wtorek, 22 lutego 2022

"Żmijowisko" Wojciech Chmielarz

Tęskniliście za kolejną odsłoną Wielkobukowego Bingo pod jego prawidłową nazwą, czyli WojciechChmielarzBingo, prawda :D?

 

"Żmijowisko" jest interesującym przykładem książki, w wypadku której zgadzam się zarówno z bardzo negatywnymi, jak i pozytywnymi ocenami :).

Z pozytywnymi, bo, wiadomo. Czytało mi się szybko, intryga mnie interesowała, do jakichś trzech czwartych "Żmijowisko" było naprawdę ciekawym czytadłem, chociaż nie powiedziałabym, że kryminałem, bo wątki obyczajowe zdecydowanie przeważały nad kryminalnymi. Dwadzieścia parę ostatnich stron to prawdziwy rollercoaster i naprawdę trzyma w napięciu, a finał zaskakuje (jestem pewna, że nikt nie zgadł "kto zabił"). Czyli w sumie jak zwykle, rzekłabym. Podobał mi się podział na trzy etapy czasowe, dzięki któremu konstrukcja książki przypominała mi splatanie warkocza albo tkanie kilimu czy układanie puzzli - tu wątek, tam nitka, tu brakujący fragmencik, i zaczyna się wyłaniać przed naszymi oczami całościowy obraz... Na oko rzecz zasługuje przynajmniej na siedem gwiazdek, gdybym oceniała książki w systemie gwiazdkowym.

Ale.

No, trochę jest tych "ale", aż nie wiem, od czego zacząć.

Bohaterowie są, oględnie mówiąc, niesympatyczni, wszyscy jak jeden (czyli, odlaboga, też jak zwykle!), a ja jednak dość ciężko znoszę książki, w których ani jedna osoba nie jest "lubialna", taki mam defekt. Podobno autor się przyznał, że w połowie pisania książki zmienił koncepcję w temacie "kto popełnił zbrodnię" (co wydaje mi się wręcz niewybaczalne w przypadku kryminału, ale skoro już się zdarzyło, to się odniosę, nieprawdaż), i może dlatego to zaskakujące zakończenie wydaje się jednocześnie nieprawdopodobne i nielogiczne, a powody działania sprawcy - kompletnie irracjonalne.

Wątek o nastolatkach czytałam z rosnącym niesmakiem łamane przez zdumieniem - mam pod ręką siedemnastolatka, w pewnym momencie nie wytrzymałam i udałam się do niego po konsultacje. Siedemnastolatek przeczytał rzecz z odrazą na obliczu i orzekł, że owszem, tak na pewno bywa, taka młodzież niewątpliwie gdzieś istnieje, na ten przykład w serialach typu "Trudne sprawy". Tak, w to mogę uwierzyć. Postacią Damiana miałam ochotę mocno potrząsnąć, względnie zalecić detoks lub egzorcyzmy, a w Sabinę nie wierzyłam. Mój postulat z recenzji "Długu honorowego", by ktoś zapoznał Wojciecha Chmielarza z jakąś młodzieżą pozostaje w mocy. Opis związków międzyludzkich to było kilkaset stron przerzucania z pustego w próżne, trochę zbyt powierzchownie, trochę mało odkrywczo, trochę za dużo, żeby książka nam "spuchła", bo kto by tam czytał coś, co ma dwieście stron, skoro można mu wcisnąć rzecz, która ma ponad dwa razy tyle... Niepotrzebne, a częste przekleństwa, ujednolicony język wszystkich postaci, nieistotne, czy uczennica gimnazjum czy prosty w obejściu chłop, czy matka dzieciom i pani domu...

No i...

Co jakiś czas natrafiam w social mediach na dyskusje na temat literatury męskiej i kobiecej, w których to dyskusjach (zazwyczaj) panie stawiają tezę, że przydałby się w literaturze kobiecy punkt widzenia i na przykład bohaterka, która czegoś nie może zrobić/zmienia plany i coś z tego wynika, bo, na przykład, ma okres. Zawsze, ZAWSZE wtedy nadbiegają galopem panowie (przeważnie), którzy zaczynają wykrzykiwać, że ale po co, dlaczego, kogo obchodzą okresy, wszak literatura pisana przez mężczyzn nie jest po prostu "męska", ona opisuje uniwersalne doświadczenie ludzkości i vogle.

Wiem już, jaką książką zamacham przed oczami tym panom przy kolejnej takiej dyskusji :D. Trzy strony opisu robienia kupy przez bohatera. Precyzyjny opis zatkania toalety przez tę kupę oraz tego, co się potem stało, i od razu zaznaczę, że nie jedyny to przypadek w twórczości Wojciecha Chmielarza, którą wszak znam bardzo powierzchownie i już się boję, co może mnie spotkać, gdybym zdecydowała się w nią zagłębić. Oto w "Wilkołaku"mamy motyw detektywa Dawida, który wraca do domu osób, które przesłuchiwał, by, że tak to elegancko - w zupełnym przeciwieństwie do autora -  ujmę, ulżyć jelitom, i staje się mimowolnym świadkiem wybuchu rozpaczy rzeczonych osób. Nie chcąc zakłócać intymnego momentu wyślizguje się z domu nie spuszczając wody i przez następne kilka stron czytelnik ma okazję podziwiać wewnętrzne rozważania naszego Dawida pod tytułem: "Ach, co oni pomyślą, jak tę kupę znajdą, no ale musiałem, och, no przecież nie mogłem spuścić tej wody!". No po prostu czlowiekowi zrywa się z piersi okrzyk - why, mister Chmielarz? Pacziemu? Pourquai? Proč? Perché? ZALI WŻDY? Jeśli już Dawid koniecznie musiał cofnąć się, by ujrzeć rozpacz tych nieszczęsnych ludzi, to czemu nie cofnął się po telefon, kurtkę, którą odwiesił, wchodząc, i o niej zapomniał, notes, w którym ordynarnie, ołówkiem, jak zwierzę czyni notatki, po, no nie wiem, szczęśliwy długopis, który ma po dziadziu, i którym napisał maturę, a jeśli już koniecznie musimy iść w fizjologię to dlaczego po prostu nie okazało się, że pięć wypitych kaw ma oczekiwany, acz objawiający się w nieoczekiwanym momencie, wpływ na pęcherz?!

Chociaż... chociaż to ostatnie też mogłoby się nie najlepiej (dla wrażliwego czytelnika) skończyć.

W "Żmijowisku mamy bowiem także cztery (zdaje się) opisy - bardzo szczegółowe - oddawania moczu (w tym jeden z łódki prosto do jeziora), połączone z analizą wyglądu penisa. Piszę zupełnie poważnie, przy trzecim opisywaniu, jak bohater sika, trzymając w ręku swą dumę i radość, zaczęłam podejrzewać, że to celowy zabieg autora i pod koniec okaże się, że bohater ma raka prostaty, co jakoś tam związane będzie z akcją powieści, rzecz jasna. He, he, he. A figa. Wygląda na to, że po prostu obcowałam właśnie z "uniwersalnym doświadczeniem ludzkości" :D. Przełknęłabym nawet te przekleństwa, niech będzie, że jakoś wyrażały emocje postaci, ale to? Kom-plet-nie po nic, zupełnie zbędne, nic, absolutnie nic nie wnoszące do akcji opisywanie, jak facet sika (cztery razy) i jak zapycha toaletę kupą (raz)!

Kopalnia, powiadam, kopalnia materiału, gdyby ktoś chciał napisać pracę pod tytułem: "Elementy fekalne w twórczości Wojciecha Chmielarza jako wyraz uniwersalnego doświadczenia ludzkości". Nie wykluczam, że bym przeczytała!

Co nijak nie zmienia faktu, że po tym boję się rzucić okiem na serial.

Wrażliwym na fekalne klimaty czytelnikom nie polecam. Innym - czemu nie, w końcu sama przeczytałam książkę z zainteresowaniem. I nawet pewnie sięgnę kiedyś po inne pozycje autora. Jak już ochłonę :).

piątek, 11 lutego 2022

"Zombie" Wojciech Chmielarz

 Tak jak uprzedzałam, teraz nastąpi ta wersja Wielkobukowego Bingo, która powinna się nazywać "Wojciech Chmielarz Bingo" :D, jako, że skończyłam właśnie trylogię gliwicką, której środkową część stanowi

 
Moje podejście do pisarstwa Wojciecha Chmielarza jest... specyficzne. Zazwyczaj rzucam się łapczywie na każdą jego powieść, pochłaniam, też łapczywie, w trakcie lektury denerwuję się, co nijak nie przeszkadza w łapczywym pochłanianiu, kończę, wyrzucam z siebie szereg subiektywnie nacechowanych opinii, bywa, że negatywnych, ale książkę oceniam jako niezłą, no bo przecież łapczywie ją pochłaniałam, po czym cała zabawa zaczyna się od początku.

Nie inaczej (tylko bardziej) było w przypadku "Zombie".

Wojciech Chmielarz sam się kiedyś określił jak dobry rzemieślnik, i ja w pełni przyklaskuję tej opinii. "Zombie" to moje chyba piąte albo szóste spotkanie z tym autorem, lektura przyzwoita, czyta się dobrze, a jednak... jednak brakuje w niej czegoś... czegoś... jakiejś iskry, czegoś więcej, czegoś ponad tylko i wyłącznie dobre rzemiosło. Dobry warsztat - jest, poprawna polszczyzna (z wulgaryzmami co prawda) - jest, schemat, na którym budowana jest cała intryga - obecny, bohaterowie nawet jeśli nie jakoś szczególnie porywający, to chociaż kontrowersyjni - ależ proszę bardzo, obowiązkowe zakończenie wywracające wszystko do góry nogami - jest, tło obyczajowe - jest... i gdyby było tylko to to, paradoksalnie, moja ocena byłaby chyba wyższa.

Bo poza powyższym jest w "Zombie" to nieszczęsne "bardziej".

Adam Górnik – błyskotliwy prokurator, kochający mąż i ojciec, po prostu wzór dla wszystkich, ma tajemnicę. Kiedy miał piętnaście lat zamordował szkolnego kolegę, chuligana i postrach innych uczniów, Filipa „Korsarza” Korsarskiego, uderzając go młotkiem w głowę, i wygląda na to, że zbrodnia ta uszła mu na sucho.

Wiele lat później dostaje wezwanie - znaleziono zwłoki w miejscu, gdzie kiedyś, wiele lat temu, zakopał ciało Korsarza. Adam jest przekonany, że wreszcie je odkryto, i że teraz będzie mógł poprowadzić śledztwo we własnej sprawie i ostatecznie zatuszować zbrodnię. Jednak na miejscu znajduje ciało zabitej parę dni wcześniej dziewczynki. Szczątki Korsarza zniknęły.

Słowem, stara, dobra zasada "na początku ma być trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma rosnąć" - jest. A raczej - ma być. Bo trzęsienie ziemi i owszem, obecne (serio, ten początek jest wręcz zbyt dobry! coś się musiało posypać po takim wstępie), ale potem wszystko zaczyna się rozmywać, rozjeżdżać, rozpadać aż do kompletnie niewiarygodnego zakończenia.

Górski zaczyna grę z zabójcą, musi rozwiązać zagadkę z przeszłości, odnaleźć mordercę i go powstrzymać, a przy okazji stawić czoło własnym demonom, a wszystko to, łącznie ze stawianiem czoła demonom, nieoficjalnie i poza wszelkimi protokołami, więc wynajmuje do pomocy detektywa Dawida Wolskiego, znanego z niekonwencjonalnych metod działania i wątpliwej, łagodnie rzecz ujmując, etyki zawodowej (oraz pierwszego tomu serii gliwickiej).

I w tym miejscu przechodzimy płynnie do tego "bardziej", o którym wspominałam, i które tak bardzo mnie uwiera.

Ad: " bohaterowie, nawet jeśli nie jakoś szczególnie porywający" - w całej powieści nie ma ANI JEDNEJ pozytywnej postaci. Ja naprawdę rozumiem, że główny bohater miał nie budzić sympatii. Udało się. Nie budził. Z tym, że poza tym był po prostu... no cóż, głupi. Tępy jak kilo, co mówię, jak tona gwoździ. I w dodatku irytujący. Wiele czytałam książek, w których głównych bohaterów naprawdę nie dało się lubić. Ale byli interesujący, fascynujący czasem, a czasem okropni, ale otoczeni ludźmi, których lubić się dało. Powodowali, że mimo głębokiej niechęci, jaką budzili chciałam książkę dalej czytać. A tu mamy głównego bohatera, który jest... średnio błyskotliwy i postępuje tak nielogicznie, że aż wytrzymać trudno. Jak rozhisteryzowany piętnastolatek, bez cienia jakiejś myśli, o dedukcji nawet nie wspomnę. To znaczy, że uściślę, piszę teraz o Dawidzie Wolskim i jego wyrywaniu się z genialnymi pomysłami ni z gruszki, ni z pietruszki oraz potykaniu się co i rusz o Szczęśliwe Zbiegi Okoliczności.

Bo poza nim mamy przecież jeszcze drugiego bohatera, pana prokuratora Górnika, czyli po prostu typa bez moralnego kręgosłupa, wyzbytego wszelkiej zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, podwójnie niebezpiecznego, bo z legitymacją dającą władzę. Prywatny detektyw Wolski - zwykły, nie owijajmy w bawełnę, dupek, w towarzystwie którego żenometr każdego normalnego człowieka miga wszystkimi diodami, albo i wybucha (scena, gdy Marta się dowiaduje, że jej ojciec miał zawał, bardzo dziękuję, panie Chmielarz) przy prokuratorze Górniku wypada wręcz sympatycznie. Pan Górnik, młody i błyskotliwy prokurator (nie, żebym dokładnie wiedziała, w czym się ta błyskotliwość przejawia, w sposobie przejęcia śledztwa? inna rzecz, że wieloletnie doświadczenie czytelnicze mówi mi, że nie jest łatwo stworzyć bohatera genialnego, błyskotliwego czy nadzwyczajnie bystrego i poprowadzić go przez akcję powieści tak, by czytelnik w tę genialność uwierzył), człowiek, który powinien stać na straży prawa, a który myśli głównie o tym, jak by tu ukryć swoje postępki wykorzystując stanowisko, które piastuje, i nie dać się złapać. Facet ma się zająć wyjątkowo brutalnym morderstwem dziesięcioletniej dziewczynki, ale nie poświęca mu jakiejś szczególnej uwagi, bowiem myśli zaprząta mu wyłącznie jego własna, cenna osoba. Przyjemniaczek, psia jego melodia. Człowiek w czasie lektury przyłapuje się na tym, że zaczyna mu NAPRAWDĘ źle życzyć, a ilość wulgaryzmów przestaje go uwierać i mu przeszkadzać, pasuje bowiem do tego indywiduum (a wręcz indywiduów), on(-e) po prostu musi (muszą) tak mówić.

Ad: "tło obyczajowe". Jaką, spyta ktoś, rolę powinna spełniać książka sensacyjna? Powinna stanowić rozrywkę, owszem, powinna przyjemnie masować szare komórki, ale czy przy okazji musi, na ten przykład, budzić obrzydzenie do wszystkich opisanych w niej postaci? Utaplanych w dodatku we wszechogarniającej, oblepiającej wszystko brzydocie? Naprawdę podejrzewam, że pan Chmielarz jest gorącym wielbicielem turpizmu. "Zombie" ciut, ciut brakuje do "Rany", w trakcie lektury której nader często miałam ochotę udać się spacerowym krokiem do kuchni, wyjąć z szuflady najostrzejszy nóż i poderżnąć sobie gardło, ale dosłownie ciut, ciut, idą praktycznie łeb w łeb. Te obleśne wnętrza, ci zapijaczeni, ohydni, ukrywający obrzydliwe sekrety obywatele, nie ma, że ktoś mieszka w normalnym mieszkaniu w normalnym bloku (takie istnieją! Przysięgam, panie Chmielarz, sama w takim mieszkałam przez wiele lat!), nie, autor musi koniecznie opisać te brudne, obłażące tapety, te niedomyte szklanki w zlewie, te rozchybotane meble, te przetłuszczone włosy, włosy z odrostami, pryszcze, rozszerzone pory i wągry, te przekrwione oczy, zasikane klatki schodowe, grzyb na ścianach, zatęchłe powietrze, przepocone ubrania, zeschnięty ser na przywiędłym liściu sałaty na krzywo ukrojonym kawałku chleba, żeby tylko nikt nie przeoczył, że wokół jest szaro, buro, beznadziejnie, smutno i brzydko, brzydko, coraz brzydziej. Po przeczytaniu tej książki można wpaść w depresję i zaczyna człowiek jakąś tam nie zajętą czytaniem komórką myśleć, że co z tego, że sama opowieść jest wciągająca, skoro wszystko, absolutnie wszystko opisane w tej książce to jedno wielkie g...? Naprawdę, jak chcę się pochylić nad nędzą kondycji ludzkiej to czytuję francuskich naturalistów, po kryminale spodziewam się czegoś odrobinę innego!

Ad "schemat, na którym budowana jest cała intryga". To, że wszyscy są źli i nie ma komu kibicować (powtarzam się, wiem, to skutek silnego wzburzenia, nieprawdaż) to w sumie drobiazg w porównaniu z płyciznami fabuły i pompowaniem objętości książki przy pomocy pakowania w nią zbyt wielu nic nie znaczących informacji. Mnóstwo się w tej książce dzieje. Niestety, to "mnóstwo" nie obejmuje samego śledztwa i sposobu prowadzenia postępowania, bo tego jest tu jak na lekarstwo. Za to dowiadujemy się, co jedzą nasi bohaterowie, jak uprawiają seks, jak chcieliby uprawiać seks oraz jakie mają popaprane doświadczenia życiowe, jakie mieli przemyślenia w młodości, jaka ta młodość była nędzna, pryszczata i biedna, jaką przeżyli traumę, jak funkcjonują w przegniłym do szpiku kości społeczeństwie, oraz co o tym społeczeństwie myślą. A ostatecznie czytelnik nie sięga po kryminał, by podziwiać głębię przemyśleń autora na tematy społeczne oraz celnie sportretowane, acz głęboko patologiczne jednostki, nie, czytelnik szuka po prostu rozrywki, w miarę możliwości inteligentnej, a satysfakcja z odgadnięcia "kto zabił" powinna stanowić coś w rodzaju wisienki na torcie.

No to jeszcze parę słów o tej wisience ramach ad: "obowiązkowe zakończenie wywracające wszystko do góry nogami". Wojciech Chmielarz poza epatowaniem brzydotą lubuje się też w zakończeniach, które - moim bardzo skromnym zdaniem, co z naciskiem podkreślam - średnio pasują do reszty dzieła, bywają niewiarygodne, nieuzasadnione psychologicznie, a w zestawieniu z opisywanym przez całą powieść charakterem, zachowaniem, stylem życia i postępowaniem osoby, która okazuje się sprawcą - irracjonalne i nieprawdopodobne. W przypadku "Zombie" nie kupiłam rozwiązania zagadki w ogóle, siedziałam, czytałam i tylko kiwałam głową. W dodatku moje zaufanie do rozwiązań proponowanych przez autora kryminałów - każdego - kończy się na trzech trupach (poza książkami traktującymi o seryjnych mordercach, rzecz jasna). Trzech nieboszczyków, usuniętych przez Złowrogiego Zbrodzienia, który nie pozostawiając śladów i wprawiając całą policję w stan kompletnego pomieszania załatwia zadawnione rachunki i usuwa dodatkowo jakichś nieszczęsnych świadków - tyle jestem w stanie kupić, a i tak przy tych trzecich zwłokach zaczyna mi się kredyt zaufania wobec autora kruszyć. Tymczasem w "Zombie" Zbrodzień ma na koncie tych nieboszczyków... ilu? Pięciu? Nie jakiś fachura w temacie mordowania - że pozwolę sobie na minispoilerek - tylko zwykły człowiek lata po Gliwicach i okolicy, i kosi bez mrugnięcia okiem każdego, kto mu podpadnie (w tym dwoje dzieci, w tym jedno potwornie brutalnie), i nie na oślep bynajmniej, tylko precyzyjnie wybrane osoby, potem wydzwania do naszego błyskotliwego prokuratora i nic, zero świadków, zero śladów, zero wniosków, wysnutych przez policję, zero wszystkiego, zbrodnia doskonała (razy pięć, chyba), to znaczy byłaby doskonała, gdyby nie NAGŁE i z d... wzięte objawienie, które dopada Dawida, całkiem znienacka i nieco za sprawą przypadku (i nie jest to, niestety, jedyny przypadek, który, jakże szczęśliwie, staje na drodze naszych bohaterów), no przypuszczam, że raczej wątpię.

Bez względu na to jednakowoż, jak bardzo wątpię, przeczytam ostatnią część cyklu (i inne rzeczy pana Chmielarza też), gdyż tu: patrz pierwszy akapit mojej recenzji.

I bądźcie pewni, że powrócę tu (i to raczej szybko), by sobie znowu pojojczyć i się podziwować, za co z góry przepraszam.

Lojalnie uprzedzam :).

niedziela, 6 lutego 2022

"Uwierz w miłość, Calineczko" Natalia Sońska

Świetnie sobie zdaję sprawę z faktu, że romanse to nie jest ten gatunek, który recenzuję zbyt często. Po pierwsze dlatego, że ich za często nie czytam (chociaż to się zmienia ostatnio, obwiniam długotrwałe napięcie, w jakim żyję i które powoduje, że na tzw. "poważną lekturę" brak mi sił, a często i czasu). Po drugie właściwie to za nimi nie przepadam, a już zupełnie nie przepadam, muszę wyznać, za książkami o tematyce świątecznej (jeśli już to raczej wolę takie w stylu komedii Alka Rogozińskiego, w których pod choinką znajduje się nie prezenty, a nieznajome zwłoki, zaś święty Mikołaj jest pierwszym podejrzanym).

Czasem jednak człowiek wpada do biblioteki w ostatniej chwili przed zamknięciem jej na dwa tygodnie przerwy świąteczno-noworocznej i zgarnia nieco na oślep pierwsze tomiki, które leżą na stoliku ze zwrotami. A że przy okazji mamy akurat taki czas, dość trudny i męczący, to się myśli, że lekka, niezobowiązująca lektura nie jest złym pomysłem.

I tak to się właśnie odbyło. Złapałam książkę w locie, nic nie wiedziałam o autorce, okładka była ładna (i  w dodatku pasowała do Okładkowego Bingo),

 


a ja na chwilę zapomniałam, że nie lubię świątecznych książek i czemu.

A nie lubię ich dlatego, że są do bólu przewidywalne, jak zresztą większość (o ile nie wszystkie) romanse, a w dodatku podlane nieznośną ilością świątecznego lukru, i to ten lukier właśnie mnie dobija. Zawsze mamy dramat w tle, żeby nie było tak do końca cukierkowo, zawsze ten dramat odnajduje cudowne rozwiązanie, tak w 95% przeczytanych przeze mnie świątecznych pozycji (tak, kilka się czytało, skąd inaczej wiedziałabym, że ich nie lubię?) ten dramat związany jest z jakimś zadawnionym konfliktem lub nieporozumieniem z przeszłości, czasem bardzo odległej, a wszystko to hojnie posypane śniegiem, oświetlone choinkowymi światełkami, obwieszone bombkami, podlane kakałkiem z pianką, zaś w tle grają kolędy, a poziom cukru we krwi nieznośnie rośnie od samego czytania.

W "Uwierz w miłość, Calineczko" mamy to wszystko i więcej, bo akcja rozgrywa się na Podhalu, więc co i rusz pojawiają się wzmianki o niezwykłej w tym regionie Polski sile tradycji, góralskiej muzyce, majestacie gór i lokalnej architekturze, jak również zachwyty nad pięknymi ornamentami na pięknych meblach przyozdabianych pięknymi serwetkami ręcznie haftowanymi w piękne wzory (i koloryzuję tylko ociupinę, bo strona, na której słowo "piękny" pojawia się trzy razy naprawdę w tej książce jest). Przewidywalność akcji na najwyższym poziomie, gdy tylko w drzwiach pojawił się nieufnie spoglądający na bohaterkę nieznajomy od razu wiedziałam, jak się rzecz skończy, a była strona 53 na 384.

Bohaterka, Maja, jest sierotą wychowaną w domu dziecka, obecnie mieszka z ciocią w Zakopanem, ma za sobą trudne dzieciństwo, dwa nieudane związki, przyjaciela od serca i hodowane na dnie serca marzenie o cudownym domu, mężu, dzieciach i psie, choć żywi obawy, czy będzie mogła taki dom stworzyć, skoro nie ma żadnych wzorców. Czeka na miłość, zwłaszcza, że jej przyjaciele są w związkach, wszystkich jak jeden idealnie szczęśliwych, i Mai ciepło na sercu, gdy na nich patrzy. Ponadto góry są piękne, dekoracje świąteczne migoczą, tradycje na Podhalu są tradycyjne, no po prostu najtradycyjniejsze, jakie tylko mogą być, a związki rodzinne - najrodzinniejsze (i tylko takim czepialskim osobom jak ja przychodzi do głowy nietaktowne pytanie, jakim cudem zatem Maja w wyżej wspomnianym nieufnym mężczyźnie nie rozpoznaje wnuka najbliższej sąsiadki, - z którym btw bawiła się co wakacje przez pół dzieciństwa, - chociaż mieszka z ciotką ponad dziesięć lat, a rodzina sąsiadki przyjeżdża na święta domyślam się, że regularnie, ponieważ te są na Podhalu najrodzinniejsze przecież).

I cała książka jest o tym, serio. Tak naprawdę nic się w niej nie dzieje, Maja chodzi do pracy, wraca do domu, je obiad, przytula ciocię, idzie na spotkanie z przyjaciółmi albo zrobić zakupy, kładzie się spać, i apiat' od początku. Jest to nawet trochę imponujące, napisać książkę, w której treści jest akurat na szkolne wypracowanie, a rozciągnąć ją na prawie czterysta stron.

A propos "wypracowanie szkolne" - miałam wrażenie, że czytam powieść napisaną przez wzorową uczennicę, która bardzo się stara napisać to długie, dłuuugie wypracowanie na piątkę. Stąd pełno w niej jest nienaturalnie brzmiących, ale właśnie takich... "uczennicowych" zdań typu: " Nie mam więc zamiaru zatrzymywać się na jego osobie dłużej niż to konieczne", "Zapałała ochotą pójścia na jakiś górski szlak", czy uwag o miłości w bardzo nastolatkowym stylu, no i ewidentnych błędów językowo-gramatycznych też (" Otworzywszy drzwi kawiarni, już na schodach powitał je przeszywający zimnem powiew wiatru"), a i logicznych nieco ("Rozłączyła się i spojrzała na nieobecną (????) góralkę", "Pachnący smakiem z dzieciństwa kubek" czy "Wiele takich upokorzeń musiała wysłuchiwać"). Bohaterka nic, tylko uśmiecha się łagodnie, promiennie, lub też - zwłaszcza! - "uśmiecha się pod nosem", czyni to średnio na co trzeciej stronie, co daje nam ponad sto "uśmiechów pod nosem" na tom, w dodatku większość bezsensownych (Maja "uśmiecha się pod nosem", gdy, na przykład, podziwia wystrój świąteczny na Krupówkach, myśli o uroczystym zapaleniu światełek na choince w centrum Zakopanego, obserwuje odjeżdżającego spod jej domu ukochanego, idzie na spotkanie z przyjaciółmi czy obserwuje autokar pełen turystów, i tylko w przypadku tej ostatniej sceny ma to jakiś sens).


Czytało się "Calineczkę" dość... mechanicznie i bardzo, bardzo szybko, jest to pozycja  godna polecenia dla nałogowców czytania, którzy czytać po prostu muszą, ale czasem nie mają sił, nastroju czy zdrowia na lekturę wymagającą skupienia. Nie najgorsza rzecz w swojej lidze, i nie najlepsza, taka w środku stawki, "niekoniecznie, ale jak ktoś lubi, czemu nie?", ten typ lektury.

Ale muszę wspomnieć o jednej rzeczy, która mnie uderzyła - w tym wypracowaniu grzecznej uczennicy alkohol po prostu się LEJE. Strumieniami. Ja jestem naprawdę dużą dziewczynką, i naprawdę dużo czytałam, bohaterowie pijący alkohol w powieściach mniej lub bardziej poważnych (a niekiedy niezwykle poważnych) mi nie pierwszyzna, ale tu było tego tyle, że rzecz... zauważyłam (bo, wierzcie mi lub nie, normalnie nie zwracam uwagi na to, że bohaterowie romansu raz czy dwa wypiją wino do kolacji czy herbatę z prądem przy kominku). 

W związku z czym podejmuję się przeczytać jakąś jeszcze książkę Natalii Sońskiej tylko po to, żeby sprawdzić, czy bohaterowie tej drugiej też będą pić wszędzie, dużo, chętnie, do wszystkiego, upijać się, trzeźwieć, cierpieć na kaca i znów pić, bo nie jest to, o ile mogę wnioskować z mojego doświadczenia, rzecz nazbyt często spotykana w romansach, zwłaszcza świątecznych. 


PS. A tak naprawdę to wrzucam tę recenzję, żeby moje regularne sprawozdania z postępów w Wielkobukowym Bingo (na które zapewne wszyscy tu czekają z zapartym tchem normalnie :D) nie okazały się Listą Recenzji Kolejnych Książek Wojciecha Chmielarza (dwie czekają w kolejce!), wskutek czego wyzwanie zaczęłoby wyglądać jak coś, co powinno zostać nazwane "Wojciech Chmielarz Books Bingo" :D.

środa, 2 lutego 2022

Zakupowo (lecz jakże inaczej)

Po zakupach w Biedronce:
 
Królowa Matka  (promieniejąc Radością) - Zobacz, kochanie! Za ten sam koszyk, za który pół roku temu płaciliśmy 50 zł, a teraz z VAT-em zapłacilibyśmy 101,50, bez VAT-u zapłaciliśmy 98,99 zł! A wszystko to dzięki prorodzinnej i prospołeczne, przemyślanej polityce naszego rządu!
 
Pan Małżonek (z Słusznym I W Pełni Zrozumiałym Entuzjazmem w głosie): Jestem dumny, że jestem Polakiem!
 
(w domu)
 
Pan Małżonek (smutno) - Ale majonezu nie wzięłaś...
 
Królowa Matka (tonem usprawiedliwienia) - Bo, wiesz, patrzę na te półki, a tu to bez VAT-u, tamto bez VAT-u, i jeszcze to bez VAT-u... Aż w oczach mi migało i nie wiedziałam, co w ręce brać, i tak jakoś mi umknęło...
 
Pan Małżonek (ze zrozumieniem) - Tak, dobrobyt potrafi zawrócić w głowie!
 
Hasztag "duma".
Hasztag "rewizjonistomtwardenie".
Hasztag "zawszewdzieczni".
Hasztag "zakupybezstresu".