Jakiś czas temu dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki Królowa Matka weszła w posiadanie "Niepowieści".
Zaczęła ją czytać natychmiast po otwarciu paczki i była pewna, że najdalej po tygodniu będzie mogła podzielić się wrażeniami z Przyjaciółmi, Znajomymi, Czytelnikami, ale, nieprawdaż. Życie rodzinne ma. Dziatki drobne. I te mniej drobne, a czasem bardziej absorbujące. Serce chore. Doła. I inne takie. Jakoś jej to w pierwszej chwili euforycznego wertowania książki z głowy wyleciało (co jej się często zdarza na widok nowości wydawniczych).
Dlatego też po tygodniu tkwiła sobie na stronie mniej więcej 50-tej i delektowała się niespiesznie i smacznie (nie, Królowa Matka nie zgadza się z opiniami, na które się tu i ówdzie w necie natknęła, że język Niepowieści jest nienaturalny i trudny, oraz że nie można napisać dobrej książki w oparciu o bloga. Królowa Matka - mimo świadomości, że Niepowieść
napisała blogerka - w ogóle tej "blogowatości" nie zauważa, choć oczywiście bierze pod uwagę, że to być może dlatego, że jest żałośnie niewyrobiona literacko) treścią pochłanianą wieczorami, gdy Dziatwa padała spać, od pierwszej niemalże strony dogłębnie nie zgadzając się z opisem Wydawcy głoszącym:
"Książka dla mężczyzn i dla kobiet. Dla singli i matek.
Dla tych,
które Nigdy Nie Mogą Odpuścić, Matek Mnie Nikt Nie Zastąpi, Matek Zaraz
Oszaleję, Matek Po Co Mi To Było, Matek Dziergaczek Rzeczywistości,
Matek Polek i zbuntowanych Superbohaterek Dnia Codziennego.
Dla wszystkich."
Dla Matek, na pewno. Dla
Matek - przedstawicielek wszystkich powyższych grup (Królowa Matka należy do, jak skrupulatnie obliczyła, pięciu) i jeszcze innych, nie wymienionych z nazwy, z których każda znajdzie w tej książce coś, co pobudzi wspomnienia i każe wykrzyknąć: "Tak, u mnie było identycznie!". Ale nawet dla Matek - nie wszystkich. Te, które żyją od pierwszego do pierwszego, łamiąc sobie głowę nie nad tym, jak logistycznie zorganizować przewożenie licznych dzieci z prywatnych szkół na lekcje języków i tenisa, a w przerwie zorganizować zbilansowany posiłek z ekologicznych warzyw i jajek od kur z wolnego wybiegu, ale nad tym, jak to zrobić, żeby jakimś cudem zdobyć ponadprogramowe 16 złotych, których nie obejmował budżet na dany miesiąc, na wyjazd dziecka z klasą do kina (to jest akurat autentyczny przykład z życia Królowej Matki, która jest biedna z domu i czasami "makes both ends meet" z największym trudem) też niekoniecznie będą umiały zidentyfikować się z Niepowieściowymi przemyśleniami.
Dla Singli, być może. Dla tych, którzy (a w zasadzie chyba jednak "które") rozważają Macierzyństwa jako jedną z dróg, którymi być może kiedyś zechcą iść, aby się przekonały, jak to naprawdę wygląda. A dla tych, które Macierzyństwa nie rozważają - aby się upewniły, że wybrały słusznie ;).
Ale dla Mężczyzn... hm. Królowa Matka przypuszcza, że wątpi. I może później uda jej się jakoś wyjaśnić, dlaczego.
A zatem - Królowa Matka czytała (robiąc przy okazji notatki do Nierecenzji, pisanej przez kilka tygodni w każdej wolnej i - co bardzo istotne - sprzyjającej myśleniu chwili).
Identyfikując się do głębi (pełne zgrozy: "Więc nie ja jedna!!!" podczas lektury opisów śniadań, wyprawiania do szkoły, dialogów na cztery głosy jednocześnie. Badania prenatalne, urocza i ciepła atmosfera im towarzysząca, te lodowate korytarze bez krzeseł, w których czekało się godzinami na wezwanie do gabinetu, taaak, jakże dobrze to Królowa Matka pamięta).
Nie identyfikując się, z ciekawością (trudności z zajściem w ciążę, luteina pod językiem, plamienia, lądowanie co i rusz na Izbie Przyjęć - u Królowej Matki nie istnieją, ona zachodzi od samego pomyślenia: "A może by tak dziecko?", a artykuły głoszące: "Po trzydziestce drastycznie spada płodność kobiet!!!" spokojnie przekłada w mózgu z szufladki "Fakty" do szufladki "Mity". Trudności z karmieniem - nie dotyczy, Królowa Matka urodziła cztery wysoce sprawne w swoim fachu ssaki i nigdy nie miała nawału mlecznego, chociaż za drugim razem przygotowywała się do niego równie sumiennie, co - jak się okazało - niepotrzebnie. Kariera zawodowa - nie dotyczy, Królowa Matka ma tylko pracę).
Chichocząc przy czytaniu na głos swojej własnej Matce (
"Nigdy, powtarzam, nigdy nie chciałam mieć dzieci, przeciwnie – w
milczący, ale bezdyskusyjny sposób zakładałam dożywotnią, programową
bezdzietność. Cudza progenitura mnie nie zachwycała, ba, nie obchodziła,
nie zaglądałam do dziecięcych wózków, nie kląskałam w uniesieniu na
widok pulchnych dziecięcych policzków i krągłych paluszków"), która słuchała w osłupieniu, konstatując ze zdziwieniem - bo ciągle na nowo dziwi ja odkrycie, że tak też bywa - "Więc to nie tylko ty taka jesteś!".
Czytając niektóre fragmenty po kilka razy, przecierając oczy z oszołomionym: "mam to samo!!!" z tyłu głowy, i to idealnie to samo, dialog przy śniadaniu (str. 286) mógłby się znaleźć na blogu Królowej Matki i niechby kto spróbował udowodnić plagiat:
"A ile to jest nieskończoność odjąć nieskończoność?". "A ile to jest dwa dwa trzy?", "Cztery pięćdziesiąt milion". "Mamo, czy jak zjem będę mógł pograć?".
"Czy teraz mogę już pograć?". Brzmi znajomo, prawda, Czytelniku?
A prawie na samym końcu - tuż przed stanowiącymi chyba coś w rodzaju manifestu autorki "Listami do Judyty" - przeczytała Królowa Matka coś, z czym zidentyfikowała się natychmiast, do głębi, co ją złapało za gardło i trzyma.
"Od początku tej narracji wstawiłam dużo prań. Posmarowałam czekoladą wiele kanapek. Na krągłe dziecięce nóżki naciągnęłam sporo rajstop. Po tym, co zrobiłam, nie ma śladu. Bielizna była po wielokroć brudna w międzyczasie. Kolejne połówki bochenków dokupuje co dnia. Bose dziecięce stopy uprawiają promienne staccato na płytkach podłogowych i co rano tak samo marzną."
Królowej Matce z Małgorzatą Musierowicz już od dawna nie po drodze, ale mimo to natychmiast po przeczytaniu powyższego przypomniało jej się zdanie z Jeżycjady: "Piekę ciasteczka istotom śmiertelnym, i nawet staram się, by były to smaczne ciasteczka".
A potem, jak po sznurku, drogą niepojętych (a może nie tak bardzo niepojętych) skojarzeń Królowa Matka przeszła płynnie do wspomnienia z zamierzchłych czasów, do wspomnienia rozmowy, a właściwie ognistej dyskusji dotyczącej intelektualnego, umysłowego i twórczego upośledzenia kobiet w stosunku do mężczyzn, które to upośledzenie, jak usiłowała dowieść Królowa Matka, nie istnieje.
- Jak zatem wyjaśnisz to - spytał z pobłażliwością Osoby Przynależnej Do Uprzywilejowanej Płci Twórców Cywilizacji Kolega Królowej Matki, - że w encyklopediach pełno jest nazwisk naukowców, pisarzy, malarzy - mężczyzn?
Królowa Matka spojrzała wtedy na Kolegę z autentycznym zdumieniem, jak na, nie bójmy się tego słowa, idiotę, albowiem, chociaż nie była wtedy jeszcze Matką, więcej, nie była Żoną, a nawet Narzeczoną (ba! nawet Dziewczyną niczyją nie była!), otóż już wtedy, nie-zamężna, nie-sparowana, bez-dzietna, już wtedy Królowa Matka wiedziała jedno.
Że za każdym mężczyzną, Twórcą Kultury, Geniuszem, Naukowcem i Artystą stoi przynajmniej jedna kobieta, wykonująca monotonną, niedocenianą i niewyobrażalnie ciężką pracę. Kobieta, która codziennie, dzień po dniu, bezwarunkowo, bez zastanawiania się nad tym, czego ona by akurat chciała, karmi, myje, sprząta, pilnuje, by książki, by zadanie domowe, by strój na WF, by składka na teatr. Bo szczepienie, bo dentysta, bo urodziny u kolegi, bo bilans dwu-, cztero-, sześciolatka.
Nie przesypia nocy latami (w wypadku Królowej Matki pierwsza całkowicie przespana noc nastąpiła po siedmiu latach, po siedmiu latach bez urlopów, długich weekendów, wakacji i chorobowego, po siedmiu latach, w czasie których jako "dobra noc" określana była taka, podczas której nastąpiły zaledwie trzy pobudki, aż taka mściwa to Królowa Matka nie jest, ale jednak chciałaby zaserwować rok - tak, rok chyba by wystarczył - takich nocy wszelkim Męskim Twórcom i Intelektualistom przekonanym o swej naturalnej przewadze i zobaczyć, jak wtedy wyglądałaby tworzona przez nich Kultura, Sztuka i Nauka).
Ale oprócz nocy są następujące po tych nocach dni, gdy wstaje się o świcie po pierwszej przespanej jednym ciągiem godzinie z oczyma na zapałkach, bo przecież trzeba dzieci ubrać, nakarmić, wyprawić do szkoły, do przedszkola. Budowanie z klocków miast rozmiarów (w sumie) mniej więcej Nowego Jorku, po jednym Nowym Jorku na Potomka. Setki razy układane te same puzzle, bajeczki czytane tak często, że nie trzeba ich w końcu czytać, bo się je zna na pamięć. Pakowanie tornistrów, pamiętanie, pamiętanie, pamiętanie - o kredkach, kleju, zestawie książek na marzec, składce na Komitet klasowy, stroju na basen, stroju na bal, wizycie u lekarza, godzinach podania leków. Noce przesiadywane przy dziecku, które się dusi, albo wymiotuje, albo ma 40 stopni gorączki. Pomoc w zadaniach domowych, ślęczenie nad pisaniem alfabetu, który się przecież świetnie zna, nad angielskimi słówkami, nad tabliczką mnożenia. Przygotowanie ubrań na jutro, pranie, prasowanie. Sprzątanie. Planowanie ferii, wakacji, wizyt u babci, wyjazdów, urodzin.
Cierpliwie i mały kroczek po małym kroczku, bo Człowieka robi się powolutku, tak powolutku, że tego nie widać, nie robi się go z dnia na dzień, to długi, żmudny proces bez spektakularnych objawień, bez wyskakiwania z domu z okrzykiem "Eureka!", bez przepięknych obrazów w stylu rozwijającego się kwiatu jak na filmach przyrodniczych, wyświetlonych w dużym przyspieszeniu.
Nawet w domach, gdzie ojcowie współuczestniczą w rodzinnym życiu, a dzieci nie są zdumione widokiem matki wychodzącej na spotkanie z koleżanką, nawet w takich domach większość tej pracy wykonują - jednak - kobiety (tu znowu umysł Królowej Matki usłużnie podrzuca wspomnienie wywiadu z Jesperem Juulem, w którym mówił on o ojcu, zdziwionym, że bycie ojcem to także wszystkie te głupie drobiazgi: gdzie leżą dziecięce ulubione flamastry, które spodnie są czyje, kiedy są urodziny
kolegów... bo ojcowie przecież są od poważnych spraw, od objaśniania świata i uczenia potrzebnych rzeczy, nie są od tego, by o głupich flamastrach pamiętać, i o tym, że trzeba nową bluzę do przedszkola założyć, bo we wczorajszą dziecko wytarło starannie ręce po kolacji).
Codziennie. Codziennie. Codziennie raz, razy dwa, razy pięć, zależy, ile ma się dzieci. Bez względu na to, jak się czuje, jak jest się wyczerpanym, chorym, w jak złym nastroju.
Niedoceniana, nużąca, niewidzialna praca.
Wykonywana nie dlatego, że jest spełnieniem marzeń i najpełniejszą realizacją kobiecości. Ale dlatego, że za dziecko jest się odpowiedzialnym, a odpowiedzialność obejmuje także uczenie tabliczki mnożenia, przygotowywanie czystego stroju na WF i wiedzę, gdzie leżą nowe kredki, ukochana książeczka, i to, że dziecko nie zaśnie bez błękitnego kocyka w kropki.
"Po tym, co zrobiłam, nie ma śladu".
"Po tym, co zrobiłam, nie ma śladu".
Po całej tej masie niezbędnej, a przecież tak lekceważonej ("ona nie pracuje, tylko siedzi w domu z dziećmi") pracy, nie ma śladu.
A praca ta staje się widzialna tylko wtedy, jeśli kobieta nie tylko "siedzi w domu z dziećmi", ale także "pracuje na poważnie", czyli zawodowo. I nie staje się wtedy bynajmniej argumentem za tezą, że osoba, która jest w stanie ogarnąć całodobowy folwark oraz pracę zawodową jest poszukiwanym pracownikiem ze względu na udowodnione talenty organizacyjne, zimną krew i umiejętność perfekcyjnego zarządzania czasem.
Wtedy nagle okazuje się, że bezpłatna, dwudziestoczterogodzinna robota jest tej kobiety powołaniem i tym, w czym zrealizuje się ona najpełniej. Wtedy można tej pracy, na co dzień lekceważonej i nie dostrzeganej, użyć jako broni, jako wygodnej zasłony dymnej dla dyskryminacji ("przecież zostając w domu robisz to, co jest najważniejsze!"), jako narzędzia do wpędzania w poczucie winy ("oddałaś dzieci do żłobka? takie maluchy?"), szantażu ("zawsze możesz przestać pracować i zająć się domem"), wtedy można o pracy i ambicjach zawodowych kobiety wypowiadać się z pobłażliwą wyższością, jak o niewinnej słabostce, fanaberii, którą "pani nabiła sobie swoją śliczną główkę", ale nie jest to dla niej nic ważnego, nic równie ważnego, jak dla kolegi, nic, na czym jej naprawdę zależy, bo ma przecież dzieci. I już wie dzięki temu, co to jest Jedyne Prawdziwe Szczęście, a przedtem tego nie wiedziała. Na pewno nie.
Także - a może nawet głównie - o tym mówi, zdaniem Królowej Matki, Niepowieść.
I dlatego właśnie nie sądzi ona, że jest to książka dla mężczyzn. Zapewne są tacy, którzy przeczytają ją z zainteresowaniem, spodoba im się, będą się wyrażać o niej z uznaniem. Ale nie ma Królowa Matka żadnych wątpliwości, że ci mężczyźni będą stanowili mniejszość.
Większość, spokojna w swoim zadowoleniu, bezpiecznie obudowana przywilejami danymi im przez Społeczeństwo, podobna do Kolegi Królowej Matki, który w dwudziestej którejś wiośnie życia, zdobny w dyplom wyższej uczelni (o świadectwie dojrzałości nie wspominając), potrafił z przekonaniem uzasadniać pogląd o intelektualnej niższości kobiet, strząsając z siebie, a wręcz nie dopuszczając powszechnej, zdałoby się, wiedzy o tym, jak wyglądało np. prawo kobiet do edukacji w dobie takiego choćby Renesansu i jaki to może mieć związek z dominowaniem męskich nazwisk w wykazach encyklopedycznych - ta Większość po prostu nie zrozumie.
Nigdy nie zrozumie tego szarpania się, tej determinacji, by być Sobą-Rodzicem, Sobą-Pracownikiem, Sobą-Sobą, za wszelką cenę; nigdy nie zrozumie, jak wiele wysiłku to kosztuje, jakie jest trudne. Uzna opis tej szarpaniny za przesadzony, histeryczny, stwierdzi, że to wymysł, zlekceważy, bo przecież "zna masę kobiet, które...", i (oczywiście) ani jednej, która wyraża opinie zbieżne z opiniami Autorki książki.
Szkoda - chociaż Królowa Matka i tak ma nadzieję, że będzie to z każdym dniem coraz mniejsza Większość.
I jeszcze dla jednej grupy ludzi - zarówno Kobiet, jak i Mężczyzn - nie jest ta książka (choć może być użytecznym narzędziem hejtowania, spełniającym rolę stryszka z drabiną w słynnym dowcipie o sianiu zgorszenia*, względnie źdźbła w oku bliźniego).
Dla tych, którzy uważają, że Matka-Nie-Powinna-Się-Skarżyć. Ani niczego żądać ( żądać! buahahaha! - prosić, prosić nie powinna!) dla siebie.
Nigdy.
Oni to wiedzą.
Bo ich matki się nie skarżyły. Ani żony. Ani teściowe. Ich matki/ żony/teściowe to nie były to jakieś egoistki (jakieś - apage, Satanas! - feministki wręcz!!!), które nie wiedziały, że w chwili, gdy pojawia się Dziecko One jako One znikają, a na ich miejsce pojawia się Matka, i że to jest dobre, właściwe i NORMALNE. Te żony/matki/teściowe były doskonale świadome, że do chwili pojawienia się Dziecka ich życie było pozbawione sensu i nieszczęśliwe, a jeśli czuły się szczęśliwe to z racji nieświadomości, w jakiej tkwiły.
Ale Królowa Matka, ta Królowa Matka, która zrobiła ognistą awanturę (niemal połączoną z rzucaniem przedmiotami) osobie, która jako pierwsza (i nie ostatnia, o, nie!) powiedziała jej po pojwieniu się na świecie Potomka Starszego: "No, teraz to nareszcie naprawdę jesteś szczęśliwa!", a miała ochotę kląć i rzucać tymi przedmiotami ponieważ kochała swoje poprzednie życie, swoje życie przed-macierzyńskie, i chociaż to macierzyńskie też lubi, to za tamtym, minionym, ciągle zdarza jej się tęsknić...
ta Królowa Matka cieszy się, że podobne książki się pojawiają.
I że głos tych, którzy (które :)) też chcą być szczęśliwe po swojemu i na własnych warunkach jest coraz częściej słyszany.
*Dowcip brzmi mniej więcej tak:
Na posterunek policji zgłosiła się nobliwa dama i poskarżyła się, że mieszka w domu, przy którym przepływa rzeka, a w tej rzece co rano kąpią się nago młodzi chłopcy i gorszą ją niewymownie.
Posterunkowy udał się do chłopców, przeprowadził z nimi stosowną rozmowę, chłopcy przeprosili i obiecali, że przeniosą się dalej, coby tego zgorszenia więcej nie siać.
Niestety, dama nazajutrz pojawiła się na posterunku ponownie z informacją, że chłopcy, owszem, przenieśli się na zakole rzeki, ale ona to zakole widzi z okien sypialni na piętrze, jak wstaje rano.
Apiat', posterunkowy pogadał z chłopcami, którzy odnieśli się do sprawy ze zrozumieniem i obiecali, ze przeniosą się jeszcze dalej.
Trzeciego dnia dama powróciła na posterunek z kolejną skargą.
- Panie posterunkowy - rzekła - jak wejdę na stryszek, wezmę drabinę i wyjrzę przez świetlik w dachu, to ja ich ciągle widzę!