Rok chyżo i nieodwracalnie zbliża się do końca i chyba mogę już z
całkiem dużym prawdopodobieństwem ogłosić, kto w 2023 roku odniesie
zwycięstwo we (wcale nie tak licznej, jak by się mogło wydawać) kategorii
"Rozczarowanie Roku".
Iiiiii... "the Disappointmenter goes to...!!!"
"Miecz i krzyż. Wiedźmy Kijowa, I" Łady Łuziny.
Państwo kochane, jak ja się na tę książkę
napaliłam, to głowa mała, a ludzkie słowo nie wyrazi. Połowa internetu,
która dopadła egzemplarzy przedpremierowych jarała się nią jak Rzym za
Nerona, druga połowa, w tym ja, przebierała niecierpliwie nóżkami i
odliczała niecierpliwie dni do oficjalnej premiery, ostrząc sobie zęby i nabierając apetytu
na literacką ucztę...
...i w tym momencie
muszę (po raz milionowy) podziękować Panu Małżąku za zmuszenie mnie
siłą, perswazją oraz za pomocą nieoczekiwanych prezentów do czytania na
czytniku, bowiem w dniu tejże premiery nie wydałam na srogie tomiszcze
(654 strony!!!) czterdziestu złotych polskich, tylko je sobie ściągnęłam
w ramach abonamentu na Legimi, chroniąc w ten sposób siebie (i swą
rodzinę) przez finansowym uszczerbkiem, zaś półki swej biblioteczki -
przed upchnięciem na nich kolejnej cegły.
Początek
(że o streszczeniach i entuzjastycznych recenzjach nawet nie wspomnę)
był całkiem interesujący. Trzy bardzo różne kobiety, Katia - piękna,
chłodna, opanowana bizneswoman, Dasza, kolorowa, kochająca życie, trochę
postrzelona artystka sceniczna,
i Masza, szara myszka, typ kujonki, kochająca historię i Bułhakowa,
niezależnie
od siebie i przez czysty przypadek odwiedzają centrum magii. W
poczekalni centrum siedzi urodziwy młodzian
czytający, jakże by inaczej, "Mistrza i Małgorzatę", i wręcza każdej
piękny misternie wykonany naszyjnik przedstawiający węża trzymającego w
zębach własny ogon. Jedna z naszych bohaterek jest ciemnowłosa, druga
ruda, trzecia blond, i jest to motyw, który będzie powtarzał się w
książce, pierwszy raz właśnie w przypadku młodzieńca, którego jedna
widzi jako subtelnego blondyna, druga jako postawnego bruneta, a trzecia
jako rudzielca z rozwichrzonymi lokami.
W centrum wszystkie trzy kobiety są świadkami śmierci poprzedniej kijowskiej wiedźmy i przejmują jej moce.
Mianowane
- nieco wbrew woli - na trzy wiedźmy, Kijowice, dostają klucze do
przynależnego do wszystkich poprzednich kijowski wiedźm mieszkania, w którym spotykają trzy gadające i obdarzone silnymi
charakterami koty (czy trzeba dodawać, że rudego, czarnego i białego?), a potem lecimy
klasyką, czyli, wiadomo, wiedźmy, demon, latanie na miotłach, kilka
morderstw, prawdopodobnie o charakterze rytualnym, do rozwiązania,
podróże w czasie, i czegóż chcieć więcej, tylko czytać, czego ja się
czepiam.
A czepiam się, bo spodziewałam się urban
fantasy - tak mi książkę zareklamowano. Kijowskie urban fantasy, zupełnie inne niż te wszystkie zachodnioeuropejskie urban fantasy, miodzio po
prostu. A zamiast kijowskiego urban fantasy dostałam chaotyczną,
egzaltowaną opowieść bez większej logiki, za to z papierowymi bohaterkami. Te
bohaterki bolą mnie po prostu w całe jestestwo, trzy kobiety, trzy BARDZO RÓŻNE kobiety w tak
przełomowym, wywracającym ich świat do góry nogami, rozbijającym w pył
całą dotychczasową wiedzę o życiu momencie, i nic, zero zmian, zero
refleksji, zero, bo ja wiem, załamań nerwowych czy popadania w nałogi,
negowania tej nowej rzeczywistości, odrzucania jej, zero wszystkiego,
nic, tylko chaos, nieskładna treść, w pewnym
momencie już tylko rozmyta i pędząca na złamanie karku z miłością do Bułhakowa deklarowaną
po trzy razy na stronę, bo przecież po sześćsetnym
razie na pewno zapomnieliśmy, że Masza go kocha i trzeba o tym
przypomnieć po raz sześćset pierwszy (i nie ostatni). Wysiłek, by
osiągnąć bułhakowowską atmosferę w każdym rozdziale widzialny nawet z
kosmosu, do tego stopnia, że całość zaczęła w pewnym momencie
przypominać parodię albo
NAPRAWDĘ kiepskiego fanficzka.
A w tym fanficzku autorka chciała upchnąć wszystko: magię i
czary, folklor i legendy, historię i współczesność, barwne bohaterki, mroczne tajemnice,
Kijów...
A, prawda, Kijów.
Od
prawie samego początku odnosiłam wrażenie, że ta seria nie powinna
nosić tytułu "Wiedźmy Kijowa", tylko "Kijów (i jego wiedźmy)" - to w
nawiasie małym druczkiem.
Bo prawdziwym, i w
pewnym sensie jedynym bohaterem tej powieści jest Kijów, czasem można
odnieść wrażenie, że trzy wiedźmy i ich perypetie to taki mało istotny
dodatek do peanów na cześć ukraińskiej stolicy. To na historii miasta
skupia się fabuła. Bohaterki przewijają
się jakby w tle i nawet najlepszy w moim odbiorze fragment powieści
(ten, w którym Masza odbywa podróż w przeszłość, świetnie napisany,
świetnie pomyślany i chyba jedyny, który rokuje jakieś interesujący
rozwój w kolejnym tomie) twardo i niezłomnie wspiera się na filarach,
które stanowi kijowska historia, kijowscy artyści i kijowskie
krajobrazy. Przez większość czasu dostajemy obszerne informacje o
losach stolicy Ukrainy, jej cerkwiach, dawnych pogańskich wierzeniach,
folklorze, o związanych z nią ukraińskich artystach.... Dla miłośnika
historii tego
kraju i miasta książka będzie niewątpliwie bogatym źródłem wiedzy niekoniecznie encyklopedycznej, ale żywej, ubarwionej ciekawostkami. Tych,
którzy marzyli/marzą o wyjeździe do Kijowa prawdopodobnie zachwyci,
podobnie jak tych, którzy dla Kijowa właśnie zdecydowali się ją
przeczytać. Natomiast mi osobiście czasem ciężko było się na niej
skupić. Momentami czułam się, jakbym była na wykładzie
uniwersyteckim. Całe to bogactwo
postaci, miejsc i wydarzeń, o których wcześniej nie słyszałam albo
słyszałam niewiele, wszystkie te imiona, nazwiska, pseudonimy i zdrobnienia, te raz używane nazwiska, a innym razem patronimiki... Czytałam, czytałam i nagle nie wiedziałam, o czym
czytałam, gubiłam się, wracałam, sprawdzałam, zawieszałam z myślą :
"Alleeee, zaraz... kto to w ogóle jest i jaki ma związek z tym, co się
właśnie dzieje?!", cofałam się, znów sprawdzałam, okazywało się, że nie
ma związku, po prostu autorka właśnie ponownie dawała wyraz uwielbieniu dla jakiegoś
malarza czy poety, wzgórza czy kamienicy miasta, którego nie znam, i którego
wszystkie
te góry, cerkwie, ulice i małe uliczki, domy już nie istniejące (ale
kiedyś tu były i były WAŻNE!!!) i kamieniczki po prostu mi się myliły. A
z całym szacunkiem dla Kijowa i miłości autorki do tego miasta,
rozumiem, szanuję, sama kocham własne miasto ciut fanatycznie, ale gdybym
chciała poznać kijowską historię to bym sobie poczytała jakiś dobry
przewodnik, a nie grubaśną powieść, przez którą brnęłam,
wydłubując mozolnie wątlutką akcję spomiędzy strzelistych opisów
kijowskich jarów i świątyń.
Spotkałam się z
(licznymi!) opiniami, jakoby osoba, która lubi "Mistrza i Małgorzatę"
polubi też "Wiedźmy z Kijowa", że Bułhakow dumny byłby z Łady Łuziny
jako osoby umiejętnie oddającej w swej powieści aurę "Mistrza i
Małgorzaty"... Jak bardzo NIE ZGADZAM się z tą opinią nie umiem nawet
wyrazić, a wszyscy bywalcy tego bloga wiedzą, że w momentach uniesienia
emocjonalnego słów mi raczej nie brakuje, zaś na mój słowotok można liczyć jak na Zawiszę. "Mistrza i
Małgorzatę" ko... nie, właściwie nie kocham nawet, tylko żarliwie
wielbię. Uznałam ją za
Książkę Wszechczasów,
napisałam o niej histeryczny w tonie artykuł, zaraziłam swą szajbą
najstarsze dziecko. Jestem po prostu jak Masza pod tym jednym, jedynym
względem.
A po drugi tom "Wiedźm..."nie
zamierzam sięgnąć (no, chyba, że będę na wyspie bezludnej bez niczego,
ale to niczego innego do czytania; wtedy, i tylko wtedy - być może). Bo
pomijając już nawet fakt, że poziom zawiłości narracji wcale nie takiej
trudnej do opowiedzenia historii po prostu męczy, postaci bohaterek są
dość płytkie, nieco papierowe i w zasadzie ciężko opisać ich osobowość
(a, twardo przypominam, mówimy o powieści liczącej ponad sześćset stron, naprawdę
była przestrzeń, by je rozwinąć w jakiś zadowalający sposób),
ich sposób działania i motywacje już nie to, że nie są do końca jasne,
czasem są po prostu zupełnie bezsensowne tak, że właściwie trudno mi
streścić, co się tak naprawdę w tej książce działo... pomijając to, że
Michaił Bułhakow również umieścił akcję swej powieści w mieście, którego
nie znam, na jak najbardziej prawdziwych ulicach, w istniejących
rzeczywiście budynkach, których nigdy nie widziałam na oczy, i nie
szkodzi, bo w żaden sposób nie wpływało to na odbiór samej powieści...
...
to nigdy, ale to nigdy i nigdzie u Bułhakowa nie zetknęłam się z
następującymi zdaniami i wyrażeniami (a jest ich w książce znacznie
więcej niż te, które sobie tutaj ku pamięci wypisałam):
"...próbując uciec przed szarżujacymi na oślep nogami Katii"
"...pomyślał piskliwie"
"...zrobił pogardliwą kozią mordę..." (kilka zdań później wyjaśnia się, że po prostu zmarszczył nos)
"...oblicze speszone i rozczochrane..."
...
plus z setkami, ale bez przesady SETKAMI określeń typu "wybełkotał",
"wypluwała", "zawyła", "zapiała" (w tym także "zapiała figlarnie") tam,
gdzie powinno być po prostu "powiedziała", "mruknęła" czy "zawołała". I
wszystkie te bełkoty i pianie używane są nie dość, że w nadmiarze, to
jeszcze zupełnie nieadekwatnie do opisywanej treści ( na przykład "Nie wiem - wycedziła" w
sytuacji, gdy bohaterka cichutko i nieśmiało wyjaśnia coś facetowi, w
którym jest od lat potajemnie zakochana i "szepnęła" po prostu aż prosi,
by je użyć). Nie mam pojęcia, komu za to wycie dziękować, tłumaczce czy
autorce, ale mnie odbiór tej książki uczyniło (dodatkowo) nieznośnym.
O
jaraniu się Kupałą i świętym Janem, jakby to było osobiste i najnowsze
odkrycie autorki albo ukraińskich etnografów litościwie nie wspomnę...
...albo
nie, jednak wspomnę, otóż naprawdę nie wiem, jak autorka, pisząca w
temacie planowanych w Kijowie imprez z okazji Nocy Kupały "Było to jednoznacznym dowodem mądrości prawosławia, publicznie surowego, ale przyznającego skrycie - prawda jest pośrodku"
zniosłaby świadomość, że sporo, oj, sporo lat temu moja rodzona babcia (a po niej
moja matka), katoliczka z Kujaw, nie pozwalała mi i mojej siostrze przed
Kupałą kąpać się w jeziorze, używając jako rozstrzygającego argumentu
właśnie "kąpiemy się dopiero po Kupale!", a na porzeczki mówiła
świętojanki, i że ten lansowany przez nią na ukraińskie odkrycie Kupała
jest obecny w kulturze co najmniej kilku ludów słowiańskich,
świętujących kupalnockę (nie chcecie wiedzieć, w którym roku puszczałam w
kupalnockę wianki na wodzie po raz pierwszy) od lat... naprawdę wielu.
Podsumowując
ośmielę się wyrazić myśl nieco świętokradczą - otóż jestem tak w 80
procentach przekonana, że gdyby nie to, co dzieje się za naszą wschodnią
granicą, gdyby nie nasze współczucie dla narodu ukraińskiego, uznanie i
szacunek dla bohaterskiej i niezłomnej postawy Ukraińców w czasie wojny
i dla hartu ich ducha, internet nie byłby pełen tak jednogłośnie
brzmiących ochów, achów, i zachwytów.
Z
których - żywiąc dla bohaterstwa Ukraińców niezmienny szacunek i podziw,
i ze ściśniętym sercem myśląc o tym, co dzieje się teraz w ukochanym
przez autorkę Kijowie - ośmielę się wyłamać i napisać, że uznaję "Miecz
i krzyż" za rzecz przereklamowaną i męczącą, a polecić ją mogę
wyłącznie miłośnikom Kijowa.
A i to z zastrzeżeniami.