To jest droga.
Zupełnie zwyczajna droga na pierwszy
(a nawet drugi) rzut oka, droga, jakich mnóstwo mamy w
kujawsko-pomorskim, i gdzie indziej na pewno też, ale ta konkretna jest
kujawsko-pomorska właśnie. Dodać można, że w tej zatoczce, którą widać
po prawej stronie znajduje się malutki sklepik spożywczy, a nieco dalej -
zespół szkół. Poza tym drzewa, krzewy, sady, domki, małe i większe oraz
zabytkowy kościółek, całkiem nieduży. Droga, jak każda inna.
Dokładnie w tym miejscu siedem lat i jeden miesiąc temu urodził się ten blog.
Stałym
(i Starym Stażem) Czytelnikom historia ta jest znana, więc mogą
przeskoczyć akapit czy dwa (lub też, znając moje skłonności do logorei,
trzy lub cztery), w których opowiadać ją będę Czytelnikom Nowszym i
Całkiem Nowym.
Siedem lat, jeden miesiąc i dwa tygodnie
temu wyszłam ze szpitala bez żadnych rokowań. To znaczy, na pewno
jakieś były, ale lekarze, uparcie pytani, równie uparcie migali się od
odpowiedzi. Osobie przeciętnie inteligentnej (oraz zaopatrzonej w
wielokrotnie przeczytany i przepuszczony przez gugla wypis ze szpitala)
takie miganie się mówi całkiem sporo, a jeśli dodatkowo osoba jest słaba
jak pisklę, trzy tygodnie temu uczyła się chodzić, a tydzień temu, tuż
przed wypisem, przeszła 450 metrów w sześć minut, oraz przed wyjazdem
musiała zapakować lekarstwa i zastrzyki, które bezwzględnie musiała brać
trzy razy dziennie, do osobnej kosmetyczki, bo w zwykłej się nie
mieściły, to już w ogóle.
A zatem jechaliśmy w świat,
Pan Małżonek, moje dzieci, najmłodsze liczące sobie siedem miesięcy, ja,
przeświadczona, że być może to ostatni wyjazd w moim życiu (zaledwie
tydzień wcześniej rozpłakałam się w nieopanowany sposób, wjeżdżając do
swojego miasta, bo kilka dni wcześniej byłam pewna, że nigdy w życiu go już nie zobaczę)
oraz moja depresja. Potworny, gigantyczny, niezmierzalny dół, który
kazał mi robić plany najwyżej na godzinę naprzód, żegnać się z moimi
dziećmi przy każdej zadyszce oraz mroczkach przed oczyma (czyli często) i
nie mieć żadnego pomysłu na ewentualne życie, gdyż po co, w końcu mogę
umrzeć w każdej chwili.
Pan Małżonek, bohaterski,
cierpliwy, nie poddający się Pan Małżonek robił co mógł, by mnie w
jakieś plany zaopatrzyć. By skłonić mnie do robienia czegoś, co zajmie
mi ręce i głowę, i może sprawi, że przestanę myśleć, skupiać się na
każdym oddechu i analizować każdy ucisk w klatce piersiowej. A zatem, co
lubisz robić, droga żono. Czytać, bardzo dobrze. Czytanie jest super,
ale w obecnym stanie ducha rozproszyć mnie mogło wszystko, ze
wspomnianym piknięciem w klatce piersiowej na czele. Robić na szydełku
lubisz, na drutach, wyszywać. Rzeczywiście, ale jaką ma się w czasie
dziergania wolną głowę i jak hulają twoje myśli, to tylko ja wiem, a w
którą stronę pożeglują zgaduję bez najmniejszych trudności. Odpada. W
ogródku lubisz się babrać. W rzeczy samej, ale po pierwsze - patrz
powyższa uwaga o hulających myślach, a po drugie, kucnięcie i wyrwanie
kilku chwastów w moim stanie skutkować mogło natychmiastowym omdleniem
(a nawet jeśli nie, to wstać o własnych siłach bym nie wstała), jedyna
dostępna mi aktywność ogródkowa ograniczała się wówczas do siedzenia i
patrzenia, jak liście winobluszczu zmieniają kolor. Odpada.
No
to jeszcze lubisz pisać. Pamiętasz? Pani psycholog w szpitalu spytała
cię, czy piszesz. Bo, jak twierdziła, tak fajnie opowiadasz, więc
czytałoby się to, co napisałaś na pewno też dobrze. Napisz książkę.
Wysiadłam
z samochodu w tej małej, ledwie widocznej na zdjęciu zatoczce, kupiłam w
sklepiku wodę i ciasteczka owsiane, wsiadłam z powrotem i powiedziałam:
- Nie umiem pisać książek. O czym miałabym pisać? I kto niby chciałby to czytać?
-
To bloga - powiedział Pan Małżonek, wyjeżdżając z zatoczki. -
Sprawdzisz, czy pisanie jeszcze sprawia ci frajdę, czy taka odskocznia
będzie ci odpowiadać. Zacznij pisać bloga.
Siedem lat i jeden miesiąc temu nie wiedziałam, że blogi istnieją.
No,
dobra, trochę upraszczam. Wiedziałam, że istnieją. Nie czytałam
żadnych. Nigdy, nawet tych, które pisali moi bardzo dobrzy znajomi i
przyjaciele. Nie wiem nawet, czemu. Idea blogosfery była mi całkowicie
obca. Podejrzewam, że postrzegałam blogi jak pamiętniki, czyli teksty
bardzo osobiste, takie, które się pisze, a potem zamyka w szufladzie na
popiątny kluczyk. Bo jeśli pisać coś innego, to po co? A jeśli
rzeczywiście to, to jak można rzecz upubliczniać?
Dlatego właśnie odpowiedziałam z powątpiewaniem:
-
Bloga? Ja? Ja przecież (zdumienie stulecia! ogólny wstrząs! wszyscy
zbierają szczęki z podłogi i potrząsają w zadziwieniu głowami!) nie
umiem pisać bloga. Ja to się w ogóle robi? I (zdumienie stulecia i ta
cała reszta, tylko razy milion) kto by mnie w ogóle chciał czytać?
A
mimo to jeszcze nim wyjechaliśmy z miejscowości z zespołem szkół, małym
sklepikiem i prawie tak samym małym zabytkowym kościółkiem -
wymyśliłam tytuł. I wiedziałam, ze jeżeli ten blog, którego nie umiem
pisać, kiedykolwiek powstanie, będzie się nazywał właśnie tak.
Królowa Matka i Banda Czworga.
Pięć
dni później wróciliśmy z Mazur i zaczęłam Wielkie Przygotowania.
Polegały one na rozmowach z moimi bardziej ogarniętymi blogowo (czyli,
ekhm, z wszystkimi) i komputerowo (czyli z większością) Znajomymi i
Przyjaciółmi, którzy mi doradzali, odradzali, wybierali platformę i
podrzucali linki z informacjami. Skutkiem tych rozmów było, że -
nieświadoma, co zaczyna, nie orientująca się w modach i stylach (oraz w
fakcie, że takowe istnieją) - zadebiutowałam jako blogerka równo siedem
lat temu.
Dla trzydziestu osób, bo mój blog był wówczas zamknięty dla publiczności.
Otworzyłam
go miesiąc później skutkiem namów wyżej wspomnianych Znajomych i
Przyjaciół, którzy mnie wiernie czytali, wspierali, i nigdy nie czepiali
się, że piszę w trzeciej osobie (jeśli ktoś Królowej Matki nienawidzi
wie już, komu podziękować ;)).
O
tym, że - jeśli w ogóle - pisać będę w trzeciej osobie wiedziałam
niemal w tej samej chwili, w której wymyśliłam tytuł. Podejrzewam, że na
tę decyzję miało wpływ moje przekonanie, o którym wspominałam wyżej -
że blog to taki pamiętnik. Bardzo osobisty. A ja nie chciałam, żeby był
to pamiętnik. Potrzebowałam dystansu między mną - żywą, całą osobą, z
jej imieniem, nazwiskiem, adresem, telefonem i zdjęciem w dowodzie oraz
własną historią, a bytem, który w mniejszym lub większym stopniu
wykreuję, pisząc bloga. I choć miliony razy przeróżne osoby
(niekoniecznie pytane o zdanie) wyjaśniały mi, że
bloga należy pisać w pierwszej osobie, gdyż jak nie to jest się
egzaltowaną idiotką z pretensjami do aligancji oraz zaciera wrażenie
ewentualnej inteligencji i lekkości
pióra, a w ogóle tak się pisało na początku wieku, a teraz to jest
kompletnie nie komilfo oraz przestarzale, chyba nie umiałabym przez te
wszystkie lata pisać go inaczej.
Tym
niemniej w tym roku, gdy poprosiłam Pana Małżonka, by zatrzymał się
przy małym sklepiku usadowionym przy drodze w kujawsko-pomorskiem, żebym
mogła zrobić zdjęcie, pomyślałam, że nadszedł chyba czas na zmiany.
Gdy
zaczynałam pisać, moje najstarsze dziecko było młodsze, niż Pompony
teraz. Potomek Młodszy miał trzy i pół roku, Pompony nie umiały mówić i
miały po cztery zęby na osobę.
Potomek
Starszy dziś ma prawie czternaście lat i lada moment nadejdzie chwila,
gdy nie będzie chciał być bohaterem bloga. Już teraz czytają mnie dwie
jego nauczycielki, kwestią czasu jest, gdy na ten pomysł wpadnie któryś z
jego kolegów co, jak wiemy, różnie może wpłynąć na jego pozycję
towarzyską w tym straszliwym wieku burzy i naporu.
Potomek
Młodszy za miesiąc kończy jedenaście lat i powyższe uwagi też go w
jakimś stopniu dotyczą. Na razie obaj lubią tego bloga i nie przeszkadza
im występowanie w nim od czasu do czasu (chociaż, co na pewno zauważy
każdy zaglądający tu w miarę systematycznie Czytelnik, coraz rzadziej).
Na gwiazdy wyrastają Pompony, liczące lat siedem i pół, ale za chwilę,
za moment - to jest niezwykłe, w jak krótkim mgnieniu potrafi minąć pięć
lat! - i one dorosną.
I
pewnie przyjdzie taki dzień, gdy na pytanie, czy mogę o czymś napisać
(bo zawsze o to pytam, wszystkie anegdotki z Potomkami w rolach głównych
mają ich błogosławieństwo) usłyszę odpowiedź "Nie".
Co wtedy? Czym stanie się Królowa Matka i Banda Czworga bez bandy czworga?
Więc,
pomyślałam, może uprzedzić fakty. Może zamknąć bloga, zacząć pisać
nowego, może zmienić mu tytuł, może dać sobie nową ksywkę.
Może
przestać pisać, bo za często to ja tego nie robię ostatnio. Pożegnać
się, podziękować, pozostać na Facebooku i Instagramie, ale nie blogować,
bo blogowanie podobno obumiera.
A
może, pomyślałam potem, może po prostu przejść na "ty". Przynajmniej w
niektórych postach, na przykład okołokulturalnych i książkowych, bo
prawdę mówiąc czasem nawet w moich uszach dziwnie brzmią te wygibasy
językowe, do których muszę się uciekać pisząc recenzje, a jestem wszak
przyzwyczajona. I nie macie pojęcia, jak idiotycznie się czuję,
przedstawiając się osobom, które widzą mnie pierwszy raz w życiu "Dzień
dobry, jestem Królowa Matka" :D.
A zatem może Królowa Matka zostanie tam, gdzie jest Banda Czworga. A tam, gdzie Bandy Czworga nie ma - będę po prostu ja. Do czasu, gdy Królowa Matka w naturalny sposób odejdzie i wszystko się zmieni w sposób całkowicie zwyczajny.
Tak więc, dobry wieczór, to po prostu ja.
Kilka
lat temu - dwa? trzy? - jedna z blogerek, które regularnie czytuję
zaproponowała, by każdy bloger napisał post o tym, co zawdzięcza
blogowaniu. Znajdowałam się wówczas w czarnej... sempiternie, a lektura
postów tych blogerów, którzy odpowiedzieli na wyzwanie tylko ten stan
pogłębiła. Opisywali oni spotkania na szczytach (różnych), wygrane w
konkursach (też różnych) oraz osiągnięcia zawodowe pozyskane za sprawą blogowania, a ja akurat wróciłam do pracy w
prowincjonalnej szkole, miałam czworo absorbujących dzieci i malutki, a
ciągle wymagający wykończenia domek w lesie, zaś o godzinie 19 nie
pamiętałam, jak się nazywam. Zasięgi mi leciały na łeb na szyję i powoli
popadałam w zapomnienie. Nigdy w życiu nie załapałam się na pierwszą
dziesiątkę żadnego konkursu, i w ogóle byłam malutka, smutna i do
wyrzucenia.
Po
czym (po jakimś czasie rzecz oczywista, na nagły błysk rozsądku w moim
przypadku liczyć nie należy) naturalnie zaczęłam dochodzić do siebie,
pukać się w czółko w temacie poglądu na własne blogowanie i odkrywać, że
może i dobrze, że nie napisałam wtedy żadnego posta, bo będę go mogła popełnić w lepszym momencie.
Na przykład teraz.
Ponownie - dobry wieczór, to ja, ta, która podjęła jedną z najlepszych decyzji w życiu, logując się na Bloggera siedem lat temu (bez jednej godziny ;)).
Nigdy nie wygrałam żadnego konkursu, co mówię, nigdy nie otarłam się nawet o podium. Ani o pierwszą dziesiątkę. Nie mam na FB dwudziestu tysięcy obserwatorów, tylko niecałe półtora tysiąca, a na blogu - niecałych trzystu. Na Instagramie nie jestem w stanie osiągnąć pięciuset obserwatorów od tak dawna, że zaczynam obserwować własny profil z niezdrową fascynacja (mam 499 obserwujących iiì! ups, jednak nie, nazajutrz mam 495, nazajutrz - yes! yes! yes! - 500, a w kolejny dzień znowu 492. I tak w kółko od miesięcy). Zasięgi mam takie, że żadnemu reklamodawcy nie opłacałoby się zamawiać u mnie reklamy (nie, żeby jakiś chciał). Jestem nieżyciowa w kwestii mediów społecznościowych, nie znam się i nawet nie próbuję odnaleźć się w świecie, w którym trzeba mieć profesjonalnie prowadzonego Instagrama, Twittera, vloga, a jeśli już ma się staroświeckiego (fe!) bloga, to z nowoczesnym layoutem. Uparcie tkwię na Bloggerze i nie mam nawet dynamicznego szablonu, tylko ordynarnie prosty. Raz pomyślałam o wykupieniu domeny, po czym uznałam, ze się nie znam i zapomniałam o pomyśle. Obok influencera to ja nigdy nawet nie stałam (to znaczy stałam raz, jak się ze Znaną Osobą na targach książki minęłam) i nigdy nie stanę (chyba, że kiedyś znów pojadę na targi książki albo jakiś konwent). Jestem bardzo średnio znaną autorką bardzo średnio popularnego bloga, który nigdy nie figurował na żadnej liście Najbardziej Wpływowych Blogów z Dziedziny X (i nie dlatego, że nie można go dopasować do żadnej, a kategorii "Blogi śmieciowe" jeszcze nie ma).
Jestem dokładnie tu, gdzie chcę być.
Bo jakich ja świetnych ludzi poznałam przez to blogowanie! (tu macham do Was wszystkich, Świetni Ludzie, i uwierzcie, ja się naprawdę zawsze bardzo cieszę, poznając Was, tylko muszę przełamać własną dupowatość, excusez, oraz onieśmielenie, będące u mnie naturalnym elementem wyposażenia wnętrza).
I jakich świetnych mam Czytelników.
Jakiś czas temu uświadomiłam sobie, że bez względu na to, o czym piszę - a zdarza mi się pisać o rzeczach kontrowersyjnych, chociaż tylko wtedy, gdy we mnie wzbierze, bo poza tym to patrz: uwaga o dupowatości, a także mam cienką skórę i zaczynam odchorowywać każdy trudny wpis w oczekiwaniu na falę niepochlebnych komentarzy, która wszak na pewno nadejdzie (nikogo tak nie podziwiam jak blogerów społeczno-politycznych, serio) - nigdy, nigdy nie miałam na swoim facebookowym profilu ani tu, na blogu żadnej awantury. Nie musiałam nikogo zablokować. Usunęłam przez te siedem lat ze trzy komentarze, w tym jeden na życzenie jego autorki. Dostałam dziesiątki zatroskanych maili, gdy było mi źle. Dostałam dziesiątki maili, których autorzy dzielili się ze mną bardzo osobistymi opowieściami. I takie, w których mi dziękowano. I takie, w których Czytelnicy przysyłali mi zabawne memy albo reklamy nowych powieści AłtorKasi, te także :).
Za każdym razem te maile mnie cieszą i za każdym razem zaskakują. I za każdym poruszają do głębi, bo sama myśl, że komuś chciało się wykonać ten wysiłek i napisać do obcej baby z interneta naprawdę chwyta mnie za serce i ściska, ale to takie przyjemne ściskanie (a już w chwilę, gdy poznawałam człowieka, a on robił wielkie oczy i mówił "O, to ty jesteś Królowa Matka!" - BTW, widzicie, jak to NAPRAWDĘ IDIOTYCZNIE BRZMI? - to ja praktycznie nie wierzę, co nie przeszkadza mi przechowywać każdego takiego momentu we wdzięcznej pamięci, nikt nie powiedział, że muszę porażać logiką. I za każdym takim razem mam ochotę zapiszczeć, więc jakby co, czujcie się uprzedzeni, bo kiedyś mogę nie wytrzymać).
A przy tym ci Czytelnicy to nie jest Koło Wzajemnej Adoracji. Różnią się, nie zgadzają ze sobą, nieraz ogniście dyskutują. Na pewno nie zawsze podzielają moje poglądy i nie zawsze się ze mną zgadzają. Zawsze robią to w sposób kulturalny i argumentują (ewentualnie odlubiają bloga, acz czynią to z elegancką dyskrecją), i są dla mnie dowodem, że tak też można. Jak mogę wątpić w to, że świat zmierza w lepszą stronę, skoro mam codzienny kontakt z takimi ludźmi.
Wszystkim Wam dziękuję za te siedem lat.
Mam nadzieję na więcej :).
Ja.