poniedziałek, 27 stycznia 2020

"Dom tęsknot" Piotr Adamczyk

 W ubiegłym roku rzetelnie i dokładnie wypełniałam wszystkie zalecenia wyzwania książkowego Trójka e-pik

Było to super doświadczenie (podejrzewam, że trochę dlatego, że jestem nowicjuszką w kwestii wyzwań, czytelniczych i wszystkich innych, i cieszę się nimi jak dziecko nową zabawką), w znaczący sposób wpłynęło na zmniejszenie moich "stosików wstydu" i w tym roku zamierzam je kontynuować, ale bez napinki, na przykład w styczniowym wyzwaniu mam zrealizowane 2/3 i tyle pewnie pozostanie.

Natomiast na całego bawić się zamierzam w roku 2020  Wielkobukowym Bingo (#wbbingo), a moje pierwsze skreślone okienko należy do książki, którą zaczęłam w ubiegłym roku, ale skończyłam dopiero teraz - do "Domu tęsknot" Piotra Adamczyka.





I nie dlatego teraz ją skończyłam, że męczyłam się z czytaniem jak Piekarski na mękach, tylko dlatego, że sobie ją dawkowałam, jak kiedyś, dawno, za PeErElu dawkowało się misie Haribo albo banana, jeśli się miało szczęście i podobne smakołyki dostało w paczce.

To jest niesamowite, wzruszające wręcz doznanie, dawkować sobie książkę w przypadku bycia literackim wyjadaczem, który z niejednego pieca chleb jadł, wiele już zna, wiele przeczytał i coraz trudniej mu trafić na jakieś olśnienie. Ba, nawet na zwykłe "podoba mi się", bywa, trudno trafić.

A jak sobie pomyślę, jak pomyślę, że trzy lata temu na Targach w Krakowie widziałam autora, - którego książkę, i owszem, już miałam, i miałam też plany przeczytania jej, ale na razie nie spoczywała ona nawet na "stosiku wstydu", tylko normalnie stała na półce, - autor zaś skończył już był podpisywanie i siedział sobie w towarzystwie dwóch innych panów, pogrążony w przyjacielskiej rozmowie, a ja mogłam do niego podejść i powiedzieć, że napisał coś wspaniałego, coś, co otwiera głowę czytelnika i wietrzy ją jak chłodny, świeży podmuch wietrzy zatęchły pokój, książkę, która sprawia, że zaczynasz patrzeć na świat oczami osoby, nad której oglądem świata nigdy dotąd się nie zastanawiałaś, w tym wypadku Niemki, a Niemcy to, rzecz jasna, naziści i hola, hola, źli ludzie, tylko i wyłącznie, kto by się tam nad nimi zastanawiał, słusznie stąd odeszli i lepiej, żeby nie wracali, nawet ten ich język, to, wiadomo, okropny, jak szczekanie wściekłych psów i świst bata, i nagle widzisz ten świat oczami jednej z ich przedstawicielek, i ze zdumieniem spostrzegasz, że ją rozumiesz, szanujesz, a i zgadzasz się z nią więcej niż często; i myślisz o domach, domach, które pewnego dnia opuścili ludzie, którzy je budowali, tworzyli, którzy w nich kochali, śmiali się i płakali, rodzili się i umierali,
i tak bardzo wszystko jedno, jakiej narodowości byli ci ludzie, zmuszeni z dnia na dzień je zostawić, a razem z domami wszystko inne, naczynia, książki, meble, zdjęcia na ścianach, pocztówki od przyjaciół w szufladach, już na zawsze milczące, na zawsze ukrywające swoje tajemnice, bo każdy z tych domów to tajemnica, może nie taka spektakularna tajemnica, jak ta powieściowa, a może i bardziej spektakularna? kto to wie, nikt, i nikt się już nie dowie; i jeszcze, że ta powieść to kolejna cegiełka budowli, która powoli powstaje, budowli złożonej z opowieści o tożsamościach rodzących się inaczej niż w ogniu powstań i morzu przelewanej krwi, słowem - w jedyny obecny w powszechnej narracji sposób, o tożsamości składanej z mozołem niby układanka z puzzli pochodzących z różnych kompletów, dzień po dniu żmudnie dopasowywanych tak, by udało się ją ułożyć i ujrzeć wreszcie jakiś nowy obraz, jakąś nową jakość;  i że odnajdowałaś własne wspomnienia w tej historii w zadziwiających momentach, bo a to wychowanie na cmentarzu i zabawy wśród poniemieckich grobów, (jeden z cmentarzy leżał dosłownie tuż obok placu zabaw, nawet murka nie miał, tylko pochylone, na pół skruszone kolumienki, i dziesiątki razy zdarzało się, że człowiek płynnie przechodził od zabawy w piaskownicy do układania kamyczków i gałązek na na pół zapadniętej w ziemię płycie nagrobnej, nawet nie zauważając, jak to się stało), a to dziadek z Wehrmachtu... to znaczy, niemiecki dziadek, mój akurat z Wehrmachtu nie był, co jest zresztą kwestią czystego przypadku, a to tapczan pełen cukru, Boże, nie sądziłam, że ktokolwiek poza mną na tym świecie miał tapczan pełen cukru!

Więc gdy pomyślę, że wszystko to mogłam powiedzieć, a potem sobie przypominam, że nie mogłam, bo przecież jeszcze o tym nie wiedziałam, to sobie myślę nie z żalem, a z ulgą, że całe szczęście, że nie wiedziałam, bo przecież autor musiałby uznać mnie za osobę niespełna rozumu, skoro nawet tu nie umiem w skoordynowany sposób wyrazić wszystkich miotających mną emocji, to co dopiero na żywo, no, bez wzywania ochrony by się nie obyło!

Aż wreszcie sobie uświadamiam z ulgą gargantuicznych wręcz rozmiarów, że nawet gdybym umiała je wyrazić, te emocje, językiem pięknym zarówno pod względem składni, jak i treści, to i tak bym nie ośmieliła się odezwać do nieznajomego człowieka sama z siebie, gdyż jestem, Państwo wybaczą mój frencz, dupą wołową, i natychmiast przestaje mi być przykro z powodu utracenia takiej okazji, i dochodzę do wniosku, że w sumie mi wystarczy, że dałam wyraz licznym zachwytom, które mnie ogarnęły, tutaj.

Bo, mam nadzieję, wszyscy zrozumieli, że dałam?

I że polecam?