sobota, 5 lipca 2025

Szczęśliwie, czyli Wyzwania Filmowego dzień czwarty

Film, który cię uszczęśliwia

"Fisher King"
Reż. Terry Gilliam

Rok produkcji - 1991
Główne role - Jeff Bridges
                       Robin Williams
                       Amanda Plummer
                       Mercedes Ruehl
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 137 min.

Jack  Lucas jest byłym pracownikiem nocnego radia. Prowadził kiedyś nocny program, któremu sporą słuchalność zapewniała... bujna osobowość prowadzącego. A był to prowadzący oględnie rzecz ujmując niesympatyczny, chamski, bywał okrutny dla swoich słuchaczy, bywał brutalny, jako ludzie wieku XXI-go dobrze wiemy, że są to cechy gwarantujące rozpoznawalność.

Pewnego dnia niebacznie rzucone przezeń w eter słowa przyczyniły się do tragedii - jeden ze słuchaczy audycji pod wpływem rozmowy z Jackiem dokonał masakry w jednej z elitarnych nowojorskich restauracji, zastrzeliwując siedem osób, po czym popełnił samobójstwo.

Trzy lata później Jack czuje się przegranym człowiekiem. Stracił pracę - trudno powiedzieć, czy został wyrzucony z radia, czy doznał załamania nerwowego i sam odszedł, pomieszkuje z Anną, właścicielką wypożyczalni kaset video, której właściwie nie kocha ani być może nawet nie lubi, ale tylko ona go przygarnęła... Cierpi na liczne fobie, nie potrafi współpracować z ludźmi, pije, włóczy się bez celu po ulicach, a mówimy tu o ulicach Nowego Jorku dość mocno odległych od najbardziej reprezentacyjnych dzielnic miasta. Wreszcie pewnego szczególnie złego dnia próbuje ze sobą skończyć. 

Splot wydarzeń powoduje, że zostaje ocalony przez włóczęgę niespełna rozumu – Parry’ego. Parry najpierw ratuje go z rąk napastników, dwóch młodzieńców ożywionych misją "czyszczenia miasta z odpadów" przy pomocy puszki z benzyną i kija bejsbolowego, potem zabiera do piwnicy, w której mieszka, i przenocowuje. 

Zaś nazajutrz, wychodząc - czy też raczej uciekając od dość nachalnej i niezupełnie pożądanej  gościnności Parry'ego - Jack natyka się na dozorcę budynku, i dowiaduje się, że Parry wcale nie zawsze był Parrym. I naprawdę nie nazywa się Parry. Nazywa się Henry Sagan i  niegdyś był profesorem literatury, lecz po zamachu w restauracji, w którym zginęła jego żona, stracił zmysły. Teraz żyje w świecie fantazji – w świecie zamków i dam, mówiących do niego elfów i prześladującego go Czerwonego Jeźdźca. Chce także zdobyć Świętego Graala, który, jak wierzy, ma moc go uzdrowić.

I, tak, strzelanina, w której Parry stracił żonę to była ta właśnie strzelanina, której przyczyną stały się głupie i złe słowa, rzucone przez Jacka w eter trzy lata wcześniej, w jakimś innym, zdałoby się, świecie.

To odkrycie wstrząsa Jackiem i kruszy jego i tak niestabilną równowagę psychiczną. Postanawia pomóc Parry'emu, najpierw w jedyny sposób, który potrafi wymyślić, czyli płacąc mu (och, co to jest za scena, co to jest za chwytająca za gardło, ogłuszająca emocjonalnie, przerażająca moralnie scena!!!).

A potem... w inny.


Nie pamiętam, kiedy obejrzałam "Fisher King" po raz pierwszy.

Pamiętam, że było to w kinie, do którego wybrałam się sama, i pamiętam, że oprócz mnie na seansie było może ze dwadzieścia osób (było to jednak dwadzieścia pod każdym względem WŁAŚCIWYCH osób, co jest zresztą typowe dla pokazów kinowych prezentujących jakieś starocie milion lat po premierze).

Z kina wypłynęłam na chmurce. Różowej. Mieniącej się złoto na brzegach.

Zawsze ląduję na tej chmurce po obejrzeniu "Fisher King", zawsze.

A pozornie nic nie wskazywało na to, że jakaś chmurka się pojawi, bo ten film jest na początku w swojej formie wizualnej brzydki brzydotą, która... do mnie nie pasuje. To wielkie miasto, ten metal i szkło, zimne i straszne. Te, sąsiadujące z szklano-metalowym centrum, dzielnice zamieszkane przez żebraków i inne szemrane towarzystwo. Te białe, bezosobowe szpitale, pełne chorych ludzi, którymi nikt się nie interesuje, osobnych, cierpiących, zatrzaśniętych w swoich głowach. Wszystko trochę postapokaliptyczne, industrialne, wszystko bardzo nie w moim stylu.

A potem powoli, powoli przez tę industrialność, przez brud i chaos, zaczyna przesączać się... TO.

To, po co się ogląda filmy. Czyta książki. Rozmawia z ludźmi. Patrzy na świat. Po co się myśli, i czuje, i szuka, i znajduje, a potem znów szuka. 

To, po co się żyje.

Prawdziwa opowieść, taka, jaką opowiadali prawdziwi bardowie. Ponadczasowa, wręcz mitologiczna, z bohaterami skomplikowanymi, tragicznymi, cierpiącymi i uczącymi się, i zdobywającymi się na wielkość. Bohaterowie "Fisher King" są wielowymiarowi, wielobarwni, niejednoznaczni - od Jacka, poprzez Perry'ego, Annę, po Lydię, ukochaną Perry'ego. Nie musimy ich lubić, nie musimy ich nawet rozumieć (a czasem wolelibyśmy ich nie rozumieć - ja wolałabym nie rozumieć Lydii i nie utożsamiać się z nią, i trochę przeraża mnie, że rozumiem ją tak dobrze, że odnajduję w sobie jej myśli i jej obawy, jestem, owszem, mniej... widowiskowa, mniej... ekspresyjna, ale mimo braku ekspresji - jestem Lydią w o wiele większym stopniu, niż sądziłam; a byłam pewna, że już od dawna nie, że już nie tak), nie musimy ich cenić aby im współczuć i z nimi współodczuwać.

A gdy przyszła Opowieść, razem z nią przyszło i Piękno wraz z absolutnym klejnotem w koronie tego filmu, czyli sceną w metrze, gdy nagle tłum zaczyna tańczyć walca - wszyscy oprócz pary głównych bohaterów. Słyszałam o tej scenie jeszcze nim obejrzałam film, ale żadne słowa nie dały rady oddać jej doskonałości i przygotować na jej magię. To było coś tak irracjonalnie, oszałamiająco pięknego, że tkwiłam jak przymurowana w fotelu nie wiedząc, czy śmiać się, czy płakać, i ostatecznie robiąc obie te rzeczy naraz. Och, tak wygląda zakochanie, tak właśnie, ten pierwszy moment, gdy mamy przed oczami złocistą mgłę, a obiekt naszych uczuć jest opromieniony nieziemskim światłem i tak doskonale, tak nieskazitelnie piękny (i porusza się w zwolnionym tempie :)). Nawet, gdyby nie było w tym filmie niczego więcej i tak uznałabym, że dla tej jednej sceny warto go było zobaczyć. Potrafię ją oglądać na zapętleniu i zawsze wtedy czuję się, jakby u ramion rosły mi skrzydła.

Terry Gilliam, pytany w jakimś wywiadzie o to, jaki swój film lubi najbardziej powiedział, że "The Fisher King" właśnie. "Obejrzałem go i pomyślałem, o, do licha, dobra robota!" - powiedział. I, och, tak, tak bardzo tak, tak bardzo jest to dobra robota, że nie sposób wyobrazić sobie, że mogłaby być lepsza. Że lepszy mógłby być ten cudowny i bardzo mądry świat! 

Jest w nim coś, co każe mi krzyczeć z zachwytu (liczne co prawda osoby twierdzą, że człowiek kulturalny sztukę przeżywa "do wewnątrz", ale, ostatecznie, cóż mnie obchodzą ich opinie? I nigdy nie twierdziłam, że jestem człowiekiem kulturalnym). Terry Gilliam jest jedyną osobą, której filmy wywołują we mnie taki oddźwięk. Jedyną, która potrafi stworzyć coś tak onirycznie, irracjonalnie i... niepotrzebnie pięknego. Pięknego pięknem, którego nie ma. Ono nie istnieje. Zjawia się ulotnie, inne dla każdego, i znika, często niezauważone. Być może i to by zniknęło, gdyby trafiło na kogoś innego... rozmyłoby się jak sen i zostało zapomniane.

Zresztą ono jest jak sen, nie bez powodu używam dla opisania go słowa "oniryczny". Płonący Czerwony Rycerz. Walc w metrze. Metal i szkło. Brud i groza ulic wyglądających, jakby pochodziły z jakiegoś świata po apokalipsie. Rzeczy straszne, które stają się dziwnie piękne w swej ohydzie. Rzeczy piękne pięknem lodowatym i ostrym jak odłamki szkła. I to piękno oniryczne, które jest jak majak, co przepływa obok nas, i braku którego nie zauważylibyśmy, gdyby nam się nie zdarzył. 

Jest w tym filmie piękno wymykające się wszelkim definicjom.

I jest w nim nieugaszalny bunt, gwałtowna niezgoda na rozumne przejście przez życie, na to, by kto inny mówił nam, co mamy myśleć, co mamy czuć, jak mamy widzieć świat i czego pragnąć, na uniformizację, na identyczność i rozsądek.

To coś, co się w tym filmie nigdy nie wyczerpie. Może się wyczerpać jedynie we mnie.


Jak również nie od rzeczy byłoby dodać, że po obejrzeniu "Fisher King" wiem, co zrobić, by odnaleźć Świętego Graala.

Nigdy nie szukać go dla sławy. Dla blichtru. Dla ziemskiej czy niebieskiej chwały. Dla pieniędzy. 

Nigdy dla siebie.

I zawsze z miłości.

piątek, 4 lipca 2025

Komediowo. Suplement (Wyzwania Filmowego Dzień Nadal Trzeci)

Nie od dziś wiadomo, że ludzie różne mają zboczenia, a jak ktoś czyta tego bloga od jakiegoś czasu bez trudu odgadnie, że ja osobiście dysponuję kilkoma.

Dziwny pociąg do "rosyjskości językowej" jest jednym z nich, i nie ma znaczenia, że głowa zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo... lepiej byłoby go nie mieć w dzisiejszych czasach.

Ale serce wie swoje.

Serce je ma, to zboczenie, i nic nie może na to poradzić.

I nie chodzi tu o to, czy władam, czy też nie władam językiem rosyjskim w mowie (władam), czy potrafię, czy nie potrafię w nim czytać (potrafię; dla "Mistrza i Małgorzaty" wszystko!) i czy uważam, czy też nie uważam go za język ładny i miły dla ucha (uważam).

Chodzi o dziwaczną, niewyjaśnialną i nawet przeze mnie samą niezrozumiałą tęsknotę, by raz na jakiś czas przeczytać coś, w czym występują te wszystkie "Marie Iwanowny" i "Sergieje Piotrowicze", wszystko jedno, co - stare, nowe, dwudziestowieczne czy dziewiętnastowieczne, klasyka spod znaku Czechowa czy współczesny kryminał! Mają być patronimiki, mają być ruble, w tle ma być Moskwa albo inny Petersburg, a ja mam to czytać!

Lub też oglądać.

Cierpiałam na tę przypadłość od dzieciństwa i o ile z czytaniem problemów nie było, wszak nawet w okresie największego wzmożenia walki z błędami i wypaczeniami ustroju słusznie minionego Tołstoja wraz z Dostojewskim można było bez trudu dostać w każdej bibliotece, o tyle w temacie oglądania nastąpiła, jak by to rzec, blokadka.

Oto kraj nasz, uchachany jak norka, i nie bez słuszności, w temacie uzyskania swobód, demokracji i szerokiego dostępu do dóbr konsumpcyjnych, w początkowym okresie tego uchachania odciął się od wszystkiego, co rosyjskie w sposób bezwzględny. Nasze księgarnie zalały mniej lub bardziej amatorskie tłumaczenia mniej lub bardziej będących na topie amerykańskich i europejskich przebojów literackich w mniej lub bardziej koszmarnych okładkach, nasze telewizory - liczne seriale w szerokiej rozpiętości kategorii, od "A" do, powiedzmy, "W", a nasze kina - przeboje filmowe, które kiedyś trafiały na ekrany dwa lata po premierze, a teraz - w tym samym momencie, co w Nowym Jorku, Rzymie i Londynie.

Cieszyliśmy się z tego wszyscy, ja również, i tylko moje zboczenie, skulone w kąciku mózgu, popiskiwało cichutko a smutno, albowiem, choć co prawda nowej literatury rosyjskiej nie mogło uświadczyć, zawsze na pociechę pozostawał mu "Idiota" oraz "Eugeniusz Oniegin", natomiast obejrzeć sobie nie mogło niczego, bo filmy rosyjskie zwiało z wszelkich ekranów jak tajfunem, a jutubek jeszcze nie istniał.

Czas jednakowoż ma to do siebie, że mija, czy tego  chcemy, czy nie, a mijając łagodzi wszelkie kanty, i po dłuższej chwili filmy rosyjskie zaczęły powracać na ekrany.

Wyświetlane o godzinie pierwszej w nocy, bo - jak nie bez słuszności zapewne myśleli układacze ramówek, którzy nie przewidzieli istnienia Królowych Matek wraz z ich zboczeniami - kto to będzie oglądał.

I faktycznie, o tej pierwszej w nocy pewnie nie oglądał tego nikt.

Za to niektórzy, uskrzydleni nadzieją usłyszenia chociaż jednego "Aleksandra Piotrowicza", rzeczy nagrywali.

Jak na przykład, co będziemy ściemniać, Wasza, Niżej Podpisana.

Skutkiem moich osobistych zboczeń Pan Małżonek, który wtedy jeszcze nie był Panem Małżonkiem (przebóg, czy być może, że nie był nawet kandydatem na Pana Małżonka?  Tak, to być może, niewiarygodne, że ludzie tak długo żyją!) został pewnego pięknego, zimowego popołudnia zaskoczony przez rozpromienioną mnie informacją, że otóż takie coś rosyjskiego sobie nagrałam, i my to teraz obejrzymy, czyż nie cudowny plan na wieczór?

Pan (-Jeszcze-Wtedy-Nie..., i tak dalej) Małżonek wzdrygnął sie lekko i troszeczkę sklęsł w sobie, i gdyby myślał trzeźwo, to by sobie na pewno przypomniał, że musi natychmiast biec do domu, żeby mamusi pranie rozwiesić albo, że ma zapalenie spojówek, na oko bezobjawowe, ale uniemożliwiające oglądanie telewizji. Nie myślał jednak, był bowiem akurat na etapie "jak ona ślicznie pluje" i gdybym mu oznajmiła, że będziemy oglądać trzygodzinny dokument o muzyce mongolskich pasterzy albo mszę świętą w rycie trydenckim to by je ze mną obejrzał bez względu na osobisty stosunek do używania łaciny w czasie nabożeństwa lub też uznanie (względnie jego brak) dla śpiewu gardłowego i pieśni urtyn duu.

Więc mężnie, jak na Prawdziwego Mężczyznę przystało, wszedł do mojego pokoju, by wraz ze mną obejrzeć
 

"Osobliwości narodowego wędkarstwa" (tyt.oryg. "Особенности национальной рыбалки")
Reż. Aleksander Rogożkin

Rok produkcji - 1998
Główne role - Aleksiej Bułdakow
                       Wiktor Byczkow
                       Wasilij Domraczew
                       Siergiej Ruskin
                       Siemin Strugaczew
Kraj produkcji - Rosja
Czas trwania - 98 min.

Znana (nie wszystkim, niestety) z poprzedniego filmu Aleksandra Rogożkina "Osobliwości narodowego polowania" (1995) ekipa - generał Iwołgin, strzelec Kuźmicz i Liowa Sołowiejczyk, zamieniają dubeltówki na wędki i wyruszają na ryby do nowej daczy Kuźmicza, położonej nad północnym Bałtykiem. Ponieważ jako główny prowiant zabierają ze sobą 16 skrzynek wódki, na miejsce docierają w stanie.... łatwym do odgadnięcia, wskutek którego to stanu, zmyliwszy kurs, trafiają na daczę jakiegoś Bogu ducha winnego Fina. W Finlandii. Na drugi dzień, podczas nieudanej wyprawy do sklepu po "chlebuś", Liowa i Kuźmicz orientują się, gdzie są, i że to "gdzie" to na pewno nie jest własna dacza we własnym kraju. Niepewni reakcji na nielegalne przekroczenie granicy usypiają generała (którego prawomyślność uniemożliwiłaby wyjaśnienie okoliczności zajścia tej niewinnej pomyłki) za pomocą 7 tabletek nasennych (mniejsza dawka nie działa). Generał jednakże, mężczyzna imponującej krzepy fizycznej, zasypia dopiero podczas przejażdżki na skuterze wodnym, co rodzi dodatkowe komplikacje. Uciekając w popłochu, nasi bohaterowie zostawiają w szopie goszczącego ich (trochę mimo woli) Fina piętnaście skrzynek wódki "Żniwo" (szesnastą zdążyli już wypić) i zamkniętą przez prokuratora na kłódkę w innej szopie urodziwą, pulchną Finkę w średnim wieku...

I to jest dopiero początek ich perypetii.

A więc, jak by to...

To nie jest film o trzeźwych ludziach.

To na pewno.

Jest to natomiast film, reakcja na który ściągnęła do mojego pokoju podczas tego pierwszego oglądania moją matkę, siostrę i przebywających u mej siostry gości, wszystkich z pytaniem, co my, do licha, takiego oglądamy, i na którym to jest programie, bo oni też by chcieli podoznawać spazmów.

Jest to również film, który wprowadził do języka, którym posługujemy się w Domu w Dziczy (a jest to język nader, ale, powiadam, NADER obficie upakowany cytatami filmowymi; już teraz podejrzewam, że wpis o nich z szesnastego dnia będzie jednym z dłuższych, o ile nie najdłuższym wpisem tego Wyzwania) teksty, które od lat są w użyciu (a to już będzie, odlaboga, prawie ćwierć wieku!).

"- To co, pojedziemy na rybki?
 - Ale ja nie umiem...
 - To nic trudnego: nalewasz i pijesz".

Tekst Liowy, pakującego szesnaście skrzynek wódki do bagażnika:

"- Na zdrowiu oszczędzać nie zamierzam!"

Tekst Sierioży po tym, jak poszedł zaproponować randkę rusałce (nie pytajcie), i wszedł do budki z transformatorem mniemając, że wchodzi do przebieralni, wskutek czego wyrzuciło go łukiem na pomost oraz wywaliło prąd w całej okolicy, do dziś używany w Domu w Dziczy, gdy ktoś zachowa się nieelegancko:

"- Nieładnie ze mną postąpiła. Ja do niej z kwiatami, bez żadnych sprośnych myśli, z czystymi zamiarami..."

Oraz nie ma przypadku, żeby ktoś, kto się zachłysnął i został poklepany po pleckach nie odpowiedział "Spasibo".

To nie jest moja ulubiona komedia.

Może nawet nie jest to komedia, która znalazłaby się w pierwszej dziesiątce moich ulubionych komedii.

Ale jest to komedia w sumie nietypowa, mało znana, komedia, o której stosunkowo niewiele osób słyszało, a jeszcze mniej miało ochotę ją obejrzeć, i której droga do Listy Filmów Będących Źródłem Cytatów (oraz filmów rzewnie, z przeróżnych względów, wspominanych) była długa, kręta i, cóż, też nie do końca typowa, i dlatego pomyślałam, że należy się jej miejsce w Suplemencie.

Wielbiciel/-k/-om komedii z dużą ilością gagów, trochę pure nonsensownych, trochę irracjonalnych, a trochę umiejętnie pokazujących w krzywym zwierciadle społeczeństwo, o którym opowiada - polecam.

I wielbiciel/-k/-om patronimików też :).

wtorek, 1 lipca 2025

Komediowo, czyli Wyzwania Filmowego dzień trzeci

Dopiero trzeci dzień Wyzwania Filmowego, a ja już odkryłam, że je uwielbiam, i nawet natychmiast zrozumiałam, czemu!

Bo to, Państwo Szanowne wią. Wakacje są, nieszczęsny Pan Małżonek zmuszony jest - z mniejszym lub większym entuzjazmem - udawać się codziennie do swego Zakładu Pracy, ale reszta towarzystwa - nie.

W związku z czym ta reszta, ze szczególnym uwzględnieniem Waszej, Pozostającej z Szacunkiem, Królowej Matki, najpierw śpi do wypęku. Potem siada na łóżeczku. Przeciąga się. Radośnie odrzuca na bok kołderkę, po czym z promiennym uśmiechem wyskakuje z pościeli, opromieniona świadomością, że oto przed nią kolejny dzień Wyzwania Filmowego, a jej Dzieciomtka są już duże!

Co mają, spytasz, o, uważny Czytelniku, duże Dzieciomtka wspólnego z Wyzwaniem Filmowym?

Otóż to, że można z nimi zgłębiać kolejne dzieła sztuki filmowej mają!

Analizując bowiem listę zagadnień Wyzwania doszłam do wniosku, że - by upewnić się w kwestii wyboru właściwego filmu - należy go uprzednio po raz kolejny obejrzeć. I tak, wczoraj obejrzałam z Potomkiem Młodszym "Życie na podsłuchu" oraz - dla równowagi - moją ukochaną komedię romantyczną, o której będę pisać w siedemnastym dniu Wyzwania. Dziś poszliśmy w komedie, na jutro mam już w planie dwa kolejne filmy, w ogóle do końca tygodnia mam starannie rozplanowane poranki (no, dobra, bądźmy szczerzy - wczesne popołudnia) filmowe, i oto jednak dostrzegam przewagę Wyzwania Filmowego nad dowolnym książkowym, bo gdyby tak na pytanie o ulubioną serię ktoś odpowiedział "Saga Rougon-Macquartów" Zoli (a nie jest to odpowiedź w moim przypadku nieprawdopodobna) to doprawdy chciałabym zobaczyć, jak ją w jeden dzień czyta, żeby sobie odświeżyć doznania!

Wszystko jednakowoż to, co powyżej, nie oznacza jednego.

Nie oznacza, że (niektóre) odpowiedzi nie wymagają ode mnie bicia się z myślami, dokonywania wyborów albo w ogóle zostawiają mnie w stanie zawieszenia ("Ulubiona historia miłosna w filmie" to temat na dzień piętnasty, a ja go chyba zostawię na koniec, bo chwilowo jedyna odpowiedź w temacie, jaka dysponuję, to rozpaczliwe "Nie mam pojęcia!!!"). Inne niektóre zaś wyskakują z pamięci natychmiast, jak bąbelki z szampana (casus "Życia na podsłuchu") i z tymi się nie biję, nawet, jeśli po tym pierwszym przychodzą mi na myśl dziesiątki innych tytułów, uznając, że moja Podświadomość (względnie Nieugaszalne Uczucie) wie lepiej.
 

Ulubiona komedia 

to jest ten przypadek, gdy musiałam bić się z myślami. A konkretnie to, co odbyło się w mojej głowie mocno kojarzyło mi się z (liczną) klasą szkolną, której członkowie pchają się, żeby wszyscy na raz wejść do sali.

No bo to i oba "Vabanki", i "Kingsajz", "Klatka dla ptaków", polska klasyka ("Jak rozpętałem II wojnę światową" i "Sami swoi"), Monty Python i Różowa Pantera, "Dzień świstaka", "Pół żartem, pół serio", czasem Woody Allen (a czasem nie), no i podobno "Narzeczona dla księcia" jest komedią!

By wymienić tylko kilka tytułów...

Ostatecznie zdecydowałam się na  

"Goło i wesoło" (tyt.oryg. "The Full Monty")
Reż. Peter Cattaneo


Rok produkcji - 1997
Główne role - Robert Carlyle
                       Mark Addy
                       William Snape
                       Tom Wilkinson
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 91 min.


I to nie dlatego, że w finałowej scenie można w nim oglądać panów wykonujących striptiz.

Ani nawet nie dlatego, że film ten wszedł do mych Rodzinnych Wspomnień za sprawą dialogu Przyjaciółki z Jej Mamusią w temacie prezentów świątecznych...

[dygresja]

Mamusia Przyjaciółki - Co w tym roku dałaś Ani na święta?
Przyjaciółka (spokojnie i zgodnie z prawdą) - Film o osiemnastowiecznym kastracie ("Farinelli", przyp.moje).
Mamusia Przyjaciółki (zachłystując się lekko) - Boję się spytać, co zamierzasz dać jej za rok...
Przyjaciółka (stoicko) - Film o grupie facetów., którzy zakładają zespół striptizerów.

[koniec dygresji]

...ale dlatego, że jest to najdoskonalszy przykład brytyjskości w komedii, który cenię, ba, który wielbię i uważam za absolutnie niedościgły.

Anglia. Sheffield, angielskie miasto przemysłowe. Trwa kryzys gospodarczy, fabryki padają jedna po drugiej jak domki z kart, w wyniku czego wielu mieszkańców miasta traci pracę. Dwaj bezrobotni, byli pracownicy stalowni, stają się trochę przez przypadek świadkami entuzjazmu pań, wywołany w nich za sprawą występu zespołu Chippendales, w związku z czym sami postanawiają założyć podobną grupę striptizerską. Żyć przecież z czegoś trzeba, a to całe rozbieranie się nie wygląda na szczególnie skomplikowane, mogą Amerykanie, to mogą i Brytyjczycy, n'est-ce-pas?

Panowie rozglądają się po miasteczku, organizują casting do przyszłego zespołu, wyłaniają z niego grupę, sześcioosobową, i rozpoczynają żmudne próby. Czasu mają skolko ugodno, i całkiem sporo entuzjazmu, przynajmniej z początku, no, i jeszcze motywację. Reszta to same problemy. Nie są ideałami męskiej urody, nigdy publicznie nie występowali, niektórzy mają kłopot z koordynacją ruchową, niektórzy nie są pierwszej młodości, a niektórzy się wstydzą. Zwłaszcza, że - pomni faktu nie bycia przepięknymi z wyglądu oraz świadomi, że czymś tych Chippendale'sów przebić trzeba - decydują się rozbierać całkowicie do naga.

To jest komedia absolutnie brawurowa, ma w sobie ogromny ładunek pozytywnej energii, a jej bohaterów, pełnych wad i śmiesznostek, a więc bardzo zwykłych, bardzo normalnych, bardzo ludzkich i bardzo nam bliskich łatwo nam polubić. Śmiejemy się z nimi, nie z nich, trzymamy za nich kciuki, bawimy się doskonale,

I ani na chwilę, ani nawet na minutę nie zapominamy, że pod tą zabawną opowieścią mamy prawdziwe dramaty. Mamy mężczyznę, który nie może zapewnić utrzymania swojemu dziecku, więc sąd nie przyznaje mu do niego praw. Mężczyznę, który utraciwszy stanowisko (był kierownikiem w stalowni), traci całkowicie pewność siebie i poczucie własnej tożsamości. Męża, który nie dotyka swojej żony przekonany, że on - brzydki, gruby, bezrobotny, nieużyteczny - budzi w niej odrazę. Mieszkańców miasta, których świat trzęsie się w posadach, kruszy i pada. W tym filmie, który jest komedią, i to śmieszną komedią, jest jedna z najbardziej przejmujących, powodujących wewnętrzne skulenie się, bolesnych scen, jakie kiedykolwiek widziałam. Nie mogłam wyjść z kina w jej trakcie (zresztą nie wiedziałam, zostałam nią zaskoczona), ale podczas oglądania "Goło i wesoło" w domu z pokoju wychodzę zawsze.

Ten film to jest kwintesencja brytyjskich komedii. Filmów, które nie służą tylko do tego, by się wyśmiać i zapomnieć. Nie, o nich się nie zapomina. Myśli się o nich i zastanawia, co się stało dalej.

Jak poradzili sobie potem bohaterowie "Goło i wesoło"? Przecież nie przeszli na zawodowstwo. Przecież to był numer na raz. Przecież niektóre z ich problemów co prawda może uda rozwiązać - ktoś poprawi stosunki z byłą żoną i będzie być może mógł widywać się z synem, komuś się ułoży w małżeństwie, ktoś znajdzie życiowego partnera... Ale niektórych - nie, i choćbyśmy nie wiem jak się śmiali, lubili bohaterów i trzymali za nich kciuki, nie otworzymy żadnej z upadających fabryk i nie sprawimy, że ich życie wróci do równowagi.

Świetny film, świetne kino, świetna komedia i świetny dramat.

Takie rzeczy tylko made by Great Britain!



PS. Jeśli ktoś chciałby suplement do wpisu komediowego, poproszę dać mi znać, bo boję się, że jakbym go tak umieściła sama z siebie, to post miałby dziesięć tysięcy znaków i w ogóle nikt by go nie przeczytał, nawet Najwierniejsi z Wiernych Czytelników (którym nieustająco zasyłam wyrazy Głębokiego Uwielbienia i Wdzięczności).


niedziela, 29 czerwca 2025

Dramatycznie, czyli Wyzwania Filmowego dzień drugi

Ulubiony dramat


"Życie na podsłuchu" (tyt. oryg. "Das Leben Der Anderen")
Reż. Florian Henckel von Donnersmarck
                               


Rok produkcji - 2006 (PL 2007)
Główne role - Ulrich Muhe
                       Sebastian Koch
                       Marina Gedeck
Kraj produkcji - Niemcy
Czas trwania - 137 min.


To było tak:

Jakiś czas temu, nie pamiętam dokładnie, kiedy, mieliśmy jeszcze wtedy telewizor, czyli, bo ja wiem, pięć lat temu?... sześć?, późnym wieczorem Dom w Dziczy pogrążył się wreszcie w spokoju. Dziateczki spały, Pan Małżonek akurat wyłączył komputer, bo dzień był jak najbardziej powszedni i nazajutrz trzeba było wstać baaaardzo rano do pracy, i zbierał się do pójścia na pięterko celem padnięcia w bety, ja... nie pamiętam, co robiłam, jak znam życie zwijałam jakieś włóczki względnie robiłam jakiś rządek, którego nie mogłam przerwać, żeby mi się precyzyjnie liczone oczka nie pomyliły, a w telewizji właśnie zaczynało się "Życie na podsłuchu", film, o którym wiedziałam tylko to, że jest niemiecki, dotyczy posępnych lat komunizmu, jego głównym bohaterem jest agent Stasi, oraz że zagarnął milion przeróżnych nagród, z Oscarem włącznie.

No, i że jest dramatem.

- Zaraz do ciebie przyjdę - rzekłam wobec tego do Pana Małżonka. - Tylko te oczka przeliczę /skończę rządek, bo nie mogę tak w połowie przerwać. A TEGO przecież oglądać nie zamierzam!

Dwie godziny i siedemnaście minut później była prawie druga w nocy, a ja siedziałam na fotelu pośród dawno zapomnianych, splątanych włóczek i... Nie, nie płakałam, to nie jest precyzyjne określenie. O - łzy mi leciały po twarzy, całkiem same, bez mojego jakiegokolwiek świadomego udziału, i było to dogłębnie, niewyobrażalnie, nie umiem wyrazić, jak bardzo oczyszczające, kojące uczucie, przenikliwie wręcz wzruszające.

Które (łącznie ze łzami; czy wspominałam, że mam nad wyraz wrażliwe kanaliki łzowe? Nie? No to wspominam, choć niepotrzebnie - jeśli ktokolwiek dotrwa do końca Wyzwania Filmowego bez trudu sam to zauważy :)) od tamtego pierwszego razu towarzyszy mi zawsze, za każdym razem, gdy oglądam "Życie na podsłuchu" (czyli często).

Gwoli kronikarskiej ścisłości:

akcja filmu rozgrywa się w Berlinie Wschodnim. Oficer Stasi, tajny agent o kryptonimie HGW XX/7, Gerd Wiesler, otrzymuje zadanie ścisłej obserwacji dramaturga Georga Dreymanna i jego partnerki, aktorki Christy-Marii Sieland. Agent Wiesler - człowiek bezwzględnie oddany swej pracy, doskonały w swym fachu, potrafiący wydusić z absolutnie każdego przyznanie się do winy przy pomocy zastosowania wyrafinowanych metod śledczych (nie, nie mówimy tu o prymitywnym biciu), i to bez względu na to, czy przesłuchiwany cokolwiek popełnił czy też nie, emocjonalnie obojętny, o kamiennym wyrazie twarzy, z której praktycznie niczego nie da się wyczytać  - wykonując zadanie, stopniowo, stopniowo, powoli, powolutku  zaczyna odkrywać w inwigilowanych... chyba nawet nie to, że ludzkie cechy. Zaczyna po prostu odczuwać fascynację życiem tych ludzi, jakże różnym od pustego, wypełnionego wyłącznie pracą życia, które sam prowadzi; prawdopodobnie ulega też fascynacją Christą-Marią. Nieustannie podsłuchując parę artystów, niepostrzeżenie - także dla samego siebie - staje się niewidzialnym dla inwigilowanych, ale stale obecnym w ich życiu współuczestnikiem ich chwil uniesień, prób stawienia czoła niełatwej do zniesienia, a ciągłej świadomości bycia na cenzurowanym, i wewnętrznych zmagań dotyczących pójścia na ograniczające ich artystyczną wolność ustępstwa i kompromisy, niezbędne, by wolno im było dalej tworzyć we w całości kontrolowanym przez socjalistyczne władze kraju. Wiesler, coraz mocniej zaintrygowany, a i - z braku lepszego słowa - zauroczony życiem podsłuchiwanej pary zaczyna w sposób niedopuszczalny przekraczać wszelkie dozwolone granice, najpierw w drobiazgach, mniejszych i większych (podczas nieobecności inwigilowanych wchodzi do ich domu, "pożycza" czytane przez nich książki, przegląda osobiste drobiazgi), aż po takie, które mógłby przypłacić natychmiastową degradacją,  o ile nie czymś poważniejszym (rozmowa z obserwowaną). W dodatku do tego trybika aparatu przymusu, niegdysiejszego idealisty, podchodzącego do swej pracy perfekcyjnie, nie posiadającego życia prywatnego, wybranego do tego zadania wyłącznie ze względu na swą niepodlegającą dotąd dyskusji prawomyślność i niewątpliwą fachowość, zaczyna docierać, że minister Hempf, jego najwyższy przełożony, nakazał tę inwigilację, ponieważ chce usunąć ze swej drogi konkurenta do... względów  Christy-Marii Sieland, wykorzystując w tym celu potęgę aparatu Stasi. Od chwili, gdy to pojmuje już tylko krok dzieli go całkowitej utraty profesjonalizmu. Jego początkowo skrupulatne i drobiazgowe raporty nie tylko zaczynają się ograniczać do kilku zdawkowych zdań, ale i ich treść znacznie odbiega od tego, co udaje mu się podsłuchać, zamiast przekazywać przełożonym wszystkie podejrzenia i fakty, zaczyna wiele z nich ukrywać, a niektóre przeinaczać, wpływając w ten sposób na przebieg operacji, ryzykując i narażając się na nieuchronne konsekwencje utraty stanowiska, a jego dalsze postępowanie dramatycznie wpływa na losy całej trójki...

"Życie na podsłuchu" wywołało swego czasu sporo kontrowersji i stało się przyczyną licznych bitew na opinie - od "to bajka, tak nigdy nie było, żyłem/-łam wtedy i nie znałem/-łam nikogo, kto donosił!!!", po "dokładnie tak było, to znaczy nie dokładnie, bo, sorry bardzo, ale takich kapitanów Weislerów to nie było, ani jednego". Film oczywiście - i słusznie - bardzo chwalono pod względem artystycznym, jednak ludzie bezpośrednio dotknięci działaniami służb specjalnych Stasi nieprzychylnie wypowiadali się o jego treści, a zwłaszcza o wewnętrznej przemianie kapitana Weislera, odbieranej jako niewiarygodna czy też pudrująca rzeczywistość i/lub stanowiąca usprawiedliwienie dla brzydkiej i niewygodnej dla jakże wielu osób prawdy o latach komunizmu, ze szczególnym uwzględnieniem tego panującego w NRD. I w sumie nie mogło być inaczej, wszak mamy do czynienia ze świeżym tematem, czymże w końcu jest jakieś głupie czterdzieści lat wobec wieczności, a żyjących świadków, mających własne wspomnienia i własne opinie o tamtych czasach, jak również własne urazy i rany z nich wyniesione są miliony.

Co do mnie w przypadku "Życia na podsłuchu" bardzo, bardzo cieszę się, że nie jestem krytykiem (ani nawet znawcą) filmowym. Że zaoszczędzona mi jest wobec tego ta konieczność analizowania i rozbierania dzieła na części pierwsze, tego udowadniania, że to mogło zajść, a to nie, że alejakto, co może trzydziestolatek (reżyser filmu liczył sobie w momencie premiery 32 lata) może wiedzieć o tamtych czasach, nic dziwnego, że naiwność rozwiązań oraz idealizacja, i te próby usprawiedliwiania, oraz co z tego, że jednostka, skoro system zbrodniczy, dlaczego nie dość podkreślone jest, że system był zbrodniczy?! I, doprawdy, ta miałkość rozwiązań, tanie wzruszenia, po co tanie wzruszenia, tu nie ma się co wzruszać, wszak TO BYŁ ZBRODNICZY SYSTEM!!! 
 
Że mogę zamiast tego obejrzeć film, że mogę się, prostacko i niewyrafinowanie, zachwycić, doznać licznych emocji, wzruszyć, przeżyć chwile zgrozy, zadumać nad kondycją ludzką, zastanowić, co bym ja zrobiła w podobnej sytuacji? Do czego okazałabym się zdolna? 

A na koniec się popłakać.

Jak kompletna, nieskażona fachowością amatorka, którą jestem, i która sobie po prostu nieintelektualnie przeżywa.

W moim amatorskim odbiorze Florian Henckel von Donnersmarck w swoim  koncertowo zagranym filmie (rola Ulricha Muhe to nie jest rola, to jakiś niebotyczny szczyt szczytów aktorskich możliwości, to jest pokazanie, co potrafi zrobić z widzem prawdziwy artysta, choćby grał sztywnego urzędnika państwowego o twarzy, która nigdy nie zmienia wyrazu) opowiada historię o tym, jak szybko można utracić godność, twarz i osobowość, jak ciężko je na nowo odzyskać, i - przewrotnie - o tym, że czasem warto je stracić, by je na nowo budować (czyż agent Weisler nie traci twarzy w oczach swych przełożonych? I czyż nie dlatego przeżywamy głęboko jego przemianę, współczujemy z nim i jemu, a w ostatniej scenie lecą nam z oczu - no, niektórym z nas ;) - oczyszczające łzy?). A największym atutem tegoż są postaci bohaterów, bardzo wyrazistych, ale jednocześnie nieustannie balansujących na granicy dobra i zła, pomiędzy tym, co słuszne i niesłuszne, postawionych wobec wyborów prawdziwie dramatycznych, jak w greckich tragediach. I trudno powiedzieć, która z nich jest tragiczna najbardziej. Czy agent Gerd Wiesler, tak naprawdę dogłębnie samotny, żyjący życiem innych i uświadamiający sobie, że całe życie poświęcił systemowi, który łamał ludzkie życia jak zapałki, a który na jego oczach rozpada się jak uszkodzone, gliniane naczynie? Czy Christa-Marie Siegler, aktorka natrętnie adorowana i zmuszana do odwzajemniania... względów przez ministra, który ją szantażuje, i który jest jej w stanie odebrać możliwość grania na scenie, czyli to, co jest sensem jej życia? Czy wreszcie pisarz, który, by tworzyć, musi zgadzać się na szereg kompromisów i być świadkiem upokorzenia i złamania kobiety, którą kocha? 

I jest to także, a może przede wszystkim poruszająca opowieść o cichej, ale jakże znaczącej przemianie, którą każdy człowiek może przejść, jeśli ma w sobie dość odwagi ("Każdy, kogo spotykasz, toczy bitwę, o której nic nie wiesz. Bądź życzliwy" - podobno powiedział to Platon, ale ktokolwiek uczynił to naprawdę, ten cytat pasuje do naszego kapitana Weislera) oraz o mocy prawdziwej sztuki, tej nieustannie płonącej, nieugaszalnej iskrze wolności, która daje człowiekowi w nawet najmniej sprzyjających czasach i najmniej sprzyjających okolicznościach wewnętrzny cel, i jest źródłem dobra, które się dzięki niej wyzwala.

Swoją drogą, kiedy ja ostatni raz oglądałam ten film...?

Zbyt dawno.

Oddalam się, by naprawić to niedopatrzenie!

piątek, 20 czerwca 2025

Katastroficznie, czyli wyzwania dzień pierwszy (i może być, że nie ostatni)

- Synu - rzekłam do Potomka Starszego z tym błyskiem w oku, który nigdy nie wróży nic dobrego (no, może dla bloga wróży, ale dla niczego i nikogo, ale to nikogusiego innego) - taki film namierzyłam, "Samolot kontra wulkan", może czujesz się w nastroju obejrzeć z mamunią?

Syn się poczuł.

- To co? - upewniłam się. - Nagrywać?

- Nagrywaj! - rzekł z determinacją Potomek Starszy. - Jutro mam ostatni egzamin, nieistotne, jak pójdzie, będę już wolny i nieskłonny do myślenia, nie wiem, czy istnieją lepsze warunki, żebyśmy sobie takie coś obejrzeli.

W związku z czym nagrałam.

I obejrzałam.

Z Synusiem.

I powiadam Wam, o, Najdrożsi Czytelnicy, nie ma, po prostu NIE MA właściwych warunków, żeby obejrzeć to... dzieło. Jakim cudem, zapytywałam się w trakcie całej projekcji w (króciutkich) przerwach między ocieraniem łez śmiechu z ócz a (nie) nadążaniem ze sporządzaniem notatek, nigdy w życiu nie słyszałam o tym utworze myśli ludzkiej?! Wskutek jakich pomyłek w osądzie uważałam, że "2012" jest słaby? Że "Dzień Niepodległości" nadaje się wyłącznie do obśmiania? Stawiałam "Górę Dantego" niezwykle wysoko w rankingu Filmów Totalnie Najgorszych, a na "Twisterze" dostałam prawie ataku serca ze śmiechu? Toż to wszystko są arcydzieła nie tylko gatunku w porównaniu z "Samolotem kontra wulkan", znanym też jako "Lot śmierci', który niniejszym Wam streszczę,  bo co mi się będą notatki marnowały, nieprawdaż.

Tytułem wprowadzenia:

Na Pacyfiku niespodziewanie wzrasta aktywność wulkaniczna. Doktor Lisa Whitmore odkrywa, że spod wody wyłonił się krąg nowych wulkanów. Tymczasem samolot pasażerski, odbywający lot nad Oceanem Spokojnym, wlatuje prosto w przestrzeń nad pierścieniem ognistych wysp. Maszyna zostaje uwięziona, gdyż nie może bezpiecznie przedostać się przez uwalniane z kraterów chmury pyłu i dymu. Po śmierci obu pilotów stery przejmuje Rick. Podczas gdy mężczyzna stara się manewrować samolotem, by uniknąć kolizji z kulami ognia, wojsko próbuje opracować plan ewakuacji pasażerów pechowego lotu.

(tu załączam wyrazy szacunku dla osoby, której udało się w sposób dość przytomny sposób streścić to arcydzieło).

No więc, jak już wiadomo ze streszczenia, pani doktor (klasycznie odziana w obcisłą koszulkę na ramiączkach i z przepięknie ułożonymi włosami) zajmuje się pilnie zwiększoną aktywnością sejsmiczną pod dnem Pacyfiku w ten sposób, że wysyła współpracownika, Josepha,  na łączkę kole plaży, coby wbił kijek w ziemię i w ten sposób mierzył wspomnianą aktywność. Joseph idzie, wbija i mierzy, radośnie przy tym informując pracodawczynię, że ciekaw jest wielce, czy będzie mu dane ujrzeć lawę.

Musiał wyrazić tę chęć w złą godzinę, bo patyczek utknięty w ziemię zaczyna dygotać, a na naszych przerażonych oczach z oceanu zaczynają wyłaniać się, jeden po drugim, wulkany. Joseph, wygląda na to, jest ślepy i głuchy, względnie wulkany wyłaniają się totalnie bezszelestnie, na szczęście pani naukowczyni może to zobaczyć na ekranie komputera w postaci estetycznych grafik, wydaje więc przerażony okrzyk:

-  Joseph! Lawa! Lawa pod tobą, uciekaj!

na co Joseph nie reaguje w żaden określony sposób, bo nie zdanża, pączkujące bezdźwięcznie wulkany wypluwają z siebie falę, przy której "Wielka Fala" Hokkusai to zaledwie niewinne wypiętrzenie, i która zagarnia Josepha nieodwołalnie

(Mamunia, ze współczuciem - Mogła mu chociaż powiedzieć, w którą stronę ma uciekać! 
Syneczek, filozoficznie - Chciał lawy, to ma lawę...
Mamunia, rzeczowo - Mam nadzieję, że aktorowi chociaż dniówkę zapłacili, w końcu zdanie powiedział, to była ROLA MÓWIONA!!!)

i w ten sposób mamy pierwsze trzy minuty filmu i już pozbyliśmy się jednego bohatera.

Tymczasem wulkany nie pozwalają sie powstrzymywać, wybuchają, wypiętrzają się, nie zauważa tego kompletnie nikt poza jedną naukowczynią, wśród nie zauważających są też piloci pasażerskiego samolotu, który wlatuje prosto w dym i wulkaniczny pył, i pierwsze, co się dzieje, to zgon jednego z pilotów, który się był na coś nadział skutkiem turbulencji, i śmiertelna rana drugiego, nad którym pochyla się przejęta stewardessa, usiłując wydębić od niego kod do autopilota.

Śmiertelnie Ranny Pilot (rzężąc resztką sił, prawie martwy, lecz zdeterminowany) - Kod... do... autopilota... to... 0...

po czym umiera.

Dostałam takiego ataku śmiechu, że poważnie obawiałam się, że mi to zaszkodzi, co prawda śmiech to zdrowie, no ale jednak jest to też trochę wysiłku, w tym wypadku nie wykluczam, że zbyt wielkiego dla mego biednego, chorego serduszka, zaś Potomek Starszy kwiczał mi do towarzystwa, zapytując retorycznie "Może ten film ma 20 minut?".

Tymczasem samolot leci pośród wybuchających wulkanów oraz z dwoma nieżywymi pilotami za sterami, ale wśród pasażerów pełen zen, jakiś facet siedzi przy oknie i wygląda beznamiętnie, z dokładnie takim samym wyrazem twarzy, jaki się ma, jadąc szosą i spoglądając na mijane drzewa, pacholę, lat osiem, stoickie, że zachwyt bierze, jego mamusia zadzierzguje więzy przyjaźni z postawnym ciemnoskórym dżentelmenem w sile wieku, który okazuje się być policjantem, i który umiejętnie koi nerwy sąsiada za pomocą oglądania zdjęć ukochanej, które ten mu prezentuje, oraz dopytywania się, czy dawno się pobrali, podczas gdy mnie - z dużym prawdopodobieństwem zwyrodniałą moralnie - interesowało tylko to, czy ma też labradora.

Samolot, okazuje się, lata na autopilocie (SKOND nagle autopilot, ja się pytam?!) w kółko, co oznacza, że furt krążą w tym nowo powstałym wulkanicznym archipelagu, którego nikt nie zauważył, wokół przelatują kule ognia, chmury pyłu i kawałki skał 

(Potomek Starszy - Aaa przegapiłaś efekt specjalny!!! 
Mamunia, triumfalnie - Cofnąć można! 
Potomek Starszy, tonem człowieka dogłębnie znającego życie i przemysł filmowy - Można, ale zważywszy budżet tego filmu nie trzeba, będziesz miała szanse obejrzeć tę scenę jeszcze kilka razy), 

szczęśliwym i niespodziewanym trafem jeden z pasażerów umie pilotować samoloty pasażerskie, więc siada za sterami i zmaga się z materią, podczas gdy jego plecami trzy wtajemniczone osoby zmagają się z problemem ukrycia zwłok dwóch pilotów w obawie przed wybuchem paniki wśród pasażerów, i tu ich, takich zmagających się, zostawiamy, by przenieść się do bazy wojskowej.


Baza jest wojskowa, betonowa i tayna, że ho, ho, szefuje jej surowy acz sprawiedliwy pułkownik, nic to, że trochę służbista, i do tej tayney i betonowej bazy  wchodzi sobie, jak chcąc z ulicy, bez żadnych przepustek czy tam legitymowania się nasza pani naukowczyni, no, ale to są Stany Zjednoczone, kraj, gdzie najwyraźniej ludzie mają do siebie zaufanie. Przejęta wielce i poprawiając niesforny lok nad czołem naukowczyni opowiada pułkownikowi  o tym archipelagu, którego nikt nie widzi, na co pułkownik zwraca się do niej w te słowy:

- Informacje od pani sie przydadzą, proszę je przekazać Wiligstonowi, żegnam - ale tak łatwo mu nie pójdzie, nienienie, naukowczyni ze swadą przekonuje go, że lawa się 30 lat przemieszczała pod dnem (czyli, tak na oko, może z pięć lat krócej, niż nasza naukowczyni żyje, to jakiś cud jest, że nikt poza nią - i niegdyś Josephem, niech spoczywa w pokoju - o tym nie wie), więc jej wiedza sie przyda, a w ogóle to trzeba wysłać sondę do wnętrza wulkanu w celu przewidzenia temperatury oceanu, powietrza i zaburzeń sejsmicznych.

I pułkownik się zgadza, bo jest, jak się właśnie okazuje, najwyraźniej ugodowy.

Tymczasem w samolocie Wifi nie działa i nie można nikogo poinformować, że maszyna lata w kółko, ale na szczęście mamy na pokładzie speca, co omija link do satelity, bowiem posiada scyzoryk, mały śrubokręt i okulary, więc bez problemu rozkręca takie coś z guziczkami i drucikiem, żeby odłączyć od rzeczonej satelity, a podłączyć do czegoś innego, co satelitą nie jest, i jak mogłoby mu się to nie udać.

Udaje się i dzięki temu wstrząśnięci żołnierze w bazie odkrywają, że praktycznie w środku wulkanu lata sobie w kółko samolot z pasażerami, a przecież są to AMERYKAŃSCY OBYWATELE, i mamy wobec nich patriotyczny obowiązek, oraz pułkowniku, musimy pomóc samolotowi!, na co pułkownik odpowiada: "Dopiero jak go namierzymy", no, gieniusz, po prostu, i już wiemy, czemu to on jest pułkownikiem, a tamten histeryk od "pomóżmy im!!!" zaledwie sierżantem.

Z bazy wyrusza wojskowy transportowiec i Syneczek Najstarszy bardzo się zainteresował, czy zamierza on strzelać w wulkan, i trzeba mu było wyjaśniać 
że nie, czujnik umieszczają, ten od pomiaru temperatury powietrza, no jak dziecko normalnie, wszystko mu trzeba tłumaczyć, chyba niestety jeszcze nie dorósł do oglądania ze zrozumieniem bardziej wyrafinowanych pozycji dla kinomanów.

Wojskowy transportowiec wybucha.

(Potomek Starszy, możliwe, że ciut za bardzo nietaktownie ubawiony - Fajnie, ze wojskowy opancerzony wybuchł, a pasażerski samolot lata w kółko w lawie...)

my zaś przenosimy się, całkiem znienacka, na wybrzeże. Na wybrzeżu morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew i uchachani plażowicze. Niestety, niestety, nagle pojawia się gigantyczna fala, pod falą gigantyczny wulkan, nad wulkanem lawa i popiół, wszystko to wyskakujące z morza jak te grzybki, których wzrost w przyspieszonym tempie można oglądać na filmach przyrodniczych, więc plażowicze rzucają się do ucieczki, lecz nie uciekają dość szybko, więc Pompeje i smutna muzyka.

- Na brzegu macie nowe Pompeje - mówi smutno naukowczyni, co Potomek Starszy skomentował "Jprdl, oni to naprawdę powiedzieli", i, doprawdy, trudno było go upomnieć, że nie używa się brzydkich wyrazów przy mamusi.

Na pokładzie samolotu tymczasem trwa walka o życie i podejmowane są próby, żeby wyłączyć tego cholernego autopilota, bo od latania w kółko wszystkich już mdli. W tym celu stewardessa, zgodnie z zaleceniem pilota, nachyla się pod kokpitem (Potomek Starszy, radośnie - A on ją teraz w tyłek klepnie!!!; doprawdy, kto wychował to płoche pacholę, bym się zgorszyła, ale nie miałam czasu), namacuje, co było do namacania i rzecze:

- Mam bezpiecznik! Który to?

na co pilot wyjaśnia przejrzyście i pomocnie:

- Różni sie od innych, ma inny rozmiar i kolor!

Zaopatrzona w te przejrzyste wskazówki stewardessa wyrywa to coś, co się różni rozmiarem i kolorem jednym celnym szarpnięciem i pyta, czy to właściwy, na co pilot:
 

- Nie. Teraz zrzucamy paliwo.

I ten samolot, rozumiecie Państwo, leci w wulkanie, nie dość, że nadal w kółko, to jeszcze zrzucając paliwo, które się nie zapala, przynajmniej nie od razu (Potomek Starszy, z pretensją - O! Pali się! Wykrakałaś!!!), i na szczęście nawet jak się już zaczyna palić, to nie całe od razu, tylko od jednego końca, jak zapałka, a ja zaczynam się zastanawiać, kiedy sąsiedzi wezwą policję, zaniepokojeni dźwiękami rzężenia, pojękiwaniami i nieskoordynowana mową dobiegająca z naszego mieszkania.

Tymczasem stoicki spokój pasażerów uległ chwilowemu zakłócenia, mamy bunt na pokładzie i Tego Jednego Wariata, który wykrzykuje: "Rick (ten nieoczekiwany zastępca pilotów, przyp. KM) nas zabije!" i chce wyrzucać zwłoki prawilnego pilota przez luk bagażowy, i naprawdę żałuję, że doszło do zdławienia buntu i nie zobaczyłam, jak tego dokonać technicznie

Zastępujący pilota okazuje się mieć tajemnice oraz zdjęcie rodziny (bez labradora) w kieszonce na piersi, ale nie możemy się nad tym zbyt długo pochylać, albowiem akcja się zagęszcza.

W wojskowej bazie atmosfera robi się nerwowa, na pytanie: "Gdzie oni są?", pada odpowiedź "W siódmym kręgu piekła!", zaś późniejsze dialogi ("Jak wasza sytuacja?". "Straciliśmy obu pilotów, grozi nam wybuch, pasażer oszalał, w zasadzie nie mamy już paliwa, przeżyliśmy wybuch...". "Poradzicie sobie, trzymajcie się!". "Spokojnie, nie panikujcie na podstawie naszych opisów... (tu łączność się urywa)) doprowadziły mnie do spazmów, zaś Potomka Starszego do konkluzji:

- A teraz przyjdzie pułkownik i powie, że jego ludzie nie będą umierać...

na co wchodzi pułkownik i mówi z mocą "Moi ludzie dziś nie będą umierać!", zaś moje spazmy zwiększyły się do poziomu niebezpiecznego dla... no, dla wszystkiego, iście jak aktywność sejsmiczna pod dnem Pacyfiku.

Ale OCZYWIŚCIE mamy w naszej bazie Niesubordynowanego Sierżanta, co to nie ma, że to tamto, oraz że pułkownik zakazał, chodźcie ze mną, chłopaki, uratujemy ich i kropka, i co prawda jakiś cienias pojękuje: "Nie mamy rozkazu pułkownika", ale nasz Bohaterski Twardziel rzecze na to:

- Już mamy!

po czym zdecydowanym, męskim gestem rzuca na stół kartkę z podrobionym podpisem zwierzchnika. "Nie pozwolę - oznajmia - żeby ktoś jeszcze dziś umarł!", po czym wpada na pomysł wyprawienia w szeroki świat latającej cysterny (w celu dostarczenia paliwa do samolotu, co lata w środku aktywnego wulkanu, że tak tylko przypomnę, gdyby komuś umknęło clou imprezy).

Tymczasem w naszym samolocie (poza tym nieskalanie czystym i estetycznie połyskującym na krawędziach skrzydeł) pada drugi silnik.

- Umiesz prowadzić samolot z jednym silnikiem? - pyta Dzielny Szeryf Dzielnego Pilota, Dzielny Pilot nie umie, więc wszyscy zebrani w kokpicie na tej burzy mózgów dochodzą do wniosku, że silnik trzeba naprawić.

- Wyślijcie mnie tam! - rzecze jeden z Mózgowców, i w ten sposób, jak błyskotliwie orzekł Potomek Starszy, w ciągu pięciu minut pobili ideę wysyłania cysterny z paliwem tuż nad czynny wulkan.

Tymczasem Burza Mózgów trwa nadal., bo przecież pozostały do ustalenia techniczne szczegóły ambitnego przedsięwzięcia.

- Możemy otworzyć drzwi! - rzecze jeden z uczestników narady.

- Jesteśmy na 10 tysiącach metrów - zauważa, i nie bez słuszności, drugi.

(Potomek Starszy, cynicznie - I to nie jest wasz największy problem!)

- Macie torbę z narzędziami? - pyta Kandydat na Bohatera (oraz Skwarka),

(Potomek Starszy, tonem "muszem to wiedzieć" - I on tą torbą naprawi zewnętrzny silnik samolotu latającego wśród wybuchających wulkanów???)

a potem to już żadna siła nie byłaby w stanie powstrzymać nas od przekrzykiwania się dla wyrażenia zachwytu błyskotliwością rozwiązań scenariusza ("Młotek wziął! Wziął młotek, serio!!!". "Oto co znaczy siła woli, przezwycięża nawet prawa fizyki!", "Maseczkę plastikową założył, z filterkiem!!!").

Tymczasem koledzy opuszczają Kandydata na Bohatera na lince, którą wszyscy trzymają jak w wierszu o rzepce. Drzwi otwarte, nikogo nie wywiewa, akcja "szeryf za dziadka, dziadek za babcię, babcia za rzepkę, oj, przydałby się ktoś na przyczepkę" trwa w najlepsze. Facet dospacerował sobie do silnika, trzy razy walnął w niego z rozmachem  młotkiem, po czym zdjął maseczkę i zawołał "Gotowe!", a wszyscy go usłyszeli i zaczęli wciągać, niestety, nim wciągnęli pana odczepiło i zassało w przestrzeń okołowulkaniczną, ale nie szkodzi, gdyż spotkał się ze zmarłą żoną, co było jego marzeniem.

Ratownicy, bardzo smutni, idą poinformować pilota, że Frank zginął, na co ten odpowiada: "Wiem", 

(gdy tymczasem Potomka Starszego i jego Mamunię siły umysłowe, że o moralnych nie wspomnę, odbiegają w hożych podskokach:

 - Skąd on wie?
- Bo mu przed szybą przeleciał, no heloł!
- Nie mógł , bo silnik jest z tyłu!
- Ale oni latają w kółko!").

Niestety, poświęcenie Franka na nic się zdało, silnik niby pracuje, i nic dziwnego, tak fachowo go tym młotkiem uderzał, ale samolot nadal traci wysokość (na szczęście zapomniał, że właściwie nie ma już paliwa), więc Zgrana Kompania Bohaterów wpada na pomysł, że trzeba wyrzucić bagaże jako ten zbędny balast. Robią to w taki sposób, że udają się do bagażowni, otwierają luk i zaczynają wyrzucać walizkę po walizce, podając je sobie z rąk do rąk, ustawieni w karnym rządku, nawet im się pukle nad czołem nie mierzwią, i bardzo chciałam w tym miejscu przeprosić twórców filmu "Air Force One", który wydawał mi się głupi, zawierał bowiem scenę mordobicia Harrisona Forda z Wrażym Terrorystą przy otwartym luku bagażowym, przy czym Harrison Ford chronił się przed wywianiem na zewnątrz, trzymając się słupka., tymczasem wygląda na to, że się po prostu czepiałam.

W tym samym czasie do przebywających bazie wojskowej dociera, że te wulkany naprawdę wychodzą z podłoża i strzelają lawą oraz kamuszkami, z tym, że zamiast zostać w związku z tym w bazie, prawdopodobnie najbezpieczniejszym możliwym miejscu, wszyscy wybiegają na zewnątrz, gdzie oddają się przeróżnym czynnościom, jak to -  biegają bez ładu, składu i sensu, ktoś się pali i wybucha, kogoś kamyczek, z dużą siłą ciśnięty przez wraży wulkan, przebija na wylot, ktoś płonie i potem się gasi przy pomocy chusteczki pani naukowczyni, komuś ściągają z dłoni.... eee...  rękawiczki  z poparzonej skóry, po czym odrzucają je z obrzydzeniem i pomagają wstać rannemu, łapiąc za te poparzone kikuty, przy zerowym oporze ze strony poparzonego, ktoś siedzi w samochodzie i się pali, po czym wybucha i przelatuje nad skulonymi na ziemi sierżantem i naukowczynią, nie wpływając w żaden sposób na stan ich fryzur i mejkapu...następnie, korzystając z faktu, że wulkany przestały złowrogo bulgotać i emitować w przestrzeń swe wyziewy, wszyscy (ze szczególnym uwzględnieniem Niesubordynowanego Sierżanta and Company) wracają do bazy, odciągają pułkownika na bok pod sprytnym pretekstem ("Pułkowniku, mogę o coś spytać?"), i wysyłają dwóch ochotników, żeby sobie na pełnym luzaku podlecieli pod samolot i przejęli pasażerów, bo co się będzie ten otwarty luk bagażowy marnował (na szczęście pomysł z cysterną został zarzucony, może dlatego, że samolot i tak lata bez paliwa od dłuższego czasu i nie wygląda, jakby miał z tym jakiś problem, więc po co narażać armię amerykańską na dodatkowe koszty).

Wojskowa opancerzona i o-mój-Boże-jaka-ą-ę maszyna, zero zaskoczenia, wybucha, moje rozmowy z Synuniem stają się coraz bardziej patologiczne

(- O, a taki był fajny...
- I taki przystojny facet siedział za sterami...!
- Każdy ma w tym filmie coś, na co milo popatrzeć, ja samolot, ty faceta...
- Faceta nie, bo wybuchł.
- Samolot też...)

zaś pasażerowie utracili wszelką nadzieję na wyjście cało z sytuacji, więc się żegnają za pomocą nagrywania głosówek do rodziny, kochałem cię, tatusiu, nie zawsze się rozumieliśmy, jaka szkoda, że nie spędziliśmy ze sobą więcej czasu, mam 67 lat, George odszedł, ale cię ciągle widzę, George, taki byłeś przystojny, mam syneczka, jest tu ze mną (Potomek Starszy, cynicznie  - Już niedługo...), zaś w bazie wszyscy zastygli, ze łzą w oku wysłuchując nagrań, pułkownik zastygł, żandarmi, wezwani w celu aresztowania Niesubordynowanego Sierżanta zastygli, Niesubordynowany Sierżant zastygł, naukowczyni zastygła, aż pułkownik w końcu drgnął i rzekł: "Mamy obowiązek chronić rodaków, wezwijmy więc odrzutowce, (Potomek Starszy, bardziej cynicznie - I co tu dadzą odrzutowce, wreszcie szybciej zestrzelą ten cały samolot, czy co?), uratujemy ich i siebie!"

Tymczasem samolot ciągnie resztką sił i tego paliwa, którego nie ma, rozgrzewa się

(Mamunia - Co tu się może jeszcze bardziej rozgrzać?!
Potomek Starszy - Słońce musi się nagrzać..., gdyż zawsze dobrze jest, dla osiągnięcia równowagi umysłowej i ku uciesze Rodzicielki, zacytować fragment NAPRAWDĘ wybitnego dzieł filmowego)

i nikt na pokładzie nie jest świadom, że w wojskowej bazie trwają gorączkowe narady nad akcją ratunkową ("Liczne bezpośrednie uderzenia utworzą korytarze w ścianach wulkanu, magma wypłynie do oceanu i skończą się wybuchy", co oznacza, że te odrzutowce to nie po to są, by zestrzelić kołującego od dwóch godzin Boeinga, czy co to tam kołuje, jak sądziło moje pozbawione wrażliwości Dziecko, tylko po to, by strzelać do wulkanów i robić w nich dziurki, którymi lawa wpłynie do oceanu i grzecznie się uspokoi, i czego nie rozumiecie).

Niesubordynowany (ale Już Usprawiedliwiony) Sierżant przy okazji na własną rękę organizuje  ekipę ratowników ("Znalazłem zespół ratunkowy, mają starą maszynę, więc się nie boją pyłu"), bo to, wiadomo, dziurki w wulkanach to jedno, ale pasażerów wypadałoby jednak ocalić, zwłaszcza, że te latające w powietrzu kamuszki od czasu do czasu trafiają w samolocik (Potomek Starszy, bardzo Państwa przepraszam za słownictwo, powołując się jednocześnie na Prawo Cytatu - Pierdolnęło wulkanem w skrzydło, z czego są te skrzydła?! Naszemu wystarczyła brzoza!!!"), w końcu mogą trafić nieodwołalnie i po co byłoby o tym dwugodzinny film kręcić.

Pasażerowie też nie są od macochy i kombinują na własną rękę, i właśnie jeden z nich wypada z jakiegoś schowka z radosnym okrzykiem:

- Znalazłem ponton i spadochron! Polecimy na spadochronie do pontonu i skoczymy do oceanu!

na co stewardessa mówi nieśmiało:

- Nie wszyscy się zmieszczą...

na co z kolei moje Dziecko było w stanie wyszeptać zaledwie:

- Dobry Boże...

no bo jednak w zderzeniu z podobnym rozwiązaniem fabularnym wymowność oraz siły umysłowe każdego by odbiegły.

Tę właśnie chwilę wybiera sobie zamknięty dotąd w toalecie psychol (ten, co wykrzykiwał "Rick nas zabije", siejąc w ten sposób defetyzm), aby wyrwać kolanko pod zlewem czy tam inny słupek, do którego był przykuty, wyjść, zastrzelić policjanta, wyrwać z jego stygnących palców ponton i spadochron, wyskoczyć  i się nie roztopić pośród pyłu wulkanicznego, rozżarzonych do czerwoności głazów i żywego ognia, gdyż to Amerykański Ponton.

Pozbawieni w ten sposób ostatniej nadziei na ratunek pasażerowie zaczynają się ze sobą żegnać, następuje pól godziny pożegnalnego pierdololo, gra wzruszająca muzyka, wulkan uprzejmie przestaje wybuchać, (wybucha za to złol, bo trafił na wypiętrzający się wulkan, a tego to nawet Najbardziej Amerykański Ponton nie wytrzymuje), niestety, mimo uprzejmości wulkanu coś zrywa samolotowi sufit, a - wszyscy to przyznają - sufit to nie jest jakiś tam otwarty luk bagażowy, więc teraz już pasażerów wywiewa, na szczęście, jak błyskotliwie zauważył Potomek Starszy, tych istotnych dla plotu zostawili, a w przestrzeń wulkaniczną poleciały same randomy.

Jednocześnie eskadra myśliwców ostrzeliwuje wulkany usiłując zrobić w nich dodatkowe dziurki,  liczne myśliwce też sobie przy okazji wybuchają, bo nie są najwyraźniej zrobione z tego, co ponton, a pułkownik podchodzi do utraty sprzętu bojowego, jak również swoich ludzi z pełnym zen, no bo co będzie dyskutował z nieuniknionym i czym jest kilka myśliwców wraz z załogą wobec wieczności. Pod pozbawiony dachu samolot pasażerski podlatuje tymczasem ten stary, nie bojący się pyłu samolot holowniczy, którego załoga  wyprowadza tych pasażerów, który ostali się przy życiu (i których przestało wywiewać).

Wszystkich, poza Rickiem, który bohatersko oraz w "kamikadze style" uderza w największy wulkan, robi w nim dziurkę, którą lawa wycieka i wszystko gaśnie jak lampka nocna, gdy ktoś naciśnie guziczek (bo jak z uciechą zauważył Potomek Starszy, to przecież oczywiste, że nie ma pyłu, latające kamuszki posłusznie się anihilowały, a ocean uspokoił jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki , wszak to nie jest tak, że wszystko gaśnie miesiącami, a oddychać swobodnie w najbliższej okolicy nie da się ohohoho, jak długo) i zostawia nas, zachwyconych co prawda, ale jednak z pewnym niedosytem, bo pewne... luki scenariusza nie pozwoliły nam, na przykład, zrozumieć, jaką Rick ma tajemnicę, albo dlaczego złol twierdził, że pilot ich pozabija (i skąd w ogóle znał Ricka), skoro najwyraźniej nie miało to żadnego znaczenia dla akcji.

Ale pomimo pewnych niedostatków polecam Ci, o Czytelniku, to dzieło filmowe, z zastrzeżeniem wszakże, byś przed projekcją zaopatrzył się w KOLOSALNE ilości napojów wyskokowych oraz odpowiednie towarzystwo. Nie pamiętam, kiedy się tak śmiałam ostatni raz, uznaję za cud, że nie mam zakwasów, ciało ludzkie to jednak, doprawdy, więcej jest w stanie znieść nić jeszcze wczoraj o tej porze podejrzewałam!

A ponieważ ostatnio trafiłam na kilka własnych archiwalnych wpisów z serii "30-Day Book Challenge", jak również na kilka cudzych "challengów", między innymi
 

 i mię natchło, uznaję, że pierwszy punkt wyzwania mam odhaczony.
 
Nie wiem, czy pozostałe punkty będę realizować grzecznie, dzień po dniu, jak bogowie internetu nakazują, ale, wiecie.
 
Wakacje idą.
 
Gdyby ktoś pragnął odkryć tajemnice mej filmowej duszy za sprawą lektury wszystkich trzydziestu punktów niech trzyma kciuki albo coś :).

sobota, 10 maja 2025

Maturalnie, wersja 2.0, vol.1

Sobotni poranek.

Królowa Matka (w stanie Dopierocozłóżkawstawszym i Mocnopoczochranym przyrządza sobie śniadanko).

Pompon Starszy (entuzjastycznie) - O! Zrobisz sobie, siądziesz i obejrzymy ostatni odcinek naszego serialu!

Królowa Matka - Nie, chcę zjeść śniadanie w łóżku, zjem i potem obejrzymy...

Pompon Starszy (płaczliwie) - Aleee maaamoo! Serial!

Królowa Matka (z uporem) - Ale ja chcę zjeść śniadanie w łóżku!

Pompon Starszy - Ale to ostatni odcinek!

Królowa Matka - Potem, najpierw śniadanie w łóżku!

Pompon Starszy - Mamo...!

Potomek Młodszy (tonem nieznoszącym sprzeciwu) - Zostaw matkę w spokoju! Dziewczyna jest pełnoletnią, wolę swoją ma! I co zechce, zrobi!


Aaaaaa ❤️!


Słońce matczynych ócz, skarb najmilejszy, syn matuli nieodrodny, tak przy poranku w kuchence celnie a bez nijakiego wysiłku "Nad Niemnem" cytować!!!


TA MATURA ZOSTANIE ZDANA, inaczej być nie może 😀.

sobota, 3 maja 2025

Przedmaturalnie, wersja 2.0

Królowa Matka (możliwe, że ciut odbiegając od jakże typowego dla niej podejścia "jestem kwiatem lotosu na spokojnej tafli życia") - Ja nie wiem, jak ja przetrwam ten maj, już chudnę ze stresu, a mamy dopiero trzeci, do końca miesiąca będzie mnie połowa... zabiegi chirurgiczne, badania, wyjazdy, gimnastyka, jak pogodzić ze sobą wszystkie daty, twoja matura...

Potomek Młodszy (tym tonem, którego zaklinacze zwierząt używają, by ukoić wzburzenie rozszalałych mustangów albo innych wewnętrznie rozedrganych  maskonurów) - No, ale moją maturą to się przynajmniej możesz przestać przejmować, zobacz, ja się nie przejmuję, o! Przecież ja ją na pewno zdam!

Pan Małżonek (cichutko) - Ale my byśmy chcieli, żeby za pierwszym razem...


Kurtyna, przebogata, zdobna w frędzelki i bujne, złote chwosty KURTYNA.

sobota, 26 kwietnia 2025

"Nasza część nocy" Mariana Enriquez

Argentyna. Na ulicach uzbrojeni po zęby żołnierze, wszelkie drogi w kraju strzeżone, mysz się nie prześlizgnie, a w powietrzu unosi się nieustannie wyczuwalna groza, ogarniająca cały świat ponurym, mrocznym oparem. Jest końcówka lat 70-tych, w kraju rządzi krwawa junta, jesteśmy w środku "brudnej wojny" -  brutalnego przewrotu wojskowego, który na kilka lat rozpętał w Argentynie piekło i spowodował śmierć tysięcy ludzi. Juan, młody ojciec, ucieka. Ma ze sobą synka, sześcioletniego Gaspara, którego matka zginęła w tajemniczych okolicznościach. Juan z synem zamierzają przedostać się z Buenos Aires do północnej granicy kraju z Brazylią, a my czytamy o tym ze ściśniętym sercem, bo jak można uciec przed juntą w kraju, w którym ta sprawuje władzę absolutną?

Tymczasem dosyć szybko okazuje się, że to nie przed juntą ucieka Juan, i nie przed nią chce ukryć swojego synka.

Kojarzycie te (co będziemy ściemniać, raczej schematyczne) liczne horrory, w których Przedstawiciela Tajemnego Kultu, Najlepiej Szatana spotykają się w Mrocznych Kazamatach, aby, spowici w Powłóczyste Szaty (lub też Nadzy, zwłaszcza, jeśli są Młodzi i Powabni, a już zupełnie zwłaszcza, jeśli są Młodymi Kobietami) wznosić Posępne Modły, by ostatecznie popaść w Orgiastyczny Szał, a wszystko to pod przywództwem Arcykapłana, składającego Krwawe Ofiary i zawodzącego Hymny do Sił Ciemności?

A wszystko to na pełnym luzie i bez szczególnego uszczerbku na zdrowiu, można by rzec lekko, łatwo i przyjemnie, nie płacąc za to, nie ponosząc kary i bez żadnych znamion emocjonalnego czy też duchowego wyczerpania?

Oto w "Naszej Części Nocy" mamy szansę poznać temat od drugiej strony, od strony właśnie tego kapłana (i jego rodziny).

I odkryć (nie, żeby ze szczególnym zdumieniem, jak mniemam), że nic tu nie będzie łatwe, lekkie i przyjemne.

Przedstawicielami Tajemnego Kultu, spowitymi w Powłóczyste Peleryny (a czasem Zupełnie Pozbawieni Odzieży) są tu członkowie zamożnych argentyńskich rodów plantatorów yerba mate, przy czym słowo "zamożne" jest tu skandalicznym niedomówieniem. Oni są bogaci, obrzydliwie, niewyobrażalnie bogaci, mają wszystko, co da się kupić za pieniądze, i apetyt na więcej. No bo skoro są tacy bogaci, skoro mają wszystko, to czemuż mieliby się tym wszystkim cieszyć jakieś śmieszne, powiedzmy osiemdziesiąt lat? "Osiemset" brzmi o wiele lepiej! A "wiecznie" jest w ogóle mega. No bo czemu nie? Są prawymi obywatelami, posiadaczami ziemskimi, powszechnie szanowanymi, i cóż, że w  przerwach od rodzinnych spotkań i bratania się z panującą w kraju dyktaturą będącymi członkami tajnego stowarzyszenia, które przy pomocy zakazanych i niebezpiecznych rytuałów kontaktuje się z Ciemnością? Co kogo może obchodzić, że co jakiś czas z całą rodziną (i przyjaciółmi) biorą udział w mrocznych ceremoniach, podczas których wybrane medium łączy się z Zaświatami, przyjmuje w siebie demoniczną obecność i obdarza zebranych różnymi “darami", z których  wieczne życie jest tym najbardziej pożądanym? A by zyskać nieśmiertelność, członkowie Zakonu, rządzonego przez krewnych matki Gaspara, nie cofną się przed niczym. Ich starania sięgają setki lat wstecz, odkąd wieść o Ciemności przewędrowała z Afryki, przez Anglię, do Argentyny.

Oczywiście kontakt z zaświatami jest jednak przywilejem tylko dla bardzo nielicznych, szczególnie uprzywilejowanych jednostek, i, niestety, niestety, wymaga "wspomagaczy". Stowarzyszenie od dziesięcioleci pracuje nad znalezieniem najlepszego wspomagacza, prowadząc eksperymenty na ludziach, porywając dzieci, by czerpać z nich energię (a że wiele z nich - o ile nie wszystkie - umrą w straszliwy sposób? Jest to poświęcenie, na które członkowie Tajnego Zgormadzenia są gotowi), aż wreszcie - wykorzystując niezwykle rzadko rodzące się osoby, będące naturalnym medium. Chcąc prowadzić swoje magiczne eksperymenty Zgromadzenie musi za wszelką cenę dopilnować, by medium było wciąż do dyspozycji. Oczywiście - żeby to było jasne - mimo chwilowej władzy nad zebranymi, mimo demonicznych, magicznych mocy tak naprawdę medium jest tylko narzędziem, które nie ma prawa protestować czy wypowiadać się w swoim imieniu, o odmowie świadczenia usług nie wspominając, i to narzędziem eksploatowanym do granic możliwości i ludzkich sił, bowiem każdy seans skrajnie je wyczerpuje i zagraża jego życiu.

Juan jest takim medium. Jednym z potężniejszych - o ile nie najpotężniejszym - jakie się naszej uroczej rodzinie plantatorów udało znaleźć (a poszukiwania uskuteczniali na naprawdę potężną skalę).

Każde medium jednakowoż w końcu umiera. W wypadku Juana każdy kolejny seans to jak chodzenie na nici pajęczej - jest on bowiem nieuleczalnie, bardzo ciężko chory na serce.

No, ale w sumie nie szkodzi, wiadomo, zużyte narzędzie trzeba wymienić na nowe, a Juan, o, Juan przecież ma syna!

Czyż nie jest prawdopodobne, że przekazał swe moce Gasparowi, i gdy podczas którejś z ceremonii jego chore serce wreszcie odmówi pracy Zgromadzenie będzie miało pod ręką następcę, który będzie mógł przejąć służbę po ojcu?

Dlatego Juan ucieka.

Bo on, jego żona i Gaspar chcieli być po prostu zwykłą argentyńską rodziną. Chcieli wieść jak najnormalniejsze życie, jak najdalej od mrocznego kultu, którego są częścią, jak najdalej od bezwzględnej rodziny.

A teraz chce uchronić syna przed swoim własnym losem i podejmuje wszelkie starania - w tym też takie, które wydają się złe, brutalne, które są - zwłaszcza dla Gaspara, dziecka, potem nastolatka - kompletnie niezrozumiałe -, by chłopiec “zniknął” z radarów kultu, żeby uznany został za zwykłego, pozbawionego metafizycznych umiejętności człowieka, żeby go "uniewidzialnić", obudować murem, otulić mgłą, uczynić nieznajdywalnym dla zdolnych do wszystkiego, bezwzględnych i dysponujących nieograniczonymi środkami członkami Zgromadzenia.

Przed Mrokiem nie da się jednak uciekać bez końca, i Gaspar zostaje w końcu odnaleziony i sprowadzony na rodzinną plantację.

Czy zastąpi ojca i zostanie Przewodnikiem podczas kolejnego misterium? Czy okaże się medium równie potężnym jak Juan, i pomoże bardzo już starym - z zatem mocno zdeterminowanym - członkom Zgromadzenia odnaleźć tajemnicę wiecznego życia? Czy krzywdy wyrządzone jego rodzinie i przyjaciołom zostaną pomszczone?

 
 

"Nasza część nocy"to książka, o której naprawdę trudno powiedzieć... coś rzeczowego. Mówiąc szczerze jest tak jakby kilkoma książkami w jednej - a każda z nich dobra. Już po ukończeniu lektury odkryłam ze zdumieniem, że klasyfikuje się ją jako horror, tymczasem dla mnie była to powieść (no, dobra, niech będzie że dramat) obyczajowa z elementami realizmu magicznego (z tym, że na sterydach).

Autorka w sposób absolutnie doskonały panuje nad opowiadaną historią - czytając, odnosi się wrażenie, że powieść tak naprawdę składa się z wielu różnych historii, które z początku wcale nie wydają się powiązane, więcej, niektóre wyglądają na dodane bez sensu, niektóre wzięte nie wiadomo skąd, niektóre zbędne, część przegadana. Wchodzimy w opowiadaną historię i w życie postaci nagle, bez żadnego wprowadzenia, poznajemy je na wyrywki, oglądamy z różnych perspektyw, skaczemy bez ładu i składu po różnych latach i miejscach, i w sumie, trochę (a czasem bardzo) pogubieni nie wiemy, dokąd nas ta podróż prowadzi.

By pod koniec odkryć, że nic w opowiadanej historii nie było przypadkowe, nic nie było "po nic", że każda cząstka opowieści, każda postać, nawet najbardziej, zdawałoby się, marginalna, każdy wątek był po coś, miał swoją przyczynę, swój sens i swój powód, by zaistnieć, że coś uzupełnia, dopowiada, że każdy jest jak puzzel, niezbędny, by ujrzeć cały obraz.

To jest powieść dość mroczna, jest w niej smutek, utrata, jest brutalność  i okrucieństwo, niesprawiedliwość i bezsilność. A gdyby skupić się na głównym wątku, to jest to chyba przede wszystkim historia niezwykle trudnej relacji Juana i jego syna, człowieka złamanego nagłą, tragiczną śmiercią żony i żyjącego ze świadomością, że jest przekleństwem dla własnego dziecka, które już w chwili narodzin skazał na podążanie tą samą ścieżką co on. Wszystko zaś w cieniu okrutnych czasów, w których przyszło żyć naszym bohaterom, i historii, która niby walec przetaczała się po losach argentyńskich rodzin.

Więc, tak, „Nasza część nocy” to jest powieść mroczna i trudna. Ale pozostawia po sobie uczucie literackiego spełnienia - a to nie tak częste, jak można by oczekiwać, za to po prostu bezcenne doznanie. To historia, która wymyka się sztywnym ramom gatunku, w ogóle przypisanie tej powieści do tylko jednego gatunku to jak odebranie jej części tożsamości, bo jej po prostu wpasować się nigdzie nie da. To nie jest tylko horror - uważam wręcz, że zaklasyfikowanie jej jako horroru to w pewnym sensie degradacja - , ale też trochę horrorem jest. To nie jest tylko powieść obyczajowa. To nie jest tylko dramat. To nie jest tylko realizm magiczny (na sterydach). To opowieść magnetyczna, różnorodna i pewnie (NA PEWNO) nie dla każdego. Wspaniale napisana i równie świetnie przetłumaczona przez Katarzynę Okrasko i Martę Jordan, momentami wręcz poetycka, choć jednocześnie przecież i mroczna, i brudna, i bardzo brutalna.

Plus - zakończenie!!! Jakże często wadą horrorów albo thrillerów (lub też książek, które są za horrory uważane) jest byle jakie, rozmywające napięcie, niedopracowane, wydumane lub kompletnie niewiarygodne, rozczarowujące zakończenie. Jest rzeczą niebywale satysfakcjonującą przeczytać horror (vel opowieść obyczajową z elementami realizmu magicznego), którego zakończenie jest spójne, wiarygodne i logicznie umocowane w treści.

Zupełnie nie rozumiem, czemu piszę o "Naszej części nocy" dopiero teraz.

Chyba dlatego, że lepiej późno niż wcale.

poniedziałek, 31 marca 2025

Logicznie

Potomek Młodszy (podsumowując dlugą i najeżoną detalami opowieść o obowiązującej przy przyjmowaniu na studia punktacji i szansach, że uda mu się na jakieś załapać) - ... w każdym razie,  zasadniczo, jeśli pozostanę przy swoim wyborze,  jestem, wygląda na to, ustawiony...

Potomek  Starszy (bez namysłu) - No pewnie. Z taką twarzą?


Królowa Matka (wydaje z siebie bynajmniej nie tak zdławiony, jak powinna - z szacunku dla Potomka Młodszego i jego przemowy - chichocik).


Potomek Młodszy (rzucając Braciszkowi i Matuli ciężkie, ale, powiada Królowa Matka, NAPRAWDĘ ciężkie spojrzenie) - No cudnie. Dzięki. Nie ma jak rodzinne wsparcie, czuję się wsparty jak cholera... (krótki rzut oka w głąb kuchni) I spaliłem przez was jajecznicę.


Potomek Starszy (pouczająco) - Technicznie rzecz biorąc, jest dokładnie odwrotnie. Chciałeś nam opowiadać o swoich analizach i przemyśleniach czas jakiś, ale strzeliłeś foszka, bo zadawaliśmy ci - jak twierdziłeś - irytujące pytania. Co oznacza, że gdybyś nie strzelił, to byś tu nadal stał i gadał, a to z kolei oznacza, że to właśnie nasze irytujące pytania ocaliły twoją jajecznicę przed ostatecznym zwęgleniem!


I jest to logika, której niczego zarzucić nie sposób!

sobota, 29 marca 2025

Post z uzasadnieniem

Królowa Matka (dość - po tych wszystkich latach - beznadziejnie) - Czy ja mogłabym, bez szans na jakąś zadawalającą odpowiedź, ale wrodzony optymizm każe mi próbować, no więc czy mogłabym się dowiedzieć, kto włożył gigantyczne i PUSTE opakowanie po pierniczkach do lodówki? Pół półki zawalone, po czym okazuje się, że ktoś zeżarł wszystkie pierniki, a następnie - zamiast wyrzucić pudełko - włożył je do lodówki. Dlaczego? Dlaczego?! ZALI WŻDY?! Czy ktoś, ktoś, kogo PODOBNO osobiście wychowywałam i uczyłam, jak żyć w społeczeństwie, mógłby mi wyjaśnić, w jakim celu, co do tego doprowadziło, co poszło nie tak, czym się kierował, po co, kiedy, kto...


Pompon Starszy (przerywając Królowej Matce łagodnie, acz zdecydowanie) - Ja ci to, mamo, mogę wyjaśnić. Ja mam takie doskonałe wyjaśnienie, że natychmiast wszystko zrozumiesz (rozpromieniając się nieoczekiwanie i wskazując paluszkiem Pompona Młodszego). To nie ja, to on!


Fakt.


Absolutnie przekonywujące.

sobota, 22 marca 2025

Pompon Młodszy jest... cóż, zawsze sobą

Pompon Młodszy (nadbiegając ku Macierzy w hożych podskokach i z hantlem w wątłej rączynie) - Mamo, czy możemy się tak umówić, że ty będziesz nas odpytywać z historii, a ja w tym czasie będę ćwiczył?

Królowa Matka (stanowczo, wręcz brutalnie) - Nie.

Pompon Młodszy - Dlaczego?!

Królowa Matka (starannie modulując głos tak, by ironia była zaledwie ociupinkę wyczuwalna) - Bo nie będę mogła się skupić na Rewolucji Październikowej i Romanowach, rozproszona przez twoje boskie ciało.

Pompon Młodszy (niezłomnie optymistycznie; z wprawą sugerującą wieloletnie doświadczenie prześlizgując się nad matczyną ironią) - O, wow! Już dostaję komplementy jak Kacper, a ćwiczę dopiero jeden dzień!


No.

Strach pomyśleć, co będzie za tydzień normalnie!

niedziela, 9 marca 2025

O rzeczy niemożliwej

Potomek Młodszy - Wiesz, śniło mi się, że w naszym ogródku wylądowali kosmici. Zaparko... no, umieścili swój pojazd za bramką i weszli do ogródka, i poprosili cię, żebyś zapozowała im do zdjęć. No i pozowałaś, a to wsparta o drzewko, a to pochylona nad kwieciem,  a to zapatrzona romantycznie w przestrzeń, a w czasie tego pozowania powiedziałaś do mnie: "I mamy właśnie dowód na to, że istnieje życie pozagrobowe", chociaż nie wiem, z czego wysnułaś ten wniosek..

Mamunia (prześlizgując się z doskonałą obojętnością nad kosmitami w jej ogródku i życiem po śmierci; z powątpiewaniem) - Pozowałam im do zdjęć...?

Potomek Młodszy (rozpromieniając się jak Słoneczko Mamusi, którym - rzecz jasna - jest) - No i to była jedyna rzecz, która wydawała mi się w tym śnie kompletnie niewiarygodna!


Skarb najmilejszy, jak on zna swą rodzicielkę 😆.

piątek, 28 lutego 2025

Przedmaturalnie. Bardzo, bardzo, BARDZO przedmaturalnie

Potomek Młodszy (pogodnie) - Wiesz co, mamo, pani napisała nam na stronie, że nikt nie zrobił prawidłowo pierwszego zadania z wczorajszej klasówki. Ale mnie to nie dotyczy, bo (rozjaśniając się jak latarnia morska w Faros, tylko bardziej) ja go W OGÓLE nie zrobiłem!


Cóż.


Odliczanie do "znów za rok matura" za trzy... dwa... jeden...

piątek, 21 lutego 2025

Serialu odcinek kolejny, czyli "Ciotka Zgryzotka" Małgorzata Musierowicz

Od pewnego czasu zastanawiam się, do kogo kierowane są ostatnie książki Małgorzaty Musierowicz i wychodzi mi, że co prawda autorka twierdzi, że jej "targetem" są nastolatki, ale tak naprawdę są to czytelniczki 30, 40 oraz 50+, te, które zaczynały swoją przygodę z Jeżycjadą lata temu i teraz traktują Borejków jak starych znajomych, do których się wpada w odwiedziny, by pogadać o starych, dobrych czasach. Ci znajomi się zmienili, a czasem bardzo brzydko zestarzeli, ale albo się tego nie widzi (bo to przecież ulubieni znajomi), albo im wybacza (bo to przecież ulubieni znajomi), albo się cierpi, lecz czyta (bo to ta nasza młodość).

W nowych, zwłaszcza młodych czytelników trudno mi uwierzyć z dwóch powodów - po pierwsze mniej więcej do tomu siódmego ("Noelka") Jeżycjadę można było czytać nie po kolei - wiem, bo sama tak ją czytałam. Każdy tom miał jedną, konkretną bohaterkę, dobrze opisaną i osadzoną w równie dobrze opisanych realiach, kogoś, z kim można było się identyfikować (lub nie), której pobudki się (chociaż w minimalnym stopniu) rozumiało, i opowieść o której zamykała się w jednym tomie. Owszem, pojawiali się tu i ówdzie bohaterowie tomów poprzednich, ale w niczym nie utrudniało to zorientowania się w historii konkretnej części sagi. Tomy 8-12 od biedy również można było tak czytać, chociaż obecność Borejków stawała się coraz bardziej dominująca. Od tomu 13 (z pominięciem "Kalamburki") saga zmieniła się w telenowelę (są tomy, które kończą się określonego dnia, powiedzmy 30 czerwca, a akcja tomu następnego zaczyna się 1 lipca). Młoda czytelniczka, która zainteresowana tytułem sięgnie po "Zgryzotkę"




nie zrozumie z niej nic, zwłaszcza, że autorka potrafi robić nawiązania do poprzednich części w rodzaju: "XY, podrapany po przedzieraniu się przez pamiętne jeżyny" (które to pamiętne jeżyny dla nawet dla czytelnika znającego Jeżycjadę czasem bynajmniej pamiętne nie są, osobie, która poprzedniego tomu nie czytała nie mówią nic zgoła).

Telenowela to, wiadomo, telenowela, trzeba czytelnikowi opowiedzieć, co się działo wcześniej, bo może przeoczył, więc ostatnie tomy ("Zgryzotka" nie jest tu wyjątkiem) puchną od maili i opowieści, streszczających wcześniejszą akcję. Tytuły mają coraz mniej wspólnego z książkami, których dotyczą (ach, gdzie są czasy błyskotliwych, inteligentnych tytułów w rodzaju "Opium w rosole" czy "Kwiat kalafiora"!!!), a nastoletnie bohaterki stają się coraz mniej istotne, bowiem ich pojawienie się jest jedynie pretekstem do odwiedzin u Borejków.

I to drugi powód, dla którego nie bardzo wierzę w nastoletnią czytelniczkę*, która przeczyta ten tom Jeżycjady, zachwyci się i runie, by poznać resztę, jak ja swego czasu, pacholęciem będąc, runęłam po zapoznaniu się z "Kwiatem kalafiora" (tak, nie zaczynałam prawilnie od pierwszego tomu). Oto w "Zgryzotce" mamy Norę, dziewczyna przedstawiona jest jako córka Patrycji i Floriana Górskich (kto to w ogóle jest?), przebywającej pod koniec wakacji u ciotki w "osławionej Ruince" (dlaczego osławionej?!), która to ciotka cierpi na zaawansowaną logoreę i wyrzuca z siebie w tempie karabinu maszynowego teksty typu: "Dorota piecze pilnie co drugi dzień, obawiam się, że Józinek zacznie tyć zaraz po ślubie i zgrabny junak, którego tak zdrowo żywiłam i tak starannie hodowałam, zamieni się w jednego z tych zapyziałych mężusiów o zatartych rysach twarzy i oczkach jak dwie porzeczki. Plus oponka. (...) Mojemu Markowi jak zwykle nie udało się wyrwać z kliniki. Niewdzięczna ludzkość uparcie zapada na zdrowiu jak zwykle wtedy, gdy pan ordynator ma jechać na zasłużony urlop".

I oto ja wiem, kto to jest Patrycja i Florian, Dorota i Józinek, Ida i "jej Marek", wątpię atoli, by połapała się w (zbyt) licznych i - z jej punktu widzenia - przypadkowo wymienianych imionach nie zaprawiona w bojach jeżycjadowych młoda czytelniczka. A jesteśmy dopiero na dwudziestej stronie.

Potem jest niewiele lepiej. Ida rozwija swoją logoreę także na piśmie, bo jakoś trzeba streścić poprzednie tomy i to, co się między nimi działo, bohaterów robi się coraz więcej, coraz więcej, bo to i rodzice Nory, i ciotunie, dziadkowie, kuzyni, żony i narzeczone kuzynów, a wszyscy...

...a wszyscy STARSI od rówieśniczek podobno docelowego targetu o od ośmiu (kuzyn Ignacy) do sześćdziesięciu siedmiu (dziadzio) lat, i wszyscy otrzymują znacznie więcej miejsca dla siebie niż nastoletnia bohaterka. Ba! Ona nawet tytułu własnego nie dostaje, bo ciotką Zgryzotką nazywają wszyscy (bezsensownie, bo jakież ona ma zgryzoty?) Idę de domo, oczywiście, Borejko. Jeżeli jesteście w stanie wyobrazić sobie nastolatkę, entuzjastycznie odnoszącą się do powieści, w której co najmniej równie dużo, a prawdopodobnie więcej niż o nastoletniej bohaterce dowiadujemy się o jej mamusi i tatusiu, o dziadziu nie wspominając, to gratuluję wyobraźni. Szczerze. Ja nie potrafię.

A w "Ciotce Zgryzotce" mamy i zaręczyny kuzyna, i narodziny dziecka drugiego kuzyna, i przygotowywanie wesela, i samo wesele, i zagubienie dziadzia w lesie, i rozmowy dziadzia, babci i mamusi Nory o literaturze (Nora w nich nie uczestniczy, ba, w ogóle jej wtedy nie ma w domu), i wewnętrzne rozważania mamusi Nory, i maile, dużo maili cioć Nory, i gdzieś tam, na uboczu, samą Norę wraz z jej nieszczególnie przekonującą i pozbawioną już nie ognia, ale ogieńka, historię jeszcze-nie-romantyczną. Jak na powieść dla nastolatek IMHO przymało.

O, zdaje się, że sama sobie odpowiedziałam na własne pytanie. Książki Małgorzaty Musierowicz są dla wiernych wielbicielek, którym nie przeszkadza przeistoczenie się ich ulubionego cyklu w brazylijską telenowelę. Dla tych, które po prostu wpadają do Borejków z wizytą. Niektóre wyjdą z tej wizyty zachwycone i ogrzane borejkowskim "ciepełkiem" i wspomnieniami, niektóre się wynudzą, niektóre zadumają się, jak bardzo Borejkowie się zmienili, niektóre boleśnie rozczarują, niektóre przeczytają, bo czemu nie, ale ucieszą się, że rzecz wypożyczyły i nie wydały na nią pieniędzy, bo już nie chcą (z wielu powodów) mieć kolejnych tomów na półce.

Nikomu innemu nie polecam "Ciotki Zgryzotki" nie dlatego, że jest to pozycja nieszczególnie porywająca/ zła/ nudna/ literacko beznadziejna (niepotrzebne skreślić), tylko dlatego, że nie ma sensu, by czytał ją ktokolwiek inny.

No, chyba, że miałby sporo czasu, żadnych innych książek pod ręką i byłby ciekaw, czy nie przesadziłam i czy coś zrozumie z telenoweli, zapoznając się z jej ostatnim (chwilowo) odcinkiem.




*mam na myśli czytelniczkę, dla której "Zgryzotka byłaby pierwszym spotkaniem z Jeżycjadą, w taką, która zna to uniwersum i je lubi owszem, z niejakim trudem, ale wierzę.


piątek, 31 stycznia 2025

"Fresk" Magda Szabó

Dawno, dawno temu, gdy jeszcze brałam udział w internetowych dyskusjach natrafiłam na zażartą wymianę zdań na temat jakiegoś konkursu literackiego. Prezentowane w konkursie pozycje miały spełniać liczne wymagania, których nie pamiętam, poza tym jednym jedynym - książka miała być jednotomowa, zaś tom miał się zamknąć w 250-270 stronach, ale na pewno nie mógł przekraczać stron  trzystu (to znaczy, wymagania podawały ilość arkuszy druku, ale w przeliczeniu wychodziło właśnie trochę mniej niż 300 stron).

Mujeju, co się w tej dyskusji działo!!! Ale jak to tak, jeden tom. Ale że czemu maksymalnie trzysta stron. No tak przecież niedasie, absolutnie niedasie, trzysta stron na zarys fabuły, wprowadzenie, prezentowanie bohaterów i jakąś akcję jeszcze?! Ęposibl! Pięćset to absolutne minimum! No, czterysta, jak się wyrzuci opisy przyrody oraz wnętrz. Ale poniżej - no, sorry, nie, co za durny konkurs, przecież na tych 270 stronach nijak nie da się zbudować napięcia!!! No i podajcie CHOCIAŻ JEDEN PRZYKŁAD pełnokrwistej, trzymającej za gardło powieści, która ma 250 stron, przecież takich nie ma!

Zawsze, gdy natrafiam gdzieś na odpryski podobnych opinii myślę sobie o Magdzie Szabó i stojących na moich półkach cieniutkich książeczkach jej autorstwa (a tylko dwie z siedmiu nie miałyby szansy zakwalifikować się na powyższy konkurs ze względu na przekroczenie wymaganej objętości). O książeczkach napakowanych, kipiących, przelewających się chwytającymi za gardło emocjami.

Chociaż są cieniutkie.

I nie mają obrazków.

A bywa, że i dialogów.

Jak chociażby



Konstrukcja " Fresku " osnuta jest wokół pogrzebu. Po wielu latach spędzonych w zakładzie dla osób chorych psychicznie umiera Edit, żona kalwińskiego pastora, od dawna chorująca na schizofrenię. Na pogrzeb zjeżdża cała rodzina, także ta, której nie chciałoby się widzieć na oczy, ale tego absolutnie powiedzieć na głos nie można, bo jakże to, pastor, wzór dla wiernych, moralny drogowskaz, co by ludzie powiedzieli, to mała miejscowość, wszyscy się tu znają, dniem i nocą śledzą człowieka dziesiątki oczu, więc trudno, zaciśnie się zęby i jakoś zniesie przez te dwa dni matkę zmarłej, i może nawet Annuskę...

A, nie. 

Annuski nie.

Annuska jest zakała rodziny. Czarną owcą. Nie mówimy o niej. Nie wymawiamy nawet jej imienia, niech będzie przeklęta. Sprzeniewierzyła się. Okazała nieposłuszeństwo. Przeciwstawiła się własnemu ojcu, a więc i Bogu ("Jak dobrze, że jedno z nich zostanie potępione, drugie zaś zbawione; nawet zbawienia nie można by znieść razem z Annuską”). Zeszła na złą drogę. Nigdy nie poprosiła o wybaczenie („Ani kąska dla Annuski przy jego stole, dopóki się nie upokorzy przed Bogiem i przed nim”)! Ale przecież Annuska dziewięć lat wcześniej uciekła z domu, nie pisała, owszem, wie o śmierci matki, wypadało ją powiadomić (no bo co ludzie powiedzą!), ale  jej ponowne pojawienie się zdaje się być nieprawdopodobne, przecież chyba by się nie odważyła?

Annuska się odważa. A jej przyjazd doprowadza do wyciągnięcia z rodzinnych szaf wszystkich, nader licznych i nie tak bardzo rozsypujących się w proszek szkieletów .

„Fresk” jest prozatorskim debiutem Magdy Szabó, nosi też wyraźne ślady typowego dla niej, literackiego stylu, tego autorskiego DNA, dla którego charakterystyczne pozostają subtelnie, między wierszami, delikatnymi muśnięciami słowa przedstawiona beznadziejna szarość komunizmu, odległy od małego, dusznego miasteczka Budapeszt i dopełniające się opowieści osób dźwigających rodzinne tajemnice. Czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji bez uprzedzenia, tak, jakby sam był członkiem rodziny przyjeżdżającym na pogrzeb i sam z siebie, bez żadnego tłumaczenia wiedział, kto to jest Arpad, a kto Rosie, i o jaką łyżeczkę może się upominać Annuska, o ile ośmieli się przyjechać. Fascynujące jest, że pod koniec powieści czytelnik rzeczywiście to wszystko wie. Na pozór bez żadnych autorskich zabiegów, bez żadnego wyjaśniania, bez jednej osoby, która drugiej osobie opowiada o trzeciej osobie, który to zabieg znajduję nader powszechnym w jakże licznych współczesnych bestsellerach.

Oraz czy użyłam słowa "akcja"? Cofam je, akcji tu właściwie nie ma, gdyby się troszkę uprzeć można by uznać, że Magda Szabó we "Fresku" przestrzegała z żelazną konsekwencją zasady trzech jedności, całość powieści rozgrywa się w ciągu dwóch dni, w tym samym miejscu, w zamkniętym gronie kilku osób, a przecież ma się wrażenie, że przed oczami czytelnika została z rozmachem namalowana panorama losów całej rodziny, całego miasteczka, a wszystko to na tle losów całego kraju, Śmierć matki Annuski to tylko pretekst do opowiedzenia wielowymiarowej historii o destrukcji rodziny, która we „Fresku” chyli się ku upadkowi. W tej powieści nic nie dzieje się bez przyczyny, nie ma nawet jednej zbędnej osoby, każda jest po coś, każda jest soczewką, przez którą - pod różnymi kątami, z różnych perspektyw i w różnym świetle - możemy obserwować powolny rozpad rodziny, w której głęboko konserwatywny ojciec (żadnych prezentów, ani na Gwiazdkę - cieszymy się, że Pan się narodził, czy to mało?, - ani na urodziny. Żadnych obrazów na ścianach. Żadnych ładnych przedmiotów, przedmioty mają być użyteczne. Żadnych zbytków, dlaczego nakryłaś na porcelanie do obiadu przed pogrzebem matki, czyżby stało się coś szczególnego? Żadnej choinki, to takie katolickie) potrafi zdominować cudze życie, aż wreszcie doprowadzić ją do rozsypki.

Magda Szabó jest wybitną portrecistką. Wszystko jest istotne w malowanych przez nią portretach -  najdrobniejsze gesty, spojrzenia, najmniej pozornie znaczące słowo, a nawet milczenie. Doskonały jest chwyt autorki, aby narrację po kolei prowadził ze swego punktu widzenia każdy z członków rodziny (oraz kilku osób pobocznych, a w życiu rodziny nieustannie obecnych). I tak okazuje się, że każdy ma naprawdę złe, a zazwyczaj także całkiem mylne zdanie o pozostałych. Inaczej widzi dokładnie te same wydarzenia, inaczej działa jego pamięć, jak na dłoni widać, jak się okłamuje, jak usprawiedliwia, jak się rozgrzesza, obwiniając innych o wszystko złe, co go spotkało.

Uwielbiam to w powieściach Szabo. Niby nic się w nich nie dzieje - a jednak dzieje się mnóstwo. Niby powinien się człowiek nudzić - a nie nudzi się wcale. Niby powinien się gubić w natłoku  obco brzmiących imion (ach, ten węgierski zwyczaj podawania najpierw nazwiska, potem imienia, jakże go wielbię i jak wiele literackich chwil zawieszenia mu zawdzięczam :D!) - a się nie gubi. Idzie za autorką tam, gdzie ta zechce go poprowadzić, poprzez ten duszny świat, w którym pod pozorami pobożnego, skromnego życia buzuje nienawiść, w którym bicie dzieci i wszelka przemoc psychiczna są na porządku dziennym, a nie kochający się ludzie ukrywają swój brak miłości pod przeróżnymi maskami... by odkryć, że to, co brał za pewnik pewnikiem bynajmniej nie jest, a na koniec zostać z pytaniami, na które nie dostaje jasnej odpowiedzi i odpowiedziami, które musi sam sobie ułożyć w głowie (jak na przykład - czy i do jakiego stopnia za stan zmarłej pastorowej, którą "dziewiętnastoletnią (...) jeszcze w dniu ślubu trzeba było wybić, żeby poszła do urzędu stanu cywilnego” odpowiadało życie, do którego ją zmuszono, z fanatycznym, niezdolnym do kompromisu mężem, w domu pozbawionym miłości? Czy naprawdę była tak chora, czy dopiero stała się chora?).

Doskonała powieść, prawdziwa literatura, która broni się z każdej możliwej strony, i której siły oddziaływania nic nie jest w stanie osłabić.