wtorek, 30 grudnia 2014

Poświątecznie

Potomek Starszy (rozmarzonym tonem) - No bo Wigilię to ja po prostu uuuuwwwiiieeeelllbiaaam!
Królowa Matka (entuzjastycznie) - O, ja też, ja też! Wszystko lubię, wszystko, te przygotowania, pieczenie ciast, pierniczków, dekorowanie domu, nawet tę bieganinę, pakowanie prezentów, no, wszystko po prostu... (rozpędza się) kolędy, choinkę, planowanie prezentów, nawet ta okropna pogoda mi nie przeszkadzała! (wyhamowując, ze skruchą)... no owszem, zdarza mi się krzyczeć czasami, wrzeszczeć nawet, to dlatego, ze nerwy mam zazwyczaj napięte do ostatnich granic, ja was, synek, bardzo za to przepraszam...
Potomek Starszy (ze szczerym zdumieniem w głosie) - Jak to, a to nie jest świąteczna tradycja???

Potomek Młodszy (dociekliwie) - Mamo, czy inne narody też śpiewają kolędy?
Królowa Matka - Owszem.
Potomek Młodszy - Ale takie, jak my?
Królowa Matka - Nie, każdy kraj ma własne...
Potomek Młodszy - Aha.
Królowa Matka (która zna po cztery zwrotki większości polskich kolęd, nawet - jak to niedawno, nie bez zgrozy, odkryła - takich jak "A wczora z wieczora") - ... ale to nasze są najpiękniejsze.
Potomek Starszy (przypatrując się Królowej Matce z uwagą) - A one też tak myślą? Te inne narody?
Królowa Matka - Pewnie nie. Pewnie uważają, że to ich są najpiękniejsze...
Potomek Starszy - No właśnie.
Królowa Matka (pozostawiając zerowy margines dla dyskusji) - ...tylko, że ich przekonanie to dramatyczna pomyłka, podczas gdy nasze to po prostu fakt.

I pokrzepiona tym optymistycznym faktem Królowa Matka oddala się, by przygotować ciasto czekoladowe, przy którym zamierza świętować Sylwestra w jedyny przyjemny - jej zdaniem - sposób.

Stosik świąteczno-noworoczny


A gdybyśmy się mieli nie ujrzeć tutaj w tym roku, Kochani, przyjmijcie od Królowej Matki życzenia Nowego Roku pełnego spokoju i spełnienia...


... i bogatego w liczne, liczne spotkania :).

Oby ktoś dał Wam w Nowym Roku tyle, ile w Roku Odchodzącym Wy daliście Królowej Matce (czyli bardzo, bardzo, ale to BARDZO dużo :)).

środa, 24 grudnia 2014

Wigilijnie, po raz... któryś tam :)

Królowa Matka się uczy.

Co roku się uczy, i wcale nie jest najlepszą uczennicą, chociaż się stara.

Uczy się pamiętać, że "mniej" czasem znaczy "więcej".

Że rzecz nie w tym, żeby okna lśniły, stoły się uginały, order Perfekcyjnej Pani Domu lśnił na piersi, dzieci w odprasowanych ubrankach stały na baczność pod ubraną zgodnie z obowiązującymi trendami choinką, śpiewając "Bóg się rodzi" na dwa glosy.

I nie w tym, żeby wszystko zdążyć, już teraz, żeby się wyrobić, żeby utrzymać jakoś nerwy na postronku i tak natychmiast nie pozabijać wszystkich, co wchodzą pod ręce marudząc i żądając czegoś do picia/ do jedzenia/ czekoladkę z kalendarza adwentowego /a maaaamooo, booo onnn!!! / a mamooo, obiecaaaałaś!, podczas gdy człowiek miesi właśnie ciasto drożdżowe na struclę (ciasto drożdżowe wymaga ciepła i spokoju, SPOKOJU, DO CHOLERY JASNEJ!!!), uświnia się od stóp do głów lukrem królewskim albo pilnuje, żeby barszcz się nie przegotował, bo jak się przegotuje to straci klarowność i jak to będzie wyglądać?!

Że za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat nikt nie będzie pamiętał tego nieklarowanego barszczu i choinki w takim samym przyodziewku, jak rok wcześniej, i potraw dziesięciu, nie dwunastu, i tego, że leje jak z cebra zamiast podzwaniać romantycznie dzwoneczkami na śniegu też nie.

Że było ciepło i pięknie pachniało będzie się pamiętać.

Że tyyyle osób zasiadało do stołu będzie się pamiętać. I prezentów była cała masa, góry, góry pudełek i pudełeczek. I śnieg był, pamiętacie? Zawsze w Wigilię był snieg, kiedyś takich bezśnieżnych wcale nie bywało! A pierogi najlepiej na świecie smakowały, teraz już takich nie ma :).

Że malowało się pierniczki i wieszało je na choince, i ta choinka co roku była inna, i co roku piękniejsza.

Że było się razem.

Że się miało siebie. Tylu ludzi do kochania!

Królowej Matce pamiętanie o tym nie zawsze wychodzi.

W tym roku słabo, na tróję raczej, niż na piątkę, i zamiast promieniować radosnym oczekiwaniem staje się narzekającą i powarkującą pod nosem (a czasem i głośniej, przyznaje się Królowa Matka bez bicia) zrzędą, typową gderliwą mamunią, którą obiecywała sobie nigdy w życiu nie być, i nawet udaje jej się zapomnieć, że to kolejna Wigilia, która dostała na kredyt od łaskawego dla niej Losu, a przecież przysięgała, że nie zapomni nigdy.

Ale w końcu.

W końcu nadejdzie ten moment, gdy pierniczki będą przygotowane od "A"


do "Zet", i to nawet w dwóch wersjach, tej"vintage", w stylu skandynawskim (niech chociaż coś będzie w Domu w Dziczy w tym stylu!),


i tej przeznaczonej na choinkę, kolorowej, chaotycznej, naznaczonej rysem niepowtarzalnej indywidualności twórczej Potomków,


gdy po raz kolejny uda się Królowej Matce nie przypalić strucli z orzechami,


i barszczu nie przegotować, i gdy już te tuziny pierogów i uszek zostaną ulepione, knysze z kapustą urosną w piekarniku, podłoga zostanie zamieciona po raz ostatni, zapakowane prezenty trafią pod choinkę, i gdy już nie będzie czasu na to, żeby dokończyć różne sprawy, pamięć o których jakoś umknęła w nawale obowiązków, i bez zrobienia których święta i tak się odbędą,

wtedy wreszcie nastąpi cisza, w której - taką ma Królowa Matka nadzieję - uda się usłyszeć to, co naprawdę ważne.


Tej nocy - kolejnej już nocy, w czasie której zaglądacie na chwilę do Domu w Dziczy, niezmiennie jest to dla Królowej Matki wielki zaszczyt i przywilej, i niezmiennie nie chce jej się w to wierzyć :) - gdy jak co roku Ciemność przegrywa swą walkę, a Światło powraca na ziemię, Królowa Matka życzy Wam, byście nigdy nie stracili swojego własnego Światełka.

Wesołych Świąt, Kochani!


Od wszystkich mieszkańców Domu w Dziczy.

niedziela, 21 grudnia 2014

Pompon Młodszy rozszerza słownictwo

Pompon Młodszy gra "w kjówki", wykorzystując swój ściśle przydzielony i starannie limitowany na tę konkretną rozrywkę przez Bezwzględnych Rodziców czas.


Ze zmarszczoną brwią i wywalonym jęzorem multiplikuje krówki względnie je likwiduje, przemalowuje im łatki na paski, a paski na gwiazdki, wymienia banalną, biało-czarna kolorystykę na coś bardziej rozrywkowego, grupuje je, dzieli, napuszcza jedne na drugie i inne takie, aż w pewnej chwili natyka się na ścianę, ekran dotykowy przestaje najwyraźniej być dotykowy, krówki zamierają w bezruchu, a w Pomponie Młodszym wzbierać zaczyna typowa dla niego cholera.

Pompon Młodszy (gwałtownie dźgając palcem w ekranik, z żyłką coraz szybciej pulsującą na skroni, wściekle) - Do diaska, cio to ma być?!

Królowa Matka kiedyś nauczyła całą swoją klasę, żeby w momencie szczególnego wzburzenia nie rzucała w szeroko pojętą przestrzeń typowych polskich przecinków rozpoczynających się od litery "k", miast tego zaś mówiła "do kroćset!" (wrażenie robili, że ho, ho :D), jak widać Pompon Młodszy z tej samej szkoły...

środa, 17 grudnia 2014

Bez jakiegokolwiek komentarza

Pompon Starszy - Mamusiu, czy mogę zjeść na obiadek banana?
Pompon Młodszy - A ja jabłuszko?
Potomek Młodszy (pouczająco) - Obiadek to wy już jedliście. Teraz będzie kolacja.
Pompon Starszy (z uporem, Dziecko-Które-Zawsze-Wie-Lepiej mode-on) - Obiadek!!!
Potomek Młodszy (wzdychając ciężko) - Jak oni jeszcze nic o życiu nie wiedzą...

Jak w tytule...

środa, 10 grudnia 2014

Pan Małżonek dźwiga swój krzyż

Ktoś (prawdopodobnie któryś z Kochanych Potomków, w tej chwili nie pomni Królowa Matka, który, a poza tym nie ma to większego znaczenia) robi jakąś rzecz nieakceptowaną w kulturalnym towarzystwie rzecz, na przykład beka.

Któryś z Potomków (zawstydzony) - Przepraszam...
Pan Małżonek (radośnie) - Ach, nic nie szkodzi! Exegi monumentum, czy jak to się tam mówi!

Królowa Matka wyjaśni może ogłuszonym Czytelnikom, że mówi się "Naturalia non sunt turpia" (co ma się nijak do faktu, że od tamtej chwili w Domu w Dziczy mówi się już zawsze przy takich okazjach "Exegi monumentum" :)).

***

Pan Małżonek (wielce podekscytowany opowiada o jakimś mrożącym krew w żyłach wydarzeniu w pracy) - ... i szef mu to po prostu powiedział i wyszedł, normalnie, bez żadnego wyjaśnienia, bez słowa, bez chwili na wytłumaczenie się, po prostu wyszedł i zostawił go z dłonią na sercu!
Królowa Matka (z wielkimi oczkami, w których wyświetlają się gigantyczne znaki zapytania) - ???
Pan Małżonek (rozpędzony) -... to znaczy, eee, no, z sercem na dłoni!
Królowa Matka (niepewnie) - Z duszą na ramieniu?...
Pan Małżonek - Tak! Właśnie z tym, no mówię przecież!

No, mówił...

***

Pan Małżonek (śpiewa do wtóru Leszkowi Herdegenowi w TV) - W steeepie szerokim...!
Królowa Matka (obdarzona przez Matkę Naturę Prawie Doskonałym Słuchem i całkiem niezłym głosem; boleśnie szczerze) - Fałszujesz.
Pan Małżonek (nie dając się zniechęcić) - ... którego okiem nawet sokolim nie zmieeeeerzyyyysz!
Królowa Matka (nadal boleśnie szczerze, ale bardziej przez zęby) - Fałszujesz...
Pan Małżonek (niezłomnie) - Stań! Unieś głowę! Wsłuuuchaj się w słowa!
Królowa Matka (bardzo, ale to bardzo przez zęby) - Powiadam ci, ale naprawdę, fałszujesz!
Pan Małżonek (z entuzjazmem) - A, co tam! Naleję tej nalewki, którą dostaliśmy, wypijemy po dwa kieliszeczki i zaraz się okaże, że rzecz jest zaśpiewana jak należy!
Królowa Matka (zdecydowanie) - No, jeśli o mnie chodzi, do tego to dwa zdecydowanie nie wystarczą.


I to właśnie, Czytelniku, spójrz i doznaj współczucia, musi codziennie znosić Pan Małżonek.

Kobietę, która nie zrozumie, nie zachwyci się, nie doceni, przyczepi się do wszystkiego, a jakby tego wszystkiego było mało - wyhaczy, wydestyluje z gwaru codziennych rozmów, wypreparuje, zapamięta, i opisze.

wtorek, 2 grudnia 2014

Tam, gdzie Licho nie śpi (Marta Kisiel, "Dożywocie")

Jakby co, to Królowa Matka uprzedza, ze to nie jest recenzja, tylko same spoilery. 
Jak zwykle.

Schemat jest powszechnie znany nawet początkującemu czytelnikowi:

jest Ona, lat między trzydzieści a czterdzieści. Ona znajduje się na zakręcie życiowym, który to zakręt najczęściej związany jest z jakimś Onym. On odszedł był, wymienił na młodszy model, w radykalnych przypadkach zszedł był z tego świata albo wcale go nie było i nie chciał się nijak objawić, więc Ona odczuwa imperatyw, aby wszystko zacząć od nowa przy pomocy nabycia /odziedziczenia / wynajęcia/ dostania w prezencie rozsypującej się chałupy na, excusez, zadupiu, którą to chałupę pracą własnych rąk oraz ujawnionym nagle w pięknych okolicznościach przyrody pomyślunkiem zamienia w prężnie działające gospodarstwo agroturystyczne/ manufakturę ręcznie wyrabianych kosmetyków, które okazują się hitem na rynku/ pracownię rękodzielniczą, której wytwory: patrz wyżej, względnie zostaje autorką bestsellerowych powieści. Na szczęście ma na to czas i możliwości, bowiem szczęśliwym zbiegiem okoliczności zawsze pracuje zdalnie, przez internet i inne komputery, i nic jej nie zmusza do siedzenia w biurze dzień w dzień od ósmej do szesnastej. Lokalna ludność, początkowo niechętna dziwacznej miastowej zostaje w końcu za sprawą jej ujmującej osobowości ugłaskana i oswojona, i pędzi z pomocą "tej naszej pani z miasta" przy każdej okazji i bez okazji, a właściwy On też się znajduje, chociaż, cóż za przypadek, nigdy nie jest prostym autochtonem parającym się uprawą w pocie czoła trzech hektarów nieużytków po oćcach, tylko też pisarzem bestsellerów, właścicielem lokalnych latyfundiów lub tajemniczym milionerem odpoczywającym w okolicy po jakimś traumatycznym doświadczeniu życiowym. W każdym razie pod koniec książki wszyscy są szczęśliwi, waląca się rudera okazuje się właściwym miejscem na ziemi (w międzyczasie przechodzi zresztą drogę od walącej się rudery do gustownego siedliska wśród łąk, pól i innego łona natury), miłość kwitnie, a niekiedy także owocuje, ptaszęta śpiewają, sarenki podchodzą ufnie, by jeść Jej i Jemu z ręki, jednorożce mienią się tęczą, zachód słońca zachęca, by odjechać w jego stronę, normalnie cud miód i orzeszki.

Tylko, że wcale nie, a już wcale, wcale, w ogóle i absolutnie nie w przypadku


"Dożywocia" Marty Kisiel.

Przede wszystkim Ona jest Nim i nazywa się Konrad Romańczuk. Ruderę otrzymuje w spadku po zmarłym w kawalerskim stanie i bezpotomnie przodku, i bynajmniej nie jest to ten rodzaj spadku, który napełnia Konrada euforią i jawi mu się spełnieniem marzeń vel nową szansą. No, szansą tak, w pewnym sensie, Konrad bowiem został był rzucony (albo dyskretnie postraszony rzuceniem, w każdym razie rzecz się zaczyna sypać i trzeszczeć w szwach) przez niejaką Majkę, której zegar biologiczny i towarzyski zaczyna coraz głośniej tykać, i która zaczyna wywierać na Konrada coraz mniej dyskretne naciski w temacie zdeklarowania się, związania jakimś społecznie akceptowanymi więzami oraz puszczenia w obieg niepowtarzalnego konglomeratu ich wspólnych genów. Konrad nie chce się wiązać więzami ani społecznie wymaganymi, ani akceptowanymi, wobec idei puszczania w obieg genów czuje instynktowny opór, w związku z czym Majka robi w tył zwrot i odchodzi.

W tej sytuacji otrzymanie domu za miastem zaczyna się jednak jawić Konradowi jako dar od losu. Ach, myśli sobie mściwie, tocząc się wypakowanym po dach tico po podwrocławskich leśnych drogach, on jej jeszcze pokaże! zaprosi ją kiedyś od niechcenia od odziedziczonej daczy, leżącej ani chybi w jakichś szczególnie prześlicznych okolicznościach przyrody, oprowadzi po tych wysmakowanych wnętrzach, pełnych minimalizmu i oszczędnej elegancji, aż jej oko zbieleje i będzie po prostu zmuszona uznać, że wiązanie się i rozmnażanie jest przereklamowane i nie dla nich, dla nich, nieprawdaż, elity kulturalnej i trendsetterów, jakże dalekich od tych mieszczańskich potrzeb i oczekiwań jakiegoś tam społeczeństwa! I innych zegarów biologicznych!

Po czym podjeżdża pod odziedziczoną Lichotkę (Lichotkę!!! Już sama nazwa powinna była dać mu do myślenia!!!) i od pierwszego rzutu oka wie, że jego plany raczej się rypną, jako że wysmakowana podmiejska willa okazuje się być pseudogotyckim domiszczem pełnym wieżyczek, łuków i innych cholernych witrażyków. A gdy, stąpając ze chrzęstem po ruinie swych planów i nadziei, wchodzi do domiszcza okazuje się, że cholerne witrażyki są jego najmniejszym problemem.

Po pierwsze, w całym domostwie nie uświadczysz minimalizmu. Pluszowe kotary uświadczysz. Meble gięte i rzeźbione,  kobierce, dywany, portrety przodków na ścianach uświadczysz, całe góry haftowanych poduch, niewykluczone, że zabytkowych, ale w najmniejszym stopniu nie minimalistycznych, i owszem, łoża z baldachimem oraz fotele po pradziadku, zegary w stylu późnego rokokoko oraz figurki z porcelany przedstawiające pastereczki i gąseczki, to wszystko tak. Ale minimalizmu i oszczędnej elegancji w postaci szkła i metaloplastyki oraz monochromatycznej maziai w charakterze pojedynczego dzieła sztuki - niestety, nie, ani odrobiny.

Po drugie, i to jest jeszcze gorsze, dom ma lokatorów. I to nie byle jakich, bo, jak by to delikatnie ująć... cóż, delikatnie się nie da, więc waląc prosto z mostu - dożywotnich. Z tym, że mówiąc "dożywotnich" mamy tu na myśli Konrada, bo lokatorzy przeżyli już kilku dożywotnich lokatorów i nic nie wskazuje na to, by powiedzieli w tej kwestii swe ostatnie słowo.

Mamy więc Licho, Anioła Stróża, metr pięćdziesiąt ucieleśnionej dobrej woli, który, przyodziany w T-shirty zdobne w wizerunki bohaterów kreskówek i bambosze z pomponami, maniakalnie sprząta, kichając od czasu do czasu (ma bowiem alergię na pierze, a czasem nie starcza mu czasu i umiejętności, by wydepilować skrzydełka, a jak łatwo zgadnąć nie jest łatwo sięgnąć do własnych piór na środku własnych pleców, bez wątpienia potrafią to sobie Państwo wyobrazić) i upiększając wszechświat zgodnie z własnym, subiektywnym poczuciem piękna, na przykład czyniąc z białych króliczków różowe.


Mamy utopce w liczbie cztery sztuki, zajmujące najpierw łazienkę, a później, brutalnie wyrugowane z apartamentów, okoliczny staw, niestety, doskonale widoczny z okien domostwa.

Jest Krakers,  pradawny stwór z głębin odwiecznego zła, którego w 1836 przywołał bratanek pana Wincentego, niejaki panicz Zygmunt, pewnej nocy spalony pod drzewem przez prostą okoliczną ludność. Prosta okoliczna ludność uwinęła się z ludową sprawiedliwością tak szybko, że panicz Zygmunt nawet nie zdążył wymyślić i rzucić porządnej klątwy, o odesłaniu pradawnego stwora w głębiny odwiecznego zła nie wspominając, w związku z tym pradawny stwór zamieszkał sobie w spiżarce i zajął gotowaniem, ku któremu przejawiał wielkie zamiłowanie i talent, i które wpływało kojąco na jego mroczną, ekhm, duszę.

No i jest panicz Szczęsny, czy tez, by być precyzyjnym jak chirurgiczne cięcie skalpela, widmo panicza Szczęsnego, który palnął był sobie w łeb na grządkach kapusty za domem. Z miłości. Wywołany z grobu za sprawą dziewczęcia, które mu na grobie przysiadło, pomieszkuje w Lichotce już to się uduchowiając (robi się wtedy przezroczysty), już uziemiając, już to zajmując się poezją, już to prozą, w chwilach braku weny poetyckiej produkując bamboszki i szaliczki na drutach oraz rękawicę na macki dla Krakersa, a także haftując poduszki haftem krzyżykowym, już to eksperymentując z przyodziewkiem, fryzurą i makijażem. Doprowadzaniem Konrada do białej gorączki się nie zajmuje, to mu wychodzi naturalnie i od niechcenia, zupełnie bez wysiłku.

Poza światem nadprzyrodzonym Lichotkę nawiedza, a w niektórych wypadkach zamieszkuje, świat jak najbardziej realny pod postaciami kotki Zmory i różowego królika Rudolfa Valentino, drapieżnej i obdarzonej budząca podziw umiejętnością nie dostrzegania tego, co jej zaburza ocenę rzeczywistości agentki literackiej Konrada Kamilli, zwanej Carmillą oraz jej yorka, lokalnej ludności pod postacią dziewczyny do sprzątania oraz Szymona Kusego, stoickiego i obdarzonego nieludzką cierpliwością sąsiada - złotej rączki od wszystkiego, który powoli i starając się nie narażać Konrada na zbytnie wstrząsy wprowadza go w życie i działanie Lichotki, lokalnych autorytetów moralnych oraz ekologów.

Konrad nienawidzi tego wszystkiego.

Nie znosi tego domu, irytuje go Anioł, obawia się Krakersa, Szczęsnego udusiłby gołymi rękami gdyby nie fakt, że byłby to próżny trud. Poczucie obowiązku, o które sam siebie nie podejrzewał, każe mu ten dom remontować i doprowadzać do porządku, i troszczyć się o jego mieszkańców, ale co noc kładzie się spać wyczerpany, nieszczęśliwy i tęskniący za swoim dawnym życiem, dawnym mieszkaniem i tym wszystkim, co kiedyś, gdy był młody i głupi (czyli jakieś kilka miesięcy temu)  uważał za męczące i irytujące.

Bardzo, bardzo ładnie i wiarygodnie pokazane jest, jak zaczyna się do swego nowego życia, nowego domu i nowych towarzyszy życia przekonywać, a już zmiana stosunku Konrada do Licha sprawiła, że Królowa Matka - która, co może tobą wstrząśnie, Kochany Czytelniku, ale oto nadszedł czas prawdy - nie jest mamusią z powołania, wychodziła za mąż z przeświadczeniem, że nie będzie miała dzieci, bo po co jej to, brrr, nigdy nie ciamkała nad wózeczkami i nie cmokała nad maleńkimi skarpetkami, a zegar biologiczny nie tylko nigdy jej nie tykał, ale wręcz milczał jak grób, która za to potrafi tak z głębi serca zatęsknić za latami, gdy była bezdzietną i beztroską singielką, a gdy szykuje jej się dzień bez dzieci to się cieszy i ani jej w głowie nie postanie wykonywanie telefonów raz na dziesięć minut, aby ukoić dusze dźwiękiem głosu Ukochanych Pacholąt...

Otóż ta właśnie Królowa Matka, czytając o drodze, jaka przeszedł Konrad od najeżonego "co-to-w-ogóle-jest-jakiś-anioł-i-po-co-to-komu!!!" spadkobiercy niechcianego domu do czułego i troskliwego opiekuna, bujającego Licho na kolanach pomyślała sobie, że oto Marcie Kisiel udało się bardzo ładnie opisać jej drogę do macierzyństwa.

Na okładce "Nomen Omen" zacytowano recenzję głoszącą: "Marta Kisiel jest niczym Terry Pratchett, a nawet lepsza, bo on odkrył fabułę dopiero przy swojej czwartej książce, a jej udało się już przy drugiej".

I rzeczywiście, najczęstszym zarzutem w stosunku do "Dożywocia", z którym się Królowa Matka stykała było to, że nie stanowi ono fabularnego ciągu tylko coś w rodzaju zbioru opowiadań, połączonych osobami bohaterów i miejscem akcji. Przyznać trzeba, że o ile przez "Nomen Omen" Królowa Matka przeleciała lotem błyskawicy, z rykiem: "Paszli wszyscy won, MAMUSIA CZYTA!!!" na ustach, o tyle "Dożywocie" mogła sobie dawkować, rozdział po rozdziale, chwaliła to sobie jednak, bo pozwalało jej to poczynić konieczne przerwy na sen (czytała w łóżku wieczorami).

Przyczyną, dla której Królowa Matka również stawia "Nomen Omen" nad "Dożywociem" jest tematyka tego pierwszego, poruszająca tematy nie dość, że ważkie, to jeszcze rzadko (choć szczęśliwie coraz częściej) obecne w publicznym dyskursie. Podczas gdy "Dożywocie" jest książką stricte rozrywkowa (chyba, że coś Królowej Matce umyka, czego wykluczać nie można, a nawet nie należy).

Ale jaką książką rozrywkową!

Książką, w której znajduje się ogłoszenie matrymonialne następującej treści: "Lubię posiedzieć u kosmetyczki jak każda prawdziwa kobieta, poznawać nowe znajomości, chodzić z ziomami do kina i fajowskich klubów. Jestem totalnie odjechana na punkcie wizażingu. Nie szukam przygód, bo jestem wartościowa i znam swoje znaczenie. Szukam mężczyzny, który docenia prawdziwe kobiety, jakimi ja siebie reprezentuję". Ciesz się, Narodzie, że nie widziałeś Królowej Matki czytającej powyższe po raz pierwszy, wyjącej nad tym, chlipiącej, wydającej serię zduszonych (wieczór! dzieci śpią! Pan Małżonek gra!) jęków, a potem czytającą raz jeszcze, zachwycających się frazą, doskonałą, zastanawiającej się, czy bardziej doskonałe by jej się rzecz wydawała, gdyby została wymyślona przez Autorkę od pierwszej do ostatniej litery, czy gdyby została zaczerpnięta z reala jako emanacja czyjejś osobowości.

Książką, w której jest panna Aurelia Bercikówna, osoba obdarzona przez Królową Matkę instynktownym zrozumieniem i współczuciem. Pomimo chichotania nad opisem jej wyglądu i przemyśleń. Jakże się z nią Królowa Matka identyfikowała, jak bardzo dobrze to pamiętała, cóż, że była nieco młodsza, to miotanie przez namiętności (niekoniecznie związane z damsko-męskimi uniesieniami, chociaż te też) przytłumione rozpaczliwym przekonaniem, że wszelkie namiętności są zupełnie nie dla niej, plus ta kompletna nieumiejętność okazania się kuszącą, żywcem Królowa Matka, powiada Królowa Matka jak na spowiedzi.

No i książką, w której jest Licho. I tu Królowa Matka zamilknie, bo Licha opisać się nie da. Jest absolutnie słodkie i urocze, i Królowa Matka chce takie, ti, ti, ti. Jak ktoś czytał, to wie, o czym tu Królowa Matka bełkocze, jak nie czytał to i tak nie zrozumie i jedyne, co może uczynić, by zrozumieć, to przeczytać książkę.

Do czego Królowa Matka zachęca, jednocześnie wznosząc okrzyk (i łypiąc znacząco w kierunku Autorki) - Więcej Licha!




Oisajowi za udostępnienie Bezcennego i Obdarzonego Spersonalizowaną, Osobistą Dedykacją Egzemplarza pozostaje Królowa Matka nieustannie wdzięczna.