Królowa Matka wraca z pracy.
W tym miejscu autobus zawsze dlugo stoi, bo i podróżnych wpuszcza/wypuszcza, i czeka na zmianę świateł.
Królowa Matka siedzi z opartą o szybę głową, przemielona, wypluta, wyczerpana kaszlem, katarem, bólem zatok, mówieniem do dziatwy, która niekoniecznie słucha, dyżurami, hospitacjami, obolała, słabiutka jak szczenię - i patrzy. Bezmyślnie patrzy, bo w tym stanie nie jest zdolna do wyprodukowania choćby jednej myśli, patrzy zahaczając okiem o pierwszy duży obiekt, który się trafia na linii miedzy jej oczami a horyzontem.
Facet.
Na środku apoplektycznego oblicza nos, przypominający dorodnego pomidora kształtem i wyglądem. Rozszerzone pory widać wyraźnie nawet z tej odległości, w której siedzi Królowa Matka. I fioletowe żyłki na policzkach, i czerwone, popękane naczyńka krwionośne. Przekrwione oczy wpatrzone w nieokreślony punkt w przestrzeni, oblicze typu "oj, nie wraca ci on z kina".
Naokoło łysiny - kępki jasnych, rzadkich włosów. Raczej dawno nie mytych. W posklejanych kosmykach sterczą na wszystkie strony.
Wielki. Zajmuje połowę ławeczki przystankowej, na której siedzi samotnie, ale coś Królowej Matce mówi, że gdyby byl drobniutki jak koliberek, to też nikt by obok niego nie siedział.
Zaniedbany, żeby użyć łagodnego slowa. W jakiejś koszuli czy bluzie, nie dopinającej się na ogromnym brzuszysku, wyświechtanej kurteczce z przykrótkimi rękawami, z których wystają łapy, kudłate, ogromne, zakończone dłońmi jak bochny. W spodniach, też przykrótkich, w rozdeptanych półbutach, wsuniętych na gołe, opuchnięte stopy. Od pierwszego rzutu oka widać, że nie spędza mu z powiek snu kwestia, czy te koszulo-bluzy, spodnie, buty, kusa kurteczka - to w rzucik, to w kratkę, to w fioletach, to szaro-bure, a tamto z żóltymi elementami - do siebie pasują kolorem czy fasonem, no, fason to jest w ogóle chyba rzecz raczej rzadko zaprzątająca mu głowę.
Podobnie jak higiena. Wszystkie ubrania wygladają na mocno nieświeże, pewnie nie pachną zbyt pięknie, jeśli wnioskować po pustce, wytworzonej wokół niego przez innych czekających na przystanku ludzi. Są stare i zużyte.
On też.
Siedzi, kamiennie nieruchomy, i patrzy w dal.
Nagle drga, sięga za pazuchę przyciasnej kurteczki i wyciąga zza niej worek z szarego papieru. W środku worka charakterystyczny, podłużny kształt, opakowanie fachowo zwinięte.
O, miga zbłąkana myśl w głowie Królowej Matki, chłopak, jak widać, zna przepisy, wie, że jak chce się napić w miejscu publicznym, powinien mieć napój estetycznie ukryty przed wścibskimi oczami Straży Miejskiej, brawo, widać, że się przejmuje.
Ale mężczyzna rozwija szary papier. Wyciąga z niego swoją butelkę i podnosi ją do oczu.
To nie butelka.
Facet trzyma przed twarzą podłużny, wąski woreczek napełniony wodą, niemal zupełnie ginący w jego ogromnych łapskach.
W środku pływa mieniąca się tęczowo złota rybka, ciągnąca za sobą zachwycający welon ogona. Wygląda jak uchwycony magicznym sposobem promień słońca.
Facet uśmiecha się. Wskazującym palcem delikatnie gładzi folię worka. Ostrożnie pakuje go z powrotem do szarej torebki, zawija ją starannie, z namaszczeniem ukrywa za pazuchą kurtki. Znów nieruchomieje.
Autobus rusza.
Facet zostaje sam na swojej ławce, ze wzrokiem ponownie utkwionym w nieokreśloną dal.
Gdyby Królowa Matka była na tym przystanku, usiadłaby obok niego.
W tym miejscu autobus zawsze dlugo stoi, bo i podróżnych wpuszcza/wypuszcza, i czeka na zmianę świateł.
Królowa Matka siedzi z opartą o szybę głową, przemielona, wypluta, wyczerpana kaszlem, katarem, bólem zatok, mówieniem do dziatwy, która niekoniecznie słucha, dyżurami, hospitacjami, obolała, słabiutka jak szczenię - i patrzy. Bezmyślnie patrzy, bo w tym stanie nie jest zdolna do wyprodukowania choćby jednej myśli, patrzy zahaczając okiem o pierwszy duży obiekt, który się trafia na linii miedzy jej oczami a horyzontem.
Facet.
Na środku apoplektycznego oblicza nos, przypominający dorodnego pomidora kształtem i wyglądem. Rozszerzone pory widać wyraźnie nawet z tej odległości, w której siedzi Królowa Matka. I fioletowe żyłki na policzkach, i czerwone, popękane naczyńka krwionośne. Przekrwione oczy wpatrzone w nieokreślony punkt w przestrzeni, oblicze typu "oj, nie wraca ci on z kina".
Naokoło łysiny - kępki jasnych, rzadkich włosów. Raczej dawno nie mytych. W posklejanych kosmykach sterczą na wszystkie strony.
Wielki. Zajmuje połowę ławeczki przystankowej, na której siedzi samotnie, ale coś Królowej Matce mówi, że gdyby byl drobniutki jak koliberek, to też nikt by obok niego nie siedział.
Zaniedbany, żeby użyć łagodnego slowa. W jakiejś koszuli czy bluzie, nie dopinającej się na ogromnym brzuszysku, wyświechtanej kurteczce z przykrótkimi rękawami, z których wystają łapy, kudłate, ogromne, zakończone dłońmi jak bochny. W spodniach, też przykrótkich, w rozdeptanych półbutach, wsuniętych na gołe, opuchnięte stopy. Od pierwszego rzutu oka widać, że nie spędza mu z powiek snu kwestia, czy te koszulo-bluzy, spodnie, buty, kusa kurteczka - to w rzucik, to w kratkę, to w fioletach, to szaro-bure, a tamto z żóltymi elementami - do siebie pasują kolorem czy fasonem, no, fason to jest w ogóle chyba rzecz raczej rzadko zaprzątająca mu głowę.
Podobnie jak higiena. Wszystkie ubrania wygladają na mocno nieświeże, pewnie nie pachną zbyt pięknie, jeśli wnioskować po pustce, wytworzonej wokół niego przez innych czekających na przystanku ludzi. Są stare i zużyte.
On też.
Siedzi, kamiennie nieruchomy, i patrzy w dal.
Nagle drga, sięga za pazuchę przyciasnej kurteczki i wyciąga zza niej worek z szarego papieru. W środku worka charakterystyczny, podłużny kształt, opakowanie fachowo zwinięte.
O, miga zbłąkana myśl w głowie Królowej Matki, chłopak, jak widać, zna przepisy, wie, że jak chce się napić w miejscu publicznym, powinien mieć napój estetycznie ukryty przed wścibskimi oczami Straży Miejskiej, brawo, widać, że się przejmuje.
Ale mężczyzna rozwija szary papier. Wyciąga z niego swoją butelkę i podnosi ją do oczu.
To nie butelka.
Facet trzyma przed twarzą podłużny, wąski woreczek napełniony wodą, niemal zupełnie ginący w jego ogromnych łapskach.
W środku pływa mieniąca się tęczowo złota rybka, ciągnąca za sobą zachwycający welon ogona. Wygląda jak uchwycony magicznym sposobem promień słońca.
Facet uśmiecha się. Wskazującym palcem delikatnie gładzi folię worka. Ostrożnie pakuje go z powrotem do szarej torebki, zawija ją starannie, z namaszczeniem ukrywa za pazuchą kurtki. Znów nieruchomieje.
Autobus rusza.
Facet zostaje sam na swojej ławce, ze wzrokiem ponownie utkwionym w nieokreśloną dal.
Gdyby Królowa Matka była na tym przystanku, usiadłaby obok niego.