wtorek, 14 marca 2023

"Wszyscy mamy źle w głowach. Nic z tego nie zrozumiecie" Martyna Pawłowska-Dymek

Moja znajomość z Martyną Pawłowską-Dymek jest wzorcowo wręcz dwudziestopierwszowieczna, to znaczy - znamy się kupę lat, ale nigdy nie spotkałyśmy się osobiście.

Poznałyśmy się na forum internetowym (któremu zresztą zawdzięczam poznanie masy świetnych, inteligentnych, interesujących osób) lat temu... dawno. Martyna była dla mnie wówczas tylko nickiem, za to dała się poznać jako osoba o dużym talencie polemicznym, kulturze wypowiedzi i nienagannej polszczyźnie.

Następnie przeniosłyśmy się na Facebooka, już pod własnymi nazwiskami i zdjęciami, ale nadal spotykając się wyłącznie w wirtualu. Raz prawie udało nam się zobaczyć na żywo na Krakowskich Targach Książki, no, ale że, jak wiadomo, "prawie" czyni wielką różnicę, to się jednak nie zobaczyłyśmy. W międzyczasie obie zaczęłyśmy pisać blogi, a Martyna nie tylko bloga, ale nawet książkę. Co więcej, wydała tę książkę drukiem, po czym napisała, że chciałaby mieć ode mnie tejże książki recenzję.

Czujecie to? Dziewczyna, która czytuje moje recki miodzio, i w dodatku zna mnie i mój temperament polemiczny z czasów przed-blogowych z forum, gdzie koleżanki-forumki wrzucały następujący obrazek

 



cobym go se mogła jako awatarek ustawić w celu ostrzeżenia osób, które mogłyby się nabrać na mój łagodny ton i entourage szemrzącego, wielkookiego królisia, chce ode mnie recenzję! 

No, odwagę to ja cenię ponad wszystko, więc zakasałam rękawy i przystąpiłam dziarsko do lektury 


pierwszego tomu serii "Wszyscy mamy źle w głowach", czyli "Nic z tego nie zrozumiecie".

Ciut się obawiałam tej lektury, przyznaję. 

Nie trzeba być geniuszem empatii, znawcą stosunków międzyludzkich ani blogerem (prawie-że)-książkowym z kilkuletnim doświadczeniem, by zgadnąć, że powieść osoby znanej i lubianej recenzuje się trudno. No bo, na przykład, choć z racji wyżej wspomnianych forumowo-facebookowych doświadczeń mogłam śmiało założyć, że warstwie językowej powieści nic zarzucić nie będę mogła, to jednak warstwa językowa nie jest wszystkim, z czego się składa książka. Jakąś fabułę powinna mieć, bohaterów, powinna być spójna, interesująca... a może Martyna kompletnie nie umie w fabułę? Może sobie nie radzi z okiełznaniem bohaterów, może opowiadana historia jest nudna? A ja jestem co prawda (no dobra, bywam. Bywam) krwiożerczą harpią w skórze puchatego, titititi, króliczka, ale przecież nie rozjadę jak ten walec książki osoby, którą znam i lubię (a nawet takiej, której nie znam, ani osobiście, ani wirtualnie, ale która prywatnie zwraca się do mnie ufnie o ocenę - wiem, bo nie rozjeżdżałam). Postanowiłam więc, że w razie, gdybym nie dała rady przebrnąć/wynudzę się jak podczas lektury "Manifestu Komunistycznego"/uznam, że to absolutnie nie dla mnie po prostu napiszę do autorki maila ze szczerym wyjaśnieniem, i już.

Fakt, że czytasz, o Luby Czytelniku, tę recenzję dowodzi, że moje wyżej wyrażone obawy okazały się płonne.

No ale. Co będzie, dumałam sobie, jeśli ja się nie okażę targetem? To znaczy, chwila, ja NIE JESTEM targetem, ale co, jeśli opowiadana historia jakoś mnie... ominie? Fakt, o to się martwiłam mniej, po pierwsze dlatego, że dwa targety to ja w domu mam (w tym jeden dokładniusio w wieku bohaterów powieści), a po drugie dlatego, że należę do grona szczęśliwców, którzy z wielką przyjemnością "wracają do szkoły", czy to we wspomnieniach, czy podczas lektury książek, oglądania filmów, czy w snach (mnie się nigdy nie śni koszmar, że siedzę na maturze i nie umiem odpowiedzieć na żadne pytanie, mnie się śni, że jestem w szkole, a potem się budzę ze ściśniętym sercem, bo to był tylko sen).

Z drugiej jednakowoż strony, jak człowiek nie sprawdzi, to się nie dowie, prawda?

Więc sprawdziłam.

Oto mamy początek roku szkolnego. Uczniowie drugiej klasy jednego z (tych lepszych) krakowskich liceów wracają do szkoły. Niby się znają, ale jednak bardzo pobieżnie. Nie są zgrani, nie są sobą jakoś szczególnie zainteresowani.

To się zmienia, gdy do klasy dołącza nowa uczennica, Kaśka, wulkan energii i optymizmu, z łatwością nawiązująca znajomości, zarażająca entuzjazmem, tryskająca milionem pomysłów na minutę. Mimo to nikt, nawet jej najlepsza przyjaciółka, nie wie, dlaczego Kaśka zmieniła (musiała zmienić!) szkołę.

Tymczasem w szkolnym światku muzycznym wrze: zwycięzca tegorocznego konkursu kapel zagra na wielkiej gali z okazji jubileuszu szkoły. Jakub, klasowa gwiazda (chociaż nie w tym narzucającym się wyobraźni, amerykańskim stylu "najfajniejszego-chłopaka-i-kapitana-drużyny-koszykówki") jest zdeterminowany, żeby wygrać, zakłada więc zespół z Markiem i Filipem. Łączy ich wspólny cel, ale tak naprawdę właściwie za sobą nie przepadają, ą Marek i Filip odnoszą się do Jakuba z dużą nieufnością. Częste różnice zdań i wrogie nastawienie konkurencyjnych kapel nie ułatwiają zadania...

Początkowo miałam wrażenie, że tytuł tomu "Nic z tego nie zrozumiecie" jest wyjątkowo wręcz dobrze dobrany :D. Liczba bohaterów ciut przytłaczała, trudno było mi ich zapamiętać pomimo, że różnili się od siebie (i mimo, że mam pamięć do nazwisk - nawet z nią całkiem długo myliłam Filipa z Bartkiem :)). Chociaż biorąc pod uwagę, że bohaterem zbiorowym książki jest cała klasa - to naprawdę ambitne i niełatwe założenie! - z wielkim uznaniem napisać muszę, że każdy z uczniów i uczennic miał własną, dobrze opowiedzianą, i bardzo dobrze, w sposób nader umiejętny podkręcającą ciekawość czytelnika, wprowadzoną historię, osobowość, a znaczna większość - naprawdę oryginalne hobby (odnajduję wśród tych hobby echa zainteresowań samej autorki :)).

Powieść opowiada o niby typowym życiu uczniów liceum, ich szkolnych potyczkach, pierwszych miłościach, kłopotach i dramatach rodzinnych. A przecież za tym wszystkim kryje się nieco głębsza historia, która, jak sądzę, będzie ujawniana z czasem. I z tego powodu, pod koniec tomu, znowu tytuł "Nic z tego nie zrozumiecie" wydał mi się bardzo trafny - faktycznie jest kilka - co najmniej! - rzeczy, których nie rozumiemy, zaledwie przeczuwamy, albo się domyślamy, niekoniecznie dobrze. Autorka zostawiła całkiem sporo nie podomykanych wątków, takich nitek w różnych kolorach (a każdy kolor to inny bohater), za którymi może podążyć czytelnik, jeśli zdecyduje się przeczytać kolejne części serii. Osobiście bardzo jestem ciekawa, czy uda się te wątki zgrabnie domknąć, zapleść do końca i wszyć tak, by powstało kompletne, dokończone dzieło, a zważywszy na ilość bohaterów jest to zadanie ambitne, ale wnioskując z pierwszego tomu, daję autorce kredyt zaufania.   

I teraz - gdy już się przekonałam, że Martyna umie w fabułę, jej polszczyzna nie doznała nagłego a niezrozumiałego pogorszenia, zaś całość powieści napisana jest z dużą swobodą i smakiem, i wielką, naprawdę wielką, wyraźnie wyczuwalną sympatią dla młodych bohaterów, uświadomiłam sobie, że słowo, które najczęściej przychodziło mi do głowy to "urocza". Urocza książka. Winię za to moje nie do końca typowe doświadczenia szkolne (dygresja będzie i nawiasik - miałam Kumpla Od Serca, który został Kumplem, gdy już byliśmy po maturze i nie mógł się nadziwić, że nie wcześniej, bo przecież chodziliśmy do tej samej szkoły, a przestał się dziwić, gdy odkrył, do której klasy chodziłam. "Ach! - zawołał tonem osoby, która nareszcie wszystko zrozumiała. - Byłaś w tej dziwnej klasie! Nic dziwnego, że cię nie pamiętam!", po czym wyjaśnił, jak moja klasa była postrzegana przez klasy ościenne. Dzwonek. Otwierają się drzwi i wychodzi z sali IV A. W całości. W całości przemieszcza się przez korytarz, udaje się pod następną salę, wychodzi na boisko, siada na trybunkach. Czasem z tego otaczającego nas bąbla wyodrębnia się ciut mniejszy bąbelek. Bąbelek idzie do sklepiku, nabywa dobra, wraca i zostaje wchłonięty przez Główny Bąbel. Dzwonek. Klasa IV A wstaje i udaje się na lekcję. "W ogóle was z twarzy nie odróżniałem - rzekł kumpel. - Byliście jak monolit", koniec dygresji, zamykamy nawiasik). Doświadczenie to sprawia, że na samo wspomnienie szkoły i szkolnych lat rozpromieniam się jak kto głupi, albo rozmaślam i rozklejam z tęsknoty, zależnie od nastroju. W ogóle nie pamiętam, że tamte lata i moje nastoletnie doświadczenia wcale nie były tylko i wyłącznie szczęśliwe. Że były też trudne, bolesne i raniły mnie dogłębnie. 

Więc proszę tak do końca nie brać sobie tego "urocze" do serca - bo doświadczenia bohaterów książki właśnie nie są tylko i wyłącznie szczęśliwe. Są bardzo trudne, bardzo bolesne. I jak się już człowiek otrząśnie z tego rozmaślonego uśmiechu i oderwie zamglony wzrok od dawno minionej przeszłości to zauważa również, że - są takie same, jak jego. Że świat się bardzo zmienił. Ale tęsknoty, problemy, trudności i dręcząca nastoletnie dusze rozpacz, kłopoty z rodzicami, brak porozumienia, przemoc, strach przed światem... że to wszystko jest zupełnie takie samo.

By ostatecznie upewnić się, że cała ta fajnie opisana, dająca się lubić (serio, nie ma w tej książce bohatera, którego bym choć trochę nie rozumiała, nie ma też takiego, którego nie lubię) młodzież naprawdę jest taka autentyczna i "lubialna", posadziłam do czytania własną, domową młodzież, po czym urządziliśmy burzę mózgów.

Pierwsza rzecz, na którą zwróciła uwagę Własna Młodzież, i która im się spodobała to to, że bohaterowie KLNĄ (bogowie, jak to świadczy o mnie jako o matce!!!). Tak, wiem, jak to brzmi. I zapewniam, że bohaterowie nie klną jak strony powieści długie i szerokie, tylko, gdy okoliczności ich docisną. Rzucają wówczas grubszym słowem. Obaj Potomkowie uznali to za bardzo wiarygodne. Potomek Starszy wyznał, że obawiał się "młodzieżowego języka rodem z reklam, w których , cytuję, "jakiś zgred usiłuje udawać, że jest spoko kolo i nastolatek", koniec cytatu, tymczasem, ku swemu przyjemnemu zdziwieniu odkrył, że bohaterowie mówią normalnie po polsku, ale właśnie od czasu do czasu rzucą znanym polskim przecinkiem na "k" ("Przy nauczycielach to wiadomo, ze nie, ale przy kumplach to sama wiesz, jak jest, mamo!").

Ponadto wyrazili opinię, że taka ilość osób mocno utalentowanych i z rozległymi zainteresowaniami oraz nietypowym hobby (gotowanie! ode mnie wielki plus za to gotowanie!) jest mało prawdopodobna w jednej klasie, ("No, chociaż to elitarne liceum chyba..." orzekł Potomek Młodszy, acz wątpliwości dźwięczały mu w głosie jak stal) , chociaż wiadomo, książka to książka, życie to życie, książka powinna być jednak trochę ciekawsza :D.

Jest jeszcze jedna rzecz, na którą zwróciła uwagę cała nasza trójka, ale uznaję, że rzecz dotyczy naszych prywatnych doświadczeń i nijak nie wpływa na wiarygodność zachowań, postaw i charakterów bohaterów powieści, którą (co za ulga, zapewniam :D) mogę szczerze polecić i rzeczywistym nastolatkom, i tym nastolatkom honorowym, którzy jeszcze nie do końca zapomnieli (albo chcą sobie przypomnieć), jak to jest być rzeczywistym nastolatkiem w świecie, który jest inny niż ten, który pamiętają z własnych, młodych lat.

Uprzedzając jednakże lojalnie, że "nic z tego nie zrozumiecie", więc nastawcie się od razu na lekturę tomów kolejnych :).

poniedziałek, 13 marca 2023

"Góra kłopotów" Marek Stelar

"Gdyby Misiek wiedział, co go czeka w nadchodzące święta, najprawdopodobniej właśnie wyjeżdżałby za Świeradowa w dowolnie obranym kierunku, byle nie w stronę willi swojej teściowej..."

Gdybym wiedziała, co mnie czeka w czasie lektury, zawróciłabym spod szafki bibliotecznej i udała się w dowolnie obranym kierunku, byle nie w stronę stanowiska pani bibliotekarki.

Ale nie. Nie wiedziałam. Byłam krótko po lekturze "Blasku" Marka Stelara, który mi się niezwykle podobał. Zawsze należałam do tego grona wielbicieli i wielbicielek powieści świątecznych, którzy ponad cukierkowate historie o "miuości po grup" przedkładają te, w których pod choinką znajdują się nieznajome zwłoki, a święty Mikołaj jest pierwszym podejrzanym. "Góra kłopotów" wydawała się dla mnie idealnym wyborem.

 


Tytułem wprowadzenia - do starej, rodzinnej willi leżącej u stóp Gór Izerskich zjeżdża rodzina. Święta Bożego Narodzenia wszyscy spędzą goszcząc u seniorki rodu, która we wzmiankowanej willi od wielu lat prowadzi pensjonat.

Tymczasem na miejscu okazuje się, że seniorki rodu nie ma w domu. Wylądowała w szpitalu z powodu jakiegoś drobiazgu, choinki niet, przygotowania w proszku, a do tego ciągle pada śnieg, powodując awarię elektryczności i internetu, jak również odcięcie pensjonatu od świata. Napięcie wciąż wzrasta za sprawą zaskakujących i niezbyt logicznych działań Szwagra, zakały rodziny, oraz pojawienia się totalnie niespodziewanego gościa, który według wszelkiej dostępnej wiedzy powinien od lat prawie czterdziestu spoczywać w grobie...

Hm. Hm. No cóż. Pomysł jest, może ciut zużyty, pensjonat odcięty od świata za sprawą opadów atmosferycznych milion razy grali, ale co z tego, on spotyka ją i łączy ich miłość też grali milion razy, a jakie ładne cosie można z tego wygrać!

Problem w tym, że poza zużytym pomysłem niewiele w "Górze kłopotów" jest. Właściwie cała książka jest taka wincyj nudna, co w zasadzie dyskwalifikuje kryminał, nieistotne, komediowy czy nie. Bohaterowie jedzą, biorą prysznic, kładą się spać, ustawiają antenę telewizyjną, przynoszą z lasu (kradną, kradną) choinkę, i to właściwie byłoby na tyle. Tu coś łupnie w nocy, tam coś huknie, wszyscy wybiegają z pokoi z pytaniem: "Co się stało?!" na ust koralach, po czym nie dowiadując się niczego wracają do swych sypialni. Choinka jest za duża i się przewraca, połowa bombek się tłucze, choinka postawiona do pionu wywraca się po raz drugi, tym razem załatwiając odmownie zastawę stołową (i drugą połowę bombek), no niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu. Jedyne wydarzenie, które wskazywałoby, że ta powieść to kryminał, czyli trup, tak naprawdę niczego nie zmienia. Trup sobie leży, ale nie ma śledztwa, policji, która zostaje odcięta od świata razem z podejrzanymi, podejrzanych też w sumie nie ma, nie ma chęci odpowiedzi na pytanie, co się właściwie stało... Jest trup i tyle, wątek właściwie nie poruszony do końca książki.

I tu przejdę do rzeczy, która najbardziej mi w "Górze kłopotów" nie odpowiadała, rzewnie wspominając moją własną recenzję "Blasku", w której podziwiałam język autora (i nie zdarzały mu się tam, o, nie zdarzały wtopy typu: "podchodząc do ogrodzenia, coś przykuło jego uwagę"!) i sposób prowadzenia licznych bohaterów.

W "Górze kłopotów" największym, nomen omen, kłopotem dla mnie było to, że absolutnie żaden, żaden bohater nie zachowywał się wiarygodnie, a rysunek postaci, w moim skromnym mniemaniu oczywiście, leżał i szlochał.

Bo kogóż my tu nie mamy. Mamy Miśka z żoną, kochające się małżeństwo, to znaczy, autor twierdzi, że kochające, bo ja jako czytelnik widzę parę, w której ona na niego nieustannie warczy, syczy, odwraca się plecami i nie słucha tego, co on ma do powiedzenia, a on na to pozwala, bo chyba tak naprawdę ma to w rzyci. Mamy nastolatka, który znajduje zwłoki, i to zamordowane zwłoki, i nic. Spoko luzik, leży sobie facet ze śrubokrętem wbitym w jestestwo, leży to leży, święta się skończą to się zastanowimy, co z tym zrobić, w końcu nieboszczyk raczej nigdzie sobie nie pójdzie. Mamy człowieka, który zjawia się po czterdziestu (czy tam iluś, przepraszam, nie chce mi się sprawdzać, ale sporo to było) latach nieobecności, uświadamiając obecnym, że jedna z ciotuń popełniła była bigamię, bo rzeczonego człowieka, jej pierwszego męża, uznano za zmarłego, a ciocia ponownie wyszła za mąż. W dodatku człowiek ten to typ spod ciemnej gwiazdy, znikając okradł rodzinę małżonki, no i skrzywdził ją głęboko. Ale nie, niech zostanie na święta, tak wzruszająco mówi, taki jest biedniutki, nikt nie ma nic przeciw temu, może poza Miśkiem, ale reszta to już nic absolutnie, wszyscy go przygarniają do łona rodzinnego, zero podejrzeń, zero nieufności, zero dystansu, zero lojalności wobec ciotki, której podlec złamał kawał życia... Zwłaszcza panie, nie wyłączając porzuconej ciotki, która repertuar nie-do-końca-ex-małżonka powinna znać na wyrywki, są wielce poruszone opowiedzianą przez typa historią o samotności. Tak, to na tym właśnie polega słynna kobieca wrażliwość, gdybyście nie wiedzieli. Mamy żonę Miśka, która przyjeżdża do rodzinnego domu i dowiaduje się w progu, że mamy nie ma, bo wylądowała w szpitalu. Co robi każdy w takiej sytuacji? Tak! Dobrze zgadliście! Idzie się rozpakować, a potem przez kolejne dni rżnie z kuzynkami w makao czy innego pokera bez cienia niepokoju, no bo przecież "mama napisała, że to drobiazg". Mamy Szwagra, który po urazie jest najwyraźniej lekko upośledzony (i już naprawdę mniejsza, wskutek czego ten uraz, wypadku czy własnej lekkomyślności), ale Misiek go nie lubi, więc wszyscy powinniśmy śmiać się do rozpuku ze szwagrowych pomyłek, głupot, które robi i ogólnej nieporadności.

Słowem, nic się tam nie klei, bohaterowie nie są nawet sztampowi, tylko zupełnie... niewiarygodni, intrygi kryminalnej - mimo materiału na kilka, bo i trup, i jakieś poszukiwania skarbu, i co właściwie robił małżonek ciotuchny przez czterdzieści lat, gdy go nie było? - nie ma, nie kupiłam świata wykreowanego, nie uwierzyłam autorowi... no, w nic w zasadzie, rzecz ratuje (mimo kilku wpadek) lekkie pióro pana Stelara, ale to nie to, czego się spodziewałam, nie to...

Może gdybym nie miała żadnych oczekiwań, byłaby to miła rozrywka.

Ale miałam. Miałam. Miałam oczekiwania i co do bohaterów, i co do intrygi, i co do obiecywanej rozrywki.

I doznałam rozczarowania, które chyba powstrzyma mnie od sięgnięcia po kolejną komedię kryminalną pióra Marka Stelara.

Choć po kryminał sięgnę chętnie.

piątek, 3 marca 2023

"Nieszczęście w szczęściu" Olga Rudnicka

"Nieszczęście w szczęściu" to druga (i wygląda na to, że nie ostatnia) część przygód Tekli Nuszki, dziewczyny od urodzenia mieszkającej w małej miejscowości, w której traktowana jest jako osoba pechowa, przeklęta i pecha przynosząca. Społeczność obarcza nieszczęsną winą za wszystkie nieszczęśliwe i mniej nieszczęśliwe, lub wręcz tylko niepożądane zdarzenia, które przytrafiają się mieszkańcom miasteczka, od zatruć pokarmowych po nagły zgon. Nie jest jej łatwo ułożyć sobie życie osobiste, jak już przytrafia się jaki-taki (a, szczerze mówiąc, bardzo nie taki) kandydat do ręki, musi go wziąć bez wybrzydzania, bo według lokalnych standardów nie dość, że od dawna jest starą panną, to jeszcze taką, której samo pojawienie się na horyzoncie wróży serię nieszczęść. Narzeczony zresztą okazuje się szują i szubrawcem, zaś jego zdrada staje się dla Tekli impulsem do wyjazdu do dużego miasta w poszukiwaniu szansy na nowe życie. I gdy wydaje się, że wszystko zaczyna się jakoś układać - kuzynka ma jej zostawić mieszkanie na rok, ponieważ planuje wyjazd do pracy do Hiszpanii, powoli układają się też sprawy zawodowe, Tekla w dużym mieście jest anonimowa i nikt nie spluwa na jej widok przez lewe ramię - w bagażniku jej samochodu zostaje znalezione ciało martwego mężczyzny i Tekla musi pomóc policji w śledztwie...

Tak mniej więcej wygląda treść tomu pierwszego.

W tomie drugim 

 


to już w ogóle wszystko zaczyna się (pozornie!) układać, bohaterka znajduje dobrą pracę, narzeczonego, tym razem przytomnego, fajnego chłopaka (z nienormalną mamusią w pakiecie, ale taki już urok książek pani Rudnickiej, że przynajmniej jedna szajbnięta część rodziny musi się pojawić, byłam na to nastawiona, ostatecznie widziały gały co brały) i udaje jej się wygrać niemałą sumkę pieniędzy w Totolotka, aż tu nagle! Okazuje się, że ktoś dybie na jej życie.

A przynajmniej jej kuzynka jest o tym dogłębnie przekonana.

No i cóż.

I miałam ogromny problem z tą książką, a w zasadzie z obiema (dlatego moja recenzja, choć oficjalnie dotyczy tomu drugiego, tak naprawdę odnosi się do obu). Kryminały komediowe mi nie pierwszyzna. Kryminały komediowe pióra Olgi Rudnickiej takoż. Znam zasady, rozumiem konwencję, przymykam oko na jeśli nawet nie zawsze konieczne, to dopuszczalne nagięcia rzeczywistości, przerysowania, spore dawki absurdu i magiczne "dzianie się" plus lawiny zbiegów okoliczności, które w "poważnych" kryminałach są niedopuszczalne.

Ale tu...

Pominę nawet to, że zabrakło mi bardziej zarysowanej fabuły, wątek kryminalny w "Nieszczęściu w szczęściu" był zdecydowanie mniej kryminalny niż w tomie pierwszym, a w nim też był bardzo naciągany. Zabawne teksty czy sytuacje natomiast to było cytowanie samej siebie, które osobę, dla której nie jest to pierwsze spotkanie z pisarstwem pani Rudnickiej głównie irytowały. Nadmiar i rodzaj nagromadzonych w zupełnie irracjonalnych ilościach absurdalnych sytuacji i zachowań męczył mnie zamiast bawić.

Ale najgorsze było to, że za grosz nie uwierzyłam autorce.

Ja wiem, wiem, komedia kryminalna. Kto wierzy w komedie kryminalne, no nikt poważny przecież. Ale jednak wydaje mi się, że uwierzenie autorowi stanowi część niepisanej umowy między twórcą książki a czytelnikiem. Ja ci opowiadam historię, ty kupujesz ten świat. Ja opowiadam tak dobrze, że ty orientujesz się, że coś by zajść nie mogło dopiero, gdy ochłoniesz po lekturze. W najlepszych wypadkach kupujesz go po całości i wierzysz w niego bez zastrzeżeń, choćby nie wiem co.

Tutaj, zaciskając zęby i powtarzając sobie, że nie oceniamy książki po okładce i czterdziestu pierwszych stronach, z wysiłkiem przyjęłam, że Tekli mogło się zdarzyć takie miasteczko. Mała mieścinka pełna zabobonnych ludzi, którzy na kogoś muszą zrzucić swoje niepowodzenia czy niefart, i znajdują kozła ofiarnego w postaci dziewczyny, której zdarzyło się parę razy pechowo znaleźć w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze (chociaż gdy czytałam o księdzu, który zamierza Teklę ekskomunikować, bo jest wiedźmą - EKSKOMUNIKOWAĆ!!! prowincjonalny księżulo se będzie ekskomunikował ludzi po uważaniu, ach, jak ja to widzę! - musiałam sobie to "komedia kryminalna!!! NIE OCENIAMY TAK OD RAZU!!!" powtarzać ze znaczącym naciskiem).

Natomiast to, co się działo, gdy Tekla przeniosła się do miasta (zdaje się, że Poznania)...

Strategie walki z nieszczęściami, które na nią spadają , a imię ich milijon (strategii, nie nieszczęść, chociaż nieszczęść, oczywista, też), począwszy od noszenia amuletów na/przeciw wszystkiemu w torebce, przez mruczenie zaklęć nad palącymi się świecami po przybijanie buta nad wejściem do mieszkania głównie mnie nudziły, męczyły, aż wreszcie - przez swój natłok - irytowały. Ale te tłumy ludzi, którzy patrzyli na Teklę jak na zwiastunkę pecha oraz rzucającą uroki czarownicę, zupełnie, jakby biedna dziewczyna miała tatuaż ze stosowną informacją na twarzy albo przybyła do (domniemanego) Poznania w otoczce opinii, która towarzyszyła jej całe życie w rodzinnej mieścinie... to, że sąsiedzi na klatce, koledzy i koleżanki w pracy, policja, że dorośli, zdrowi na umyśle ludzie nagle zaczynają wierzyć, że ktoś ma złe oko, że pochłania cudzą urodę, rujnuje małżeństwo za pomocą zapalonej świeczki, skłania do zdrady rzucając urok... no błagam. Jeszcze bym tę policję przełknęła, choć z trudem - z powodu prowadzenia działań śledczych, w których Tekla uczestniczy, jej opinia jest znana przedstawicielom władzy wykonawczej, nie ma przepisu, że wśród policjantów nie mogą pracować osoby przesądne, które ulegają sile sugestii, w związku z czym zaczynają sobie palić świece w różnych kolorach i różnych intencjach... ale sąsiedzi? ludzie w pracy? Na bogów wszelakich, komu się nie zdarzyło odpukać nigdy w niemalowane niech pierwszy rzuci kamieniem, ale ile znacie osób, które obcą babkę, taką, której raz dziennie na klatce "Dzień dobry" mówią, okrzykną wiedźmą, bo wyładniała i schudła, więc logicznym wnioskiem jest, że kradnie komuś urodę za pomocą rzucania uroku? I jakie są szanse, że WSZYSCY mieszkańcy klatki, WSZYSCY współpracownicy dojdą do podobnych wniosków???

I im tych osób było więcej, im więcej wymyślała autorka sposobów, by zniweczyć działanie jakiejś klątwy, zabezpieczyć się od złego oka czy sprowadzić powodzenie do swego życia, tym bardziej rzecz cała stawała się wydumana, naciągana i nieśmieszna, przede wszystkim nie śmieszna, a to niewybaczalny grzech, jeśli wziąć pod uwagę, o jakim gatunku literackim mowa. Częściej niż wybuchy perlistego śmiechu (moment... nie zanotowałam nawet jednego wybuchu perlistego śmiechu, ani też śmiechu w ogóle!) echem po mym domu niósł się zgrzyt zębów tak potężny, że w końcu wystraszyłam się, że sobie szkliwo uszkodzę.

Jednym słowem - chyba zapoznałam się oto z pierwszą pozycją Olgi Rudnickiej, której nie polecam.

No, chyba, że ktoś chciałby sprawdzić, czy się nie czepiam nieprzytomnie. To wtedy tak.

wtorek, 28 lutego 2023

"Moriarty" Anthony Horowitz

 


Sherlock Holmes nie żyje. Moriarty, cóż, również nie. W pamiętnym starciu gigantów intelektu (i sztuk walki) nad wodospadem Reichenbach przepada Sherlock Holmes i jego arcywróg, profesor James Moriarty. Policjanci ze Scotland Yardu, opierając się na wskazówkach największego z detektywów, rozbijają w puch gang Moriarty'ego, tym bardziej, że po śmierci przywódcy członkowie gangu zdają się być silnie zdezorientowani. Tymczasem na horyzoncie pojawia się nowa siła, gotowa przejąć kontrolę nad półświatkiem. I nie jest to elegancka, brytyjska siła, która przestrzega reguł, honoruje "gentleman agreement" i zawierza danemu słowu honoru, jak również obejmuje opieka podległych jej ludzi. Nie, to, tępa, brutalna siła zza oceanu: gang Clarence'a Devereux. Koniec z "gentleman agreement", koniec z intelektualnymi potyczkami, koniec z troszczeniem się o własnych "żołnierzy" i poleganiem na lojalności.

Na miejscu domniemanej śmierci Holmesa i Moriarty'ego pojawia się śledczy Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, który podąża tropem przywódcy amerykańskiego gangu, Clarensem Devereau i szybko znajduje sprzymierzeńca w osobie inspektora Athelneya Jonesa, gorliwego naśladowcy (wręcz, jak powiedzielibyśmy dziś, psychofana) samego Holmesa.

Powieść napisana jest wyśmienitym językiem, nadzwyczaj udatnie naśladującym styl Conan-Doyle'a, akcja toczy się płynnie, bez potknięć i bez (większych) dłużyzn, klimat dziewiętnastowiecznego świata oddany doskonale, tłumaczenie, że buzi dać, a mimo to...

Rozczarowanie.

Naprawdę, naprawdę nie umiem powiedzieć, czemu. Czegoś mi zabrakło, coś mnie strasznie uwierało, a ostatecznie pogrążyło powieść zakończenie, podane w nie uznawanej przez mnie formie "kawa na ławę". Niby mamy suspens, niby zaskoczenie, że ojej, oczy się jak spodki robią normalnie, a potem autor nas sadza jak dzieciątka w szkolnej ławce i wyjaśnia, kiedy, kto, dlaczego, o, a tu dałem wskazówkę, a tu wywiodłem w pole, a tu wprowadziłem w błąd. O ile dobrze pamiętam podobnie wyjaśniał ciąg swych skojarzeń sam Holmes ("to elementarne, Watsonie!"), więc może autor po prostu okazał się zbyt dobrym naśladowcą, jego hołd okazał się idealny, a ja wyrosłam z dziewiętnastowiecznych opowieści kryminalnych i to, co drażniło i męczyło (a i nudziło momentami, przyznaję, dość powiedzieć, że gdy docierałam już, już do końca książki, już, już wisiało w powietrzu rozwiązanie zagadki, w Domu w Dziczy zapanowały ferie połączone z wyjazdem na Mazury, na które zapomniałam wziąć książki i nie tylko nie gryzłam palców z frustracji, ale spokojnie sobie zapomniałam, że ją porzuciłam, nie doczytaną) podczas lektury to jej niewątpliwa, rasowa dziewiętnastowieczność?

Nie wykluczam tego wcale, więc szczerze mogę polecić rzecz wielbicielom wieku dziewiętnastego i Sherlocka Holmesa. Zdziwiłabym się, gdyby im nie przypadła do gustu.

Ale dla mnie jednak, cóż, trochę za staroświecko.

poniedziałek, 27 lutego 2023

"Na psa urok" Kevin Hearne

 Atticus O'Sullivan - czy też raczej  Siodhachan Ó Suileabhain - to tak naprawdę ostatni z druidów. Jest starszy niż chrześcijaństwo, dysponuje wielowiekową wiedzą, urokiem osobistym, sprytem, sporą ilością nadprzyrodzonych mocy i zamieszkuje od jakiegoś czasu w miasteczku Tempe w Arizonie, gdzie - totalnie incognito - prowadzi księgarnię ezoteryczną i ukrywa się przed celtyckim bogiem miłości,  Aenghusem Ógiem (a gdy mówię "celtycki bóg miłości" nie mam na myśli pucatego aniołka z łukiem w dziecinnych rączętach, który frywolnie mierzy to w tę, to w inną osobę, sprowadzając na nieszczęsnych stan oszołomienia zwanego zakochaniem, tylko psychopatycznego typa opętanego żądzą władzy i totalnie pozbawionego skrupułów, a co gorsza także postawnego i dysponującego sporą ilością mięśni). Niestety, wszystko wskazuje na to, że Atticus przestał być bezpieczny w swojej precyzyjnie wybranej kryjówce - gdy dość nieoczekiwanie składa mu wizytę bogini śmierci Morrigan, musi, nieszczęsny, porzucić złudzenia - spokojne życie się skończyło i zanosi się na poważne kłopoty.

"Na psa urok" to pierwszy tom cyklu urban fantasy autorstwa Kevina Hearne i, mujeju, czegóż (i kogóż) my tu nie mamy! Jest i wilczarz irlandzki (gadający, ale tylko z Atticusem, i jeszcze może z boginią Flidais. Tak, z nią też), i wilkołaki prosto z krain bojowych wikingów, i boginie celtyckie, hinduskie i słowiańskie, i prawnik-wampir, i sabat polskich wiedźm, bo kto bogatemu zabroni.

Jest to moje drugie spotkanie z Atticusem, w dodatku drugie spotkanie z tym samym tomem przygód Atticusa, bo po raz pierwszy przeczytałam go, gdy był stosunkową świeżynką wydawniczą. Przeczytałam bez szczególnego wstrętu, ale i bez nadmiernego zachwytu, owszem, miłe to było czytadełko, owszem, uśmiechnęłam się raz czy dwa, owszem, bohaterowie byli lubialni, a za wyjście poza banalny panteon grecko-rzymsko-nordycki autorowi należy się duży plus, ale szału nie robiło, że się tak kolokwialnie wyrażę. Odstawiłam rzecz na półkę, do towarzystwa pięciu kolejnym tomom, które kupiłam, i tak sobie stały, i stały, i stały, aż do dnia, gdy postanowiłam zrobić przegląd biblioteczki pod kątem nieczytanych książek, które miały wywędrować do biblioteki, i zdecydowałam się rzecz sobie kolejny raz przeczytać, sama do końca nie wiem, czemu.

A wtedy nagle - klik! - i coś zaskoczyło.

Owszem, Atticus jest nadal trochę zbyt nieśmiertelny i trochę zbyt niepokonywalny jak dla mnie, nadal zbyt łatwo uchodzi z wszelkich pułapek, jakie nastawia na niego życie (i Aenghus Óg), owszem, nadmiar bogów, bogiń, stworów mniej i bardziej magicznych, mitycznych oraz całkiem ludzkich wywołuje zawrót głowy i czasem wrażenie chaosu (chociaż - pozwolę sobie na mini spoilerek, a wręcz nie spoilerek tylko takie... wyjaśnienie - w kolejnych tomach ta pełna chaosu akcja zaczyna krzepnąć i kto wie, kto wie, może okaże się, że początkowy bałagan był przez autora zamierzonym zabiegiem), owszem, ciągłe gadki Oberona (czyli psa należącego do naszego druida) na temat pudlic francuskich są niezmiennie męczące i baaaaardzo średnio zabawne, ale jakoś mi się to wszystko i lepiej czytało, i częściej się uśmiechałam. Nie umiem powiedzieć, czemu, może książka jakoś lepiej trafiła w mój nastrój, może potrzebowałam akurat w tej chwili, przy tej posępnej pogodzie i mrocznej porze roku tego typu literatury, może w szarej godzinie dobrze mi na duszę zrobiło coś niewymagającego, a dobrze napisanego i doskonale przetłumaczonego, może w końcu, czego nijak wykluczyć nie można, zgłupiałam (i nadal głupieję) na starość, gust mi się wypaczył i nieodwracalnie zmierzam w kierunku przyswajania wyłącznie prostej rozrywki w postaci literackiej papki i niewybrednych dowcipasków (o pudlicach). 

A może Wszechświat mi mówi, że czasem warto dać czemuś drugą szansę, a być może, być może czeka nas wtedy przyjemne zaskoczenie.

I tej myśli będę się trzymać :).


piątek, 17 lutego 2023

Wręcz biblijnie

Potomek Starszy (radośnie) - O, pączuś! Zjadłbym sobie pączusia!

Królowa Matka (chwilowo dość beznamiętnie) - To zjedz. Obiad dopiero za półtorej godziny.

Potomek Starszy (nie mniej radośnie) - I drugi pączuś! Też bym go zjadł.

Królowa Matka (ożywiając się z lekka) - Tego nie!

Potomek Starszy (ciągnie myśl) - Wiem, że nie powinieniem, ale taką mam ochotę...

Królowa Matka (z naciskiem) - Ani. Mi. Się. Waż.

Potomek Starszy (w zadumie) - ...  bo niby czemu nie...

Królowa Matka (przez zęby) - Bo to pączek twoich braci. Do podziału na pół.

Potomek Starszy - No niby tak. Ale ich tu nie ma, a ja jestem... I czy oni w ogóle na tego pączusia zaslużyli?

Królowa Matka (z nutą groźby w głosie) - Synu...!

Potomek Starszy (kontynuując w natchnieniu) - ...że już nie wspomnę, że chroni mnie starodawne prawo żydowskie.

Królowa Matka (przechodząc od pogróżek w glosie do oslupienia w takim tempie, że dziw, że jej to nie zaszkodzilo) - Że co.

Potomek Starszy - No, wiesz. Normalnie. "I zakupił wczoraj pudlo pączków ojciec mój i wręczając je rzekł mi: "Oto są pączki do podziału dla całej rodziny. Lecz tyś  jest syn mój pierworodny! Niechaj tobie Bóg użycza z obfitości zboż i jadła! Niechaj ci służą ludy! Bądź panem twoich braci niech ci pokłon oddają synowie twej matki! Ktokolwiek cię przeklina niech będzie przeklęty, a kto cię błogosławi, niech będzie błogosławiony!". To prawo.

takie są własnie skutki mocno uboczne bardzo szczegółowego omawiania Księgi Rodzaju w ramach przygotowań do matury.

Cholerajasnapsiakrew.

Nieprawdaż.

poniedziałek, 30 stycznia 2023

Filmowo i... no, głównie filmowo

Królowa Matka i Pan Małżonek (oglądają Bogaty Akcją Oraz Wybuchami Film Sensacyjny Z Lat Dziewięćdziesiątych).

Podstępny Przedstawiciel Arabskiej Mniejszości Na Ekranie (perfidnie wkręciwszy się do grona Elity Finansowej knuje Szczwany Plan, co jakiś czas wydając z głębi trzewi Złowrogi Śmiech, jak również łypiąc czarnym okiem spod loczka na czole).

Królowa Matka (lekceważąco) - Ja go znam, to jest Art Malik! Nie jest wcale Arabem, tylko Pakistańczykiem, i po prostu ma taki egzotyczny typ urody, a w ogóle to jest przemiły i na pewno nie terroryzowałby finansistów!...

Chwila przerwy, nabrzmiałej treścią.

Królowa Matka - ...to jest, przepraszam bardzo, chciałam powiedzieć, nie finansowałby terrorystów...


Kurtyna, dużo, dużo kurtyn.

środa, 25 stycznia 2023

"Garść pierników, szczypta miłości" Natalia Sońska

Po swoim zeszłorocznym (praktycznie równo rok temu miałam tę... okazję) spotkaniu z powieścią Natalii Sońskiej "Uwierz w miłość, Calineczko" obiecałam sobie, że przeczytam jeszcze coś, co wyszło spod jej pióra, ponieważ zafrapowała mnie ilość wypijanego przez bohaterów alkoholu (dosłownie miałam czasem wrażenie, że czytam o bohaterach "Pod Mocnym Aniołem", co nie jest, jak mniemam, doznaniem typowym dla czytelników/-czek uroczych powieści świątecznych) i zapragnęłam sprawdzić, czy jest to standardowe zjawisko w dziełach autorki, czy tylko w ten sposób chciała, no nie wiem, oddać koloryt Podhala, czy może przez przypadek jej tak wyszło.
 
Cały, calusieńki rok pamiętałam o swojej obietnicy, ale a to nie miałam nastroju na opowieści z dużą zawartością cukru w cukrze, albo i owszem, miałam, ale na jakieś inne, albo w bibliotece rozminęłam się o włos z inną czytelniczką, która miała chęć na cukier w cukrze i szybszy refleks/więcej szczęścia niż ja, i tak to się odwlekało, odwlekało, aż wreszcie pod sam koniec roku udało mi się dopaść bibliotecznego stolika w samą porę, by zagarnąć w stęsknione ramiona
 

 
które mi do żadnego wyzwania czytelniczego nie pasowało, a i tak je przeczytałam, proszę docenić moją determinację!

I przyznać muszę, że alkoholu w "Garści pierników" jest mniej (chociaż, owszem, sceny, w których któreś z bohaterów wchodzi do domu i natychmiast kieruje się do barku, bo miał taki ciężki dzień i musi się wyluzować, lub też spędza wieczór samotnie w domu, w towarzystwie li tylko paczki chusteczek i butli wina, którą osusza indywidualnie, nazajutrz zaś wstaje z barłogu, w którym zaległ był i siada za kółko, by jechać do pracy, są obecne, i to więcej niż jedna), poza tym jednak wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce" tutaj znalazły swoje potwierdzenie.

No to przejdźmy do, że tak to ujmę, ad remu.

Hania, młoda i ambitna redaktorka w modowym piśmie „Pearl” skupia się na rozwoju kariery. Nie dba o miłość, wstrętna jest jej idea małżeństwa, a nawet posiadanie partnera, wchodzi wyłącznie w związki bardzo krótkotrwałe, bywa, że jednonocne, żeby nie ryzykować utknięcia w sytuacji, gdy coś stanie jej na drodze do wymarzonej kariery. Zwłaszcza, że ostatni związek przypłaciła morzem wylanych łez.

Ale, OCZYWIŚCIE, wszystko do czasu. Pomysł, by zamienić się obowiązkami z koleżanką z redakcji, doprowadza do niespodziewanego spotkania. Hania poznaje Wiktora, przystojnego i pewnego siebie szefa dużej firmy marketingowej. Ich relacja bardzo szybko staje się więcej niż służbowa. A w dodatku w życiu Hani zaczyna mieszać Marek, jej były chłopak, i jego żona, obecnie szefowa Hani, naczelna redaktorka "Pearl".

Cóż.

Przypomnę/zaznaczę może, że nadal nie lubię powieści świątecznych (a po tej to już nie lubię ich tak na maksymalnego maksa normalnie), nie lubię ich dlatego, że - pozwolę sobie zacytować samą siebie - "są do bólu przewidywalne, jak zresztą większość (o ile nie wszystkie) romanse, a w dodatku podlane nieznośną ilością świątecznego lukru, i to ten lukier właśnie mnie dobija".

I powiem jedno, jeśli rok temu dobijał mnie lukier, to w tym nie mam słów, by opisać swoje doznania. Czytając o Wigilii w rodzinnym domu Hani czułam się, jakby mi robiono krzywą cukrową, podwójną. Kto miał, rozumie moje doznania, kto nie miał, niech przyjmie wyrazy szczerej zazdrości. W dodatku to był opis, no, wiecie, Wigilii. Znakomita większość, o ile nie wszyscy Polacy wiedzą, jak taka tradycyjna Wigilia wygląda, nawet biorąc poprawkę na różnice regionalne. A tu mieliśmy opis tak szczegółowy, jakby sporządzał go Bronisław Malinowski, z uwagą pochylający się nad jakimś egzotycznym dla nas ludem, i precyzyjnie notujący zwyczaje, żeby nic nie umknęło analizującym jego opisy etnografom. Tu mamy choineczkę, choineczka jest po to. A tu pusty talerz, pusty talerz dlatego, że. Dwanaście potraw, a to oznacza. Kolędy śpiewamy, gdyż albowiem. Pasterka, nie ma opcji, żeby nie iść na pasterkę, no bo przecież. I wszystko utopione w polewie cukrowej, czekoladowej, lukrze i posypane brokatem, różowiusim jak pupcia jednorożca.

Opis Wielkiego Finału zagryzałam ogórkiem kiszonym, co polecam wszystkim planującym lekturę. Inaczej można się zasłodzić na amen, a tego byśmy nie chcieli.

Poza tym w mocy pozostają wszystkie zarzuty, które stawiałam "Calineczce".

Przewidywalność akcji na poziomie eksperckim, a wręcz najeksperckim, w dodatku wyczuwam wcale nie tak subtelną inspirację Grey'em, nie chce mi się sprawdzać dat powstania obu utworów, ale jeśli to przypadkowa zbieżność to najwyraźniej obie panie użyły jakiegoś dostępnego autorkom romansów szablonu. No bo mamy tu i początkującą redaktorkę z ambicją zostania dziennikarką, która zamienia się z koleżanką i przez przypadek udaje się przeprowadzić wywiad z niejakim Wiktorem, i rzeczonego Wiktora, bogatego, energicznego, przystojnego właściciela firmy mieszczącej się w drapaczu chmur pełnym szkła, metaloplastyki i kompetentnych, uśmiechniętych sekretarek, który to Wiktor jest oczywiście kawałem chamiszcza i bucem, i denerwuje naszą Hanię jak oddycha w jej obecności, ale my już wiemy, jak to się skończy i nie damy się nabrać.

Postacie napisane tak sztampowo, że zęby bolą. Hania ma być temperamentna i łatwo wybuchająca gniewem, o czym autorka sobie przypomina co jakiś czas i nasza Hania, która sobie przez parę stron spokojnie mówiła, chodziła i wychylała kielicha nagle zaczyna wrzeszczeć i rzucać obelgami, cholera (pardon) wie czemu. Z Wiktorem przeprowadza normalną rozmowę, po czym wychodzi w pokoju i rozmyśla, jaki to z niego cham i prostak, i cham jeszcze, o! I prostak! I jak on tak mógł, i jak ona go nie znosi, no tak nie znosi, że wręcz nienawidzi!!!, gdyż autorce się przypomniało, że zanim bohaterowie padną sobie w objęcia muszą się przecież nie cierpieć. Konkurent do serca, Marek, opisywany (przez Hanię) jako mężczyzna wspaniały i nieskazitelny moralnie, dosłownie kilka stron dalej okazuje się oszalałym stalkerem i psycholem, zadręczającym naszą bohaterkę i lekce sobie ważącym więzy małżeńskie. I tylko czytelnik pozostaje z takim " Aaaaleee... zali wżdy?" na ustach.

Książka jeszcze bardziej przypomina wypracowanie szkolne, niż "Calineczka", podobno to debiut autorki, może dlatego. Nie sprawdzałam, ile lat miała Natalia Sońska w chwili debiutu, ale tylko bardzo młodym (wręcz gimnazjalnym) wiekiem tłumaczyć można ten wyraźny wysiłek, by utworzyć "literackie", a nie jakieś tam zwyczajne zdania ("Jednym tchem wyszeptała przyjaciółce wszystko, co wiedziała, bo była pewna, że dziewczyna będzie tym bardzo podekscytowana" - BTW klejnot i wzór z naszej Hani, klejnot, powiadam, powierzyć jej tajemnicę to jak w studnię normalnie, no, chyba, że spotka się kwadrans później z przyjaciółeczką na plotach, to wtedy nie), niekiedy wywołujące niezamierzony efekt komiczny ( "Każde z nich zatrzymało wzrok w jakimś martwym punkcie, który na tę chwilę stanowił ich spokojną przystań").

Młodym (bardzo) wiekiem (i brakiem dobrej redakcji) można też tłumaczyć błędy językowe i składniowe ("Komórka Hani zniknęła ze stolika, gdzie była pozostawiona. Wstała i zaspana weszła o kuchni, z której dobiegał głos dziewczyny". "Hania zostawiła więc ojca na czatach, który korzystając z wolnego czasu wdał się w dyskusję z owym handlarzem". "Gdy drzwi windy wreszcie się rozsunęły, oparty o jedną ze ścian stał Marek"), kompletnie nie pasujące do stylu całości słownictwo ("z powalającą gracją stanął po drugiej stronie masywnego biurka", przy czym określenie "powalający" występuje w powieści jeszcze raz) oraz nieumiejętne opisy ("Dziękuję, ale niepotrzebnie się fatygowałeś - Hania chciała jak najserdeczniej podziękować mu za troskę", cóż, Haniu - oraz autorko - jeśli tak chciałaś za cokolwiek najserdeczniej podziękować, to wiedz, że nie wyszło).

Powieść roi się od rozkosznie opkowych elementów, typowych dla bardzo młodych osób, które bardziej "wyobrażają sobie", niż "wiedzą" (Hania chce na szybko przygotować coś prostego na kolację z tego, co ma w lodówce, a podobno nie ma wiele, po czym decyduje się na "tartę z łososiem, suszonymi pomidorami, twarożkiem i rukolą". Hania umawia się z Wiktorem na mieście "bo w jego domu panował taki chaos, że nie sposób było porozmawiać", przy czym rozdział wcześniej mieliśmy opis tego "chaosu" w postaci śpiącego na piętrze sześciomiesięcznego niemowlęcia i pięcioletniego chłopczyka, grającego w wyścigi na komputerze, którego to chłopczyka Hania przez dłuższą chwilę w ogóle nie zauważyła w wykwintnym, elegancko umeblowanym, obszernym i luksusowym, choć gustownym wnętrzu).

Już nie będę się znęcać dodatkowo nad wiarygodnością fabuły oraz opisanych przez autorkę związków międzyludzkich (zdeklarowana singielka, która w ciągu trzech tygodni przechodzi płynnie - no, chyba, że autorce akurat się przypomni, że Hania ma temperamencik i każe bohaterce wrzasnąć raz czy dwa - od "żadnych facetów, kariera is the best, mam plan, by stać się Prawdziwo Dziennikarko" do "pobierzmy się, adoptuję twoje dzieci", bez wahania, bez cienia refleksji, plus wszyscy wszystkich kochają, rodzice Hani Wiktora, rodzice Wiktora Hanię, Hania dzieci, dzieci Hanię, zero "czy jesteś pewna, córeczko?", "czy na pewno wiesz, co robisz, synu, pomyślałeś o dzieciach?", zero zgrzytów, zero dystansu, zero wątpliwości), dodam tylko, że w porównaniu z "Calineczką" mamy mniej lejącego się alkoholu, mniej "uśmiechania się pod nosem" (byłam wredną żmiją i liczyłam, ile razy pojawi się w utworze ta ukochana przez autorkę fraza - pojawiła się trzynaście razy, gdyby ktoś był ciekaw), za to więcej "roześmiań się perliście", pohamowuję dalszą chęć rozpisywania się wyłącznie dlatego, że to debiut, ale nie polecam nikomu, nawet wielbicielom/-kom gatunku, bo może to i da się szybko przeczytać, ale napisane jest niezręcznie, pomimo natłoku wydarzeń - częściowo zupełnie zbędnych - nudno, i nade wszystko SŁODKO z taką ilością słodyczy, której zdrowy organizm przyswoić bez uszczerbku nie jest w stanie.

W ramach konwencji można bez wątpienia i bez szczególnych starań, jak sądzę, znaleźć o wiele lepsze pozycje.

wtorek, 24 stycznia 2023

"Blask" Marek Stelar

Co za udany początek roku czytelniczo-recenzenckiego, mniam!
 

"Blask" jest pierwszą powieścią Marka Stelara, jaką przeczytałam, recenzji też nie czytałam zbyt wielu, zwłaszcza, że od jakiegoś czasu (i nie muszę Wiernym Czytelnikom przypominać, od kiedy) entuzjastyczne recenzje budzą moje podejrzenia, a jeśli jest ich zbyt wiele i jeśli są "za dobre" z miejsca robię się nastawiona mocno sceptycznie*.

Cóż to jest jednak za frajda, gdy okazuje się, że był to sceptycyzm niezasłużony!

Tym chętniej dorzucę swój kamyczek do góry Recenzji Entuzjastycznych.
 

Trzy plany czasowe, trzy wydarzenia, które łączą się, splatają i zaczynają wyjaśniać mniej więcej od połowy książki.

1946 rok. Wiktor Krugły po dramatycznych przejściach wojennych przyjeżdża do siostry, która osiedliła się w Szczecinie, i niemal natychmiast (a w zasadzie - natychmiast) po przybyciu do miasta zostaje wplątany w sprawę zabójstwa żydowskiego chłopca. Chłopiec zostaje znaleziony w parku, a w zaciśniętej dłoni trzyma  sporych rozmiarów brylant. Wkrótce ginie kolejny chłopiec, a Krugły, próbujący sam rozwiązać zagadkę ich śmierci, ma przeciw sobie niemal wszystkich, od przedstawicieli niezupełnie jeszcze okrzepłych w swych prawach i obowiązkach przedstawicieli władzy wykonawczej, "wyzwolicieli", po zmartwionych aktywnością Wiktora na czymś, co można śmiało nazwać polem minowym znajomych z pracy i rodziny.

1978 rok. W Szczecinie zamordowana zostaje młoda prostytutka. Dziwne ślady na jej szyi pozwalają podejrzewać, że narzędziem zbrodni był bardzo nietypowy sznur. Zatrzymany w związku z podejrzeniem popełnienia zbrodni obywatel RFN zostaje bardzo szybko zwolniony, a do akcji wkracza funkcjonariusz SB, który rozpoczyna z Niemcem własną potajemną rozgrywkę.

2018 rok. Agata Prażmowska, szczecińska prawniczka, rozpoznaje w nieletniej ofierze zabójstwa swoją niedawną klientkę. Dziewczyna została uduszona sznurem o nietypowym splocie. Wkrótce później umiera ojciec Agaty, z którym ta nigdy nie miała dobrych stosunków, a po jego śmierci Agata zaczyna w starych dokumentach natrafiać na ślady tajemnicy, którą jej ojciec krył przez całe życie. Kobieta z pomocą swego świeżo odnalezionego kuzyna Roberta, emerytowanego oficera policji, zaczyna prowadzić śledztwo, które prowadzi w przeszłość...

Już dwa plany czasowe bywają sporym wyzwaniem dla pisarza, a co dopiero trzy, z tym większym też uznaniem można podziwiać, jak dobrze poradził sobie z nimi Marek Stelar. Akcja (na każdym planie) jest dopracowana, bohaterowie dobrze zarysowani, obdarzeni osobowością i niezwykle konsekwentnie poprowadzeni, tak, że nie jesteśmy zaskakiwani przez jakieś niezwykłe moce czy rzadkie umiejętności, które objawiają się u bohatera w jednej, jedynej chwili (na przykład podczas srogiego mordobicia) po to, by zniknąć bez śladu w chwili, gdy nie są już potrzebne. To samo dotyczy charakterów bohaterów, którzy nie stają się, na przykład, rozszalałymi ekstrawertykami na potrzeby jednej sceny, by natychmiast po niej stać się znowu introwertycznymi i zamkniętymi w sobie nieśmiałkami. Nie, tu wszyscy charaktery mają stabilne i świetnie wpisane w rzeczywistość, w której się poruszają (no dobrze, troszkę, troszeczkę zgrzyta mi w planie czasowym z 1946 roku niejaki Ludwik Karbasz, osiemnastolatek bez formalnego wykształcenia, bo jakież wykształcenie mógł odebrać dzieciak, który skończył dwanaście lat, gdy zaczęła się wojna, taki trochę odpowiednik "warszawskiego cwaniaka", który wypowiada się płynną, eleganckaąpolszczyzną, pełną fraz typu: "Nie jestem pewien, czy mam ci dziękować za uratowanie mi życia, czy być wściekłym, że nim zaryzykowałeś w imię swych zasad", no ale, nie wiem. Może oczytany był, albo miał talent oratorski).

Za opis powojennego Szczecina  duże brawa. Wielce cenię wszystkich autorów, bez względu na to, w jakim gatunku literackim się wypowiadają, którzy przybliżają nam, jak naprawdę wyglądało to, co w podręcznikach szkolnych ujęte jest sucho i w paru okrągłych zdaniach typu: "Ziemie Odzyskane zasiedlone zostały przez repatriantów ze Wschodu. Pozostali na miejscu dawni mieszkańcy oraz ci, którzy powrócili po przejściu frontu, zostali poddani weryfikacji narodowościowej przez administrację polską" (plus kilka wyliczeń, najlepiej podanych w procentach). Szacunek dla autora, który potrafił opisać ten powojenny Dziki Zachód, tę ziemię jeszcze trochę niczyją, tych ludzi pozbawionych wszelkich zasad, którzy w mieście-trochę-niczyim zwęszyli szansę na zrobienie interesu, i tych z zasadami, którzy na ruinach zaczynali budować nowy świat i nowe życie, te nabrzmiałe konflikty narodowościowe, na które trzeba było przymknąć oczy, bo przecież wszyscy sobie byli jakoś tam potrzebni i nieważne było, Niemiec czy Polak, czy Żyd... świetnie, świetnie opisane, z wielkim wyczuciem i niewątpliwa znajomością tematu.

Świetnie napisana jest zresztą całość, dłużyzn brak (albo nie odnotowałam), wątki wyjaśniają się i splatają logicznie i przekonująco, i wszystkie zostają inteligentnie domknięte...

A, nie. Jednak nie wszystkie.

Ale pomysłu z nie domknięciem jednego z wątków szczerze autorowi gratuluję. Dzięki temu jego kryminał nie stał się taką trochę bajeczką dla dużych dzieci. Zyskał za to interesującą perspektywę i pole do rozmyślań, a to to już na pewno nie jest coś, co można powiedzieć o wielu kryminałach.

Szczerze polecam.


*za co z góry przepraszam Szczerych i Entuzjastycznych Bezinteresownych Recenzentów, ale nabawiwszy się urazu na skutek zetknięcia z dziełami recenzowanymi już nie Entuzjastycznie, ale po prostu z Nabożnym Zachwytem, takimi jednakże, po lekturze których miałam ochotę pozwać wydawnictwo i zażądać zwrotu pieniędzy za dostarczenie towaru niezgodnego z opisem stałam się nieufną, zrzędliwą babą.

Tym niemniej mam listę Recenzentów, których nawet Najbardziej Entuzjastycznym recenzjom ufam, a lista ta jest długa i rośnie, więc być może jest jeszcze dla mnie nadzieja :).

 

niedziela, 8 stycznia 2023

Cud

Wczoraj, bladym świtem.

Królowa Matka (otwiera drzwi do pokoju Pomponów i zamiera w bezruchu i z otwartymi usty).

Łóżeczka zaścielone, podusie uklepane. Kocyki temperaturowe, zwykle walające się w charakterze zgruchomionych kłębów w nogach wyż. wym. łóżek, względnie na krześle, stoliku, czy też wręcz na podłodze rozesłane jako kapy. Lego wyzbierane, posegregowane, poukładane starannie w pudłach, pudła ustawione estetycznie w kącie pod oknem. Roletka uniesiona, kwiatki na parapecie podlane, książki ustawione w biblioteczce według rozmiarów. Maskotki pousadzane czule w dwóch grupach, każda na łóżku właściciela.

Królowa Matka (wycofuje się bez słowa z silnym przeświadczeniem, że śni jakiś niezwykły sen, stuka do drzwi Potomków Starszych, po czym dociera do niej, że ten bezruch, w który była popadła dwie minuty temu w progu pokoju Pomponów to było paso doble z figurami w porównaniu z tym, co ogarnęło ją w tej chwili).

Łóżeczka zaścielone, podusie uklepane, biureczka wypucowane na błysk, zdobne jedynie w kąputerki i ołóweczki, jak również długopisiki estetycznie uplacowane w kubeczkach zdobnych w przedowcipne napisy. Na środku pokoju worki - na tworzywa sztuczne, na papier, na śmieci zmieszane, na ubrania przeznaczone do uprania. Jeden Potomek pieczołowicie segreguje powyciągane z szaf, szuflad, zgarnięte z biurek i wywleczone nie docieka Królowa Matka skąd przedmioty, drugi Potomek nurkuje pod łóżkiem i wygarnia ze znajdującej się tam szuflady (która, uchylmy rąbka tej wstydliwej tajemnicy, ostatni raz opróżniana była prawdopodobnie cztery lata temu, gdy Potomki były na wakacjach, a Królowa Matka ufnie udała sie na pięterko z baterią świeżo upranej pościeli w objęciach oraz zamiarem umieszczenia jej w przeznaczonym do tego pojemniku, po czym, wysunąwszy rzeczony pojemnik, dostała szału, wywaliła wszystko, co w nim znalazła na środek pokoju, sfotografowała i wysłała fotkę Potomkom wraz ze zwięzłym komunikatem, gdzie będą mogli szukać swoich rzeczy po powrocie, to znaczy, ups, mogliby, gdyby nie fakt, że MPO wywozi śmieci w najbliższy czwartek), no, nie wnikajmy nazbyt dokładnie, co on takiego wygarnia, dość, że natychmiast przyłącza się do segregującego śmieci Braciszka, pogodnie, zgodnie i niemal ze śpiewem na ustach.

I tak od wczoraj w Królowej Matce walczą dwie emocje.

Jedna to chęć, by wrzasnąć z głębi duszy: DZIE SOM MOJE DZIECI, KTO MNIE JE ZABRAŁ I PODMIENIŁ NA TE... NA TE... NA TE NIE MOJE DZIECI, NIECH JE (tu krótka chwila wahania) ODDAJE, ALE JUŻ!!!

A druga to pełna zdumienia wdzięczność, że oto doświadcza cudu (prawosławnej) nocy wigilijnej względnie świątecznego poranka, o których to cudach dotychczas tylko czytała w książkach, jak również oglądała w christmasowych produkcjach na Netfliksie, ale żeby jej się przytrafił nie śmiała nawet marzyć.

piątek, 6 stycznia 2023

Niewolniczo

Potomek Młodszy (który jest w wieku "łatwiej ubrać/wyposażyć/spełnić zachcianki/obdarzyć prezentyma z okazji licznych okazji/whatever, niż nakarmić, i który w charakterze śniadanka spożył śniadanko, oraz wykończył wczorajszy pyszny makaronik, oraz wczorajszą pyszną zupkę dyniową, oraz przedwczorajszą prze- prze-, ale naprawdę PRZEPYSZNĄ kapustkę zasmażaną, tkwiąc przy zlewie i nurzając białe dłonie w pianie; z goryczą) - Już wszystko rozumiem. Karmicie mnie resztkami, żebym wam gary mył.

Rozgryzł nas, skubany.

I TO W DODATKU PRZY ŚWIĘCIE.

Mwahahahahaha 😁.