niedziela, 28 kwietnia 2024

"Słodkich snów. Wszyscy macie źle w głowach, tom 4" Martyna Pawłowska-Dymek

Zabierając się za lekturę każdego kolejnego tomu serii "Wszyscy mamy źle w głowach" odkrywam, że, o rany, ja się naprawdę stęskniłam za bohaterami! Są to bohaterowie nastoletni i kompletnie nic mnie w sumie nie powinno z nimi łączyć (jestem wszak raczej modelem na Matkę Nastoletniego Bohatera Powieści niż na Bohaterkę Powieści), a tu proszę! Cóż za zaskoczenie :).

Cóż za miłe zaskoczenie!

(Chociaż, co będę ściemniać, na etapie tomu czwartego nie jest to aż takie zaskoczenie, jak można by przypuszczać :)).
 

 

Z olbrzymią przyjemnością wróciłam do klasy II B krakowskiego liceum, i z nie mniejszą przyjemnością towarzyszyłam młodym bohaterom w ich zmaganiach - z życiem, ze szkołą, ze sobą, z młodzieńczymi rozterkami, pierwszymi uczuciami i rozczarowaniami... Jak dobrze było znowu się z nimi spotkać, poznać ich kolejne sekrety i być świadkiem licznych - czasem zaskakujących, czasem kompletnie nieoczekiwanych - zmian i często trudnych decyzji.

Jakkolwiek wspólna historia Kaśki i Jakuba nabiera tempa, nie tylko oni w tej części zasługują na uwagę. Niezmiennie za olbrzymią zaletę serii uznaję to, że każdy z bohaterów (a jest ich sporo! I ciągle zdarza mi się pomylić Juliana z Filipem...) ma coś do pokazania, ma swoją historię do opowiedzenia i swój problem do przemyślenia.

Wydaje mi się, że w tym tomie dzieje się najwięcej, chwilami akcja pędzi na łeb, na szyję, wykreowane przez autorkę obrazy po prostu migają przed oczami... Pojawia się sporo nowych wątków, zostaje postawione kilka nowych pytań, niektóre sytuacji się wyjaśniają, niektóre komplikują jeszcze bardziej, zaś nastoletni bohaterowie muszą zmierzyć się z czasem zupełnie nie nastoletnimi  problemami. A radzą sobie z nimi na swój sposób, mniej lub bardziej skutecznie - czasem dobrze, czasem tak sobie, a czasem nie radzą sobie wcale. A czasem radzą sobie tak źle, że czytelnik ma ochotę na przemian łapać się za głowę i chwytać młodego bohatera za ramiona, żeby nim mocno potrząsnąć. W końcu przecież ci bohaterowie to dzieciaki (choć czasem zachowują się niebywale dojrzale), nastolatki, które nie zawsze mają narzędzia dla rozwiązania swoich problemów, i które nie zawsze mają wsparcie od dorosłych.

Po lekturze czwartego tomu mogę to powiedzieć już na pewno - to jest moja ulubiona seria powieści o młodzieży. Nieistotne, czy i do jakiego stopnia jestem targetem. Im dłużej ją czytam, tym bardziej się o tym przekonuję. A już czwarty tom - w którym po trzech częściach, w których akcja rozwijała się stopniowo, i stopniowo narastało napięcie, wszystko musiało eksplodować i w relacji między Kaśką i Różą, i Kaśką i Jakubem, i Adamem... i co prawda niby eksplodowało, niby gruchnęło, niby sporo zostało wyjaśnione, a atmosfera oczyszczona, ale już widać, że kolejne problemy zbierają się i narastają, aż wszystko dygocze wewnętrznie - to jest naprawdę świetny tom. I chociaż części bohaterów został w jego finale podarowany happy end, kobieca intuicja mówi mi, że to taka cisza przed burzą.

Ja tam żadna wyrocznia i żadna znawczyni, ale napiszę to i tak - moim zdaniem w polskiej literaturze ostatnich lat są dwa naprawdę doskonałe przedstawienia bardzo realistycznych, a przy tym... zwykłych (w najlepszym tego słowa znaczeniu) licealistów, o których dorosłym świetnie się czyta, a z którymi młodzież może się zidentyfikować lub chociaż ich zrozumieć - i to jest jedno z nich.

Nadal - jak w moich poprzednich recenzjach - podkreślam z mocą, że ten cykl bezwzględnie wymaga czytania w kolejności.

I nadal podkreślam z mocą, że wart jest czytania.

Mam taki plan, że jak już będę miała całość serii i będą wakacje, to siądę sobie pod drzewkiem w ogrodzie i przeczytam całość. Od deski do deski. Bez przerw.

Tak, tak właśnie zrobię.

niedziela, 21 kwietnia 2024

"Czarny manuskrypt" Krzyszof Bochus

Marienwerde, czyli dzisiejszy Kwidzyn, lata 30-te XX wieku. Na dzwonnicy katedry zostaje znalezione ciało brutalnie zamordowanego księdza tutejszej parafii. Dlaczego? Co uczynił nieszczęsny kapłan, by zasłużyć na tak straszliwą śmierć? Czy morderca czuł się karzącą ręką sprawiedliwości, która chciała wymierzyć sprawiedliwość za niemoralne prowadzenie się? Czy zbrodni dokonał mąż, niepewny wierności małżonki, którą z kapłanem łączyła stugębna plotka? A może chodziło o coś zupełnie innego? Christian Abell, młody radca kryminalny, karnie przeniesiony do Marienwreder (z którego zresztą pochodzi) z Wolnego Miasta Gdańska, musi rozwikłać zagadkę okrutnej zbrodni, i to nie jednej, bowiem wkrótce zamordowany - w równie bestialski sposób - zostaje drugi kapłan z tej samej parafii. Brutalne zabójstwa księży to nie wszystko, z czym musi poradzić sobie nasz bohater - poza tym musi jakoś okiełznać uczucia, do tej pory, zdałoby się, uśpione, które jednak powrót w rodzinne strony obudził, zmierzyć się z rosnącymi w siłę nacjonalistami, przeżyć zamachy na swoje życie, no i nie narazić się za mocno nie przepadającemu za nim przełożonemu. 

Niewątpliwie największą zaletą debiutanckiej powieści Krzysztofa Bochusa jest umiejscowienie fabuły i sam na nią pomysł. Niemiecki Kwidzyn przed wojną, z rozpędzającym się nazizmem w tle... no, to się czyta! Autor jest rodowitym kwidzynianinem, a przy tym publicystą zafascynowanym, jak mniemam,  historią i tajemnicami Pomorza. Widać, że dobrze zna temat i autentycznie się nim interesuje, dzięki czemu retro klimat i scenografia, na tle której rozgrywa się akcja podkreślają ogromny potencjał opowieści, tym bardziej, że pióro autora jest sprawne, co czyni rzecz lekką w czytaniu. Prusy Wschodnie, rosnące uwielbienie dla Adolfa Hitlera, podskórne, jeszcze głównie intuicyjnie wyczuwane obawy wobec przyszłości, gęstniejąca atmosfera niepokoju, doskonale podkreślana przez umiejętnie oddany klimat tamtych sierpniowych dni (czytelnik aż czuje letni skwar, duchotę i parne powietrze - i wilgoć i stęchliznę w katedralnych podziemiach, napierające na człowieka mury, woń starych cegieł i butwiejącego drewna), plus chwilowo zawoalowane konflikty na tle narodowościowym, rosnąca i coraz śmielej wyrażana na głos niechęć wobec mieszkających w mieście Polaków i Żydów, rzutująca nie tylko na codzienne życie mniejszości narodowych w Marienwerde, ale i na nastawienie policji wobec przestępstw z ich udziałem, czy to w roli sprawcy czy ofiary...
 
Ponadto, ponieważ działania Christiana Abella koncentrują się na rozwiązaniu zagadki morderstw księży powiązanych z Katedrą Świętego Jana Ewangelisty w Kwidzynie i zamkiem w Malborku, mamy tu i oprowadzanie po sakralnych budowlach, i zaglądanie do zakurzonych bibliotek, i sekretne cele, i tajemne przejścia, podziemne krypty i korytarze, i nastrój tajemnicy, grozy i (momentami) nieco chłopięcej przygody. Plus nawiązania do historycznych faktów, postaci i zdarzeń, oraz całkiem ciekawe odwołania do sztuki i przemycane do powieści nader liczne  ciekawostki. Fragmenty opisujące historię zakonu krzyżackiego i malborskiego zamku czyta się z dużym zainteresowaniem....
 
...no i tu zaczyna się "ale". I to nie jest, o, nie jest jedno "ale', to jest  taka seria "ale", że gdybym sobie je ustawiła jedno za drugim, to bym sobie mogła z nich zrobić tor do biegu przez płotki.

Po pierwsze "ale" - duże zainteresowanie, z jakim czyta się historyczne wstawki nie oznacza, że nie mogłoby ich być... trochę mniej. A jest tyle, że w pewnym momencie zaczyna ich być za dużo nawet dla mnie, czyli osoby, która jest historią zazwyczaj żywo zainteresowana. Dla kogoś, kto po prostu chce przeczytać kryminał może to być ilość przytłaczająca, zwłaszcza, że nie zawsze mają one związek z treścią powieści, a jeśli mają to i tak można by je nieco ograniczyć (podawanie szczegółowego życiorysu błogosławionej Doroty z Mątowów na przykład nie wydaje mi się, wyznam, niezbędne, a to tylko jeden przykład z wielu). Trochę widzę w tym syndrom debiutanta, który odczuwa nieodparta potrzebę, by w swym pierwszym dziele umieścić wszystko, co wie, bo nie wiadomo, czy będzie miał szansę wypowiedzieć się w dziele drugim.



Po drugie "ale" - Christiana Abella, głównego bohatera cyklu można określić jednym słowem - rozczarowanie. Duże rozczarowanie. Abell jest dokładnie takim, jakiego można się spodziewać - przystojny, enigmatyczny, postawny, atrakcyjny, małomówny, z obowiązkową tajemnicą, a przy tym hardy i niezłomny, błyskotliwy, inteligentny i świetny w tym, co robi. Dopisuje mu wiele szczęścia, jego hipotezy w sprawach kryminalnych są karkołomne, ale okazują się słuszne. Słowem, klasyka. Problem w tym, że poza odautorskim opisem nic nie świadczy o tym, że Abell rzeczywiście taki jest. W moim odbiorze Christian Abell jest beznadziejnie nijaki i zwyczajnie mnie nie przekonuje, ta postać jest płaska jak kartonowa figura, bez już nawet nie charyzmy, ale jakiegoś charakteru, nudny w swej typowości. Błyskotliwym detektywem też do końca nie jest (bardzo mi przykro, panie autorze, ale młody i zdrowy na ciele śledczy, który - usiłując wydobyć ze starego sarkofagu dowód - uchetuje się przy tym niby górnik na przodku, po czym gładko przełyka informację, że dowód ten ukrył w sarkofagu siwowłosy starzec NIE JEST błyskotliwy). Jego często całkowicie nieracjonalne  koncepcje, które oczywiście okazują się słuszne, są wzięte z powietrza (a w każdym razie na takie wyglądają, bo proces dedukcyjny jest opisywany zdawkowo albo w ogóle pomijany). Olśnienia w rodzaju: "starannie sprawdził cały pokój (opisane w szczegółach na piętnastu stronach), opukał meble i zerwał nawet kilka desek z podłogi, nic nie znalazł i już wychodził zrezygnowany, gdy nagle go olśniło - zegar/półka na książki/dagerotyp babuni!!!" zdarzyły się w powieści co najmniej trzy razy. Opisy typu "siedział i myślał", po czym wymyśla coś dziwacznego nie wiadomo skąd wziętego i na czym opartego - nawet więcej. O tym, że praktycznie zapomina o drugiej ofierze, skupiając się wyłącznie na pierwszym morderstwie nawet nie wspomnę (zwłaszcza, że to jest po prostu błędem autora :)). Plus obowiązkowe napomknienia o mrocznej tajemnicy i jakichś nieokreślonych problemach z przeszłości, do których nawiązywał opis na okładce książki, a o których nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Być może jest to haczyk, sprytnie zarzucony, by doholować czytelnika do części drugiej.

Haczyk, na który raczej się nie złapię.

I tu przechodzimy do "ale" tak znaczącego, że gdybym je na tym moim torze do biegu postawiła nie dałabym rady go przeskoczyć, tylko rymnęłabym na dziób jak długa; do "ALE" pisanego drukowanymi literami, a nawet pogrubionego, o, do takiego właśnie "ALE".

Wydawnictwo promowało tę książkę jako kryminał noir i rzeczywiście, pojawiają się tu obrazy dzielnic biedy, spelun czy burdeli, dość realistyczny, niekiedy brutalny i dosadny opis ówczesnej rzeczywistości.

A to, co się nad tym opisem unosi i czym, niestety, przede wszystkim charakteryzuje się ta powieść, to dojmujący, odrażający, plugawy już nie "maczyzm", ale "samczyzm". Bohater główny, enigmatyczny i ponadprzeciętny, jest samcem alfa, otoczonym takimi trochę mniej alfiastymi samcami alfa, samcami, którzy chcą być samcami alfa, samcami beta, zwykłymi samcami oraz jednym homoseksualistą (którego nasz samiec alfa identyfikuje "po specyficznych ruchach"). W tle, na dalszym, baaaaardzo dalszym planie mamy świętej pamięci mamusię bohatera, kobietę wielu cnót, świętej pamięci babunię bohatera, kobietę wielu cnót, dwie niewidzialne gospodynie, rzetelnie i w milczeniu wykonujące swoją pracę, w tym gospodynię bohatera, czystą, pracowitą i zapewne wielu cnót...
 
... oraz przedmioty służące do kopulacji, obdarzone wydatnymi ustami i bujnymi pośladkami, oceniane wyłącznie jako obiekty seksualne, czasem zwane kobietami, ale znacznie częściej dziwkami, po piętnastym razie przestałam liczyć, ile razy w książce padło to słowo. Omawiane dzieło jest przykładem dość charakterystycznej tendencji dla pisarstwa niektórych (na szczęście) polskich autorów literatury rozrywkowej płci męskiej, w których kobiety są albo aniołami, albo dziwkami, a jeśli są w wieku nie...reprodukcyjnym - wrednymi sukami, to zaś czym nigdy  nie są to wielowymiarowymi (tu - nawet nie dwuwymiarowymi), wiarygodnymi postaciami. 
 
W tym dość krótkim utworze na zupełnie inny temat mamy na przykład  nieskrywaną pogardę wobec prostytutek ("Tak, oczywiście, Brigitte, nikt nie kurwi się przecież za darmo, musi być jakiś powód" - może na przykład taki, że Brigitte ma na utrzymaniu małą córeczkę, panie Radco-Erudycja-I-Klasa-Sikają-Mi-Uszami-Adell? Da jej pan pracę? Zapewni utrzymanie? Nie? To spadziara, bejbe, idź pan być moralnie nieskazitelny gdzie indziej! "Co bardziej ceniące sie prostytutki, poszukujące klientów. okupowały stoliki przy barze, bacznie wypatrując mężczyzn skłonnych zamówić im piwo i bratwurst, co potem musiały odpracować w jakiejś bramie na Podzamczu").

Mamy bohatera drugoplanowego, któremu narrator nagle oddaje głos, w sumie zupełnie nie wiadomo, po co, no bo przecież tekst: "Zawsze brał ja najpierw od tyłu (...) Polubił to entree w Namibii. Co wieczór wybierał młode Murzynki, a potem słuchał jak jęki i krzyki tych deflorowanych zwierzątek giną w odgłosach i nocnych szeptach sawanny"  NIC NIE WNOSI DO TREŚCI UTWORU. Oczywiście poza pochylaniem się nad REALIAMI, wszystko dla REALIÓW,  TAKIE BYŁY REALIA, inaczej NIE BYŁYBY WIARYGODNIE!!! He, he, he... tjaaa, jasne, ależ oczywiście, wszystko dla staranności historycznej, prawda?  Tylko ciekawam wielce, dlaczego z takich akurat realiów autor z taką skrupulatnością buduje świat przedstawiony, dlaczego nie poświęca ani słowa wyzyskowi nieletnich, wysokiej umieralności dzieci, fatalnym warunkom sanitarnym i szerzącej się w miastach biedzie, prowadzącej do prostytucji, która najbiedniejszym kobietom umożliwiała ugotowanie ciepłego posiłku raz na kilka dni (te pogardliwie opisywane prostytutki, które musiały "odpracować piwo i bratwurst w bramie na Podzamczu" oddawały się dosłownie ZA MISKĘ ZUPY, ale po co się chwilę zastanowić, czy to na pewno prostytucja stanowi tu problem, skoro można napisać obelżywie o dziwkach, i pozastanawiać się co potrafią zrobić tymi ustami, opisywanymi jak usta gumowych lalek z sexshopów, co nie, panie autor?), żebractwu, włóczęgostwu, brakowi dostępu do lekarzy, o pokuszenie się o głębszy rys psychologiczny swoich postaci, pluralizm poglądów czy choćby niezgodę głównego POZYTYWNEGO bohatera na niektóre posunięcia  nawet nie wspomnę. I nie, nie wymagam od kryminału pochylania się nad problemami społecznymi w dwudziestoleciu międzywojennym, ale skoro już autor postanowił się pochylać to wolałabym, by nie był w tej kwestii tak żałośnie monotematyczny.

Mamy wątek romansowy poprowadzony nie dość, że wulgarnie i prostacko, to jeszcze - ZNOWU - kompletnie niczego nie wnoszący do rozwoju akcji - Christian snuje się po Kwidzyniu śladami byłej ukochanej i wspomina swoją pierwszą miłość, i już wtedy mi powinno migać czerwone światełko, bowiem nasz pan radca w swych wspomnieniach skupia się na wizji wydatnych pośladków bogdanki, no ale kto z nas, myśląc o pierwszej nastoletniej miłości nie myśli przede wszystkim o jej/jego gołej d... niech pierwszy rzuci kamieniem, c'nie. Ogólnie autor sugeruje, że pan radca ma związaną z tą miłością jakąś traumę, sam Adell zastanawia się, czy "ona pamięta tę jedną chwilę, gdy na mnie spojrzała?", po czym okazuje się, że to "spojrzenie" to była akcja z dojściem do drugiej bazy, zaś trauma bohatera związana jest z faktem, że nie udało się dotrzeć do trzeciej. A gdy mu się wreszcie po tych wszystkich latach udaje zachowuje się jak klasyczny nastolatek, który dostał dowód miłości, więc nagle odkrywa, że nie wie, co robić i jak się zachować, w końcu zaliczył, więc czego ta laska jeszcze od niego chce, niech już sobie idzie.
 
Mamy scenę seksu małżeńskiego, obleśną, niesmaczną i brudną, zbędną od pierwszej litery do ostatniej kropki, i - ponownie - nie wnoszącą nic do akcji kryminalnej ani do rysunku postaci.
 
No i mamy wątek, za który w moim osobistym odbiorze należy się autorowi...  no, duża nieprzyjemność mu się należy. Ten wątek to nie spoiler, bo spoiler to coś, co ujawnia jakiś ważny zwrot akcji, a tu można rzecz - no zdziwko stulecia normalnie - wywalić po całości, nie wnosi bowiem (wiem, powtarzam się) do treści NIC, ale gdyby ktoś chciał sobie sam sprawdzić za pomocą lektury całego utworu, czy nie przesadzam w jojczeniu, to odgrodzę rzecz takimi gwiazdeczkami, można przeskoczyć i nie czytać.
 
 
*
*
*
*
*
*
 

O zabicie pierwszego księdza podejrzany jest mąż damy, którą o romans z kapłanem podejrzewali miejscowi plotkarze. Mąż jest naczelnikiem poczty, Abell jedzie przesłuchać i jego, i żonę, żona jest kobietą urodziwą i dysponującą (oczywiście) wybujałym biustem, w który nasz radca się mimowolnie wpatruje, na co dama reaguje rozbawieniem, i nawet sobie pomyślałam, oho, nasz radca , taki nieskazitelny, taki ąę, dostanie po nosie, no, ale wtedy jeszcze miałam złudzenia co do autora. Tymczasem i radca, i jego wachmistrz, niejaki Kukulka, osoba dość prosta i surowa, ale przedstawiona jako raczej pozytywna, rozpoznają w przesłuchiwanej kobiecie byłą prostytutkę. Kukulka kiedyś zapłacił za noc z nią, jednak do stosunku nie doszło, co prawda nie z winy kobiety, tylko pijanego buca, który wdarł się do pokoju i ją pobił. No ale towar macany należy do macanta, nieprawdaż, nasz pozytywny bohater zapłacił i nie dostał, więc sobie teraz odbierze. A wszystko za zgodą szefa i na pełnym luzie, no bo przecież, hehehe, czyż można zgwałcić prostytutkę?
 
I mamy scenę, gdy w mieszkanku nad pocztą pan wachmistrz odbiera, co jego, na poczcie mąż obsztorcowuje jakiegoś pracownika, a na ulicy stoi nasz wyrafinowany, oczytany i głęboko kulturalny pan radca Abell, przypatrujący się temu, co się dzieje na parapecie za firanką, i nie ma ani słowa autorskiego komentarza, że to, co się dzieje, jest złe na jakimkolwiek poziomie. Pan wachmistrz potem ogląda swoje dłonie "podrapane po namiętnych zapasach z panią naczelnikową" i ja chętnie wyjaśnię panu autorowi, jak nazywają się namiętne zapasy, po których mężczyzna ma zadrapania na dłoniach - one się nazywają gwałt, i gdy myślę o tej nieszczęsnej kobiecie, której udało się uciec, skończyć z dawnym życiem - co nie jest łatwe nigdy, a wtedy zakrawało na cud - wyjść za mąż, zostać szanowaną członkinią społeczeństwa, a potem zjawia się taki skur...czybyk, żeby zburzyć jej kruchy spokój i pokazać jej, kto tu rządzi, szmato, a wszystko przy aprobacie drugiego skur...czybyka, cacanego wykwintnisia i wielbiciela sztuki, to mi się ze współczucia (pan sobie guglnie, co to słowo znaczy, panie autor) serce ściska, a chęć, by ta nieprzyjemność, która powinna spotkać autora to był potężny kop w tę część męskiej anatomii, którą sobie ceni tak wysoko, dramatycznie rośnie. To już Eberhardt Mock, o Zydze Maciejewskim nie wspominając, opisywani jako pozbawieni skrupułów i brutalni, są bardziej ludzcy niż ten goguś pozwalający zgwałcić człowieka w imię jakiejś chorej "sprawiedliwości" (a dodać należy, że romans pani naczelnikowej i księdza nie został udowodniony, na czas obu zbrodni małżeństwo miało  żelazne alibi, no, ale pan wachmistrz plunął suce w twarz: "Na pewno mu dawałaś i innym też, bo lubisz dawać, zdziro", więc spoko, romans można uznać za udowodniony).

*
*
*
*
*
*
 
Wszystkie, WSZYSTKIE bez wyjątku sceny ekhm, erotyczne, wszystko, co powyżej wymieniłam (i parę rzeczy, których nie wymieniłam też) mogą (i moim zdaniem powinny, ale nie będę się upierać, w końcu innym się może podobały albo chociaż im nie przeszkadzały) wylecieć z książki bez żadnej szkody dla treści właściwej. Postaci kobiece ograniczyłabym do gosposi księdza i pana radcy, przynajmniej byłyby wiarygodne, bo, niestety, niestety, ale przemowa głównej heroiny: "Jestem także człowiekiem, Christianie! Mam duszę! Mam uczucia!" nie brzmi tak autentycznie, jak mogłaby brzmieć, gdyby w powieści pojawiła się chociaż jedna kobieta stanowiąca coś innego niż, proszę mi wybaczyć dosadność,  wieszak na wielki biust z dziurą w miejscu strategicznym.
 
I to wszystko, co powyżej, sprawia, że ocena tej książki jest dla mnie tak trudna.

Z jednej strony interesujący koncept, zręczne pióro autora, nieco zbytnich wygibasów w wymyślaniu intrygi, przyznaję, ale rzecz ciekawa z wartością dodaną w postaci historycznych ciekawostek.

Z drugiej - nie wiem, co by mnie mogło skłonić, żebym teraz zabrała się za lekturę kolejnej części. Pewnie się kiedyś zabiorę. Jak miną mi mdłości na wspomnienie tej, czyli nieprędko.

W sumie chyba zachęcam, żeby każdy przekonał się sam, czy nie przesadzam i się dramatycznie nie mylę.

Ja w każdym razie ostrzegałam.



PS. Krzysztof Bochus zadedykował tę powieść swoim wnukom, wnioskując ze zdjęcia i daty urodzenia autora - małym dzieciom. Przyznam, że mam szczerą nadzieję, że rodzice tych dzieci ukryją książkę dziadzia na najwyższej półce w najciemniejszym kącie strychu. Ja bym ukryła.

sobota, 20 kwietnia 2024

"W cieniu twierdzy", "Rytuał" Kamila Cudnik

 


Oto Toruń. Rok 1904. Zabór pruski. Trwa akurat wojna rosyjsko-japońska, a w polskich mieszkańcach Torunia zaangażowanych w konspirację rodzi się nadzieja, że osłabienie rosyjskiego imperium wpłynie korzystnie na szanse na odzyskanie przez Polskę niepodległości.

Główny bohater, Walter von Offenberg, zostaje zesłany z Berlina na prowincję do Festung Thorn z powodu skandalu związanego ze śmiercią jego żony. Kupuje ziemię i pałac, zlicytowany od poprzedniego właściciela za długi i poznaje kobietę - Luizę Zagórską, córkę poprzedniego właściciela majątku, Polkę i patriotkę, która z powodu katastrofy materialnej, w którą popadła jej rodzina, zmuszona była przerwać naukę w Paryżu i wrócić do domu.

W noc świętojańską dochodzi do okrutnej zbrodni - na cmentarzu zaszlachtowana zostaje młoda dziewczyna. Co więcej, jedenaście lat temu dokładnie w tym samym miejscu, także podczas kupalnocnej zabawy i w bardzo podobnych okolicznościach zginęła inna młoda kobieta. O co chodzi? Dlaczego akurat tej nocy ktoś atakuje? Czy te zbrodnie są ze sobą powiązane, czy to po prostu fatalny przypadek?

Śledztwo prowadzą oczywiście władze niemieckie, ale i Luiza, i von Offenberg, jak się okazuje, są w jakiś sposób wplątani w wydarzenia i chcąc nie chcąc angażują się w dochodzenie.

Od czasu traumatycznego doświadczenia, jakim było dla mnie zapoznanie się z, ekhm, dziełami Marcela Woźniaka do książek, których akcja rozgrywa się w Toruniu podchodzę więcej niż ostrożnie i bardzo, bardzo nieufnie. Toruń to jest moje miejsce na ziemi, jestem torunianką w piątym pokoleniu (a mówię tylko o tych pokoleniach, na które, że tak to ujmę, mam papiery), kocham to miasto w sposób absolutnie zaślepiony i cierpię widząc, co zrobili z nim na kartach swych powieści niektórzy literaci (oraz boję się sprawdzać, co może zdarzyć się u tych, których dopiero poznaję).

Na szczęście nie jest to ten traumatyzujący przypadek. Owszem, zdarzają się w tekście sformułowania niezręczne ("Wyszli śledzeni trzema parami oczu"), błędy językowe ("Niedaleko rozległo się szczekanie psa, ale zaraz ucichło, rozpoznając zapewne właścicielkę kroków zmierzających do bramy"), czy wręcz Wielkie Zagadki Bytu ("Dzień był krótszy o godzinę od najkrótszego dnia w roku i słońce zachodziło o dziewiątej"), ale w sumie całość czyta się szybko i dość płynnie, chociaż - i to uważam za spory błąd - nigdzie, ani na okładce, ani na stronie tytułowej nie ma żadnej informacji, że "W cieniu twierdzy" jest częścią pierwszą z trzech, wskutek czego ja na przykład zaczęłam czytać najpierw część drugą i błyskawicznie się pogubiłam w treści zanim się zorientowałam, że zaczęłam lekturę od środka. Bez trudu mogę sobie wyobrazić złość tych czytelników, którzy, pewni, że czytają zamkniętą całość, dotrą do końca powieści i zostaną osłupiali z masą nie podomykanych wątków oraz z jednym już nie dość, że nie domkniętym, ale otwartym na sam koniec wręcz na oścież.

Jako torunianka, której babcia (o prababci to już w ogóle nie wspominając) jeszcze dokładnie wiedziała, jaką nazwę obecnie nosi niegdysiejsza Baderstrasse czy Marienstrasse, w dodatku jako osoba, która codziennie wracając do domu mija ruiny zamku w Złotorii i może sobie empirycznie sprawdzić, czy Luiza twierdząc, że skracała sobie drogę przez cmentarz była, czy też nie była wiarygodna dla policji, znajdowałam w tej książce masę smaczków i ciekawostek, którymi bawiłam się jak dziecko kolorowymi kulkami. Muszę wszakże zaznaczyć, że nie jestem pewna, czy te smaczki będą w równym stopniu porywające dla kogoś, kto nie ma pojęcia, gdzie znajduje się Gasthaus zur Blauen Schürze (w przeciwieństwie do niżej podpisanej, która, nieprawdaż, spożywała tam własny weselny obiad), ani nie bawi go sprawdzanie, jakie sklepy znajdowały się ówcześnie wzdłuż Breitestrasse oraz co znajduje się w wymienionych miejscach obecnie.

Trochę niewiarygodna wydaje mi się także historia miłosna. Owszem, z pewnością drżenia serc zdarzały się jak świat światem również w przypadku osób, które powinny te drżenia powściągać z różnych powodów, ale jako osoba (wiem, dowód anegdotyczny), która miała w rodzinie przypadek pary polsko-niemieckiej (i nie chodziło o związek z pruskim oficerem, tylko z poczciwym, toruńskim kupcem, torunianinem z dziada pradziada), i która wie, jakie przeszkody związek ten napotykał i z jakim ostracyzmem musiały się mierzyć zaangażowane weń osoby nie do końca kupuję otwartość, z jaką w początkach dwudziestego wieku traktowany jest związek (serc i ciał, chwilowo nieformalny, co tym bardziej każe mi w niego powątpiewać) polskiej ziemianki, patriotki, której babcia od czasu upadku powstania styczniowego nosi żałobę, i pruskiego arystokraty, oficera i wiernego sługi Jego Cesarskiej Mości.

Inna rzecz, że nie kupuję do końca postaci Luizy Zagórskiej po całości, że tak powiem - zbyt jest moim zdaniem współczesna, zuchwała i pewna siebie. No, ale przynajmniej nadaje się na główną bohaterkę :).

Polecam jako ciekawostkę zwłaszcza toruniofilom, z zastrzeżeniem jednakże, że należy bezwzględnie nastawić się na lekturę kolejnego tomu, bo ten nie dostarczy odpowiedzi na żadne pytania, a wręcz postawi kilka nowych.

A wówczas nie pozostaje nic innego, jak chwycić za tom drugi pod tytułem "Rytuał" i ...

 


Wszyscy widzą kawałek Torunia na okładce? 

Nie?

To i lepiej, może i bez moich z naciskiem powtarzanych informacji zaczęliby lekturę w prawilnej kolejności :D.

Tak?

Niech więc nie idą drogą, którą i ja - której widok kawałeczka rodzinnego grodu odebrał rozsądek - poszłam, rzucając się na książkę i przeżywając jedyne w swoim rodzaju doświadczenie czytelnicze, które zamknąć można krótką a dźwięczną frazą "Aaaaaaleee... ja nic nie rozumiem!".

Słowem, zdecydowanie NIE ZALECAM czytania "Rytuału" w oderwaniu od pierwszego tomu. Popełniłam ten błąd nie zdając sobie sprawy z tego, że sięgam po kontynuację, a nie powieść samą w sobie, i natychmiast pogubiłam się i w treści, i w mnogości nazwisk (i nie ja jedna, wydawca też miał problem: "Bruno patrzył uparcie na Rustofa", wyjaśnię, że Bruno Rustof to jest jedna osoba, która mogłaby ewentualnie uparcie patrzeć sama na siebie w lustrze), i natłoku okoliczności oraz nawiązań do osób i wydarzeń, o których, wyglądało, powinnam doskonale wiedzieć (i w sumie było to słuszne założenie), ale nie wiedziałam i nic zgoła nie rozumiałam z tego, co czytam.

Nadrobiwszy lekturę rozumieć za dużo nie zaczęłam (pierwszy tom kończy się dosłownie pozostawieniem wszystkich wątków w zawieszeniu), ale przynajmniej odróżniałam bohaterów :).

Luiza Zagórska, córka poprzednich właścicieli majątku, który nabył Walter von Offenberg, znika bez śladu, dosłownie rozpływa się w powietrzu. Ponieważ rodzina nie zgłosiła zaginięcia nikt jej oficjalnie nie szuka, z wyjątkiem zakochanego w niej Waltera. Przy okazji na jaw wychodzą okoliczności, rzucające światło na dawne mroczne tajemnice, choć nie pomagają one w znalezieniu odpowiedzi na liczne pytania, które stawiali sobie bohaterowie powieści przez cały poprzedni tom. Przeciwnie, mnożą się znaki zapytania. Jak poradzą sobie policjanci z toruńskiego komisariatu, próbujący rozwiązać sprawę morderstwa w Złotorii i powiązać je ze zbrodnią sprzed jedenastu lat? Czy ci, którzy w ogóle wiążą ze sobą te morderstwa się nie mylą? Co knuje hrabia Edward, oficjalny narzeczony Luizy? Co ukrywa? I czemu postępuje czasami całkowicie nieracjonalnie?

Czytając miałam wrażenie, że autorka miała dobry pomysł i wiele chęci, zaczynając pisać, po czym chęci te opadały z biegiem czasu (podobnie rzecz odbierałam przy lekturze tomu pierwszego, którego początek był - w moim odbiorze - lepiej, staranniej rozplanowany i napisany), wskutek czego, na przykład, finałowe starcie bohaterów pozytywnych z negatywnymi oraz z Karzącą Dłonią Sprawiedliwości było po prostu chaotyczne. Czytałam i nie rozumiałam, kto strzela, kto skacze konno, kto kogo zasłania, kto siedzi na koniu czarnym, a kto na gniadym, skąd się w ogóle wziął ten ktoś na karym, skoro do tej pory jechał na gniadym, kto wznosi okrzyki, kto bieży z lampą, kto łypie złowrogo, i skąd się wzięło tylu ludzi, momentami miałam odczucie, że kotłuje się tam z pół wsi... Oczywiście, w końcu zrozumiałam, kto, gdzie i dlaczego, ale jednak musiałam rzecz kilka razy przeczytać. Winię nadużywany podmiot domyślny - nie lubię, gdy autorzy go ignorują, w każdym zdaniu umieszczając, na przykład, słowo "kobieta", jakby w obawie, że czytelnikowi umknie płeć lub imię bohaterki, jeśli nie będzie każdorazowo wymieniane, ale jednak opisując dynamiczną scenę, w której uczestniczy czterech mężczyzn i dwie kobiety (o ile nie pomyliłam się w liczeniu, czego wykluczyć się nie da) przydałoby się uczynić te wszystkie podmioty nieco mniej domyślnymi.


Jak powyżej pisałam - zupełnie nie kupuję lekkości, z jaką traktowany jest romans Luizy Zagórskiej i Waltera von Offenberga, a po skończeniu tomu drugiego nie kupuję tego nawet bardziej. Na bogów, mamy tu ziemiańską córkę, Polkę, gorącą patriotkę, zaangażowaną w konspirację, pochodzącą z domu o tradycjach powstańczych i konspiracyjnych, i pruskiego oficera, zdyscyplinowanego sługę cesarza, arystokratę ze starej, wiernej cesarstwu rodziny, którego matka jest tak blisko tronu, że w chwili gdy syn popada w tarapaty ma możliwość odbycia na ten temat rozmowy z samym cesarzem powołując się na wspomnienia pogodnych, wspólnych dziecięcych zabaw, i nikt, nikt absolutnie nie widzi problemu w fakcie, że tych dwoje praktycznie ze sobą pomieszkuje. Ani ta wysoce arystokratyczna matka i ojciec-generał (!), którym przecież potencjalna synowa ze zubożałej polskiej rodziny mogłaby się średnio podobać, ani wspomniana babcia Luizy, ta, która od upadku powstania styczniowego nie zdjęła żałoby, ani jej siostra, szwagier, rodzina szwagra (a wszyscy to Polacy i patrioci), ani wreszcie konspiracyjni towarzysze panny Luizy, którzy mogliby się obawiać jej nazbyt ścisłych związków z przedstawicielem wroga, w dodatku żołnierzem... Nikt kompletnie. Panna odwiedza pruskiego oficera pod koniec już całkiem jawnie, służba traktuje ją jak panią domu, koledzy... ekhm... narzeczonego takoż... No, nie. Ja absolutnie wierzę, że taka miłość mogłaby się zdarzyć, serce w końcu nie sługa. I wierzę nawet, że mogłaby zostać skonsumowana w chwili porywu namiętności, rozpaczy i strachu. Ale w taki luz, blues i orzeszki to, przepraszam, ale nie wierzę w ogóle. Już nie chodzi nawet o to, że po prostu moja głowa w to nie wierzy - autorka nie umiała sprawić, by serce uwierzyło. Może sama nie ma do tego romansu przekonania, kto wie.

Przyznam, że nie umiem sobie wyobrazić, o czym traktować będzie tom trzeci, zapowiedziany jako ostatni. W drugim otrzymaliśmy rozwiązanie zagadek morderstw w kupalnockę, zbrodniarze zostali ukarani, dobro zatriumfowało, kto miał sobie paść w objęcia, padł, a kto miał cierpieć w milczeniu, cierpi... co tu się jeszcze może zdarzyć?

No, chyba, że zakończenie trylogii poświęcone będzie właśnie komplikacjom, w jakie nieuchronnie (imho) popaść musi związek Luizy i von Offenberga, i który moim skromnym zdaniem dla zachowania minimum wiarygodności powinien zakończyć się zgonem jednego (lub obu) z bohaterów. Ewentualnie rozstaniem i nurzaniem się w cierpieniu - w przypadku Luizy rzucaniem się w wir pracy konspiracyjnej, w wypadku Offenberga - udaniem się na najbliższy front, a w obu wypadkach wykazaniem się w walce nadludzką odwagą wynikającą z obojętności wobec śmierci, która jawić się będzie jako koniec udręk z dala od ukochanej osoby. Taką mam koncepcję.

I nawet przeczytam tom trzeci - który, i owszem, właśnie ściągnęłam na czytnik - by się przekonać, na ile (i czy w ogóle) była to koncepcja słuszna :).

sobota, 6 kwietnia 2024

Remontowo, acz nie do końca

Miejsce akcji - market budowlany.


Dramatis personae - dwóch Panów przeprowadzających inwentaryzację w Dziale z Farbami, jeden kolebiący się na szczycie gigantycznej drabiny, drugi u stóp drabiny, z notatniczkiem.


Pan z Notatniczkiem - Słodka Melba?

Pan na Drabinie - Mam.

Pan z Notatniczkiem (rzut oka w Notatniczek, odnotowanie czegoś ołóweczkiem) - Szczypta Cynamonu?

Pan na Drabinie - Mam.

Pan z Notatniczkiem - Grecka Chałwa?

Pan na Drabinie - Mam trzy. 

Pan z Notatniczkiem - Słony Karmel?

Pan na Drabinie - Nie mam.

Pan z Notatniczkiem - A chcesz?

Pan na Drabinie (kolebiąc się ryzykownie a buntowniczo) - Nie chcę!

Pan z Notatniczkiem (po odnotowaniu sprzeciwu) - Herbata Jaśminowa?

Pan na Drabinie - Mam dwie. Nie, trzy.

Pan z Notatniczkiem - Słodkie Toffi?

Pan na Drabinie - Mam trzy... (po chwili przesuwania wiaderek z farbami, filozoficznie, acz nie bez goryczy w głosie) No normalnie czuję się, jakbym w cukierni robił.


A Państwu Drogiemu jak mija sobota?