To nie był dobry rok.
Obiektywnie nie był też zły. Królowa Matka sobie konsekwentnie, acz bez fajerwerków, które już nie są potrzebne, zdrowiała, Potomki rosły, również zdrowe i hoże, Pan Małżonek Królowej Matki (jeszcze) nie puścił w trąbę, ona jego też nie, oboje mieli pracę, żadna z wichur, nawiedzających nasz kraj w lecie, nie zerwała dachu w Domu w Dziczy, wakacje były nadzwyczaj udane, a o sytuacji politycznej Królowa Matka wspominać nie będzie, gdyż przebywa na emigracji wewnętrznej. Zaś może na niej przebywać, albowiem pod dachem Domu w Dziczy jest dość książek, włóczek, szydełek i kartek oraz kredek do rysowania, by sobie te emigrację urządzić bezpiecznie i wygodnie.
To obiektywnie.
Subiektywnie było strasznie.
Gdy cztery i pół roku temu Królowa Matka, uchachana nieprzytomnie jak prosię w deszcz, opuszczała progi Ukochanego Szpitala (nieustająco miłosne spojrzenie w kierunku Szpitala im Biziela w Bydgoszczy oraz całego personelu tegoż), znacznie podreperowana na ciele, a wręcz napompowana szczęściem jak helem na duchu, Pani Psycholog uprzedziła ją, że ten stan euforii, poczucia, że wszystko się może i wszystko się uda, że wygrało się Taką Walkę, więc wszystkie inne wygra się w zasadzie nie kiwając palcem w bucie, kiedyś minie.
I minął.
Minął już jakiś czas temu, ale dopiero w tym roku to, że tak to Królowa Matka ujmie, minięcie dotarło do niej w pełnej krasie.
I ujrzała się Królowa Matka (wyraźnie, jakby stała na ciemnej scenie i ktoś puścił na nią strumień światła) tym, kim jest - mało interesującą, banalnie przeciętną starszą panią z prowincjonalnego miasta, pracującą w jeszcze bardziej prowincjonalnej mieścince, w bardzo prowincjonalnej szkółce. Codziennie wstającą o świcie, aby, po przemęczeniu paru godzin w tej prowincjonalnej szkółce wrócić do domu swej Matki, gdzie będzie użerać się ze swoimi Potomkami. A Potomki, te zupełnie inne niż opisywane tutaj, lubiane, i wręcz posiadające fankluby Potomki dały jej popalić tak bardzo, że łapała się na myśli, że wolalaby zostawać w tej nielubianej pracy, byle nie wracac do domu i ich nie widzieć. Ale wracała, widziała, staczała bitwy, które kończyły się około 21, a wtedy siadała, patrząc w ścianę pustym wzrokiem, niezdolna do niczego. Nazajutrz dzień się powtarzał, identyczny jak bliźniak, a potem znów, i znów, i tak codziennie, codziennie, codziennie. Przeciętne, do bólu przeciętne życie do bólu przeciętnej osoby, która nic nie osiągnęła i nic jej się nie udało. Której już nic nie zachwycało i nic nie cieszyło, a jedyne wpisy jakie mogłaby czynić na swoim średnim, mało popularnym blogasku to rozważania, po co jej to było, ten dom, te Potomki, i jak było wspaniale, pod każdym względem wspaniale, gdy ich nie było, i jak zazdrości osobom, które po pracy - choćby nie wiem jak znienawidzonej - wracają do domu, do PUSTEGO domu, pieprzeni szczęściarze, i nic nie muszą, i mają długie weekendy, wakacje, urlopy. A nie pisała o tym nie dlatego, że podobne wypowiedzi nie pasowałyby do ogólnego wydźwięku jej bloga, nie dlatego, żeby nie zgorszyć Czytelników swoją bezdusznością, ale dlatego, że nie mogła. Nie mogła. Po prostu nie mogła pisać.
Na szczęście - myślała z ulgą - także nie musi. Nikomu nie jest potrzebne jej pisanie, nikogo nie obchodzi. Nie zmienia świata, nikomu nie pomaga. Właściwie jest zupełnie po nic. Nikomu. Jej Czytelnikom. I jej samej.
I tak od początku roku. Na początku Królowa Matka usiłowała z wszystkim powyższym walczyć, coś pisać, coś z siebie wydrzeć. Ostatnim takim szarpnięciem było zgłoszenie bloga do konkursu w Blogu Roku, który skończył się wiadomo jak (a jak ktoś nie wie, to niech sobie sprawdzi, ze względu na stężenie niesmaku nie jest to wspomnienie, które chce sobie Królowa Matka odnawiać) i stanowiło tylko ostatni krok do spokojnego, bezwładnego, beznadziejnego zjazdu w dół.
A nawet gorzej. Nie do zjazdu w dół. Do tej prostej, monotonnej drogi bez nizin i wyżyn, bez wzlotów i upadków, płaskiej, nużącej, bezbarwnej drogi, którą był cały rok 2015.
Zaś gdy wreszcie Królowa Matka znalazła się w stanie takiego tępego marazmu, że zaczynało się to robić trochę straszne Pan Małżonek powiedział jej, żeby gdzieś wyjechała. Wybyła z domu na weekend, przenocowała u swojej mamy, spotkała się z kimś na pogaduchach. I wtedy okazało się, że nie ma żadnego "kogoś".
Że Królowa Matka jest uwięziona między czterema ścianami Domu w Dziczy, daleko od Cywilizacji, pośród czterech Potomków, ze swoim Mężem i Mamą jako jedynymi pełnoletnimi osobami, z którymi może poraozmawiać.
Że jest niewyobrażalnie samotna.
Nawet jak na silną introwertyczkę z nadnaturalnym pociągiem do książek to było trochę za dużo.
Ale nic z tym się zrobić nie dało, więc sobie nadal taka Królowa Matka była. Samotna i nawet nie smutna, bo nie miała energii na smutek. Taka trochę wydmuszka, którą ktoś wypatroszył ze wszystkich uczuć i emocji, zwłaszcza tych dobrych.
Królowa Matka pisze to wszystko, żeby się trochę usprawiedliwić. I ze swej "nadzwyczajnej" aktywności blogowej w tym roku, i z tego, że blog był chwilę zamknięty. Ona szczerze uważała, ze nikt tego nie zauważył (nie pisze tego dla uzyskania fali zaprzeczeń, jakby co, po prostu stwierdza fakt), co jej nie dziwiło i nie smuciło, bo, prawdę mówiąc, przy jej doskonałej bylejakości niczego w tym nie widziała dziwnego. No i nie miała energii na smutek, że się powtórzy.
Co więcej, nie za bardzo wie, czemu tego bloga ponownie otworzyła, bo że nie dlatego, że poczuła się nagle przepełnioną entuzjazmem blogerką to pewne. Postara się go utrzymać otwartym. A jakby się nie udało... nie, uda się. Chyba.
Za ten wpis, bardzo nie sylwestrowy w tonie, też Królowa Matka przeprasza, naszło ją, a z całego (prawie) zeszłorocznego doświadczenia wie, że lepiej chwytać tę jedną na kwartał chwilę, gdy człowieka nachodzi i pisać, choćby i byle co.
Ale teraz już Królowa Matka kończy i oddala się w stronę swojego mało sylwestrowego Sylwestra, z Pepsi w charakterze napoju wyskokowego, herbaty (dużej ilości herbaty) w charakterze napoju nie-wyskokowego, a poza tym pełnego ciast z bakaliami oraz orientalnego w tonie :).
Królowa Matka nie jest pewna, czy cieszy ją to, że nigdy nie była przesadnie przywiązana do numerków i idea, że od jutra, 1 stycznia, wszystko się zmieni, i to oczywiście wyłącznie na lepsze, przemawia do niej raczej średnio. Może lepiej byłoby, żeby do niej przemawiała z całą mocą?
No, ale może się zmieni. Bez magii numerków ;).
Czego i Wam, Kochani Czytelnicy, życzy.
Samych zmian na lepsze.
Do zobaczenia w przyszłym roku!
Jeśli Królowa Matka jeszcze tu będzie*.
* Żarcik :).
Obiektywnie nie był też zły. Królowa Matka sobie konsekwentnie, acz bez fajerwerków, które już nie są potrzebne, zdrowiała, Potomki rosły, również zdrowe i hoże, Pan Małżonek Królowej Matki (jeszcze) nie puścił w trąbę, ona jego też nie, oboje mieli pracę, żadna z wichur, nawiedzających nasz kraj w lecie, nie zerwała dachu w Domu w Dziczy, wakacje były nadzwyczaj udane, a o sytuacji politycznej Królowa Matka wspominać nie będzie, gdyż przebywa na emigracji wewnętrznej. Zaś może na niej przebywać, albowiem pod dachem Domu w Dziczy jest dość książek, włóczek, szydełek i kartek oraz kredek do rysowania, by sobie te emigrację urządzić bezpiecznie i wygodnie.
To obiektywnie.
Subiektywnie było strasznie.
Gdy cztery i pół roku temu Królowa Matka, uchachana nieprzytomnie jak prosię w deszcz, opuszczała progi Ukochanego Szpitala (nieustająco miłosne spojrzenie w kierunku Szpitala im Biziela w Bydgoszczy oraz całego personelu tegoż), znacznie podreperowana na ciele, a wręcz napompowana szczęściem jak helem na duchu, Pani Psycholog uprzedziła ją, że ten stan euforii, poczucia, że wszystko się może i wszystko się uda, że wygrało się Taką Walkę, więc wszystkie inne wygra się w zasadzie nie kiwając palcem w bucie, kiedyś minie.
I minął.
Minął już jakiś czas temu, ale dopiero w tym roku to, że tak to Królowa Matka ujmie, minięcie dotarło do niej w pełnej krasie.
I ujrzała się Królowa Matka (wyraźnie, jakby stała na ciemnej scenie i ktoś puścił na nią strumień światła) tym, kim jest - mało interesującą, banalnie przeciętną starszą panią z prowincjonalnego miasta, pracującą w jeszcze bardziej prowincjonalnej mieścince, w bardzo prowincjonalnej szkółce. Codziennie wstającą o świcie, aby, po przemęczeniu paru godzin w tej prowincjonalnej szkółce wrócić do domu swej Matki, gdzie będzie użerać się ze swoimi Potomkami. A Potomki, te zupełnie inne niż opisywane tutaj, lubiane, i wręcz posiadające fankluby Potomki dały jej popalić tak bardzo, że łapała się na myśli, że wolalaby zostawać w tej nielubianej pracy, byle nie wracac do domu i ich nie widzieć. Ale wracała, widziała, staczała bitwy, które kończyły się około 21, a wtedy siadała, patrząc w ścianę pustym wzrokiem, niezdolna do niczego. Nazajutrz dzień się powtarzał, identyczny jak bliźniak, a potem znów, i znów, i tak codziennie, codziennie, codziennie. Przeciętne, do bólu przeciętne życie do bólu przeciętnej osoby, która nic nie osiągnęła i nic jej się nie udało. Której już nic nie zachwycało i nic nie cieszyło, a jedyne wpisy jakie mogłaby czynić na swoim średnim, mało popularnym blogasku to rozważania, po co jej to było, ten dom, te Potomki, i jak było wspaniale, pod każdym względem wspaniale, gdy ich nie było, i jak zazdrości osobom, które po pracy - choćby nie wiem jak znienawidzonej - wracają do domu, do PUSTEGO domu, pieprzeni szczęściarze, i nic nie muszą, i mają długie weekendy, wakacje, urlopy. A nie pisała o tym nie dlatego, że podobne wypowiedzi nie pasowałyby do ogólnego wydźwięku jej bloga, nie dlatego, żeby nie zgorszyć Czytelników swoją bezdusznością, ale dlatego, że nie mogła. Nie mogła. Po prostu nie mogła pisać.
Na szczęście - myślała z ulgą - także nie musi. Nikomu nie jest potrzebne jej pisanie, nikogo nie obchodzi. Nie zmienia świata, nikomu nie pomaga. Właściwie jest zupełnie po nic. Nikomu. Jej Czytelnikom. I jej samej.
I tak od początku roku. Na początku Królowa Matka usiłowała z wszystkim powyższym walczyć, coś pisać, coś z siebie wydrzeć. Ostatnim takim szarpnięciem było zgłoszenie bloga do konkursu w Blogu Roku, który skończył się wiadomo jak (a jak ktoś nie wie, to niech sobie sprawdzi, ze względu na stężenie niesmaku nie jest to wspomnienie, które chce sobie Królowa Matka odnawiać) i stanowiło tylko ostatni krok do spokojnego, bezwładnego, beznadziejnego zjazdu w dół.
A nawet gorzej. Nie do zjazdu w dół. Do tej prostej, monotonnej drogi bez nizin i wyżyn, bez wzlotów i upadków, płaskiej, nużącej, bezbarwnej drogi, którą był cały rok 2015.
Zaś gdy wreszcie Królowa Matka znalazła się w stanie takiego tępego marazmu, że zaczynało się to robić trochę straszne Pan Małżonek powiedział jej, żeby gdzieś wyjechała. Wybyła z domu na weekend, przenocowała u swojej mamy, spotkała się z kimś na pogaduchach. I wtedy okazało się, że nie ma żadnego "kogoś".
Że Królowa Matka jest uwięziona między czterema ścianami Domu w Dziczy, daleko od Cywilizacji, pośród czterech Potomków, ze swoim Mężem i Mamą jako jedynymi pełnoletnimi osobami, z którymi może poraozmawiać.
Że jest niewyobrażalnie samotna.
Nawet jak na silną introwertyczkę z nadnaturalnym pociągiem do książek to było trochę za dużo.
Ale nic z tym się zrobić nie dało, więc sobie nadal taka Królowa Matka była. Samotna i nawet nie smutna, bo nie miała energii na smutek. Taka trochę wydmuszka, którą ktoś wypatroszył ze wszystkich uczuć i emocji, zwłaszcza tych dobrych.
Królowa Matka pisze to wszystko, żeby się trochę usprawiedliwić. I ze swej "nadzwyczajnej" aktywności blogowej w tym roku, i z tego, że blog był chwilę zamknięty. Ona szczerze uważała, ze nikt tego nie zauważył (nie pisze tego dla uzyskania fali zaprzeczeń, jakby co, po prostu stwierdza fakt), co jej nie dziwiło i nie smuciło, bo, prawdę mówiąc, przy jej doskonałej bylejakości niczego w tym nie widziała dziwnego. No i nie miała energii na smutek, że się powtórzy.
Co więcej, nie za bardzo wie, czemu tego bloga ponownie otworzyła, bo że nie dlatego, że poczuła się nagle przepełnioną entuzjazmem blogerką to pewne. Postara się go utrzymać otwartym. A jakby się nie udało... nie, uda się. Chyba.
Za ten wpis, bardzo nie sylwestrowy w tonie, też Królowa Matka przeprasza, naszło ją, a z całego (prawie) zeszłorocznego doświadczenia wie, że lepiej chwytać tę jedną na kwartał chwilę, gdy człowieka nachodzi i pisać, choćby i byle co.
Ale teraz już Królowa Matka kończy i oddala się w stronę swojego mało sylwestrowego Sylwestra, z Pepsi w charakterze napoju wyskokowego, herbaty (dużej ilości herbaty) w charakterze napoju nie-wyskokowego, a poza tym pełnego ciast z bakaliami oraz orientalnego w tonie :).
Królowa Matka nie jest pewna, czy cieszy ją to, że nigdy nie była przesadnie przywiązana do numerków i idea, że od jutra, 1 stycznia, wszystko się zmieni, i to oczywiście wyłącznie na lepsze, przemawia do niej raczej średnio. Może lepiej byłoby, żeby do niej przemawiała z całą mocą?
No, ale może się zmieni. Bez magii numerków ;).
Czego i Wam, Kochani Czytelnicy, życzy.
Samych zmian na lepsze.
Do zobaczenia w przyszłym roku!
Jeśli Królowa Matka jeszcze tu będzie*.
* Żarcik :).