnie chwalą na przykład przeróżnych debiutantów (chociaż wredna strona mojej natury podpowiada, że można ich zrozumieć -   nie wykluczam, że też wolałabym chwalić nieporadne debiuty, zasłaniając się formułką o "płatnej współpracy" niż reklamować kogoś, kto może stanowić prawdziwą i groźną konkurencję). Hasztag "piotrgórski" na Instagramie ma mniej niż sto trafień (z czego 1/3 dotyczy bohatera popularnego serialu, noszącego przypadkiem to samo nazwisko), podczas gdy - dla porównania - "wojciechchmielarz" ma ich ponad 12,5 tysiąca, "robertmałecki" - 5 tysięcy, a "marcelwoźniak" - tak, TEN Marcel Woźniak, autor książki, która jest moim osobistym wzorcem z Sevres Najgorszej Powieści Ever - ponad tysiąc.

Facet, który napisał najlepszą i jedną z najstaranniej przemyślanych polskich  serii kryminalnych. 

Człowiek, który - pisząc piątą część cyklu - popełnił kryminał z tak błyskotliwie skonstruowaną intrygą oraz zaskakującym, a przy tym wiarygodnym psychologicznie, absolutnie łamiącym serce i rosnącym kamieniem w żołądku finałem sprawiającym, że książka nie ulatuje ptakiem z pamięci natychmiast po jej zakończeniu.

Jest, cóż, praktycznie nieznany.

O pisarzu, którego ostatni przeczytany przeze mnie tom jest po prostu świetny i w którym jest absolutnie wszystko, co powinno być w dobrym kryminale - oryginalny pomysł, suspens, niespodziewane zwroty akcji, wątki, które początkowo wydają się niepowiązane, a okazują się idealnie dopasowanymi do siebie puzzlami, i pomysłowo podrzucane czytelnikowi tropy - wie jakaś śmieszna garstka ludzi.

A mówimy tu o człowieku, który, na przykład, nie stosuje tanich chwytów, używanych przez jakże licznych autorów, którzy - gdy nie mają pomysłu, jak dynamicznie poprowadzić akcję - zaczynają od trupa, najlepiej malowniczo udręczonego i brutalnie potraktowanego (co, rzecz jasna, z lubością opisują), by porzucić go następnie i nie poświęcać mu zbytniej uwagi aż do połowy książki, a czasem wręcz o nim zapomnieć. Który nie babrze się w ohydztwach i nie jara makabrą, pokładając zamiast tego wiarę w wyobraźnię czytelnika. Który, gdy użył - w sytuacji dramaturgicznie uzasadnionej - znanego wszystkim polskiego przecinka na "k" to aż podskoczyłam, takie to było nieoczekiwane. Który nie pompuje objętości swoich powieści przy pomocy drastycznych opisów, nie podkreśla męskości swojego bohatera używając rzeki wulgaryzmów z rzadka przetykanej przeciętną polszczyzną i nie tworzy obszernego społeczno- kulturowego kontekstu przy pomocy spisu katalogu z Ikei. I który nawet sceny erotyczne umie pisać dyskretnie, zatrzymując się tam, gdzie zatrzymać się powinien, zachęcałabym każdego, by sobie porównał scenę miłosną pióra Piotra Górskiego i tę ze "Strażnika jeziora", ale nawet ja nie mam, jak się właśnie okazuje, aż tak złego charakteru.

O pisarzu, który pokazał mi na przykładach, że można trafić całkiem sporo okienek w moim (nie tak słynnym, jak powinno :D) bingo, a mimo to stworzyć wiarygodną, autentyczną postać literacką, niewątpliwie męską (w sensie - rodzaju męskiego), acz nie czyniącą z tej męskości sztandaru do wymachiwania przed oczami zbyt powściągliwego w zachwytach czytelnika.

 
Sławomir Kruk jest bowiem gliniarzem, normalka, to jedno okienko zaznaczane będzie prawie zawsze. Brutalnym (chociaż się nie cieszy) - poznajemy go podczas przesłuchania, które prowadzi, bardzo, ale to bardzo przekraczając uprawnienia. Ma traumatyczne przeżycie w przeszłości i, UWAGA! To już piąty tom, a my nadal NIE WIEMY, JAKIE, zdecydowanie nie służy ono bowiem autorowi do rozmaślania się nad swym bohaterem i wspomnianego wyżej pompowania stron powieści przy pomocy szczegółowego opisywania ran policyjnej duszy. Jest rozwiedziony, a jego była żona jest... specyficzna, ale chłopak nie pije z rozpaczy do lustra/fotografii noszonej w portfelu. Miewa przekrwione oczy i bywa niedbale ubrany, jak również czasem żywi się resztkami tego, co znajdzie w lodówce i kawą - a czasem nie. Bywa, że gotuje, bywa, że chodzi do restauracji, bywa, że do Maca albo do baru mlecznego. Jak w życiu. Niektórym kobietom się podoba, niektórym nie, niektóre spędzają z nim noc, niektórym w ogóle to do głowy nie przychodzi, niektóre mu się podobają, inne wręcz przeciwnie, niektóre lubi, na niektóre leci, o niektórych fantazjuje, niektóre traktuje obojętnie. Też jak w życiu. Jest bardzo dobry w tym co robi. Choć zdarza się, że traktuje prawo jako zaledwie sugestię, ma z tego powodu całkiem spore problemy, a miałby większe, gdyby nie osoby, które go z tych problemów wyciągają.

Być może nie wynika to z powyższego, za co winić należy moją nieumiejętność wyrażania emocji, ale Piotrowi Górskiemu udało się - być może niechcący - coś, o czym moim zdaniem marzy wieeeelu jego kolegów po piórze, a niektórymi to marzenie tak telepie, że widać to gołym okiem z odległej, odległej galaktyki - stworzył polskiego Harry'ego Hole. Tylko, imho, lepszego. Naszego polskiego Harry'ego Hole, dość surowego, zdecydowanego, bystrego, inteligentnego śledczego z olbrzymim talentem, za to minus alkoholizm, inne używki oraz konflikty z kolegami z pracy, no i nie nieśmiertelnego! Sławomir Kruk, jak dostanie po dziobie, to musi zostać opatrzony, a jak dostanie po całości jestestwa to trafia do szpitala. Jest bardziej życiowy i bardziej ludzki, a fakt, że jest mniej nieśmiertelny, niewzruszony i bezkompromisowy nie sprawia, że nie jest człowiekiem, którego zawsze i w każdych okolicznościach chciałoby się mieć po swojej stronie - bo nim jest.

I teraz, wracając płynnie do ad remu, mamy oto autora, który pisze książki przemyślane, dopracowane, z szacunkiem dla inteligencji czytelnika, i któremu - najwyraźniej - ciągle chce się starać (to znaczy, może w szóstej części nagle przestało mu się chcieć, ale pozwolę sobie powątpiewać).

I o którym pewnie wie jednak więcej ludzi, niż mi się wydaje, ale o wiele, wiele mniej, niż powinno (i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, więc proszę nawet nie próbować).

I mamy przeróżnych tuzów literatury kryminalnej (uwaga! Za chwilę będę rzucać nazwiskami i szargać świętości, osoby wrażliwe uprasza się o zamknięcie oczu) , którym najwyraźniej chcieć się przestało. Mamy, na przykład, Wojciecha Chmielarza, któremu w połowie książki odmieniło się narzędzie zbrodni, i nic, gdyż to Chmielarz i mu wolno. Mamy  Roberta Małeckiego, który potrafił napisać książkę tak bardzo nie w swoim stylu i tak bardzo na kolanie, że oczy bolały patrzeć. O Marcelu Mossie z jego nagromadzeniem irracjonalnych intryg i drętwymi dialogami czy innym Czornyju z upodobaniem do nieuzasadnionej makabry nie wspominając. I nie wiem, doprawdy, czy autorzy ci (oraz liczni inni), zaliczając zjazd formy, mieli po prostu gorszy moment w życiu? Wypalili się na amen? A w niektórych przypadkach, których nie wskażę palcem, byli słabi od samego początku i uporczywie lansowani z powodów, których pojąć nie jestem - i chyba nie chcę być - w stanie? Czy zaczęli, przynajmniej troszkę, lekceważyć odbiorców, bo uwierzyli, że zaślepieni wielbiciele przymkną oko na wszelkie niedoróbki, nie-da-sie i okaleczanie polszczyzny? Czy muszą pisać więcej i szybciej, poganiani przez wydawców, a ich "więcej" i "szybciej" nieuchronnie odbija się na jakości? Czy powód jest jeszcze inny?

Nie wiem.

I myślę sobie, że być może, po prostu być może Piotr Górski wcale nie chce do tych tuzów dołączyć. Może nie chce brać udziału w tych wyścigach, w tym rozpychaniu się łokciami, w tym koniecznym w dzisiejszych czasach pokazywaniu się w soszjalmediach, no bo jak cię nie ma w soszjalmediach to nie istniejesz. Może jest jedną z tych rzadkich jak półkilowe samorodki bursztynu osób, którym wystarczy to, co mają, cieszy je to, co robią i nie czują potrzeby, by być gwiazdami? Może to po prostu solidny facet, który robi swoje, rzetelnie i porządnie, w sempiternie mając wyścig o Złoty Pocisk? Może chce mieć spokój i po prostu pisać, jak, no, wiecie, pisarz? I nie zrobi niczego, czego zrobić nie chce dla reklamy i zasięgów?

Jeśli tak, to pozostaje mi odetchnąć z ulgą, że całą tę laurkę wyprodukowałam na blogu, który też nie ma zasięgów i żadnych realnych możliwości, by zakłócić mu spokój :).

Lecz wyprodukować ją musiałam.

Po prostu.


PS. Gdyby ktoś nie uwierzył w tę laurkę - i słusznie, wszak nie to ładne... i tak dalej, wiadomo, a de gustibus..., i też tak dalej - i zapragnął sam się przekonać, czy ma ona chociaż minimalne pokrycie w faktach, zalecam czytanie książek cyklu w kolejności. Niby można inaczej, da się, nawiązania do wcześniejszych tomów są raczej rzadkie i dyskretne, ale jednak Sławomir Kruk to bohater, który się rozwija, kaleczy, rani, leczy, znów rani i zmienia. Warto zobaczyć ten proces od początku i towarzyszyć w nim bohaterowi do samego końca.




*zdjęcia tomu czwartego cyklu nie ma, bo nie pasował do żadnego okienka w czytelniczym wyzwaniu, ale i trochę dlatego, że w moim osobistym odbiorze jest to najsłabsza część cyklu, jaką czytałam. Co nie znaczy, że większość, o ile nie wszyscy polscy autorzy kryminałów nie powinni marzyć o tym, by napisać najsłabszą powieść Piotra Górskiego. Gdyż powinni.

wtorek, 6 sierpnia 2024

Arbiter Elegantiarum

Potomek Starszy (telepany cholerą) - Gdzie są moje gatki?! Te, co je sobie ostatnio kupiłem, te nowe?!

Potomek Młodszy (stoicko) - Wziąłem je.

Potomek Starszy (wściekle) - Czemu?!

Potomek Młodszy (niewzruszenie) - Bo mi pasują do butów.

Potomek Starszy (nakręcając się niczym konsumpcja koniunkturę gospodarczą) - I co, będziesz je na wierzchu nosił?! Tak demonstracyjnie? Żeby każdy widział, że ci pasują?!

Potomek Młodszy (pobłażliwie) - No jak dziecko normalnie. Dyskretnie wysunę gumkę znad brzegu spodni, każdy to zobaczy i pomyśli: "Oto człowiek z klasą!"...

Potomek Starszy (mściwie) - ...w cudzych gaciach.

...

To znaczy, tak by było.

Gdyby tylko Człowiek z Klasą nie posiadał mamusi z notatniczkiem i zgubną tendecją do uwieczniania wspomnień na piśmie!

A tak to przechlapane ma chłopak.

Nieprawdaż.

środa, 31 lipca 2024

"Tajemnica morderstwa w Windsorze" S.J.Bennett

Zbliżają się dziewięćdziesiąte urodziny królowej Elżbiety II. Cały dwór jest, rzecz jasna, zajęty planowaniem przyjęcia, podczas gdy Jej Królewska Mość zajmuje się swoimi królewskimi obowiązkami, nieco na uboczu całego tego zamieszania, czyli w Windsorze, który jest domem (podczas gdy Pałac Buckingham jest, no cóż, biurem). 


Niestety jednakże, po miłym wieczorku w najbliższym gronie rodziny i przyjaciół (i kilku  ściśle wyselekcjonowanych gości, jak to małżeństwa młodych, oszałamiająco bogatych Rosjan oraz artystów, mających umilić wspomniany wieczór częścią artystyczną) młody, przystojny i szalenie utalentowany pianista, stanowiący wisienkę na torcie wspomnianej części artystycznej, zostaje znaleziony martwy w pokoju gościnnym na poddaszu zamku. Okoliczności jego śmierci początkowo każą obawiać się (zaledwie) skandalu - rzecz wygląda na w dość szokujący sposób popełnione samobójstwo. Szybko jednak wychodzi na jaw, że było to nader sprytnie dokonane morderstwo.

W tym momencie na scenę wkracza już nie tylko policja, do tej pory zajęta głównie takim prowadzeniem śledztwa, by jak najmniej skandalicznych szczegółów dotyczących śmierci młodego muzyka przedostało się do prasy, , ale i przedstawiciele wywiadu, tych wszystkim MI5 i MI6, ostatecznie zbrodnię popełniono w domu głowy państwa, więc pierwsze co przychodzi na myśl przeciętnemu wywiadowcy to motywy polityczne.

Tymczasem i królowa Elżbieta II dyskretnie pracuje nad rozwikłaniem tajemnicy śmierci muzyka. Od lat prowadzi ona bowiem niezwykłe podwójne życie – w sekrecie przed niemal wszystkimi wykorzystuje swój talent i dar bystrej obserwacji do rozwiązywania zagadek kryminalnych, by okrężną drogą sugerować kolejne ruchy śledczym ze Scotland Yardu i policji. No i troszkę się przy tym rozerwać, a nie, że tylko państwo i obowiązki, obowiązki i państwo...

Ale kiedy podejrzenie pada na lojalnych służących i wierny, wypróbowany i znany od lat personel dworski, Jej Królewska Mość wie, że śledztwo podąża w niewłaściwym kierunku, i że trzeba się pospieszyć, nim ktoś niewinny zapłaci nie za swoją zbrodnię...




"Tajemnica morderstwa w Windsorze" to książka, którą przeczytałam, bo zupełnie nie potrafiłam sobie jej wyobrazić. Mój wyszkolony na licznych kryminałach, lepszych i gorszych, czytanych i oglądanych, podsuwał bowiem uparcie wizję detektywa/policjanta/śledczego, który prowadzi dochodzenie w terenie, przesłuchuje podejrzanych, pracuje intensywnie przez kilka kluczowych dla natrafienia na trop przestępcy dni żywiąc się kawą i papierosami (albo jakimiś mocniejszymi używkami), zaznaczając swoje pytania, wątpliwości i ścieżki dedukcyjne na tablicy korkowej przy pomocy zdjęć, notatek i niteczek rozpiętych na pinezkach z kolorowymi łebkami. Jak niby miałaby to robić królowa angielska? 

Przyznam, że autorka bardzo sprytnie ten problem rozwiązała! Królowa Elżbieta prowadzi bowiem coś na kształt tajnej agencji detektywistycznej, w której główną rolę odgrywa Rozie - asystentka osobistego sekretarza królowej oraz były szef ochrony. Sama królowa jest mózgiem tej grupy i zajmuje się głównie wyciąganiem wniosków na podstawie informacji zdobytych przez innych na jej zlecenie oraz niezwykle dyskretnym sugerowaniem, w jakim kierunku powinny iść dalej wysiłki jej pomocników (którzy, jako osoby inteligentne i obyte z dworskim ceremoniałem oraz królewskim stylem bycia, wyśmienicie potrafią wszelkie sugestie Jej Królewskiej Mości wyłuskać spod, że tak to malowniczo ujmę, pozłotki eleganckich i niewiele na pozór znaczących słów).

Powieść jest reklamowana jako coś dla wielbicieli serialu "The Crown" i panny Marple, i wiecie co? Jest to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy reklama nie kłamie, a nawet wręcz podkoloryzowuje rzeczywistość, ja bowiem na przykład naprawdę lubię serial "The Crown", za to (uwaga, coming out będzie!) nie lubię panny Marple. Ani w ogóle Agathy Christie.

A czytało mi się "Tajemnicę..." wyśmienicie!

Intryga - utrzymana w klasycznym stylu i polegająca głównie na rozmowach i docieraniu do osób, które mogą coś w sprawę wnieść -  jest bardzo zręcznie poprowadzona.  Klimat życia na zamku Windsor, panujących na nim zasad i dworskich rytuałów oddany bardzo wiernie, S.J.Bennett musiała włożyć naprawdę dużo pracy w solidny research (albo zna temat osobiście, kto to wie). Autorka bez najmniejszych wątpliwości wysoko ceni, szanuje i chyba po ludzku lubi królową Elżbietę II, i zaraża nas tą sympatią (ach, ileż razy w trakcie lektury widziałam oczyma duszy twarz królowej i słyszałam wypowiadane tym jedynym, niepowtarzalnym tonem "oh, dear" i uśmiechałam się do siebie - nie zliczę!), a przy tym bardzo sprawnie łączy w kreacji królowej  wdzięk i żelazną wolę, bystry umysł i dużo mądrzejszy sposób patrzenia na świat, niż się wszystkim postronnym obserwatorom wydaje. 

Królowej towarzyszy druga postać kobieca - młoda i energiczna, ambitna asystentka królewskiego sekretarza, dziewczyna o wojskowym przeszkoleniu i co najmniej tak samo bystrym umyśle, jak władczyni. Obie panie tworzą nader malowniczy, interesujący, dopełniający się i - co nie jest bez znaczenia w przypadku serii powieściowych - budzący sympatię duet.

Zakończenie nieoczywiste i logicznie uzasadnione. I wzruszające. Jeśli ktoś do tej pory nie kochał Elżbiety II, po tym zakończeniu może się to zmienić

Słowem bardzo przyjemna, orzeźwiająca lektura, chociaż prawdopodobnie nie dla kogoś, kto lubi pościgi, strzelaniny, zawrotne tempo i gwałtowne zwroty akcji. To jest lektura totalnie do relaksowania się, niespiesznego podczytywania, wyłapywania smaczków i śmiania się z tych smaczków do siebie. Już się cieszę na lekturę drugiego tomu i liczę na to, że wydawca szykuje już kolejne, jako, że w wielkiej Brytanii ukazały sie jak dotąd cztery.

Pamiętna JAKŻE LICZNYCH przypadków, gdy - po wydaniu pierwszego czy też dwóch pierwszych tomów jakiejś serii - polski wydawca zaprzestawał wydawania dalszych mocno trzymam kciuki, by nie był to ten przypadek.

piątek, 26 lipca 2024

"Tylko nie Mazury" Sylwia Skuza

To jest recenzja, której nie planowałam zamieszczać na blogu, dotyczy bowiem książki takiej sobie, nieszczególnie dobrej, ale i nieszczególnie złej, takie pięć punktów na dziesięć możliwych, idealnie w środku stawki, i która w dodatku nie pasowała do żadnego punku żadnego wyzwania książkowego, w którym biorę udział. Zamierzałam ją wrzucić na portal książkowy, na który wrzucam swoje recenzje, także te dotyczące książek takich sobie, i zapomnieć o sprawie.

Po tym jednak, jak gotowa recenzja DWA RAZY zniknęła mi z komputera, raz skasowana przez przypadek i niemożliwa do odzyskania, a raz nie wiem, jakim sposobem (jestę bowiem Kąputerowym Głombem) popadłam w irytację. Ach, tak? - rzekłam sobie. Tak będziesz pogrywał? NO TO ZOBACZYMY! Napiszę ją trzeci raz i wrzucę na bloga, postanowiłam, i na portal książkowy, i to nie jeden, i jeszcze gdzieś, zastanowię się, gdzie, nie będzie mi tu virtual pluł w twarz ni dzieci mi virtualił!!!

No więc wrzucam. 

Mwahahahaha.

Nieprawdaż.

A zatem:

Młody i obiecujący policjant, komisarz Gromosław Sidorowicz zostaje czasowo przeniesiony z Warszawy na mały komisariat na Mazurach. Zostaje przeniesiony karnie, dodajmy, po dosyć niefortunnym incydencie, w trakcie którego potraktował córkę prominentnego polityka tak, jak, no cóż, potraktowałby każdą inną agresywną i łamiącą prawo obywatelkę. Tym samym świetnie rozwijająca się kariera młodego policjanta zostaje zastopowana, bo czegóż można spodziewać się po pracy na jakimś zapyziałym komisariacie na Mazurach - a to krowa komuś w szkodę wejdzie, a to dwóch kumpli od kieliszka weźmie się za łby, a to trzeba będzie objeżdżać porozsiewane po lasach malutkie wioseczki...

Tymczasem już pierwszy dzień pobytu w nowym miejscu jest początkiem śledztwa w sprawie zabójstwa.

Na bagnach znalezione zostaje ciało lokalnego rolnika z wbitą w szyję starożytną zapinką. Sidorowicz musi wyjaśnić zagadkowe morderstwo człowieka, który nie cieszył się, oględnie rzecz ujmując, powszechną sympatią i jak najszybciej ustalić, czy mieli z tym coś wspólnego amerykańscy żołnierze kręcący się w pobliżu miejsca morderstwa, czy też może powinien szukać zabójcy wśród licznych wrogów zabitego rolnika? A może wśród osób uczestniczących w tajemniczych obrzędach przesilenia, świętowanych na bagnach w przeddzień zabójstwa?

Komisarz zaczyna niezwykłe śledztwo, które dosyć szybko schodzi na drugi plan, a na pierwszy wychodzą legendy i pierwotne wierzenia dawno wymarłych Prusów. Od tego momentu przeszłość stale będzie się splatać z teraźniejszością, nie tylko w wymiarze historycznym, ale także i duchowym, duchowość jest bowiem w tej powieści drugim, prawie równoległym do zabójstwa - a w pewnym momencie dominującym - wątkiem.
 
 

 
No więc czytałam, czytałam i mi się podobało, potem mi się mniej podobało, aby wreszcie nie podobać mi się wcale.

Podobała mi się (jakkolwiek bardzo źle to brzmi) zbrodnia, interesująco pomyślana, z oryginalną zagadką w tle, zapowiadająca ciekawe śledztwo, bo jednak znalezienie świadków zabójstwa popełnionego nocą w głębi pradawnego boru na trzęsawisku jest ciut trudniejsze, niż znalezienie świadków zabójstwa w dużym mieście.

Podobało mi się, że Gromosław Sidorowicz nie traktował swoich prowincjonalnych kolegów po fachu jak kompletnych durniów, którzy w życiu nie widzieli trupa i potrafią jedynie wystukiwać raporty na zdezelowanej maszynie do pisania, ani chybi jednym palcem i z przygryzionym koniuszkiem języka. Podobało mi się, że mazurscy policjanci nie traktowali Groma jak nadętego buca z warszawki, przemądrzałego i głupawego, co to na pewno zgubi się w lesie na pierwszej przecince, a  z miejscowymi i tak się nie dogada, bo nimi gardzi  z wielkomiejską wyższością. Doprawdy, ten motyw konfliktów między miejscowymi a przyjezdnymi jest tak częsty i zgrany, że przyjęłam porzucenie go na rzecz wzajemnego szacunku i chęci współpracy jako orzeźwiający powiew oryginalności.

A potem zaczęło się robić gorzej.

Równiutko jako obszył w połowie książki autorka zaliczyła niezrozumiały zjazd językowy i nagle pojawiły się w tekście kwiatuszki w rodzaju: "Pewnego wieczoru odwiedziła matkę. To było zrządzenie losu. Zastała ją leżącą na podłodze w sypialni, usiłowała się podnieść, bełkotała, że nie może zasnąć", "Dziewczynka przewróciła oczami i poprzez konary drzew wzniosła je do nieba"  czy też "Minęły dokładnie dwie doby, kiedy o poranku wyjeżdżając spod domu Mistrasa, drogę zajechał mu samochód". Zniknęły potem, a polszczyzna powróciła do poprawnej, ale ja już byłam wtedy raczej na "nie" i coraz bardziej (i łatwiej) się irytowałam.

Irytowało mnie, że wszyscy bohaterowie tej książki byli pogodni, sympatyczni, z sercem na dłoni , uczynni i przepełnieni duchowością niczym dzban winem w Kanie Galilejskiej. To znaczy wszyscy poza zamordowanym (i jeszcze jedną osobą, która jednakże pojawiła się i zniknęła niczym meteor, nie mając dla akcji większego znaczenia), który był naprawdę najzłejszym złolem, i zapewne tylko mojej czepialskiej naturze i wrednemu charakterowi przypisać należy, że nie mogę powstrzymać się od pytania, jakim cudem ta szlachetna, głęboko duchowa, moralna i wspierająca się społeczność pozwoliła, by w jej łonie wyrosła tak odrażająca narośl, nie robiąc z tym ABSOLUTNIE nic (a, upewniam, pozwoliła i nie robiła).

Irytował mnie Grom, który - porzucony bezceremonialnie po trzech latach związku - dochodzi do siebie w imponującym czasie dwóch tygodni i migusiem znajduje sobie obiekt westchnień. Irytowało mnie wmawianie czytelnikowi, że między Gromem a jego nową wybranką jest "energia seksualna, która może wstrząsnąć posadami ziemi", gdy tymczasem chemii między nimi było akurat tyle co między mną a sąsiadem mojej mamusi, eleganckim i nobliwym starszym panem, z którym wymieniamy grzeczne pozdrowienia, mijając się na schodach. Irytował mnie nawet ocalony przez naszego szlachetnego Groma szczeniak, który - licząc sobie jakieś dwa miesiące - zachowywał się jak nie dość, że dorosły, to jeszcze wytresowany pies. Oraz lokalna zielarka, lekarka, psychoterapeutka, producentka nalewek i znawczyni starych obrzędów w jednym, mądra, dobra, szlachetna i tak idealna, że człowiekowi się na mdłości zbierało z tego przesłodzenia.
 
A potem wszystko zaczęło mnie już nie irytować, ale doprowadzać do szału, i to pomimo poprawnego języka, ogólnie miłego (wręcz zbyt miłego, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zaczynaliśmy) nastroju powieści i widocznej autoironii autorki, a gdy wpadam w szał robię się ciut (no, dobra, duże "ciut") nieobiektywna, więc można moje uwagi dzielić przez trzy, ale i tak je wypiszę, żeby upuścić sobie pary.

Do szału doprowadzało mnie genialne i nietypowe (oraz TAKIE UDUCHOWIONE) dziecię, mam alergię na genialne i nietypowe dzieci, mam ochotę podbijać zęby autorom książek, w których pojawiają się nietypowe dzieci, no, chyba, że są doskonale napisane. To nie było. Nie kupiłam go w ogóle, powodowało u mnie wywracanie oczami za każdym pojawieniem się, w moich oczach było wścibskie, puszczone samopas przez rodziców (nie, wersji "wychowania pełnego miłości i pozostawienia wolności dziecku, żeby się rozwijało we własnym tempie" też nie kupuję), a trauma, którą nosiło (i żeby nie było, wierzę w rodzaj traumy, mam przykład podobnej w rodzinie, i to najbliższej, bowiem dotyczyła mojego rodzonego ojca) i sposób - a zwłaszcza tempo - w jakim zostało z niej uleczone spowodowała u mnie co najwyżej niedowierzające a ironiczne parsknięcie pod nosem.

Wszyscy tam zresztą leczą traumy, Grom, jego nowa (ale za to aż po grób! i z energią seksualną!) ukochana, kumpel-policjant z małżonką, i wszystkim zajmuje to ino momencik, doprawdy, jak ktoś ma traumę, to tylko do Orzysza, można się jej pozbyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy, a przy okazji pooddychać świeżym powietrzem!

Ale do warkotu z głębi gardła doprowadziła mnie ta zgrabnie na początku poprowadzona, a potem porzucona na rzecz opisywania obyczajowości dawnych Prusów, powrotu do korzeni i odnajdywaniu siebie, sprawa kryminalna. Bo to kryminał miał być, tak? Zabójstwo, śledztwo, zbrodnia i kara, tak? Tak to było reklamowane, to sugerowała okładka, tak? Duchowość i Prusowie w tym nie przeszkadzają, nie mam problemu z kryminałem, który nie jest tylko i wyłącznie kryminałem, ale, na wszelkich pruskich bogów, jednak KRYMINAŁEM!

Mam za to problem - może inni czytelnicy nie, ale ja tak - z policjantem, wykształconym, wybitnym, doskonałym w swoim fachu, do chwili zesłania na Mazury robiącym w branży prawdziwą karierę, a który prowadzi śledztwo w sposób totalnie haniebny (i któremu pozwala się prowadzić to śledztwo trzy miesiące bez ŻADNYCH nacisków z góry). Który za dobrą monetę przyjmuje zdanie: "To nie ona, ona by tego nie mogła zrobić". Który w zasadzie przymyka oko na fakt, że spora grupa ludzi (w tym inni policjanci oraz patolożka sądowa) ukrywali istotne dla śledztwa informacje, kłamali i mataczyli. Który przechodzi nad tymi kłamstwami i ukrywaniem do porządku dziennego bez jakiejś głębszej refleksji (aż dziw, że nie znalazło się na nią miejsce w powieści tak napakowanej refleksjami na wszelkie INNE tematy!), bo kumple, znajomi i ukochana powiedzieli mu, że zamordowany był złym człowiekiem. Tak, był złym człowiekiem. Tylko, że - poprawcie mnie, gdybym się myliła - policjant prowadzący śledztwo nie jest od tego, by zmarłemu wystawiać świadectwo moralności i dla tych złych starać się mniej, a morderstwo jest morderstwem bez względu na to, czy zamordowano osobę o kryształowym charakterze, czy ostatniego łajdaka. Zaś na mataczenie w śledztwie są konkretne paragrafy w kodeksie karnym, panie komisarzu Sidorowicz (oraz koledzy pana komisarza też).

Rozmydlenie wątku kryminalnego skutkuje najbardziej mdłym i niewiarygodnym rozwiązaniem zagadki ever, które nasz dzielny stróż prawa opisuje w najbardziej mdłym i niewiarygodnym raporcie, a jak doszłam do policjantów, którzy gremialnie rzucili pracę na lokalnym komisariacie, bo jednemu (nagle) moralność na nią nie pozwoliła, jedna zdecydowała się zostać na stałe w USA, gdzie odbywała staż, wyjść tam za mąż i powić potomka, a jeden zapragnął nabyć kierdel owiec i wyrabiać sery, to od walnięcia książką o ścianę powstrzymało mnie tylko to, że czytałam na czytniku i zrobiło mi się szkoda sprzętu.

Podsumowując - "Tylko nie Mazury" to powieść lekka, łatwa i... cóż, nawet momentami przyjemna (jeśli się nie jest mną i ma się wysoką tolerancję na przemądrzałe dzieci i niedoróbki w prowadzonych śledztwach), ale z pewnością nie jest ani kryminałem, ani powieścią sensacyjną. Ma w sobie elementy znanego z obyczajówek nurtu "ucieczki/wyjazdu z wielkiego miasta i odkrywania samego siebie na łonie przyrody wśród zwykłych ludzi" z hojną domieszką etnologii i antropologii (ale do "Ślebody" Kuźmińskich jest jej baaaaaaaardzo daleko), a to czyni z niej literacki misz-masz. Wszystko tam jest, upchnięte kolanem, żeby się zmieściło, i co za tym idzie - potraktowane powierzchownie. Duchowość i opowieść o dawnych Prusach (autorka ma, to widać, dużą wiedzę w temacie). Poszukiwania samego siebie. Rozliczanie się z dawnymi grzechami i wyrzutami sumienia. No i kryminalna zagadka, która miała być osią powieści, a tymczasem jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła.

Jednym słowem, miał to być kryminał, a ja miałam wrażenie, że czytam książkę o wierzeniach i obrzędach dawnych mieszkańców Prus oblanych sosem obyczajowo-duchowym, w efekcie czego nie wiedziałam właściwie, co czytam, nie miałam siły (ani okazji w sumie) do skupienia się na jakimś konkretnym wątku i pozostałam z ogólnym wrażeniem trochę nijakości a trochę chaosu, no i poirytowania z powodu poczucia zmarnowanego czasu, niestety.

Jeśli ktoś szuka powieści obyczajowej z interesującymi elementami etnograficznymi, historycznymi i milutkim tłem obyczajowym - w sumie może rzecz przeczytać, i pewnie nie bez przyjemności.

Wielbicielom kryminałów odradzam.

piątek, 19 lipca 2024

"Osiem" Radka Třeštíková

W praskim Lasku Diablickim znaleziona zostaje postrzelona młoda kobieta. Nieprzytomna trafia do szpitala, a policja nie tyle nie potrafi znaleźć sprawcy, co ma zbyt wielu podejrzanych. Podejrzani albowiem są chyba wszyscy - były narzeczony niedoszłej ofiary, jej (była) najlepsza przyjaciółka, kumpel narzeczonego, a nawet rodzina, dla której dziewczyna pracowała jako opiekunka dzieci.

Śledztwo opisane jest w sposób mało porywający, pracy policji tu niewiele, możemy śledzić głównie przemyślenia młodej policjantki noszącej nieszczęśliwe nazwisko Brzydula, z silną alergią na pyłki, nadwagą i kompleksami, i nie dość, że niepewnej własnych umiejętności, że o kompetencjach nie wspomnę, to jeszcze skutkiem tej niepewności i tego braku wiary we własne możliwości dającej się wykorzystywać męskim współpracownikom.

A potem i ten wątły wątek policyjny i kryminalny w ogóle schodzi na dalszy plan, albowiem, albowiem.


"Osiem" to NIE JEST kryminał i jeśli się ktoś takiego spodziewa, to się zdziwi, a może (czy też wręcz na pewno) rozczaruje (swoją drogą, kolejna rzecz, jaką ostatnio przeczytałam, reklamowana jako kryminał, a będąca zupełnie czym innym). 

"Osiem" to nie jest powieść, w której jak po nitce do kłębka dotrzemy do rozwiązania zagadki, kibicując przy tym jakiemuś dzielnemu śledczemu o skomplikowanym życiu rodzinnym i analizując jego działania. Owszem, mamy próbę zabójstwa na dzień dobry, mamy śledztwo w tle i mamy prawie-że-zwłoki, ale gdyby (próby) popełnienia zbrodni wystarczały do określenia książki jako kryminału, to kryminałem jest i "Hamlet", i "Zabić drozda", że o "Zbrodni i karze" nawet nie wspomnę.

No i zdecydowanie nie jest to powieść stanowiąca, jak zapewnia nas polski wydawca, „gwarancję świetnej rozrywki”! Z rozrywką „Osiem” naprawdę nie ma nic wspólnego.

W "Osiem" próba zabójstwa służy do opisania splotu tragicznych życiowych okoliczności, które do tej próby doprowadziły oraz skomplikowanych więzi-węzłów między (licznymi) bohaterami, których można lubić albo ich nie lubić, ale którym na pewno można współczuć. Jest to, mówiąc krótko, solidna i doskonale napisana obyczajówka, chyba jedna z lepszych, jakie kiedykolwiek czytałam, mówiąca o braku umiejętności życia swoim życiem i szukania akceptacji na siłę, o tym, jak bardzo można manipulować ludźmi i do czego można się posunąć, by zdobyć nie swojego męża, nie swoje dzieci, nie swój dom i nie swoje życie, i by to wszystko uczynić swoim (choćby tylko we własnej głowie) - ale osoby oczekujące nawet nie tylko "przede wszystkim", ale najnormalniej w świecie "po prostu"  kryminału mają prawo czuć się zawiedzione.

Oczywiście wszystko to, co powyżej nie znaczy, że nie dowiemy się, co było powodem postrzelenia Miszy i kto to zrobił, bo się dowiemy (acz niekoniecznie doprowadzi nas do tej wiedzy działalność policji), ale w miarę czytania staje się to dla nas coraz, no cóż, mniej istotne, bo bardziej niż "kto strzelił" zaczyna nas interesować ta cała wielokrotnie zapętlona akcja, te przemyślenia, ten wewnętrzny ból, który dręczy każdego z bohaterów, te postępki, przepojone hipokryzją i zakłamaniem, te głupie decyzje, które prowadzą do katastrofy, a biorą się z dręczącego braku miłości (no i tytułowe "osiem", rewelacyjnie wpisany w treść symbol).

I choć trochę brak tu refleksji, drugiego dna (aczkolwiek właściwie jestem pewna, że jest to celowy zamysł autorki, ostatecznie po co jakieś z góry narzucone drugie dno, skoro czytelnik sam z siebie myśli, zastanawia się i analizuje jak oszalały? I może nawet dochodzi do różnych nieoczekiwanych wniosków, nie ograniczony przez autorską refleksję?) to jest to naprawdę i trochę nieoczekiwanie (tak, ja też planowałam przeczytać po prostu kryminał) dobra rzecz. Wciągająca. Świetnie skonstruowana. Napisana lekkim, ale nie infantylnym językiem (ukłony dla Mirosława Śmigielskiego, tłumacza). Strony przelatują człowiekowi przed oczami jak krajobrazy za oknem podczas jazdy Pendolino, a skomplikowane (choć z drugiej strony bardzo typowe, wręcz banalne - ona kocha jego, on kocha inną, ta inna kocha jeszcze innego, ale inny nie może z nią być, no bo przecież żona jest, i dzieci) relacje międzyludzkie wciągają.

Tym, którym konstrukcja powieści (koncepcja ciągłej zmiany narratora, a co za tym idzie wielość osób, którym autorka oddaje głos, aby przedstawiły swój punkt widzenia) oraz mnogość bohaterów, w tym wielu, których nie bardzo da się polubić ani się z nimi identyfikować, oraz brak wystarczającego stężenia kryminału w kryminale nie przeszkadza - polecam.


niedziela, 7 lipca 2024

"Rogata dusza" Łukasz Malinowski


"Rogata dusza" to powieść, na lekturę której zdecydowałam się, bo brakowało mi tytułu na "R" w Wielkobukowym Bingo. Nie jestem pewna, czy jakakolwiek Zaangażowana i Fachowa Osoba Czytelnicza przyznałaby się do takiego powodu sięgnięcia po książkę, ale cóż, ja nie jestem najwyraźniej ani wystarczająco fachowa, ani zaangażowana. Nic nie wiedziałam o autorze, streszczenie wydało mi się zachęcające, a okładka ładna, litera "R" na początku tytułu obecna, więc, zdecydowałam, biorę.

 

24 lutego 1243 roku rozpoczyna się pierwszy w Polsce turniej rycerski. Jako novum (oraz import ze "zgniłego Zachodu ;)) nie jest co prawda powszechnie witany entuzjastycznie, zwłaszcza przez przedstawicieli Kościoła sarkających na nadmierne oddawanie się świeckim uciechom, ale też z drugiej strony budzi duże zainteresowanie. Na zaproszenie księcia Bolesława Rogatki do zamku w Lwówku Śląskim ściągają najwaleczniejsi rycerze najsłynniejszych rodów, aby zmierzyć się w trzydniowych zawodach. Sensację wzbudza zwłaszcza tajemniczy Rot Ritter, który poprzysiągł nie wyjawiać swojej tożsamości aż do końca turnieju...

Tymczasem w dniu rozpoczęcia zawodów rycerskich w dole wędzarnianym dwaj masarze odpowiedzialni za dostarczanie mięsiwa na książęce stoły znajdują ciało bogatego dworzanina, książęcego klucznika, Stanka ze Strzelina. Zadanie wykrycia sprawcy dostaje ptasznik i podkomorzy księcia, Raszko Drzemlik. Nim jednak Drzemlik wpadnie na jakikolwiek trop, dochodzi do kolejnej zagadkowej śmierci. Mimo polecenia, by śledztwo poprowadzić jak najbardziej dyskretnie, by nie dawać pożywki do oburzenia i protestów przeciwnikom turnieju, sprawy nie daje się ukryć. Tym bardziej, że na ciałach zamordowanych znajdują się dziwne ślady, przypominające rany po uderzeniach rogami, a niekiedy także i same rogi. Ten fakt wywołuje falę plotek o diable, który przybywa na ziemię po dusze (i ciała) grzeszników. Jak poradzi sobie trzynastowieczny śledczy z zagadkowymi morderstwami? Czym będzie się kierował i jakie ma na nie sposoby? Kto stoi za morderstwami? I co wydarzy się podczas turnieju?

Od niemalże pierwszej strony, od pierwszego rozdziału zmuszona byłam hamować impuls, by co chwila zrywać się z fotela z na pół bojowym, a na pół triumfalnym okrzykiem "Tak się to robi!!!" na ustach, tym bardziej, że miałam ochotę wydać ten okrzyk i machać "Rogatą duszą" przed oczami Valstimilowi Vondrusce, co było z wielu powodów, nieprawdaż, awykonalne. Tak więc okrzyk wznosiłam wyłącznie duchowo, z przeświadczeniem, że w bitwie "historyk ze średniowieczną historią contra historyk ze średniowieczną historią " wygrywa bezapelacyjnie Łukasz Malinowski. To jest opowieść, której akcja rozgrywa się niemalże w tych samych czasach co "Śmierć we Wrocławiu" (Vondruski jakieś dziesięć lat później - w chwili rozpoczęcia turnieju rycerskiego przyszły król Przemysł Ottokar II miał 10 lat), niemal w tym samym miejscu (znaczy, na Dolnym Śląsku; jestem świadoma odległości między Wrocławiem a Lwówkiem Śląskim :)), i w dodatku w pewnym sensie w tej samej rodzinie (tatuś Przemysła Ottokara II i mamusia Bolesława Rogatki byli rodzeństwem), a przepaść między nimi jest... doprawdy niezmierna.

Naprawdę uwielbiam takie książkowe zaskoczenia! 
 
Począwszy od świetnego zabiegu, jakim było uczynienie narratora z Diabła, śledzącego wszelkie wydarzenia z dachów, przeistaczającego się a to w muchę, a to w powiew wiatru, a to w ptaszę, mającego wgląd nie tylko w to, co widzialne gołym okiem, ale we wszystkie ludzkie pragnienia i uczynki, także (zwłaszcza) te najwstydliwsze, nieczyste, najgłębiej ukryte, w ten świat, który - widziany jego oczami - jest brudny i nieobyczajny, okrutny i bezlitosny, ale który dzięki niemu mogliśmy lepiej poznać, dogłębnie eksplorować, przyjrzeć się wnikliwiej bohaterom powieści i zrozumieć ich zachowania. 
 
Poprzez samych bohaterów, bardzo dobrze wykreowanych, a żaden z nich nie jest nieskazitelny (nawet, jeśli takim właśnie jawi sie przed światem), żaden nie jest  kryształowy, każdy ma swoje wielkie i mniejsze grzechy i grzeszki za uszami.

I poprzez z rozmachem oddany koloryt epoki, bardzo rzetelnie odmalowane realia historyczne i niezwykle... jak by to ująć... rzeczywiste postaci, dosłownie jakby wyjęte z trzynastego wieku, prawdziwie ludzi z krwi i kości, baaaardzo odległych od trochę cukierkowej, a trochę disneyowskiej wizji dzielnych rycerzy i ich subtelnych dam, jakimi obficie karmi(-ła?) nas popkultura. Ludzi, o których wiemy, jak żyją, kochają, jakie mają zwyczaje i jak grzeszą. A grzeszą naprawdę sporo. Autor opisuje ich postępki - myślę, że dla większości ludzi XXI wieku absolutnie szokujące - w detalach i w stylu trochę reporterskim, bez osądzania, bez wartościowania, chyba trochę tak, jak widzieli to ludzie z trzynastego wieku, których normy moralne i poglądy naprawdę bardzo różniły się od dzisiejszych, a mimo to czytelnik nie ma, czytając, żadnych wątpliwości, które z nich są złe i godne potępienia, i po czyjej stronie leży moralna słuszność, a także autorskie poparcie i współczucie (w związku z czym być może nie tylko przed nosem Vondruski powinnam pomachać "Rogatą duszą" wołając "Tak się to robi!").
 
Oraz NIEZWYKLE - imho - interesująco rozwiązaną zagadkę morderstw (chociaż, przyznam, zmiana Drzemlika w takiego troszkę Jamesa Bonda XIII wieku, nie żeby bardzo, ale jednak trochę tak, nieco mnie... no nie wiem... skłoniła do wywrócenia oczami. Raz czy dwa :)).

Aż po fenomenalny język powieści, bo trzeba podkreślić, że autor mistrzowsko włada słowem. Ani przez chwilę się nie nudziłam. Bardzo dobrze wyważone tempo akcji, które w odpowiednich momentach zmienia tory, tu ciut hamuje, by za chwilę przyspieszyć... aczkolwiek opisy, (a nie będę ukrywać, że sporo ich), jak to opisy, bywa, że spowalniają akcję. Inna rzecz, że są jednak dowodem na imponującą i godną pozazdroszczenia wiedzę autora , że już nie wspomnę, że są też nieprzebranym źródłem informacji o epoce (opis procesu przed księciem Rogatką sprawił, że popadłam w stupor).
 
Ale.
 
To jest książka pisana od pierwszej do ostatniej strony językiem stylizowanym na staropolski, gęsto przetykanym latynizmami,  a nie wszystkie z nich były tłumaczone na współczesną polszczyznę, rzekłabym, że większość nie była. Przyzwyczajenie się do tego języka może być trudne. Trzeba się całkowicie przestawić, a czasem nawet przeczytać fragment tekstu kilka razy albo wrócić do niego po chwili, by dobrze go zrozumieć. Mnie osobiście archaizmy i latynizmy nie przeszkadzały, bez problemu  udawało mi się wywnioskować z kontekstu o co chodzi, dodawały za to całości wiarygodności i klimatu. Ale przypuszczam, że dla niektórych czytelników może to być zniechęcające. W pewnym sensie ta powieść nie jest li tylko powieścią, ale po prostu ciekawym czytelniczym eksperymentem (dla czytelnika, choć może i dla autora?). Mnie się ten eksperyment podobał, ale nawet przy całym moim uznaniu przyznaję, że nie sięgnęłam od razu po inne pozycje pióra pana Malinowskiego, bo musiałam (jednak) trochę odpocząć. 

Nie zdziwię się, jeśli ktoś polegnie już na pierwszym rozdziale (chyba, że lubi powieści historyczne. Wtedy się zdziwię).
 
Podsumowując - "Rogata dusza" jest powieścią trudną, lecz zdecydowanie godną czytelniczej uwagi. Dla czytelnika lubiącego wyzwania - must read :).
 
Jestem BARDZO zadowolona, że musiałam przeczytać "coś na R", i że trafiłam akurat na nią!
 
Zaskakujące bywają zalety czytelniczych bingo :D.

piątek, 5 lipca 2024

Śmierć we Wrocławiu" Vlastimil Vondruška

Prokurator królewski, Oldřich z Chlumu, udaje się do Wrocławia, gdzie w tajemniczych okolicznościach zniknął bez śladu wysłannik czeskiego króla, wyprawiony przezeń w bardzo delikatnej misji. Z uwagi na dyplomatyczny charakter tejże król Przemysł Ottokar II wysyła w ślad za nim na Dolny Śląsk incognito nie tylko prokuratora królewskiego Oldrzicha, ale również jego żonę Ludmiłę i giermka Otę.

Za murami XIII-wiecznego Wrocławia, bardzo zatłoczonego, bowiem trwa właśnie doroczny jarmark, okazuje się, że śledztwo będzie dużo trudniejsze, niż początkowo zakładano. Nie dość, że jarmark utrudnia prowadzenie dochodzenia (masa ludzi, z których większa część jest przyjezdna i nie znana nikomu miejscowemu), to wkrótce po przybyciu prokuratora do miasta zamordowany zostaje brat Milicza, zaginionego wysłannika czeskiego króla, a potem jego służący...


Cóż. 

Miałam nadzieję na lekką powieść historyczną w wersji czeskiej (jak wiadomo, każdy naród/kraj ma swoją historię, a przynajmniej swoją jej wersję, i może nie wszyscy lubią te wersje analizować i porównywać z własnymi, ale ja akurat lubię) ), w dodatku Vlastimil Vondruška jest fachowcem i jednym z najlepiej rozpoznawalnych czeskich historyków ... I nie dość na tym - według statystyk czeskiej Biblioteki Narodowej jest obecnie najpoczytniejszym czeskim pisarzem. 

 A to oznacza tylko jedno.

ONI cierpią na tę samą reklamozę, takie trochę obniżanie lotów i uznawanie w najlepszym wypadku przyzwoitej przeciętności za nadzwyczajność co MY!

Początkowo rzecz zapowiadała się na niezłą rozrywkę, acz nieco zagmatwaną (misja wysłannika była tak tajna, że nawet Oldřichowi nie powiedziano, na czym polegała, więc poszukiwania musiał zacząć, a wręcz prowadzić, tak więcej na ślepo, zaś polecenia króla Przemysła brzmiały mniej więcej "zniknął, ale nie wiadomo, czy zniknął, wypytaj, ale nie rzucaj się w oczy, jedź incognito, ale misja dotyczyła spraw królewskich, więc musisz się skontaktować z ludźmi z najwyższych sfer, ale tak, by cię nie poznano, chociaż cię wszyscy znają, więc musisz wyglądać jak nie ty"), mamy tu pełen zestaw elementów typowych dla "książek płaszcza i szpady" - przebieranki, szczęśliwe zbiegi okoliczności, mordobicia i pojedynki... lecz niestety, niestety.

Zamiast (obiecanego co prawda raczej w streszczeniu, i może jeszcze w pierwszym rozdziale) dobrze zapowiadającego się kryminału z wątkiem szpiegowskim zlokalizowanym w XIII wiecznym mieście dostajemy niespecjalnie ciekawą, momentami wręcz nudną opowieść. Historia się, co będę ściemniać, wlecze, to, co dobrze wypadłoby na ekranie - te przebieranki na przykład, farbowanie włosów, przygotowania do akcji i ogólne knucie - w książce się nie sprawdza, opisane jest rozwlekle, nużąco i nie zawsze potrzebnie. O niektórych rozmowach i relacjach można powiedzieć wiele, ale trzynastowieczne to one nie są. Realia tamtych czasów odwzorowane są baaaaardzo średnio, średniowieczność Wrocławia poznajemy po wąskich uliczkach, dużej ilości drewna oraz fakcie, że wiele znanych budowli (w tym także takich, które w rzeczywistości powstały trzysta lat później) jest jeszcze w budowie, za to miasto obfituje w karczmy, niemal jak obecnie w hotele, w których to karczmach w dodatku podaje się cielęcinę z sałatą, znaną w naszej części Europy od wieku - według powszechnej wiedzy - XVI, a jeśli nawet uznamy, że niekoniecznie królowe Bonie zawdzięczamy wzbogacenie naszej kuchni, bo sałatę spożywał podobno już Władysław Jagiełło, to od XIV (zaś król Przemysł Ottokar to wiek XIII i nijak nie chce inaczej być).

Nad średniowiecznością relacji międzyludzkich oraz rysunku postaci z litości się nie pochylę (chociaż praktycznie wszyscy bohaterowie, łącznie ze strażnikiem przy bramie, umiejący czytać, w tym niektórzy w kilku językach owszem, robi wrażenie). Język zdecydowanie zbyt współczesny, stylizacja na średniowieczną (albo chociaż troszkę bardziej staroświecką) mowę praktycznie zerowa, nie umiem orzec, do jakiego stopnia jest to wina autora, a do jakiego - tłumaczki. 

Plus do szału mnie doprowadzająca maniera przedstawiania bohaterów zawsze pełnym imieniem i miejscem pochodzenia/zajęciem (Oldřich z Chlumu, kowal Jan, giermek Ota). Przy piętnastym "giermku Ocie" miałam ochotę gryźć i rzucać przedmiotami, a autor się dopiero rozkręcał!

Są w tej powieści tropy, które pozwalają przypuszczać, że powieść jest częścią serii/planowanej serii, i jeżeli tak rzeczywiście jest, to ja nie skorzystam.

W moim odbiorze rzecz niespecjalnie jest porywająca, nieco naiwna, fajny byłby z tego serial (młodzieżowy), no, ale seriale to się ogląda, nie czyta. 

Do czytania, zwłaszcza wielbicielom powieści historycznych, to tak raczej... niekoniecznie polecam.

Chyba, że jako ciekawostkę.

sobota, 29 czerwca 2024

"W cieniu Babiej Góry" Irena Małysa

Im jestem starsza i im dłużej prowadzę bloga (a blogosfera umiera, o czym przypominam z naciskiem) śmieciowego o więdnących zasięgach, tym więcej znajduję w tym zalet. Zaczynam podejrzewać, że jestem stuprocentową optymistką, co za zaskoczenie.

Główną zaletą prowadzenia tegoż jest, że mogę sobie w dowolnym czasie sięgnąć po dowolnego, proszę ja kogo, bestsellera, jaki mi wpadnie w oko, przeczytać go i opisać dowolnymi słowy, takimi, jakie przyjdą do głowy i na jakie mi pozwoli fantazja (i/albo dobre wychowanie) zupełnie, ale to zupełnie nie przejmując się ani tym, co sobie pomyśli wydawca, ani tym, jakie oceny ma bestseller na Lubimyczytać. Świadoma faktu, że - jak niedawno gdzieś przeczytałam - cykl życiowy nowości książkowej wynosi podobno około trzech miesięcy wiem, że moja recenzja zwisa i powiewa zarówno wydawnictwu, jak i autorowi/-rce, natomiast osobom o podobnym mojemu refleksie czytelniczym może pomóc w decyzji o zakupie albo wrzuceniu czegoś na półkę na Legimi.

Lub też, nieprawdaż, rezygnacji z zakupu. I wyrzuceniu z półki na Legimi.

I tak bywa.
 
Ostatnim niegdysiejszym bestsellerem, po który sięgnęłam, gdyż góry i tajemnica, i wyszła część czwarta, a nie wypada od niej zaczynać spotkania z bohaterami, więc zaczniemy prawilnie z nadzieją na literacka przygodę było
 

 
"W cieniu Babiej Góry" Ireny Małysy.
 
Baśka Zajda, młoda policjantka właśnie powraca (czy też trafniej byłoby powiedzieć - po nieudanej akcji, w której zastrzelony zostaje jej partner zostaje odesłana) z Krakowa w swoje rodzinne strony i obejmuje pracę w zawojskiej komendzie. Praca w małej miejscowości jest raczej spokojna i nie obfituje w gwałtowne wydarzenia, a sama Basia jeszcze nie pozbierała się po tragedii, trudno zatem nazwać ją duszą towarzystwa. Mimo to wraz z kilkoma koleżankami z nastoletnich lat świętuje wieczór panieński swojej najlepszej przyjaciółki Izy, córki lokalnego posła. Dziewczyny postanawiają wspiąć się na szczyt Babiej Góry i spędzić niezapomnianą noc z przebierankami za czarownice i pląsami przy ognisku.
 
Niestety, nad ranem Baśka znajduje nieopodal polany, na której się bawiły, ciało Izy. Związek ze śmiercią dziewczyny wydaje się mieć jej dawny partner i zarazem były chłopak Basi - Artur. I dość szybko okaże się, że sprawa może mieć coś wspólnego również z lotniczą katastrofą pasażerskiego samolotu LOT-u, który rozbił się na stoku Babiej Góry. Zginęły w nim 53 osoby, wszyscy pasażerowie i członkowie załogi.

Wydarzenia w powieści przedstawiane są dwutorowo: w roku 2019 i w 1969, kiedy wydarzyła się katastrofa lotnicza na zboczu Policy pod Babią Górą. Czy śmierć Izabeli i wypadek lotniczy sprzed 50 lat coś ze sobą łączy? Czy Babia Góra to, jak twierdzą lokalni mieszkańcy, przeklęte miejsce? Czy w okolicy grasuje seryjny morderca?

Autorka, trzeba przyznać, miała bardzo ciekawy pomysł. Górski klimat, do dziś nierozwiązana tragedia sprzed lat, o której mało kto słyszał i mało kto pamięta, tajemnice sięgające korzeniami wielu lat wstecz - i to wszystko w małej społeczności w Beskidach.
 
A jednak, cóż, nie pykło.
 
Reklamy i zapowiedzi obiecywały ciekawą intrygę splecioną z zagadką kryminalną, która na końcu zostanie rozwiązana, plus, rzecz jasna, nową, interesującą bohaterkę.
 
Otrzymaliśmy bohaterkę nieskoordynowaną emocjonalnie i raczej nie budzącą sympatii, jest ona też w nieskoordynowany sposób opisana, więc jej niestabilność nie powinna nas dziwić, skoro autorka najwyraźniej nie panuje nad własną kreacją (mamy wprowadzenie "posterunek w Zawoi to teraz jej miejsce pracy. Wolałaby już chyba robotę w Biedronce (...) od powrotu z Krakowa, od wszystkiego, co sie tam wydarzyło, czuła, jakby stopniowo gasła. stała się aspołeczna", aby już po chwili "Było jej tu dobrze. Gdy wyjechała do Krakowa czuła, jakby straciła opiekę góry. Wszystko zaczęło się psuć, przestała być sobą - jak uchodźca, z rozmytą tożsamością"). Nasza Basia jest histeryczką, która ma problem z łączeniem faktów, a w swojej pracy kieruje się przeczuciem ("stary kazał go zamknąć na 24 godziny... nie wierzyła, że jest winny"), impulsywną, rozkojarzoną, w trudnych sytuacjach popełniającą podstawowe błędy, na dodatek upartą i niezbyt bystrą. Tylko w książce taka osoba nie zostałaby w mgnieniu oka zwolniona ze służby za niesubordynację.

Przy tym jest wyjątkowo nieudolna - a to zapomni auto zatankować przed akcją, a to telefon naładować, a to skonfrontowana z bandziorem w czasie precyzyjnie zaplanowanej i od pół roku przygotowywanej akcji roni łzy, zamiast strzelać, a to prowadząc wóz odwraca wzrok od jezdni i grzebie w plecaku, by wydobyć z niego telefon...
 
Bzdur i nie-da-siów fabularnych jest tu masę, na czele z tym, że nieprawdopodobne, a wręcz niemożliwe jest przydzielenie policjantce prowadzenia dochodzenia w sprawie morderstwa w którym ta występuje jako świadek, a w sumie może i podejrzana.

Tymczasem Baśka dostaje sprawę, bo pani prokurator, widząc ją drugi raz w życiu  uznaje, że "Nie przejmujesz się lokalnymi układami. Masz instynkt", i tu jedno wielkie buahahahaha, zwłaszcza, gdy oglądamy Baśkę Zawoję z instynktem, jak - w trakcie halnego, który łamie gałęzie i wyrywa drzewa -  zamiast zachowywać się jak policjantka z wydziału kryminalnego, po obowiązkowym szkoleniu strzelniczym i obowiązkowym kursie udzielania pierwszej pomocy, ta niczym totalna niunia szlocha koledze z młodości w kamizelkę z "ja nie wiem, co mam o tym myśleć" na ustach, a w przerwach między szlochami wrzeszczy ile sił w płucach przesłuchując świadka, zamiast normalnie zgarnąć go (i innych - licznych! - gapiów) do schroniska i nie próbować przekrzyczeć wiatru.

A propos halny, no więc wieje halny, i to taki mocarny halny, 180 km/na godzinę halny, ale strażacy usuwający zwalone drzewa, blokujące dojście do schroniska pozwalają narzeczonemu ofiary wejść na górę i "idą za nim w milczeniu" (btw, narzeczonego o śmierci przyszłej żony informuje nie policja, tylko przygodnie spotkany strażak, i nic to, że kumpel).

Ojca ofiary natomiast chyba nikt nie informuje, i nic nie szkodzi, bo ten i tak zjawia się na szczycie Babiej z detektywem, uważacie Państwo, Krzysztofem Rumowskim (Taaaa. Wiem), który najprawdopodobniej się do Zawoi teleportował, albowiem od chwili zabójstwa minęły góra dwie godziny, a od odkrycia ciała - jedna.
 
Jak również nasza Basia " Dodała gazu. Czuła, że powinna uważać na drodze".... znaczy... eeee, że co?

Albo też pani policjantka obrywa nożem.
 
Następnie akcja, gadanie, akcja, dużo gadania.
 
A następnie: "Noga zaczynała jej krwawić. Nóż z pewnością uszkodził tętnicę, bo jasna krew wypływała miarowo z uda".
 
Aha. To musiała być mało ważna tętnica, jak wiadomo uda są ich pełne.
 
Poza czasem irytującą, a czasem nudną główną bohaterką oraz licznymi fabularnymi niedasiami mamy też, co oczywiste, Pozostałe Postaci. Gdyby tylko autorka potrafiła je opisać tak, aby różniły się od siebie i wzbudzały sympatię/antypatię/cokolwiek!...
 
Tymczasem te opisy, próby stworzenia jakiegoś tła i uczynienia z bohaterów drugoplanowych żywych ludzi są nie dość, że nieudolne, to jeszcze nader często po prostu ocierają się o śmieszność.

Lokalna fisza, Andrzej Stanach, zwraca się do pięciu bysiorów, mafiozów, którzy wbili mu na zakład mijając jego ochroniarzy jak chcąc: "Jakim prawem tu przychodzicie bez zapowiedzi?!..." , zaś jego syn, odesłany przez rodzica do domu "był zaniepokojony i zły, że ojciec go zbywa, choć niedługo ma po nim przejąć rodzinny interes". Serio, to właśnie najbardziej niepokoi Stelmacha juniora na widok pięciu typów zachowujących się więcej niż swobodnie w gabinecie tatusia?
 
Adam Pajor. Nadkomisarz. Pierwsze, co robi, to "zamrugał. Nie czuł się komfortowo z tym, że musi meldować kobiecie" (pani prokurator, przyp. moje) oraz wykrzykuje "nie będę pracował z tą pechową babą!". Przebóg, ja rozumiem, że akcja powieści rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych, ale autorka chyba zapomniała, że Adam Pajor należy do roku 2019, a nie 1969.
 
Tenże nadkomisarz doskakuje do nachalnego reportera (!!! Kto widzi taką akcję w wykonaniu policjanta oczyma duszy równie wyraźnie, jak ja?) , wykręca mu rękę, wyrywa kamerę i wyciąga z niej kartę pamięci, a operator "krępy mężczyzna, miotał się i ciskał przekleństwami", i czy tylko ja nijak nie umiem doliczyć się rąk komisarza Pajora?
 
Albo pan nadkomisarz i Baśka udają się do Krakowa na super-hiper-tayną akcyję, przebrani za  bywalców dyskotek, aż tu nagle:

"Z drzwi wybiegła żona Adama, Grażyna, która wyminęła męża i podeszła do okna samochodu. Zajda uchyliła szybę i przywitała się.
-Pani Basiu. Pani wybaczy, że będę szczera, ale ja muszę zadać to pytanie. Czy wy macie z Adamem romans?".
 
(no bo logiczne, że mienie romansu polega na podjeżdżaniu pod dom kochanka w świetle dnia, żeby go wziąć na potańcówkę), po czym, po wyjaśnieniach "ale my jesteśmy w pracy i jedziemy na  na super-hiper-tayną i w dodatku niebezpieczną akcyję!"

"Mina Grażyny była bezcenna. Nagle spojrzała na męża zupełnie innym okiem" 

(i zaczęła wznosić okrzyki "Adasiu, kocham cię, kwaśnicy ci ugotuję, wróć do mnie", nie, nie wymyśliłam tego).

Żona policjanta.

Żona policjanta od wielu lat, że dodam, doświadczona w byciu żoną policjanta.

No jej Bohu normalnie.
 
Na tejże akcji nadkomisarz rusza w tan i  "trzepał się (?) niczym Shakira i Michael Jackson w jednym. Starała się nawiązać z nim kontakt wzrokowy, ale w jego oczach widziała już tylko obłęd", więc Baśka musiała sama wszystko załatwić, niestety, nie udało się, mimo, że "przybrała najbardziej rozchełstaną pozycję, na jaką ją było stać", więc od pół roku organizowana operacja poszła się czochrać, ale to nic nie szkodzi, bo "dużo się nagrało", więc nasza Basia rzuca się Pajorowi na szyję z wyznaniem, że źle go osądzała, bo jest z niego super partner (tak, na pewno, zwłaszcza super był, gdy pląsał na parkiecie wpatrzony w odziane skąpo tancerki, a ją ukraińska mafia prawie usunęła z tego łez padołu), ale wracaj do Zawoi i się nie martw, tu jest mój teren, tu umiem się poruszać, po czym odchodzi w mrok nie opowiadając się nikomu, i cholera wie po co, bo nic z tego jej odejścia ku zachodzącemu słońcu nie wynika.

RANY JULEK.

Jak to, szło, Kochana Reklamo? Interesująca intryga? Spleciona z zagadką kryminalną?

No więc w tej książce z interesującą intrygą mamy wątki zagranicznej gangsterki, nieuczciwych interesów, zbrodni i kary, swatania córki przez matkę, biedy, straty dziecka, katastrofy, porachunków z przeszłości, zdrady, kartelu narkotykowego,  lokalnych grubych ryb, ukraińskiej mafii - tych grzybów w barszczu jest tak dużo, że barszcz dawno stał się grzybową, a tego nie zamawialiśmy. Za dużo tego. A za mało tego, co powinno być z dobrym kryminale.

Na przykład zagadki, której rozwiązywaniem cieszą się czytelnicy, układając w trakcie lektury klocuszek do klocuszka, by odkryć, kto zabił. Tu mamy niewybaczalne z punktu widzenia dobrze poprowadzonej intrygi kryminalnej rozwiązanie typu "deux ex machina", mordercę poznajemy dosłownie na ostatnich dwudziestu stronach, ot, nagle ni z gruszki, ni z pietruszki pojawia się osoba, o której nikt wcześniej nie miał pojęcia. Pobudki mordercy są całkiem irracjonalne, a okoliczności niektórych zabójstw mało prawdopodobne zważywszy, kim ten morderca jest.
 
A całkiem interesująco opisana katastrofa lotnicza okazuje się nie mieć z morderstwami nic wspólnego.
 
Ale ok. To wszystko, co powyżej, to jest mój subiektywny odbiór tej powieści, a nie od dziś wiadomo, że nie to ładne, co jest ładne, tylko co się komu podoba, a o gustach się nie dyskutuje. Mam czytelniczkę, jedną z tych ulubionych, która mi wyznała, że poległa na opisywanych przeze mnie z entuzjazmem "Kłamstwach Locke'a Lamory". Mam internetową znajomą, jedną z najmilszych internetowych ludzi, która kocha serię, przy lekturze której ja głównie przewracałam oczami. Mam znajomego, o literackim wyrobieniu którego mam niezwykle wysokie mniemanie, który gorąco polecał mi powieść, podczas lektury której zadawałam sobie zdumione pytanie "Aaaaleee... co to jest?".

I dobrze. Świat byłby śmiertelnie nudny, gdyby wszyscy lubili to samo. Bez trudu przechodzę do porządku dziennego nad faktem, że komuś te w moich oczach groteskowo opisywane postaci i rozedrgana emocjonalnie, nie nazbyt miła bohaterka nie przeszkadzają. Że wciągnęła go historia, zainteresowała sprawa katastrofy, podobała się całość.

Ale jest coś, nad czym nie umiem przejść do porządku dziennego i absolutnie nie jestem w stanie kupić faktu, że literacko obyte, robiące w książkach osoby (nie zalinkuję do blogów Prawdziwych Blogerów z Prawdziwymi Zasięgami, ale kto chce, znajdzie) do tego stopnia zachwyciły się historią i dały pochłonąć lekturze, że nie zauważyły...

Języka.

Tego okropnego, prostego, najeżonego błędami języka.

Już pal licho te infantylne dialogi odpowiadające poziomowi szkoły podstawowej, darujmy je sobie. Tyle, że autorka przez całą książkę balansuje niebezpiecznie na granicy poprawności językowej i stylistycznej.
 
"Poczuł ucisk w sercu, które skurczyło się wraz z całym jego ciałem".
 
"Słuchawka wypadła mu z ręki i dyndała niepokojąco".
 
"Koszula ministra zwilżyła się w jednej chwili".
 
A wszystko to na jednej stronie.
 
NO JAK BOGA KOCHAM, ileż można, nie mogłam ogarnąć treści przez ten język.
 
A pani Małysa nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa!

"Nagabywał je jakiś młodzian z biżuterią na szyi grubości łańcucha rowerowego".
 
"Artur podbiegł do Baśki, skąd dostrzegł ciało Izy".
 
"Drugi <był> krępym Latynosem z twarzą ozdobioną rzędem wielkich białych zębów".
 
"O dziwo na jej martwych policzkach spotkał uśmiech, spokojny, wręcz błogi".
 
 "Skromna sala konferencyjna w Suchej Beskidzkiej wstrzymała oddech".
 
"Wojtek nadal siedział w rozsypce na asfalcie" (nikt z redakcji nie zauważył nie zamierzonego efektu komicznego?).

 
Plus słowa użyte niezgodnie z ich właściwym znaczeniem:
 
 
"Baśka wpatrywała się w białą twarz kobiety. Jej policzki były przekrwione od płaczu".

"Wyszła na dwór wytrzepać dywaniki i zjeżyła się ze strachu".
 
"Bezgłośnie wskazała go policjantom palcem" (a to da się głośno wskazać kogoś palcem?)

"Widziała w jego oczach strach, mieszający się z paniką". Ojej.  I może jeszcze ze zgrozą i przerażeniem?

"Jej największą bolączką było wydanie córki za mąż" - wg Wielkiego Słownika Języka Polskiego PWN "bolączka" to niekorzystny stan, sytuacja  lub sprawa odczuwane jako przyczyny zmartwień, dyskomfort lub przeszkoda w życiu, co oznacza albo, że wydała córkę za mąż i tego żałuje, albo, że jej największą bolączką było NIE wydanie córki za mąż.


Plus, och, jak pani nie umie w podmioty!!!


"Teraz miał tylko nadzieję, że żadne służby nie zatrzymają ich po drodze i nie pokażą nikomu faktury za drewno".
 
"Już za dwie godziny na lądowisku medycznym przed placówką wyląduje rządowy helikopter z premierem na pokładzie, który osobiście złoży kondolencje".
 
"Mieli rację ci, co mówili, że potrafią zbić człowieka tak, żeby nie było widać"
 
"Nie poznał syna. Nie widział go zaledwie kilka miesięcy, ale zmienił sie nie do poznania"

"Czekała na widzenie z siostrą . Od kiedy dostała leki czuła się lepiej" (podpowiem, że siostra).
 
Da się czytać kawałki pisane gwarą, z literacką polszczyzną autorka radzi sobie znacznie gorzej.

I nawet jeśli Irena Małysa należy do tej licznej (jak mniemam, wnioskując z poziomu co niektóry dzieł) grupy autorów, którzy odrzucają wszystkie poprawki redaktorskie, bo im to zaburza wizję artystyczną (jakkolwiek wątpię w taką wolność decyzji w przypadku debiutu) nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia tego, że:

- mamy tu literówkę (jak przypuszczam) zmieniającą sens zdania: "Spojrzał spod rudej czupryny wzrokiem zarazem przebiegłym i niezawistnym".  Domyślam się, miało być raczej "nienawistnym". 
 
- mamy sobotę, która przypada 21 i 22 września 2019 roku.
 
- mamy milicjantów z 1969 roku, którzy nagle stają się policjantami, by ponownie zostać milicjantami trzy linijki dalej.
 
- mamy wspomnienia upalnego dnia sprzed dwóch miesięcy ("Pamiętał  ten upalny dzień. To było dwa miesiące temu") z powyżej podaną datą dzienną - 9 kwietnia 1969, z czego wynika, że upalny dzień przypadał w lutym.


Chyba nawet autorzy przywiązani do swojej wizji jak Odyseusz do masztu statku przepływającego obok Wyspy Syren pozwoliliby na poprawki w powyższych przypadkach?
 

A zgniłą wisienką na tym przereklamowanym torcie jest OKRUCIEŃSTWO WOBEC ZWIERZĄT w żaden sposób nie usprawiedliwione przebiegiem akcji. Teoretycznie pisząc to nieco spoileruję, ale uważam, że to nie jest spoiler, tylko trigger warning, który powinien być gigantycznymi literami wytłuszczony na okładce. Rzecz się zaczyna od opisu dzikiej kuny, zabijającej kunę domową. OK, niepotrzebne i z zerowym związkiem z całością dzieła, odebrałam to jako silenie się na "skandynawskość", dość nieudolne, ale niech tam. Po czym się zaczęło. Za zbędny pod każdym względem wątek z krzywdzeniem psa autorka zasługuje na bana -  a tu miało to miejsce dwukrotnie, w tym raz opisane w detalach. Opis śmierci konia mną wstrząsnął. Kot "omal nie został stratowany przez czarny bus" (można dodatkowo podziwiać twórcze użycie czasownika "stratować"), bałam się o to nieszczęsne zwierzę za każdym razem, gdy się pojawiało, czyli często. Palcem bym tej książki nie ruszyła, gdybym wiedziała. Jestem w stanie, chociaż z trudem, opisy brutalnego traktowania i śmierci zwierząt jakoś przełknąć, jeśli są bezwzględnie niezbędne dla akcji, ale to nie jest ten przypadek. 
 
I dlatego - także dlatego - ja pani Małysie już podziękuję.
 
Jest na tym świecie tyle innych, dobrych kryminałów.