"Kamienny manuskrypt" został nagrodzony V Międzynarodową Nagrodą Ciudad de Zaragoza za najlepszą powieść historyczną 2009 roku i wyznam już na wstępie, że pytanie "Czemu?!" ciśnie się na mych ust korale z siłą tajfunu.
Salamanka, rok 1497. Fernando de Rojas, młody, bardzo obiecujący student prawa (a także wszystkich sztuk wyzwolonych, i paru nie wyzwolonych też, jest bowiem Fernando osobą wyjątkowo wręcz żądną wiedzy i chętną do nauki), pochodzący z rodziny nawróconych Żydów, na zlecenie Diego de Dezy, biskupa Salamanki, bada sprawę zabójstwa niezwykle popularnego w mieście profesora teologii. Wkrótce ofiarą morderstwa pada książę Juan, następca tronu, a kilka dni później - uliczna dziewka. Wszystkie ofiary mają w ustach monetę. Wszystkie mają identyczne zadrapanie na twarzy. Zdaniem Fernando wszystko wskazuje na to, że zbrodni dokonał ten sam sprawca.
Prowadzenie dochodzenia w gąszczu intryg politycznych, rozgrywek między Inkwizycją a władzami kościelnymi i nieokiełznanych namiętności wymaga nie lada inteligencji i sprytu. Najmniejszy popełniony błąd może zrujnować karierę młodzieńca, a nawet pozbawić go życia, zwłaszcza, że zaczyna się nim interesować Inkwizycja, z którą już wcześniej miała problemy jego rodzina.
Słowem, możemy się spodziewać krwistego thrillera/kryminału, a jeśli dodatkowo lubi się (a ja lubię) książki osadzone w "dawno dawno temu, w nieznanej krainie", albo kryminały sprzed czasów komórek, DNA, komputerów, mikroskopów i CSI, to już w ogóle miodzio.
Cud, że można rzecz skopać tak spektakularnie.
Zacznę od mojej ulubionej strony (prawie) każdej powieści, czyli od warstwy językowej.
Dialogi w "Kamiennym manuskrypcie" to nie jest drewno, paździerz i rozpacz w kratkę. Na dialogi w tej książce po prostu nie ma słów.
Dla przykładu, nasz genialny młody uczony prowadząc swoje śledztwo trafia do klasztoru, w którym zamieszkiwał zamordowany zakonnik. Przyjęty zostaje tam więcej niż niechętnie, tylko i wyłącznie faktowi, że ma listy polecające od biskupa Salamanki zawdzięcza to, że pozwolono mu obejrzeć zwłoki zamiast z krzykiem zawiadomić najbliższego inkwizytora o jego wizycie, na szczęście trafia do przyklasztornego ogrodu, gdzie roślinami zajmuje się przemiły staruszek. Uchachany, że wreszcie ma kogo przesłuchać, Fernando zadaje staruszkowi pytanie:
- Co możecie mi opowiedzieć o fra Tomaso?
staruszek zaś nabiera tchu i zaczyna nadawać:
- Jak wiesz, mój synu, 22 grudnia 1216 roku następca Innocentego III, Honoriusz III wydał bullę zatwierdzającą nowy zakon, zaś miesiąc później, 21 stycznia 1217 zatwierdził nazwę Zakonu Kaznodziejskiego. Podczas pobytu w Rzymie świętemu Dominikowi przyśnili się święci Piotr i Paweł, którzy polecili mu, by wysłał swych uczniów na cały świat. Po powrocie do Tuluzy rozesłał braci do Włoch, Hiszpanii i Francji. Sam również kontynuował wędrowne kaznodziejstwo, przyjmując do nowego zakonu braci z całej Europy i zakładając nowe domy zakonne. W 1220 w Bolonii zebrała się pierwsza kapituła generalna Zakonu, na której zostały wypracowane Ustawy Braci Kaznodziejów (Konstytucje), które wraz z Regułą św. Augustyna do dziś stanowią podstawy prawne działalności dominikanów.
I tak przez, uważacie Państwo, PIĘĆ STRON. Pięć stron bitego tekstu, ten powyższy nie jest oryginalny, skopiowałam go z Wikipedii, i nic nie szkodzi, bo wielce jest do tego powieściowego podobny. Ściana słów, "przesłuchujący" geniusz średniowiecznej myśli detektywistycznej ani myśli przerwać, tylko bez słowa wysłuchuje deklamowanych encyklopedycznych informacji, przetykanych datami, naszpikowanych nazwiskami i nie mających żadnego związku z zadanym pytaniem (to znaczy, pojawia się tam jakieś zdanie czy dwa, które później okażą się istotne, oczywiście w różnych miejscach wypowiedzi, żeby czytelnikowi za bardzo nie ułatwiać, a wiemy to stąd, że za te parędziesiąt stron się pogubimy, i albo wrócimy do ściany tekstu, by z niej te istotne wiadomości żmudnie wyłowić, albo machniemy na to ręką i nie zrozumiemy, co poeta ma na myśli).
Dalej - język. Identyczny dla każdej postaci. Diego de Deza, biskup Salamanki, wychowawca następcy tronu, wypowiada się dokładnie tak samo, jak stara, żyjąca w dzielnicy nędzy żebraczka, główny bohater, duma uniwersytetu i mistrz retoryki, używa wyrażeń i buduje wypowiedzi w ten sam sposób, co dziewka z lokalnego zamtuza, następcy tronu nie odróżnilibyśmy po sposobie mówienia od właściciela podrzędnej karczmy, i tak dalej, i tym podobnie.
Autor jest historykiem i niewątpliwie świetnie zna Salamankę (o czym zresztą można przeczytać z tyłu okładki ;)) oraz jej historię, nie da się temu zaprzeczyć, dlatego też nie wątpię, że pod miastem rzeczywiście znajdują się gigantyczne podziemia, w których w opisywanych w powieści czasach funkcjonowało coś jakby drugie miasto, zaludnione przez niezliczonych wyrzutków społecznych, począwszy od oficjalnie wydalonych z miasta Żydów, przez zajmujących się źle widzianą przez Inkwizycję nauką mędrców i studentów, po drobnych i mniej drobnych złodziejaszków i bandytów.
Nasz bohater w poszukiwaniu zbrodniarza trafia, rzecz jasna, do tego wysoce utajnionego podziemnego grodu, na wstępie dostaje w łeb, i naprawdę, NAPRAWDĘ nie chcielibyście wiedzieć, do jakiego stopnia groteskowe było jego przebudzenie w otoczeniu działającego, jak się okazuje, w głębokiej konspiracji Sanhedrynu, którego członkowie obrzezują go, korzystając z okazji, że wpadł im w ręce i leżał w omdleniu, no bo przecież Fernando pochodzi z rodziny przechrztów, więc teraz już znów będzie Żydem i aleocochodzi (jezujezu nieczyt., tyle powiem). Po wyrwaniu się z rąk religijnie rozochoconych i bardzo zdziwionych jego brakiem entuzjazmu współwyznawców (?) błąka się po wzmiankowanych (i tajnych, ale TAKICH TAJNYCH, że nie wiem) podziemiach, trafiając a to na (tajne) wykłady, a to do (tajnej) groty przemytników, albo (tajnej) jaskini czarownicy, a wszelkich tych (tajnych) wejść pilnują Wierni Ochroniarze, których nasz Fernando w życiu nie byłby w stanie minąć nie zauważony i nie powstrzymany, którzy jednak z wielką chęcią a ti podają mu hasło, a to wskazują drogę, a to obdarowują świeczuszką, żeby sobie poświecił, a to ostrzegają przed skręceniem w niewłaściwy korytarz, co miałoby opłakane skutki, doprawdy, tylko czekałam na tekst typu: "Nie powiedział pan hasła!". "Ale jakiego hasła?". "Żyrafy wchodzą do szafy". "Ach, rzeczywiście. Żyrafy wchodzą do szafy".
A na deser czeka nas rozwiązanie zagadki, które było tak zaskakujące, niezwykłe i błyskotliwie podane, że zapomniałam, jak się rzecz cała skończyła i musiałam sobie w popłochu przypominać, i owszem, przypomniałam sobie, kto, ale nie pamiętam, dlaczego. A książkę skończyłam dziesięć dni temu.
Słowem...
Przeczytałam. Męczyłam się przy lekturze okrutnie, ale przeczytałam. Zniosłam papierowe postacie, drętwe dialogi, mało przekonywującą fabułę. I przeczytałam.
Żebyście wy nie musieli.