sobota, 30 marca 2013

Najlepszego

Wesołych Świąt. Wszystkim.


Oby były (co najmniej :)) tak obfite...,


rodzinne...

Źródło
... i tak kolorowe.

Źródło


Do zobaczenia po świętach!

Miejmy nadzieję, już wiosną.

Tą prawdziwą, a nie udawaną :).

środa, 27 marca 2013

Zapiski ze wsi Toruń

Najpierw, w zamierzchłej już przeszłości, Królowa Matka przestała czytać tzw. prasę kolorową, ze szczególnym uwzględnieniem kolorowej prasy kobiecej. Nigdy nie była szczególną miłośniczką gatunku, ale zdarzało jej się nabyć drogą kupna jakąś "Panią" czy inny "Twój Styl", by - jak mawiała jej niegdysiejsza Przyjaciółka, krysznaitka - ponurzać się w mayi (czyli, w dużym skrócie, w ułudzie zasłaniającej to, co prawdziwe). Nurzała się aż do chwili, gdy się zorientowała (a nastąpiło to raczej prędzej niż później), że jej styl życia i "Twój Styl" to nie są te same style, i że nie odnajduje się w rozważaniach, czy stosowniejszy dla niej byłby puder ze sprasowanymi płatkami złota, czy może raczej ze sproszkowanymi perłami.

W dodatku czasopisma kobiece drażniły ją niebotycznie ślizganiem się po powierzchni tematu. Jeśli nawet zdarzyło im się napisać coś ciekawego albo przeprowadzić wywiad z niebanalną osobą to w chwili, gdy docierali do jakiegoś interesującego punktu nagle, lu! - wierszówka się kończyła, wywiad/artykuł też, a Królowa Matka pozostawała z uczuciem dotkliwego niedosytu.

Następnie w Królowej Matce zagnieździła się alergia na telewizje śniadaniowe i wszelkie kobiece talk-shows w rodzaju "Miasta kobiet". To znaczy, telewizji śniadaniowej nie lubiła nigdy, gdyż to telewizji śniadaniowej należy się bezwarunkowo pierwsze miejsce za ślizganie się po powierzchni wszystkiego i zarzynanie dowolnego tematu namacalną obecnością pana (lub pani), który (-a) poza wizją macha rękami z wyszczerzonymi zębami i histerycznie pokazuje na zegarek, by subtelnie dać do zrozumienia, że czas się kończy, ale rzucać się na pilota zaczęła, gdy i telewizję śniadaniową, i wspomniane talk-shows opanowały tematy z zupełnie innej niż ta zamieszkiwana przez Królową Matkę galaktyki. Zaś rozstanie z hukiem nastąpiło, gdy w jednym ze wspomnianych talk-shows prowadzące i zaproszone panie roztrząsały temat, czemu kobiety wybierają pracę zawodową zamiast zajmowania się dziećmi, oraz dlaczego rzucenie pracy na rzecz rodziny było najlepszą rzeczą, jaką panie zaproszone zrobiły w życiu. Królowa Matka, która akurat miała na stanie dwukilogramowego wcześniaka i dowiedziała się właśnie, że sześć spędzonych z nim w szpitalu tygodni liczy się jako urlop macierzyński, a na wychowawczy, o którym marzyła, pójść nie mogła skoro zarabiając pół średniej krajowej była jedyną żywicielką rodziny, rzuciła pilotem w telewizor i zakończyła swoją przygodę z telewizjami śniadaniowymi i kobiecymi.

Po latach docierania się, zmian zdania, porzucania jednych gazet codziennych dla innych, a tych innych dla wydań internetowych, ograniczania programów telewizyjnych i radiowych, rezygnacji z czytania sporadycznie niektórych, a mniej sporadycznie innych niektórych tytułów, Królowa Matka pozostała wierna jednemu jedynemu tzw. tygodnikowi opinii.

Niewykluczone, że do dziś.

Tradycyjnie, jak co środę już od ho, ho, ho, ilu lat (co najmniej dziesięciu) Królowa Matka udała się do kiosku nabyć "Politykę".

Zanim ją jednakże nabyła nieopatrznie zajrzała na Tayną Y Demoralizującą Grupę na Facebooku, a to, co tam przeczytała sprawiło, że pognała do kiosku nieco żwawiej, doczytując jednym okiem różności na ekraniku telefonu (nie cierpi tego, ale czegóż się nie robi, nieprawdaż) i wznosząc nieskoordynowane okrzyki różnej treści nie bacząc na zaniepokojone spojrzenia okolicznej ludności.

Otóż na Grupie Koleżanka napisała, że jakiś czas temu udzielała dziennikarce "Polityki" wywiadu ze świadomością, że będzie on tylko bazą do artykułu "Wnętrze słoika" (artykuł, że tak Królowa Matka reklamowo zagai, miał opisywać przypadki osób zwanych potocznie Słoikami, czyli tych nie urodzonych, ale mieszkających w Warszawie oraz tego, jak są one postrzegane i jak same się postrzegają w "starciu" z autochtonami), ale to, co i z nią, i z jej wypowiedziami zrobiono jest żenujące.

Królowa Matka runęła na artykuł jak harpia i już na początku popadła w stupor: "Matka A. (A. to jest właśnie Koleżanka Królowej Matki) płakała, gdy A. wyjeżdżała na UW studiować socjologię. Wiedziała, ze dzieciak jej nie wróci. Do czego? (...) miejsca pracy są już obsadzone starym establishmentem gminnym: wójt, obsługa wójta, jedna księgowa, jeden informatyk, jeden doktor, kilku nauczycieli...".

Przebóg, jak Królowa Matka wyjeżdżała do Lyonu jej Matka może nie płakała, ale nosem pociągała całkiem wyraźnie. Pewnie się bała, że jej dzieciak nie wróci. Jest to zapewne cecha wszystkich wioskowych matek, matki Rasowych Warszawiaków nie płaczą... no, ale to pewnie dlatego, że Rasowi Warszawiacy nigdzie nie wyjeżdżają. Bo nie muszą. Bo wszystko, co do szczęścia potrzebne, mają na miejscu.

Ale, ach, ach, Ty nie wiesz rzeczy kluczowej w tym wypadku, Miły Czytelniku. Nie wiesz, z jakiej to wsi A. wyjeżdżała w wielki świat studiować, żegnana przez szlochającą matulę, ocierającą łzy ani chybi zapaską ręcznie tkaną w zimowe noce przy świecach. Łojowych.

Otóż wieś ta nazywa się Białystok.

Pochodząca z małej, przytulnej wsi Białystok koleżanka dowiedziała się o sobie z artykułu jeszcze wielu interesujących rzeczy.

Dowiedziała się, że zatrzymywała kubek z Coffee Heaven, aby nalewać do niego kawy i spacerować po Krakowskim Przedmieściu udając, że jest Tutejszym.

Dowiedziała się, że jest świadoma, że powinna być wdzięczna firmie, że dzięki niej nie musi z dyplomem wracać na swoją wieś (pewnie, co by tam robiła, skoro jedną księgową już mają? O wójcie wsi Białystok nie wspominając).

Dowiedziała się, że czuje się (uważasz, Czytelniku) zaszczycona, bowiem dostała od team leadera karnet do fitness clubu.

Dowiedziała się, że wyjazdy do domu traktuje jako ratujący budżet uzupełnienie bilansu białek i tłuszczów.

Dowiedziała się, że wozi swojej mamie "miejską wałówę", czyli kolorowe czasopisma i książki Coelho (co więcej dowiedziała się, że jej mama w ogóle czytuje Coelho).

Dowiedziała się, że jej marzeniem jest urządzić mieszkanie w stylu minimalistycznym i mieć białą sofę.

Tego wszystkiego i wiele więcej dowiedziała się o sobie z tego artykułu A., a przy okazji także Królowa Matka, która A. zna, ale o tym, że zadawała ona szyku kubkiem z Coffee Heaven nie wiedziała. A pani dziennikarka wiedziała i się tą wiedzą podzieliła, czy to nie miłe?

A i tak A. miała dużo szczęścia i nie dowiedziała się o sobie, że dopiero w Warszawie pierwszy raz trzeba było sobie zadać pytanie "kim jestem"? I że przedtem nie musiała określać się wobec np. geja, bo w ogóle pierwszego na oczy zobaczyła w stolicy, a przedtem miała małą ilość zajawek, czyli dostępnych możliwych światów (bo jak ogólnie wiadomo internet kończy się na Warszawie, równo z granicami administracyjnymi miasta, normalnie jak nożem uciął) - a tego właśnie dowiedziała się osoba określana przez panią dziennikarkę jako B.

Albo, że słyszy, jak matka zaciąga, ale bez żenady melduje się u kierowcy busika, by odebrać przysłaną z domu wałówkę w ruskiej kraciastej torbie obwiązanej sznurkiem, jak osoba opisywana jako C.

Inna rzecz, że oni wszyscy dowiedzieli się, że są przedstawicielami podklasy uprzykrzającej Prawdziwym I Rodowitym życie za pomocą przenoszenia na kulturalny teren nawyków z podwórka w rodzaju stawiania samochodu na dwóch miejscach parkingowych, jak taczki z gnojem. Wychodzenia w gaciach dresowych na taras. Zostawiania na korytarzu worków ze śmieciami i wyrzucania przez okno wyłysiałych choinek.

Nie potrafiącej się otrzasnąć z przaśnego myślenia o potrzebach przyziemnych i nabrać szacunku dla miasta, które to przaśne myślenie jest oczywiste nawet dla Szlachetnego, Rodowodowego kierowcy autobusu, który - słusznie i w prawie będąc - może to Słoikom wypomnieć.

Zaniżającej wymagania, bo godzą się na warunki pracy, na które honorni Rodowici by się nie zgodzili, a Słoiki i owszem, bo "matula kapuchy upichci, ziemniorów nakopie, jajków od kurów zbierze i minimalna (pensja, jak domniemywa Królowa Matka) im wystarczy".

Co to za język jest?! - pomyślała w popłochu Królowa Matka, a potem sobie przypomniała, że dyć my tu wszystkie mieszkańce wsi Białystok i wsi Toruń, i tych wszystkich wsi, które są wsiami, gdyż nie są Warszawą tak śmiesznie gadamy, coby się jaśniepaństwo pośmiać mogli, ino jej to z głowy wyleciało, bo to musiała i łobiad dzieciskom uwarzyć, pierwej je z polepy pozbierawszy, i jajków pomalować, wyngla nanieść, bo akurat je we wsi, a w przerwie Coelho poczytać (alibo inno gazete z wielgiego świata, co to ją ludzcy państwo czasem z Warsiawy samej przywiezo), sylabizując przy tym i ustami ruszając, i co rusz ślozy rogiem serdaka ocierając, jak ją jakowaś żałość we żywocie ścisła...

Ale poważnie.

Możliwe, że osoba B. jest dokładnie taka, jaką ją autorka, ekhm, reportażu opisała. Możliwe, że osoba C jest takim samym cynicznym typkiem, który za parę minut będzie się wstydził zaciągającej matki, ale ciągle będzie brał od niej wałówkę (mimo posiadania domu, rodziny i dwóch zamrażarek).

Możliwe, że osoby te faktycznie pochodzą z Mławy i wsi pod Białą Podlaską, a nie ze wsi Białystok (jak napisała inna koleżanka na Facebooku: "Przez te wszystkie Wasze pałace Lubomirskich, Branickich, ratusze, cerkwie, archikatedry i kamienice nie widzę, gdzie stawiacie taczki z gnojem!" - tak, właśnie z takiej wsi).

Możliwe, że osób, z którymi autorka rozmawiała było nie trzy, ale trzydzieści trzy, i dziennikarka z najbardziej charakterystycznych wypowiedzi ulepiła sobie tzw. "uśrednione jednostki" (utworzone z wyjeżdżających na weekend "do łojców" do swoich rodzinnych wsi - Lublina, Zamościa, Kielc, Białej Podlaskiej... ).

Nie jest to istotne, ponieważ Królowa Matka teraz już nigdy tej autorce nie uwierzy.

Nieistotne, co napisze.

Jak ważki temat poruszy.

Na jak ważną sprawę będzie chciała zwrócić uwagę.

Królowa Matka nie chce dociekać, czy i jakie kompleksy leczy dziennikarka popełniając tekst pełen wyższości i pogardy dla ludzi, opisywanych z dobrotliwą wyższością jako ćwierćinteligenci o umysłowości rozwielitki, którzy może i dojdą do czegoś ciężką, tępą pracą, ale kudy im do duchowo rozwiniętych przedstawicieli Prawdziwie Czystej Rasy, co to wolą odejść z pracy z powodów trudnych relacji z szefem, mieszkać z mamusią, ale inwestować w przyjaźń i relacje międzyludzkie, a nie w pracę i pieniądze, jak ta prymitywna siła robocza rajcująca się wysyłaniem maili do szefa o północy.

Nie chce dociekać, dlaczego po przeprowadzeniu rozmowy z fajną, inteligentną osobą (coś pozwala Królowej Matce podejrzewać, że niejedną), absolwentką dwóch kierunków ukończonych na UW, oczytaną i ciekawą świata, pani dziennikarka odczuła nieodpartą potrzebę, by swoją rozmówczynię uśrednić i przyciąć według swojej tezy i swojej wizji. I dlaczego ta wizja ogranicza się do prostej, by nie rzecz prostackiej dziewczyniny z matulą, której trzeba wozić kolorowe czasopisma z Wielkiego Świata. Które to czasopisma matula będzie z szacunkiem przeglądać, ani chybi odwracając strony przez bibułkę.

Królowa Matka napisze tylko, że tekst uważa za obraźliwy, i nie wyłącznie ze względu na sprowadzoną do roli prostej dziewuchy, która lata po rodzinnej wsi radośnie lansując się karnetem na siłownię Koleżankę.

Ale ze względu na ciężko pracujących ludzi, którzy podjęli trudną decyzję o wyjeździe z rodzinnych miejscowości, którzy poradzili sobie w sytuacji, w której taki tchórz jak Królowa Matka nie poradziłby sobie z pewnością, którzy odważyli się na budowanie życia w nowym, nie zawsze przyjaznym środowisku - a którzy zostali potraktowani pogardliwie, jak stonka wyżerająca Nasze Wspólne Dobro, i nic nie dająca w zamian.

Oraz ze względu na dorabianie prostackiej gęby buraków warszawiakom (tym Rodowitym :)), przedstawionym niczym cenzorzy, którzy wg ustaw norymberskich klasyfikują ludzi według pochodzenia. I którzy obudowują się w swojej niechęci do obcych jak w twierdzy, zakładając strony dla Czystych Rasowo na Facebooku.

Tabloidowy tekst w nie-tabloidowym czasopiśmie.

Szkoda.

I trochę wstyd.

PS. A dla wiadomości pani redaktor - Królowa Matka od swojej Matki i od swojej Teściowej zawsze wraca obładowana jedzeniem. Zawsze. A mieszka w odległości 15 minut jazdy samochodem, w tym samym mieście. I to nie znaczy, że Królowa Matka traktuje wizyty u Mam jak "ratujący budżet uzupełnienie bilansu białek i tłuszczów". 

Po prostu większość Mam lubi dokarmiać swoje dzieci. Taki miły zwyczaj w wiejskich rodzinach :).

niedziela, 24 marca 2013

Nieinteligentnie

Bo inteligencja Królowej Matce zamarzła.

Więc będzie prawie bez słów, samiuśkie obrazki przy niedzieli.

O, takie:


Słowem, oprócz tego, że będzie nieinteligentnie, to jeszcze bardzo, bardzo nieelegancko.

Bo na urocze, słitaśne i ti,ti,ti, takie dowcipne zdjąteczka, o


to jest ze trzy tygodnie za późno.

I taka z zamarzniętą inteligencją, ordynarna, prostacka i nie umiejąca napisać więcej niż dwóch zdań ( w tym najwyżej jednego złożonego) pozostanie Królowa Matka do zdecydowanych roztopów.

Bez przerwy na święta, jeśli zajdzie taka konieczność.

Buntownicze "Howgh!", o!

piątek, 22 marca 2013

Jedyna nadzieja w Pingwinach

Oto jedyna nadzieja...


 A w Królowej Matce narasta taki szalony chichot, taki, rozumiesz, Czytelniku, śmiech wariata połączony z ssaniem kciuka, kiwaniem się w kątku, ślinieniem się, toczeniem błędnym wzrokiem po okolicznych ścianach i waleniem głową w twarde przedmioty, które to objawy nasilają się w sposób wręcz, można powiedzieć, spektakularny przy każdym spojrzeniu za okno. Jednocześnie Królowa Matka czuje wyraźnie rosnącą chęć, by wrzasnąć, ale tak, rozumiecie Państwo, jak nigdy w życiu nie wrzeszczała wrzasnąć - NIECH KTOŚ, DO CHOLERY, WYŁĄCZY TEN ŚNIEG!!!

I żeby kogoś strzelić w mordę. Tak od serca. Najlepiej kogoś odpowiedzialnego za to, co za oknem, ale że to akurat jest chwilowo awykonalne zaczyna Królowa Matka dojrzewać do myśli, że to może być, w zasadzie, ktokolwiek.

Królowa Matka jest wytrzymała psychicznie, ale tym razem, po tygodniach łagodnego powtarzania sobie i licznej okolicznej ludności, że to już, że jeszcze chwileczka, że w marcu jak w garncu, że przecież to się kiedyś musi zmienić, że może jutro... pojutrze... za tydzień... w pierwszy dzień astronomicznej wiosny... w pierwszy dzień kalendarzowej wiosny... może rano... może wieczorem... - tym razem czuje, że ma dość. Że jak jeszcze raz powtórzy, że kiedyś, że wkrótce... to jej jakaś żyłka w mózgu pęknie, a psychiczna wytrzymałość i tak naciągnięta do granic możliwości strzeli jak zetlała gumka. I kto wie, w kogo trafi (prawdopodobnie w któreś z jej dzieci i potem będą te nagłówki w tefałenie, te wiadomości na czerwonym pasku, ci zdumieni sąsiedzi opowiadający, że to była, proszę pani redaktor, taka spokojna kobieta, taka na oko zrównoważona, a tu, proszę pani redaktor, siekiera i nóż, no kto by pomyślał).

Więc siedzi sobie i z miną szaleńca szydełkuje, bo szydełkowanie podobno stoi bardzo wysoko w rankingu czynności uspokajających umysł, wyżej niż jogging i uprawianie ogródka, a zresztą sama myśl o joggingu i uprawie ogródka w dniu dzisiejszym skutkuje miganiem czerwonej płachty przed oczyma i narastającym warkotem w gardle, także, Czytelniku, szydełkowanie i wyłącznie szydełkowanie powstrzymuje kruchutką równowagę wewnętrzną Królowej Matki od widowiskowego roztrzaskania się na milion malutkich kawałeczków, takich, na jakie rozbiło się lustro Królowej, żeby z piekła nie wyjrzała, Śniegu*.

Mandalki sobie szydełkuje, żeby podwójnie się uspokoić.



Jeśli ta.. no, ta sami-wiecie-jaka, drodzy Czytelnicy, to jest blog ogólnodostępny, tu nie wolno używać wyrazów, które pasują do zaistniałej pory roku ... no więc właśnie TA Wiosna kiedyś wreszcie przyjdzie, zastanie Królową Matkę zasypaną mandalkami.

Czy uspokojoną, pozostaje kwestią otwartą.


* Czytelnik w komentarzu zwrócił Królowej Matce uprzejmie uwagę, że lustro nie należało do Królowej Śniegu, i oczywiście ma rację. Królowa Matka dokonała disneyowskiego (o, wstydzie!) skrótu myślowego, że już nie wspomni, że jak widzi gdziekolwiek słowo "śnieg" to jej w oczach ciemnieje, co jej oczywiście w najmniejszym stopniu nie usprawiedliwia.

Z nieeleganckiego życzenia, by Królowa Śniegu nie wyjrzała z piekła jednakże Królowa Matka wycofa się dopiero latem :).

środa, 20 marca 2013

Tęsknie

Królowej Matce przyśniła się jej klasa.

Siedzieliśmy wszyscy w tej samej, co zwykle, takiej samej, jak zwykle, jak te parę lat temu, jak kiedyś, tak niedawno, dosłownie chwilę temu sali do polskiego, z tą samą odrapaną tablicą, z tym samym napisem "Nasza wiedza Ojczyźnie" nad odrapaną tablicą, wszyscy odziani wykwintnie, damy w bielach i granatach, dżentelmeni pod krawatami, wychowawczyni obleczona w dyskretnie elegancką suknię.

Królowa Matka popatrywała na nich i myślała, że ach, jak oni się wcale nie zmienili, nic a nic. Tyle lat minęło, tyle upłynęło wody w rzekach, tyle się zdarzyło różności na świecie i w naszych życiach, a oni nic a nic się nie zmienili. "Chłopcy nawet nie wyłysieli! - ucieszyła się we śnie Królowa Matka całkowicie bezinteresownie. - A to dziwne... - zadumała się na chwilę, - bo przecież jak ich widziałam na dziesięcioleciu matury parę lat temu, to już niektórzy mieli tu i ówdzie przetarte czupryny...", ale zaraz porzuciła roztrząsanie tego problemu, bo wychowawczyni chrząknęła, dając znać, że przystępuje do... właściwie do czego? Chyba do ceremonii rozdawania świadectw maturalnych, bo plik dokumentów leżał na biurku po jej prawej stronie, sięgnęła po ten leżący na samym wierzchu, a Królowa Matka poczuła bolesne, rozdzierająco bolesne szarpnięcie w głebi piersi na myśl, że zaraz, za chwilę ich wszystkich straci, że za moment będzie już po wszystkim i już nigdy nie będziemy razem - tak bardzo, tak bardzo bolesne, że się z tego bólu obudziła.

Z tym samym przenikającym ją na wylot poczuciem rozpaczy, które przenikało jej duszę do głebi tamtego dnia, gdy rozstawaliśmy się na jawie.

Królowa Matka kochała swoją klasę.

Bardzo.

Bałwochwalczo, ślepo, najbardziej na świecie.

W dni, gdy zaczynała lekcje o 7.45 wstawała o 6.00 - a trzeba dodać, że szkoła leżała od jej domu w odległości trwającego kwadrans leniwego spacerku, a jak się człowiek zawziął to mógł popędzić do domu po zapomniany zeszyt i wrócić w ciągu dziesięciominutowej przerwy (to znaczy, nie mógł,  bo opuszczanie szkoły w czasie lekcji było surowo zabronione, ekhm, ekhm) - i czekała. Czekała na chwilę, gdy będzie mogła wyjść do szkoły.

Wychodziła. A gdy przekraczała szkolne mury czuła się, jakby opadały z niej więzy.

Oto było miejsce, gdzie czuła się lepiej niż w domu.

Oto byli ludzie, przy których nie trzeba było niczego i nikogo udawać.

Gdy zaczynała liceum była do głębi zakompleksionym, niepewnym siebie, patologicznie nieśmiałym stworzeniem niezdolnym do odezwania się głośno w grupie innej niż dobrze jej znana oraz liczącej więcej niż trzy osoby, posiadającym jedną jedyną na świecie bliską przyjaciółkę.

Gdy kończyła liceum była taka sama (pomijając liczbę bliskich jej ludzi), ale już wiedziała, że to nie szkodzi. Że wolno jej taką być.

Dzięki nim to wiedziała. Dzięki tej jedynej w swoim rodzaju grupie ludzi, nawiedzonych artystów, muzyków, literatów, mniej lub bardziej domorosłych, zawołanych dowcipnisiów, geniuszy, wybitnych talentów i oryginałów. Którzy akceptowali bez najmniejszych zastrzeżeń dziwaczność, oryginalność, niedostosowanie i wszystkie cechy charakteru innych. Przy których od samego początku można było być wyłącznie sobą.

Jakaż to była niewyobrażalna, nie do wypowiedzenia ulga, odkryć to.

Tyle lat minęło, tyle się dobrego w jej życiu zdarzyło, tylu wyjątkowych ludzi poznała, że Królowa Matka od dawna już nie twierdzi, że oddałaby wszystko, wszystko, by wrócić do tamtych lat i przeżyć je raz jeszcze.

Ale nadal twierdzi, że ta klasa to była jedna z najlepszych rzeczy, jaka jej się w życiu trafiła. W pewnym sensie wszystko dobre, a co zdarzyło się później zawdzięcza Królowa Matka temu, że ją jej klasa zaakceptowała, że jej pozwoliła na wszystkie dziwactwa, że jej nie osądzała.

I ciągle czasem tak bardzo tęskni.


Gdzie jesteście, wy wszyscy?

Czy czasem też tęsknicie?...

wtorek, 19 marca 2013

Jedyna wiosna, na jaką można liczyć

Śnieg pada.

Zima nie przejęła się wcale a wcale Pomponem Starszym, chodzącym od okna do okna i ostrzegawczo kiwającym palcem z potępiającym "Ti, ti, ti!!!" na ustach.

Nawet Królowa Matka - ta Królowa Matka, która jest zimolubna, której synapsy w mózgu przepalają się przy +25 stopniach Celsjusza, a ciało odmawia współpracy i staje się zdolne jedynie do bezmyślnego i bezproduktywnego zalegania gdziekolwiek, gdzie można liczyć na chłodniejszy powiew - otóż nawet ona ma dość.

I dlatego urodzinowe ciasto Pana Małżonka (tak, Czytelniku, Pan Małżonek urodził się wiosną, w piękny, słoneczny dzień, gdy świat pysznił się świeżo rozkwitłym kwieciem wokół którego krzątały się, brzęcząc pracowicie, przeróżne pożyteczne owady i zapylały, cholera jasna psiakrew) w tym roku wygląda tak:


I nie, to nie jest tort, tylko trywialne ciasto z colą, które w dodatku nie wyrosło z jednej strony, jest krzywe, nieestetyczne i nie mogłoby zadawać szyku na żadnym prawdziwie aliganckim i wykwintnym stole, co Królowa Matka ma gdzieś, bo i tak cała para poszła w ugniatanie pszczółek (jedynych, jakie można ujrzeć tej, pożal się Boże, wiosny) i wciskanie w nie skrzydełek tak, żeby nie popękały...


oraz wykonywanie z zaciętym wyrazem twarzy i niemal mściwie sporej ilości kwiecia z lukru królewskiego, który jej wyszedł trochę za luźny, i co z tego, skoro (tu: patrz - uwaga na temat tegorocznych pszczółek)...


a w dodatku musiała się w czasie produkcji opędzać od obu kotów i obu Pomponów płonących chęcią pomocy niczym step w czasie wyjątkowo gorącego lata (Królowa Matka wie z lektur, że wyjątkowo gorące pory roku istnieją gdzieś daleko, daleko, baaardzo daleko, w szerokim świecie, chociaż możliwe, że są mitem. Jak syreny. Albo król Artur. Albo garniec złota na końcu tęczy).


A teraz, po dopełnieniu obowiązku, jaki przystoi każdej Czułej Małżonce, Królowa Matka idzie się owinąć w jakies koce, opić gorącą herbatą i zignorować Dziatwę, co jest jedynym sposobem na to, by nie zacząć się na niej wyżywać z powodu tej wiosny, której nie ma.

I taka zahibernowana Królowa Matka pozostanie aż do chwili, gdy TA CHOLERNA WIOSNA wreszcie nadejdzie.

Co przecież nastąpi.

Źródło
Chyba.

Źródło

sobota, 16 marca 2013

Mesjanistycznie

Potomek Młodszy (uskutecznia tradycyjną nawijkę w drodze z przedszkola) - Mogę po tym murku iść? Mogę? Mama? Wiem, jak się po nim chodzi, bo ja mam taką równowagę. Ja już jak się urodziłem to miałem taką równowagę, że by mogłem po linie w cyrku chodzić. (po chwili dojrzalego namysłu, uczciwie) Może.

- Ja nie wiem, jak ja to robię, że Mikołaj jest ciagle dla mnie niemiły, i nagabawa mnie, żeby ja płakałem, a ja go mimo to chronię!!! Takie chyba ciało mam, że go zawsze chronię.

- Ja zawsze wiem wszystko, żeby wam powiedzieć. Ale już wszystko wiem, prawda, mama?

- Sam nie wiem, jak to się stało, że ja się urodziłem, żeby wam mówić rzeczy, które są prawdą.

No.

To teraz tylko należy odrobinę zainwestować, machnąć kilka portrecików w mistycznym stylu, o takich


wydać broszurkę z Myślami Zebranymi Tego, Co Głosi Prawdę i już Rodzice będą mogli zacząć kosić kasę od dzikiego tłumu zaślepionych Wyznawców, żerując na ich naiwności i dobrych sercach (miejsce na drwiący a złowrogi rechot)...

piątek, 15 marca 2013

Zapachowo

Cały Dom trzęsie się od zbiorowego hi, hi, hi, cha, cha, cha, młodzież się gania, Pan Małżonek łazi na czworakach w charakterze Strasznego Potwora, Który Porywa i Łaskocze, Pompony uciekają z radosnym wrzaskiem o natężeniu decybeli zbliżającym się do granicy ludzkiej wytrzymałości (ale czego się nie znosi dla jedynego na świecie widoku rozpromienionych dziecięcych buziaczków, choler... eee... znaczy, nieprawdaż), Pan Małżonek łapie w końcu Starszego i unosi go na wyprostowanych rękach (a jest to prawdziwa sztuka, uwierz, Czytelniku) prawie pod samą lampę.

Pompon Starszy zamiera, uśmiechając się trochę radośnie, a trochę niepewnie, i wygląda jak renesansowy konterfekcik przedstawiający cherubinka, pucołowaty, rumiany, lnianowłosy, z oczętami jak dwa płatki błękitu i dołeczkami wszędzie tam, gdzie cherubinek mieć je powinien.

Potomek Starszy (z zachwytem) - Tata, jak on ładnie wygląda! Zawieś go tam za pieluchę! I zostaw tak! Będziemy mieli taką cuchnącą zawieszkę zapachową!!!


Z niewiadomych powodów na tę oryginalną dekorację Pan Małżonek się nie zdecydował.

Trudno powiedzieć, czemu :).

PS.

Ponieważ zima zaparła sie, żeby zostać, Królowa Matka wreszcie się zdenerwowała, też się zaparła, zasiadła do pracy i w trzy dni machnęła czapeczkę typu komin (całkiem twarzową, ku jej szczeremu zaskoczeniu)


z wiosennymi detalami w postaci kwietnych chwościków bimbających na sznurku


wskutek czego zima jej teraz może skoczyć tam, gdzie ona może Królowa Matkę w (... - zostawione takie niedomówienie. Więcej inteligientnie) pocałować. O.

czwartek, 14 marca 2013

Człowiek zwierzęciu...

Wczesnym wieczorkiem Rodzina Królowej Matki wraca niespiesznie (bo nawet gdyby chciała spiesznie to by się nie dało z powodu jakości drogi wiodącej do Królewskiej posesji) do Domu w Dziczy. Zaczyna zmierzchać, ale jest jeszcze całkiem widno, i w świetle zachodzącego słońca w połowie ośnieżonej drogi daje się zauważyć idące spokojnym spacerem duże zwierzę.

Pies?

Tak, chyba duży pies, lekkim krokiem, bez najmniejszych objawów zdenerwowania, wręcz leniwie przecina drogę i wchodzi na spłachetek tego, co kiedyś było łąką, a obecnie na skutek prężnego działania licznych firm deweloperskich stało się trawnikiem między dwoma blokami.

A za jednym dużym psem drugi, tak samo duży, i tak samo wyluzowany, potem trzeci...

Królowa Matka (podekscytowana) - Sarny! Sarny! Widzicie? Chłopcy, widzicie? Trzy sarny weszły na łączkę!


Pompony wydaja identyczne w tonie i ubogie w treści okrzyki w rodzaju "Ta! Ta! Ta! Iiii!!!", Potomek Starszy dołącza do podekscytowanych okrzyków Królowej Matki, a Potomek Młodszy siedzi obrażony i nabzdyczony, bo nie zauważył, jak sarny przechodziły przez drogę, a urażona duma nie pozwala mu obejrzeć się za siebie i pokontemplować zwierzątek, doskonale widocznych przez tylne okno samochodu.

Nabzdyczenie mija mu jednakże po chwili, albowiem zaraz przy wjeździe do zagajnika oczom naszym ukazują się dwie kolejne sarny, również przechadzające się krokiem spacerowym i wykazujące lekkie oznaki niepokoju dopiero wtedy, gdy Pan Małżonek zwalnia (jeszcze bardziej...), by im się przyjrzeć.

Usatysfakcjonowana Rodzina telepie się dalej w tempie, które przynosiłoby zaszczyt może w pełni obciążonemu wozowi drabiniastemu i żadnemu innemu pojazdowi, gdy nagle na zakręcie zaczyna majaczyć kolejne zwierzę.

Tym razem tak bardziej rozmiaru kota.

Królowa Matka (wychyla się do przodu tak, że gdyby nie pasy pacnęłaby twarzą w szybę) - Popatrz, co to? Zając?
Pan Małżonek - Nie, nie zając. Kot. Albo nieduży pies.

W tym momencie nieduży pies wykonuje imponujący skok w chaszcze i już wiadomo, że był to zając, w dodatku w towarzystwie licznych kolegów i koleżanek, które można obejrzeć jak na dłoni podczas powolnego mijania, bo podobnie jak sarny, niespecjalnie są znerwicowane .


Entuzjazm w samochodzie osiąga pułap górnego C, nawet obrażony Potomek Młodszy się ostatecznie odobraża.

Królowa Matka (radośnie) - No, to teraz jeszcze tylko dziki i będziemy mieli pełen przegląd dzikiej żywiny, która plącze się po okolicy!...
Potomek Starszy (uzupełniając z naciskiem)- ... i lisy!
Królowa Matka - ... tak jest, dziki i lisy...
Pan Małżonek (frywolnie) - I niedźwiedzie!
Królowa Matka - I wilki!
Potomek Młodszy (niby przyzwyczajony do stylu rozmów Ukochanej Rodziny, woląc jednak upewnić się tak na wszelki wypadek co do meritum, ostrożnie) - Mamusiu, ale sarenki i zajączki to nie, ale te lisy... i dziki... to by się bały do nas podchodzić, prawda?
Potomek Starszy (pobłażliwie) - No co ty, sarenki też by się bały. Wszystkie zwierzęta by się bały. Człowiek to dla zwierząt jest MACHINA DESTRUKCJI!

Jak szkoda, że to prawda.

sobota, 9 marca 2013

Uzasadniona konieczność

WSTĘP

Dawno, dawno... no, dobra - jakiś czas temu Siostra Królowej Matki, wówczas studentka pedagogiki specjalnej (specjalizacja - terapia przez sztukę) wyjechała do Włoch, a działo się to przed erą Erasmusów i innych Socratesów, które z wymiany studentów uczyniły rzecz powszechną, lekką, łatwą i przyjemną. W tym wypadku nie była to zresztą wymiana sensu stricto, współpracujący z uniwersytetem w Rzymie promotor Siostrzanej Pracy Magisterskiej organizował po prostu wyjazdy, podczas których jego studenci wyjeżdżali do Włoch i dostawali pracę w zawodzie. Pracowali pół roku lub rok, nabywając cenne umiejętności i szkoląc się zarówno w języku obcym, jak i w pracy, którą mieli kiedyś w życiu wykonywać, po czym wracali na łono uniwersytetu macierzystego, pisali prace, bronili magisterki i wypływali na szerokie wody Samodzielności.

Siostra Królowej Matki do programu się naturalnie zgłosiła, ukończyła kurs włoskiego dla początkujących, wzięła dziekankę, pozamykała wszystkie uczelniane sprawy i wyjechała w szeroki i pełen niewiadomych obietnic świat.

Przed wyjazdem dała Królowej Matce swój Notes.

Siostra Królowej Matki należy bowiem do ludzi, którzy posiadają Notesy, a w Notesach zapisują umówione spotkania, ważne daty, czasem rysują śmieszne rysuneczki, czasem wklejają sentymentalnie kinowe bilety, z którymi łączą wspomnienia, czasem zapisują, co szczególnego danego dnia się wydarzyło, ale głównie Notesy służą im do porządkowania rzeczywistości. Królowa Matka, która obdarzona przez Siostrę nie Notesem, a Notatniczkiem lat temu kilka ma ten Notatniczek do dziś, ledwie napoczęty (to dlatego, że te dwa towarzyskie spotkania w miesiącu jest w stanie zapamiętać bez wspomagaczy) z lekka się zdziwiła.

- Daję ci go - rzekła przez łzy Siostra Królowej Matki - żebyś mi tam od czasu do czasu coś zapisała. Tak, żebym wiedziała, co się tu u was działo, gdy mnie nie było.

Wyjechała 27 II.

A 28 II w Notesie pojawił się pierwszy wpis.

Królowa Matka postanowiła bowiem pisać codziennie aż do powrotu Siostry, który to powrót miał nastąpić (i nastąpił) 23 XII.

I postanowienia tego dotrzymała.

ROZWINIĘCIE

Szczelnie wypełniony (nie tylko zapiskami, ale także rysunkami, bowiem właśnie przy okazji zapisywania Notesu urodziły się rysuneczki Królowej Matki, zwane pieszczotliwie Gryzmołkami) Notes otrzymała Siostra Królowej Matki w prezencie świątecznym. Czytała go wytrwale i - podobno - z upodobaniem, trzymała w swojej szafce z cennymi rzeczami, aż wreszcie, gdy ona przeprowadzała sie do Włoch, tym razem na stałe, a Matka Królowej Matki - do apartamentu, który zajmuje po dziś dzień, zostawiła Notes w swojej Osobistej Szufladzie, w której przeleżał on ładnych parę lat.

Po czym został odnaleziony przez Królową Matkę w piątek.

Wywabiona z kuchni nieopanowanymi wybuchami  śmiechu Matka Królowej Matki została zmuszona do wysłuchania wyimków z niektórych wpisów, wskutek którego wkrótce do wybuchów śmiechu dołączyła. Królowa Matka z upodobaniem oddała się też oglądaniu rysunków, na których występuje narysowana nieco inaczej niż tu, na blogu


... (ten konterfekt obrazuje osamotnienie Królowej Matki po porzuceniu jej przez Przyjaciółkę biorącą aktywny udział w festiwalu Camerimage), aczkolwiek wypada nadmienić, że bujne sploty to niestety jest li tylko licencia poetica, zobrazowanie gorącego pragnienia Królowej Matki, na spełnienie którego jednakże liczyć w tym wcieleniu nie ma co.

Włosy jednakże miała wówczas długie, to fakt.

Królowa Matka pożyczyła sobie Notes na weekend i przeczytała go od deski do deski, bawiąc się podczas lektury wyjątkowo wręcz (zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę jej ostatnie samopoczucie) dobrze...

***

"Czy wiesz, że zakończyła się wojna peloponeska? Dla przypomnienia, trwała ona w latach 413-403 p.n.e., ale jak dotąd nie podpisano traktatu pokojowego. Burmistrze Aten i Sparty pospieszyli (?) zatem naprawić to niedopatrzenie. Co ta Epoka Wodnika robi z ludzi! Obecnie oczekuję niecierpliwie zakończenia wojen punickich".

*

"Jedynym moim osiągnięciem w dniu dzisiejszym było zmuszenie rodziców do obejrzenia "Awakenings", wskutek czego wszyscy bardzo płakali".


*
"Dziś pierwszy dzień wiosny. Powinnaś słyszeć teraz mój homerycki śmiech. Wiosna! W nocy obudził mnie huk - to pękał lód na Wiśle. I wreszcie mamy przerębel, w który można wrazić Marzannę".

*

"Oglądałam "Józefa", Biblii część trzecią. Stefano Dionisi grał faraona (Stefano Dionisi to Farinelli, że przypomnę). Zawsze mi się raczej podobał, ale teraz uznałam, ze jest wręcz piękny. Jeśli nie zaszkodziła mu moda egipska, nic nie jest w stanie tego uczynić".

*

"Dziś pokazywali w TV Oscary. Początkowo nie wiedziałam, po co je robią, skoro Tom Hanks nie ma nominacji i nie bedzie miał okazji do płaczu. Martwiłam się przedwcześnie, Tom Hanks zawsze ma okazję do płaczu, bo on jest bardzo wrażliwy".

*

"Powinien istnieć zawód "płacz(-ka) filmowa", odniosłabym w nim zawrotny sukces. Skoro umiałam płakać (nie "na' co prawda, ale "po") komedii Kennetha Branagha, w dodatku śmiesznej, to co tu mówić o innych filmach. Sadzano by mnie w pierwszym rzędzie, w stosownym momencie wybuchałabym płaczem zarażając tym sąsiadów, a płacono by mi po projekcji. Od ilości osób, które zadeklarowałyby pójście na ten film drugi raz.

Niestety, marnuję dziś swe talenta, płacząc samotnie na "Cyrano de Bergerac".

*

"Dlaczego słoń ma czerwone oczy? Aby mógł się ukryć w jarzębinie. Zapewniam cię, że dziś bez trudu mogłabym schować się w jarzębinie. Obudziłam się rano, spojrzałam do lustra, i gdy kwadrans później mama wróciła z psem zastała mnie rzewnie płaczącą nad "Lekarskim przewodnikiem domowym", w którym właśnie doszłam do hasła "Jaskra".

*

"Obejrzałam film o panu, któremu Baranek Boży powiedział, że wszystkie kobiety na świecie są jego (pana, nie Baranka). Nie sądzę, by Baranek dodał, że wszystkie oprócz mnie".

*

"W. wróciła. Nie widziałyśmy się miesiąc. Była to sucha zaprawa przed niedalekimi już zaprawdę czasami, gdy ona będzie robić karierę, oddawać się życiu światowemu i bywać na festiwalach filmowych, a ja kisić się w sosie własnym w mojej prowincjonalnej pracy, z piętnastą z kolei współpracowniczką".


*
"Moja dyrekcja nie ustaje w próbach umilenia mi nużącej egzystencji. Teraz wymyśliła, że niezwłocznie trzeba przenieść mnie do Centrali i dać mi stanowisko inspektora terenowego..."

"Jestem najsławniejszą osobą w Centrali, jeszcze chwila, chwilunia, a będę mogła rozdawać autografy. Awszystko dzięki ukochanemu dyrektorowi, który oznajmił już wszystkim - nie muszę chyba dodawać, że oprócz mnie - że od pierwszego listopada (zwróć, proszę, uwagę na dzisiejszą datę [tekst pisany 7 listopada]) przybędzie do Centrali nowa pani inspektor. To znaczy ja, w własnej osobie. Były już telefony z Brodnicy, gdzie byłam zapowiedziana na kontrolę, na której - i tu zdziwienie stulecia - się nie zjawiłam..."

"... zaczyna mi brakować pomysłów na wykańczanie dyrekcji na rysunkach..."




 

*
"Dzwonił do mnie Marek F., wprawiając w ekstazę naszą mamusię, gdyż, jak wiesz, ona go uwielbia. Widział się on był z Marcinem, który dowiedział się od Gosi T., która dowiedziała się od Agaty, która dowiedziała się od Bludzi, która nie pytaj mnie, jakim sposobem i od kogo się dowiedziała, skoro siedzi we Wrocławiu, że planowana jest impreza klasowa, i chciał spytać, czy ja coś o tym wiem. Wiedziałam, co miałam nie wiedzieć, i wiedzą tą podzieliłam się bez oporów.
Podejrzewam, że gdyby bylo 15 kontynentów, a na każdym by żyły 2 osoby z naszej klasy, i tak wszyscy by o wszystkim wszystko wiedzieli".

*

"Nasza matka, wpadłszy w słuszną cholerę na skutek niemożności doproszenia się naszego ojca o remont łazienki uznała, że kobieta potęgą jest i basta, nabyła farbę i pędzel, i sama dokonała wyż. wym. Gdybyś widziała, co się teraz dzieje! Tata się nie odzywa. Ostentacyjnie ignoruje nasze istnienie. Mama chichocze diabolicznie za każdym razem, gdy tata czymś trzaśnie, oczywiście najzupełniej przypadkowo. A ja tak sobie obserwuję tę sielankę. Dziwna rzecz, jak mi się w naszym domu wzmaga przeświadczenie, że staropanieństwo nie jest końcem świata".


*
"To, co trzymam w dłoni to nie jest piwo nalane prosto z czajnika, tylko herbata zaparzona z płynem do naczyń "Dosia". Płynu do naczyń "Dosia" dolała nam do czajnika dowcipna męska młodzież z Ośrodka Kuratorskiego, którą w klubie naprzeciwko resocjalizują twoi koledzy po fachu, jak widać całkowicie bezskutecznie".


*
"Przyszedł dziś do biblioteki przerażający osobnik. Giął się jak lelija, mówił jak stereotypowy gej z prześmiesznych amerykańskich komedii klasy W, w tenże sposób się zachowywał i miał mniej więcej 15 lat. Wdzięcząc się spytał, czy może przejrzeć czasopisma i zalał mnie serią pytań typu: "Co to jest czarna msza? życie na gigancie? agonia?", a także - jak długo otwarta jest biblioteka, czy jest tu telefon i czy jest duży ruch. Analizując dane doszłam do wniosku, że albo jest to wariat (na co by wskazywała seria pytań nr 1), albo członek gangu młodzieżowego robiący rekonesans (seria pytań nr 2)"...

"... Przyszedł i dziś, a jakże. Tym razem zapytał, co to znaczy "wirować przed oczami" (to wszystko wyjątki z artykułów). Uwierz mi, że odjęło mi na chwilę mowę, no bo co to właściwie znaczy?!".

"Uznałam,  że to nieszkodliwy szaleniec, który, niestety, najwyraźniej bardzo mnie polubił. Przeciwnego zdania jest nasza matka, której nieopatrznie opowiedziałam o jego wizytach. Sądzi ona, że jest to członek gangu poszukiwany listem gończym w co najmniej dwunastu krajach Europy i błaga mnie, bym w poniedziałek poprosila W. o towarzystwo".

***

Królowa Matka poczytała. Pośmiała się. A potem popadła w zamyślenie. Bo nagle czarno na białym (no, by być precyzyjnym jak cięcie skalpela - kolorowo na białym) pokazała... sama sobie, że nie pamięta większości opisanych w siostrzanym Notesie rzeczy.

Pal licho słonia w jarzębinie czy film o panu przeprowadzającym osobiste rozmowy z Barankiem Bożym. Ale tego użerania się z dyrekcją, szalonego członka gangu i remontu wykonanego przez mamusię (o zakończeniu wojny peloponeskiej nie wspominając) też nie pamiętała...

Notatki, które przez prawie rok robiła dla swojej Siostry były znacznie bardziej osobiste niż blog, który pisze teraz. Oprócz śmichów-chichów były też notki smutne, pełne żalu i poczucia pustki, i beznadziei, i złych myśli o sobie samej... znacznie, znacznie więcej niż tu. A znacznie, znacznie, ZNACZNIE mniej niż w dzienniku, który Królowa Matka równocześnie pisała tylko dla siebie, i który był, oczywiście, osobisty aż do bólu, bywał istną wiwisekcją własnej duszy.

Tylko, szczególna rzecz. Po latach Królowa Matka prześlizguje się wzrokiem po opisach swoich depresji i dołów psychicznych, nie dlatego, że je lekceważy, ale dlatego, że... no cóż, na ile sposobów da sie opisać beznadziejnie głeboki dół?

A zatrzymuje się na opisach drobnostek, o których już zapomniała, rzeczy, które lata temu ją wzruszyły, albo skłoniły do zadumy, a zwłaszcza - które ją rozbawiły. Choćby było to jedno zdanie.

Jedno, jedyne zdanie umie sprawić, że uśpione i zapomniane zdałoby się dni wyświetlają się pod powiekami jak kolorowy, pełen zapachów i dźwięków, pobudzajacy kolejne wspomnienia, film.

Jak dobrze, że zostało zapisane.

Jak dobrze, że zaistniała szansa na przeczytanie go ponownie.

ZAKOŃCZENIE

I właśnie dlatego, dla "jednych zdań", najnormalniej w świecie i po prostu, tego bloga trzeba pisać.

Tak.


wtorek, 5 marca 2013

Nierecenzja (Małgorzata Łukowiak, "Niepowieść")

Jakiś czas temu dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki Królowa Matka weszła w posiadanie "Niepowieści".


Zaczęła ją czytać natychmiast po otwarciu paczki i była pewna, że najdalej po tygodniu będzie mogła podzielić się wrażeniami z Przyjaciółmi, Znajomymi, Czytelnikami, ale, nieprawdaż. Życie rodzinne ma. Dziatki drobne. I te mniej drobne, a czasem bardziej absorbujące. Serce chore. Doła. I inne takie. Jakoś jej to w pierwszej chwili euforycznego wertowania książki z głowy wyleciało (co jej się często zdarza na widok nowości wydawniczych).

Dlatego też po tygodniu tkwiła sobie na stronie mniej więcej 50-tej i delektowała się niespiesznie i smacznie (nie, Królowa Matka nie zgadza się z opiniami, na które się tu i ówdzie w necie natknęła, że język Niepowieści jest nienaturalny i trudny, oraz że nie można napisać dobrej książki w oparciu o bloga. Królowa Matka - mimo świadomości, że Niepowieść napisała blogerka - w ogóle tej "blogowatości" nie zauważa, choć oczywiście bierze pod uwagę, że to być może dlatego, że jest żałośnie niewyrobiona literacko) treścią pochłanianą wieczorami, gdy Dziatwa padała spać, od pierwszej niemalże strony dogłębnie nie zgadzając się z opisem Wydawcy głoszącym:

"Książka dla mężczyzn i dla kobiet. Dla singli i matek.

Dla tych, które Nigdy Nie Mogą Odpuścić, Matek Mnie Nikt Nie Zastąpi, Matek Zaraz Oszaleję, Matek Po Co Mi To Było, Matek Dziergaczek Rzeczywistości, Matek Polek i zbuntowanych Superbohaterek Dnia Codziennego.
Dla wszystkich."

Dla Matek, na pewno. Dla Matek - przedstawicielek wszystkich powyższych grup (Królowa Matka należy do, jak skrupulatnie obliczyła, pięciu) i jeszcze innych, nie wymienionych z nazwy, z których każda znajdzie w tej książce coś, co pobudzi wspomnienia i każe wykrzyknąć: "Tak, u mnie było identycznie!". Ale nawet dla Matek - nie wszystkich. Te, które żyją od pierwszego do pierwszego, łamiąc sobie głowę nie nad tym, jak logistycznie zorganizować przewożenie licznych dzieci z prywatnych szkół na lekcje języków i tenisa, a w przerwie zorganizować zbilansowany posiłek z ekologicznych warzyw i jajek od kur z wolnego wybiegu, ale nad tym, jak to zrobić, żeby jakimś cudem zdobyć ponadprogramowe 16 złotych, których nie obejmował budżet na dany miesiąc, na wyjazd dziecka z klasą do kina (to jest akurat autentyczny przykład z życia Królowej Matki, która jest biedna z domu i czasami "makes both ends meet" z największym trudem) też niekoniecznie będą umiały zidentyfikować się z Niepowieściowymi przemyśleniami.

Dla Singli, być może. Dla tych, którzy (a w zasadzie chyba jednak "które") rozważają Macierzyństwa jako jedną z dróg, którymi być może kiedyś zechcą iść, aby się przekonały, jak to naprawdę wygląda. A dla tych, które Macierzyństwa nie rozważają - aby się upewniły, że wybrały słusznie ;).

Ale dla Mężczyzn... hm. Królowa Matka przypuszcza, że wątpi. I może później uda jej się jakoś wyjaśnić, dlaczego.

A zatem - Królowa Matka czytała (robiąc przy okazji notatki do Nierecenzji, pisanej przez kilka tygodni w każdej wolnej i - co bardzo istotne - sprzyjającej myśleniu chwili).

Identyfikując się do głębi (pełne zgrozy: "Więc nie ja jedna!!!" podczas lektury opisów śniadań, wyprawiania do szkoły, dialogów na cztery głosy jednocześnie. Badania prenatalne, urocza i ciepła atmosfera im towarzysząca, te lodowate korytarze bez krzeseł, w których czekało się godzinami na wezwanie do gabinetu, taaak, jakże dobrze to Królowa Matka pamięta).

Nie identyfikując się, z ciekawością (trudności z zajściem w ciążę, luteina pod językiem, plamienia, lądowanie co i rusz na Izbie Przyjęć - u Królowej Matki nie istnieją, ona zachodzi od samego pomyślenia: "A może by tak dziecko?", a artykuły głoszące: "Po trzydziestce drastycznie spada płodność kobiet!!!" spokojnie przekłada w mózgu z szufladki "Fakty" do szufladki "Mity". Trudności z karmieniem - nie dotyczy, Królowa Matka urodziła cztery wysoce sprawne w swoim fachu ssaki i nigdy nie miała nawału mlecznego, chociaż za drugim razem przygotowywała się do niego równie sumiennie, co - jak się okazało - niepotrzebnie. Kariera zawodowa - nie dotyczy, Królowa Matka ma tylko pracę).

Chichocząc przy czytaniu na głos swojej własnej Matce ("Nigdy, powtarzam, nigdy nie chciałam mieć dzieci, przeciwnie – w milczący, ale bezdyskusyjny sposób zakładałam dożywotnią, programową bezdzietność. Cudza progenitura mnie nie zachwycała, ba, nie obchodziła, nie zaglądałam do dziecięcych wózków, nie kląskałam w uniesieniu na widok pulchnych dziecięcych policzków i krągłych paluszków"), która słuchała w osłupieniu, konstatując ze zdziwieniem - bo ciągle na nowo dziwi ja odkrycie, że tak też bywa - "Więc to nie tylko ty taka jesteś!".

Czytając niektóre fragmenty po kilka razy, przecierając oczy z oszołomionym: "mam to samo!!!" z tyłu głowy, i to idealnie to samo, dialog przy śniadaniu (str. 286) mógłby się znaleźć na blogu Królowej Matki i niechby kto spróbował udowodnić plagiat: "A ile to jest nieskończoność odjąć nieskończoność?". "A ile to jest dwa dwa trzy?", "Cztery pięćdziesiąt milion". "Mamo, czy jak zjem  będę mógł pograć?". "Czy teraz mogę już pograć?". Brzmi znajomo, prawda, Czytelniku?

A prawie na samym końcu - tuż przed stanowiącymi chyba coś w rodzaju manifestu autorki "Listami do Judyty" - przeczytała Królowa Matka coś, z czym zidentyfikowała się natychmiast, do głębi, co ją złapało za gardło i trzyma.

"Od początku tej narracji wstawiłam dużo prań. Posmarowałam czekoladą wiele kanapek. Na krągłe dziecięce nóżki naciągnęłam sporo rajstop. Po tym, co zrobiłam, nie ma śladu. Bielizna była po wielokroć brudna w międzyczasie. Kolejne połówki bochenków dokupuje co dnia. Bose dziecięce stopy uprawiają promienne staccato na płytkach podłogowych i co rano tak samo marzną."

Królowej Matce z Małgorzatą Musierowicz już od dawna nie po drodze, ale mimo to natychmiast po przeczytaniu powyższego przypomniało jej się zdanie z Jeżycjady: "Piekę ciasteczka istotom śmiertelnym, i nawet staram się, by były to smaczne ciasteczka".

A potem, jak po sznurku, drogą niepojętych (a może nie tak bardzo niepojętych) skojarzeń Królowa Matka przeszła płynnie do wspomnienia z zamierzchłych czasów, do wspomnienia rozmowy, a właściwie ognistej dyskusji dotyczącej intelektualnego, umysłowego i twórczego upośledzenia kobiet w stosunku do mężczyzn, które to upośledzenie, jak usiłowała dowieść Królowa Matka, nie istnieje.

- Jak zatem wyjaśnisz to - spytał z pobłażliwością Osoby Przynależnej Do Uprzywilejowanej Płci Twórców Cywilizacji Kolega Królowej Matki, - że w encyklopediach pełno jest nazwisk naukowców, pisarzy, malarzy - mężczyzn?

Królowa Matka spojrzała wtedy na Kolegę z autentycznym zdumieniem, jak na, nie bójmy się tego słowa, idiotę, albowiem, chociaż nie była wtedy jeszcze Matką, więcej, nie była Żoną, a nawet Narzeczoną (ba! nawet Dziewczyną niczyją nie była!), otóż już wtedy, nie-zamężna, nie-sparowana, bez-dzietna, już wtedy Królowa Matka wiedziała jedno.

Że za każdym mężczyzną, Twórcą Kultury, Geniuszem, Naukowcem i Artystą stoi przynajmniej jedna kobieta, wykonująca monotonną, niedocenianą i niewyobrażalnie ciężką pracę. Kobieta, która codziennie, dzień po dniu, bezwarunkowo, bez zastanawiania się nad tym, czego ona by akurat chciała, karmi, myje, sprząta, pilnuje, by książki, by zadanie domowe, by strój na WF, by składka na teatr. Bo szczepienie, bo dentysta, bo urodziny u kolegi, bo bilans dwu-, cztero-, sześciolatka.

Nie przesypia nocy latami (w wypadku Królowej Matki pierwsza całkowicie przespana noc nastąpiła po siedmiu latach, po siedmiu latach bez urlopów, długich weekendów, wakacji i chorobowego, po siedmiu latach, w czasie których jako "dobra noc" określana była taka, podczas której nastąpiły zaledwie trzy pobudki, aż taka mściwa to Królowa Matka nie jest, ale jednak chciałaby zaserwować rok - tak, rok chyba by wystarczył - takich nocy wszelkim Męskim Twórcom i Intelektualistom przekonanym o swej naturalnej przewadze i zobaczyć, jak wtedy wyglądałaby tworzona przez nich Kultura, Sztuka i Nauka).

Ale oprócz nocy są następujące po tych nocach dni, gdy wstaje się o świcie po pierwszej przespanej jednym ciągiem godzinie z oczyma na zapałkach, bo przecież trzeba dzieci ubrać, nakarmić, wyprawić do szkoły, do przedszkola. Budowanie z klocków miast rozmiarów (w sumie) mniej więcej Nowego Jorku, po jednym Nowym Jorku na Potomka. Setki razy układane te same puzzle, bajeczki czytane tak często, że nie trzeba ich w końcu czytać, bo się je zna na pamięć. Pakowanie tornistrów, pamiętanie, pamiętanie, pamiętanie - o kredkach, kleju, zestawie książek na marzec, składce na Komitet klasowy, stroju na basen, stroju na bal, wizycie u lekarza, godzinach podania leków. Noce przesiadywane przy dziecku, które się dusi, albo wymiotuje, albo ma 40 stopni gorączki. Pomoc w zadaniach domowych, ślęczenie nad pisaniem alfabetu, który się przecież świetnie zna, nad angielskimi słówkami, nad tabliczką mnożenia. Przygotowanie ubrań na jutro, pranie, prasowanie. Sprzątanie. Planowanie ferii, wakacji, wizyt u babci, wyjazdów, urodzin.

Cierpliwie i mały kroczek po małym kroczku, bo Człowieka robi się powolutku, tak powolutku, że tego nie widać, nie robi się go z dnia na dzień, to długi, żmudny proces bez spektakularnych objawień, bez wyskakiwania z domu z okrzykiem "Eureka!", bez przepięknych obrazów w stylu rozwijającego się kwiatu jak na filmach przyrodniczych, wyświetlonych w dużym przyspieszeniu.

Nawet w domach, gdzie ojcowie współuczestniczą w rodzinnym życiu, a dzieci nie są zdumione widokiem matki wychodzącej na spotkanie z koleżanką, nawet w takich domach większość tej pracy wykonują - jednak - kobiety (tu znowu umysł Królowej Matki usłużnie podrzuca wspomnienie wywiadu z Jesperem Juulem, w którym mówił on o ojcu, zdziwionym, że bycie ojcem to także wszystkie te głupie drobiazgi: gdzie leżą dziecięce ulubione flamastry, które spodnie są czyje, kiedy są urodziny  kolegów... bo ojcowie przecież są od poważnych spraw, od objaśniania świata i uczenia potrzebnych rzeczy, nie są od tego, by o głupich flamastrach pamiętać, i o tym, że trzeba nową bluzę do przedszkola założyć, bo we wczorajszą dziecko wytarło starannie ręce po kolacji).

Codziennie. Codziennie. Codziennie raz, razy dwa, razy pięć, zależy, ile ma się dzieci. Bez względu na to, jak się czuje, jak jest się wyczerpanym, chorym, w jak złym nastroju.

Niedoceniana, nużąca, niewidzialna praca.

Wykonywana nie dlatego, że jest spełnieniem marzeń i najpełniejszą realizacją kobiecości. Ale dlatego, że za dziecko jest się odpowiedzialnym, a odpowiedzialność obejmuje także uczenie tabliczki mnożenia, przygotowywanie czystego stroju na WF i wiedzę, gdzie leżą nowe kredki, ukochana książeczka, i to, że dziecko nie zaśnie bez błękitnego kocyka w kropki.

"Po tym, co zrobiłam, nie ma śladu".

"Po tym, co zrobiłam, nie ma śladu".

Po całej tej masie niezbędnej, a przecież tak lekceważonej ("ona nie pracuje, tylko siedzi w domu z dziećmi") pracy, nie ma śladu.

A praca ta staje się widzialna tylko wtedy, jeśli kobieta nie tylko "siedzi w domu z dziećmi", ale także "pracuje na poważnie", czyli zawodowo. I nie staje się wtedy bynajmniej argumentem za tezą, że osoba, która jest w stanie ogarnąć całodobowy folwark oraz pracę zawodową  jest poszukiwanym pracownikiem ze względu na udowodnione talenty organizacyjne, zimną krew i umiejętność perfekcyjnego zarządzania czasem.

Wtedy nagle okazuje się, że bezpłatna, dwudziestoczterogodzinna robota jest tej kobiety powołaniem i tym, w czym zrealizuje się ona najpełniej. Wtedy można tej pracy, na co dzień lekceważonej i nie dostrzeganej, użyć jako broni, jako wygodnej zasłony dymnej dla dyskryminacji ("przecież zostając w domu robisz to, co jest najważniejsze!"), jako narzędzia do wpędzania w poczucie winy ("oddałaś dzieci do żłobka? takie maluchy?"), szantażu ("zawsze możesz przestać pracować i zająć się domem"), wtedy można o pracy i ambicjach zawodowych kobiety wypowiadać się z pobłażliwą wyższością, jak o niewinnej słabostce, fanaberii, którą "pani nabiła sobie swoją śliczną główkę", ale nie jest to dla niej nic ważnego, nic równie ważnego, jak dla kolegi, nic, na czym jej naprawdę zależy, bo ma przecież dzieci. I już wie dzięki temu, co to jest Jedyne Prawdziwe Szczęście, a przedtem tego nie wiedziała. Na pewno nie.

Także - a może nawet głównie - o tym mówi, zdaniem Królowej Matki, Niepowieść.

I dlatego właśnie nie sądzi ona, że jest to książka dla mężczyzn. Zapewne są tacy, którzy przeczytają ją z zainteresowaniem, spodoba im się, będą się wyrażać o niej z uznaniem. Ale nie ma Królowa Matka żadnych wątpliwości, że ci mężczyźni będą stanowili mniejszość.

Większość, spokojna w swoim zadowoleniu, bezpiecznie obudowana przywilejami danymi im przez Społeczeństwo, podobna do Kolegi Królowej Matki, który w dwudziestej którejś wiośnie życia, zdobny w dyplom wyższej uczelni  (o świadectwie dojrzałości nie wspominając), potrafił z przekonaniem uzasadniać pogląd o intelektualnej niższości kobiet, strząsając z siebie, a wręcz nie dopuszczając powszechnej, zdałoby się, wiedzy o tym, jak wyglądało np. prawo kobiet do edukacji w dobie takiego choćby Renesansu i jaki to może mieć związek z dominowaniem męskich nazwisk w wykazach encyklopedycznych - ta Większość po prostu nie zrozumie.

Nigdy nie zrozumie tego szarpania się, tej determinacji, by być Sobą-Rodzicem, Sobą-Pracownikiem, Sobą-Sobą, za wszelką cenę; nigdy nie zrozumie, jak wiele wysiłku to kosztuje, jakie jest trudne. Uzna opis tej szarpaniny za przesadzony, histeryczny, stwierdzi, że to wymysł, zlekceważy, bo przecież "zna masę kobiet, które...", i (oczywiście) ani jednej, która wyraża opinie zbieżne z opiniami Autorki książki.

Szkoda - chociaż Królowa Matka i tak ma nadzieję, że będzie to z każdym dniem coraz mniejsza Większość.

I jeszcze dla jednej grupy ludzi - zarówno Kobiet, jak i Mężczyzn - nie jest ta książka (choć może być użytecznym narzędziem hejtowania, spełniającym rolę stryszka z drabiną w słynnym dowcipie o sianiu zgorszenia*, względnie źdźbła w oku bliźniego).

Dla tych, którzy uważają, że Matka-Nie-Powinna-Się-Skarżyć. Ani niczego żądać ( żądać! buahahaha! - prosić, prosić nie powinna!) dla siebie.

Nigdy.

Oni to wiedzą.

Bo ich matki się nie skarżyły. Ani żony. Ani teściowe. Ich matki/ żony/teściowe to nie były to jakieś egoistki (jakieś - apage, Satanas! - feministki wręcz!!!), które nie wiedziały, że w chwili, gdy pojawia się Dziecko One jako One znikają, a na ich miejsce pojawia się Matka, i że to jest dobre, właściwe i NORMALNE. Te żony/matki/teściowe były doskonale świadome, że do chwili pojawienia się Dziecka ich życie było pozbawione sensu i nieszczęśliwe, a jeśli czuły się szczęśliwe to z racji nieświadomości, w jakiej tkwiły.

Ale Królowa Matka, ta Królowa Matka, która zrobiła ognistą awanturę (niemal połączoną z rzucaniem przedmiotami) osobie, która jako pierwsza (i nie ostatnia, o, nie!) powiedziała jej po pojwieniu się na świecie Potomka Starszego: "No, teraz to nareszcie naprawdę jesteś szczęśliwa!", a miała ochotę kląć i  rzucać tymi przedmiotami  ponieważ kochała swoje poprzednie życie, swoje życie przed-macierzyńskie, i chociaż to macierzyńskie też lubi, to za tamtym, minionym, ciągle zdarza jej się tęsknić...

ta Królowa Matka cieszy się, że podobne książki się pojawiają.

I że głos tych, którzy (które :)) też chcą być szczęśliwe po swojemu i na własnych warunkach jest coraz częściej słyszany.


*Dowcip brzmi mniej więcej tak:

Na posterunek policji zgłosiła się nobliwa dama i poskarżyła się, że mieszka w domu, przy którym przepływa rzeka, a w tej rzece co rano kąpią się nago młodzi chłopcy i gorszą ją niewymownie.


Posterunkowy udał się do chłopców, przeprowadził z nimi stosowną rozmowę, chłopcy przeprosili i obiecali, że przeniosą się dalej, coby tego zgorszenia więcej nie siać.


Niestety, dama nazajutrz pojawiła się na posterunku ponownie z informacją, że chłopcy, owszem, przenieśli się na zakole rzeki, ale ona to zakole widzi z okien sypialni na piętrze, jak wstaje rano.


Apiat', posterunkowy pogadał z chłopcami, którzy odnieśli się do sprawy ze zrozumieniem i obiecali, ze przeniosą się jeszcze dalej.


Trzeciego dnia dama powróciła na posterunek z kolejną skargą.


- Panie posterunkowy - rzekła - jak wejdę na stryszek, wezmę drabinę i wyjrzę przez świetlik w dachu, to ja ich ciągle widzę!


niedziela, 3 marca 2013

Cosie.

W ramach Walki Z Dołem Królowa Matka robi Cosie.

Cosie są klasycznymi Niepotrzebnikami.

Mogą być zawieszką do torby. Albo breloczkiem. U Królowej Matki wiszą na oknie i udają, że są elementem wiosny (która za oknem jest jeszcze dość szaro-bura, podczas gdy Cosie szaro-bure z całą pewnością nie są).

Mogą być przyczepione do uchwytu piórnika szkolnego, do telefonu komórkowego, jako zawieszka do prezentu.




Jedno jest pewne - życie bez nich nie byłoby ani trochę inne niz życie z nimi, bowiem większość ludzi nie ma pojęcia (i całkiem im z tym wszystko jedno), że takie coś jak Cosie istnieje.

Cosie nie służą zupełnie do niczego.

Poza wyciąganiem Królowej Matki z doła.

Oczywiście.