wtorek, 30 września 2025

Biało-czarno, czyli Wyzwania Filmowego dzień osiemnasty

Cóż, co ja będę się silić na przydługie wstępy i wyjaśniać, ze co prawda nie do końca, ale za to, jak również, że czasem coś innego, a w ogóle to w sumie niekoniecznie, skoro każdy średnio uważny Czytelnik tego bloga, tego wyzwania, a już zwłaszcza tego posta zgadnie bez pudła i wcale się nie wysilając, jaki jest mój

Ulubiony film biało-czarny 

i czemu jest to

"Fanfan Tulipan" (tyt. oryg. "Fanfan la Tulipe") 
Reż. Christian-Jaque



Rok produkcji - 1952
Główne role - Gérard Philipe
                       Gina Lollobrigida
                       Olivier Hussenot
                       Marcel Herrand
Kraj produkcji -Francja
Czas trwania - 102 min.

Osiemnastowieczna Francja, czasy panowania Ludwika XV. Wojna na wojnie wojną pogania, a jak wojna, to, wiadomo, wojsko, a jak wojsko to żołnierze, a jak wojna wojną pogania, to tych żołnierzy robi się coraz mniej, i w dodatku coraz trudniej skusić nowych, mamiąc ich nieumiejętnie wizjami odświeżającej, męskiej przygody oraz pewnego (chociaż niekoniecznie) żołdu jak również szansą zdobycia nieśmiertelnej sławy.

Młodziutki Fanfan jest co prawda biedny jak mysz kościelna, za to słynie ze sprytu oraz zuchwałości (i z samochwalstwa). 

Słynie też z czegoś jeszcze.

Jest trzpiotem. Szaławiłą. Sowizdrzałem i postrzeleńcem. I jest uroczy. Może i nie klasycznie przepiękny, ale cóż z tego. Dla niego uwieść kobietę to jak dla kogoś innego kichnąć. Przychodzi mu to równie łatwo, jak oddychanie. I korzysta z tego... daru bez zbędnych skrupułów, zresztą, ma zdecydowanie zbyt dużo wdzięku na skrupuły, skrupuły postarzają! Więc bez większego trudu udaje mu się prześlizgiwać przez życie, korzystając przy tym hojnie z uroków mieszkanek wsi i miasteczek, aż wreszcie i na niego przychodzi kryska.

Przyłapany w stogu siana przez ojca jednej z dam swego... eeee... serca, kategorycznie odmawia ożenku. Podczas ucieczki przed rozjuszonym (przyszłym) teściem poznaje uroczą Adeline, która udając Cygankę przepowiada mu, że poślubi królewską córkę, pod jednym wszakże warunkiem – najpierw musi wstąpić do wojska i wyruszyć na wojnę. 

Siedmioletnią.

Dla Fanfana prawdopodobnie nawet wojna trzydziestoletnia byłaby bardziej kusząca niż małżeństwo, więc się na to godzi bez wahania, po czym, dość nieoczekiwanie, bardzo szybko poznaje wspomnianą księżniczkę. Więcej, ratuje ją (oraz królewską faworytę, madame do Pompadour) z rąk rzezimieszków, ocalając obu damom życie. 

To jednak dopiero początek jego niezwykłych przygód, w których nieraz otrze się o śmierć...

"Fanfana Tulipana" obejrzałam po raz pierwszy, jak wspomniałam w moim wpisie o ulubionych aktorach, mając lat nie więcej niż siedem i natychmiast popadłam w trwałe uczucie, zarówno względem Gérarda Philipe, jak i filmów (oraz - odpowiedni czas później - książek) płaszcza i szpady, jak również powieści łotrzykowskich. 

Popadłam w to uczucie, wyciskając łzy wzruszenia z ócz mej matki, która swego czasu, lat temu wiele, pacholęciem będąc nieledwie, podkochiwała się w  Gérardzie Philipe, chociaż była baaaaaaardzo, ale to bardzo nieletnia, gdy aktor zmarł (licząc sobie zaledwie 37 lat). Co prawda przez wiele kolejnych lat twierdziła, że mój afekt do Gérarda Philipe minie mi, gdy tylko ujrzę Jeana Marais, bo TO DOPIERO BYŁ MĘŻCZYZNA, ale wybaczam jej tę pomyłkę, nigdzie nie jest powiedziane, że matka musi mieć gust tak wybitnie doskonały, jak córka.

(Off Top - Jeana Marais ujrzałam na swe oczy będąc już Całkiem Dużą Dziewczynką i nie powiedziałam ani słowa, tylko rzuciłam mojej matce Spojrzenie Nabrzmiałe Treścią i pokiwałam znacząco głową, gdyż Nje, koniec OT).

O tym, że Gérard Philipe jest dla mnie w sposób absolutnie nieracjonalny, ale też całkowicie mnie obezwładniający uroczy już pisałam, więc się (aż tak bardzo), nie będę powtarzać, chociaż oczywiście kładzenia nacisku na czyjś urok osobisty, wdzięk i przemiłą osobowość nigdy dość,


jak również wrzucania zdjęć osób czarujących, żeby wszyscy mogli zobaczyć, jak bardzo te osoby są czarujące (i co to znaczy cytowane już przeze mnie określenie "urocza niedoskonałość europejskiego uśmiechu" na przykładach),
 


oraz (w celach szerzenia wiedzy! wyłącznie!!!), stosownych artefaktów ukazujących, jak wyglądała słynna swego czasu fryzura "na Fanfana", która doprowadzała do białej gorączki nauczycieli i wychowawców ówczesnej młodzieży,


i no dooobra, raz na jakiś czas zdjęcia, które wcale nie jest z tego filmu, ani w ogóle z żadnego prawdopodobnie, ale za to jest śliczne i CZY WSZYSCY WIDZĄ TE OCZY?!,
 

 
i ja wiem, że po takim... eeee... wstępie nikt mi nie uwierzy, ale "Fanfan Tulipan" to wcale nie jest dla mnie tylko i wyłącznie Gérard Philipe.

Obejrzawszy dzieło - jako osoba obowiązkowa (a 
Gérard Philipe nie miał z tym PRAWIE nic wspólnego!) - kilka tygodni temu odkryłam, i nie bez przyjemności, jak bardzo pięknie się ono zestarzało. Poza jedną czy dwiema scenami pojedynków, całkiem wyraźnie puszczonych w przyspieszonym tempie, nie ma się tam niczego przyczepić, to jest niezwykle zgrabnie napisany scenariusz, świetnie zagrany przez absolutnie wszystkich aktorów film, zachowuje cały ten łotrzykowsko-płaszczo-i-szpadowy wdzięk, i wcale, wcale nie jest ramotką.
 
Więcej! 

Obejrzany przeze mnie jako osobę dorosłą (i potrafiącą wziąć na chwilę w karby Ogłuszające ją Uczucie) film ujawnił zaskakujące drugie dno i sprowokował mnie do chwycenia za notesik, długopisik i pospiesznego notowania bon-motów, zadziwiająco nie tracących na aktualności, a dotyczących wojny.

"Wojna. Jedyna rozrywka królów, w której bierze udział lud".

"Łatwowierność to podstawowa siła armii"
.

Z dialogów głów koronowanych, prowadzących swoje działania w bezpiecznych zaciszach gabinetów:

"- Zdecydowałem, że bitwa odbędzie się tutaj.
 - A wróg co zdecydował?
 - Wyraził zgodę".

"Wiedziałem, że zwyciężymy! Liczyłem na ślepy los, jeszcze nigdy mnie nie zawiódł!".

"- Przewidujemy 10 tysięcy zabitych.
 - Marszałek Maurycy Saski zażądał więcej...
 - Nie zwykłem się targować, gdy chodzi o zwycięstwo"
.

"Marszałku, rad bym poznać prawdziwego autora tego zwycięstwa, które historia przypisze panu!"
.

I w ten sposób zupełnie nagle i trochę nieoczekiwanie (większość z tego, co pisałam o "Fanfanie" napisałam wszak jednak z perspektywy osoby, która pierwszy raz oglądała ten film jako małe dziecko i została troszkę tą dziecięcą perspektywą, no cóż, ograniczona) łotrzykowska komedyjka płaszcza i szpady, pełna pojedynków, pościgów, pięknych kobiet i szczęśliwych zbiegów okoliczności okazała się być nie tylko wdzięcznie przyjemnym dla oka widowiskiem, ale została pogłębiona za sprawą szczypty goryczy, szczypty soli, która jest niezbędna, by przełamać monotonnie jednostajny smak potrawy, dodać jej głębi i charakteru, czyniąc z niej coś wartego wspominania, zapamiętania, cytowania i obejrzenia po raz kolejny.

Bardzo polecam.

Bardzo kocham <3.

czwartek, 25 września 2025

Informacyjnie

Królowa Matka (opowiada Potomkom anegdotkę - tak, wie, jak to brzmi, ale nie ma co obrażać się na fakty - o tym, jak Ukochana Przyjaciółka przekazała jej wiadomość o śmierci Heatha Ledgera).

Potomek Mlodszy (żywo zainteresowany) - A, mamo, jak nie było internetu to jak dowiadywaliście się o różnych rzeczach? O śmierci aktora, na przykład? 

Królowa Matka (rzucając Dzieciomtku spojrzenie z ukosa) - Synu, to był 2008 rok. Mieliśmy już internet, upewniam cię.

Potomek Młodszy (drąży) - Ale przedtem? Wcześniej? Jak? To musiało chyba długo trwać...? 

Królowa Matka (z pełną powagą) - Tam-tamami. Mieliśmy tam-tamy, one czynią cuda, a ich dźwięk niesie na sporą odległość...

Potomek Młodszy - Mamo!

Krolowa Matka (nie pozwalając się powstrzymywać) - ... i sygnały dymne, ale tutaj za dużo zależało od pogody i przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych...

Potomek Młodszy - MAMO!!!

Królowa Matka (litując się nad Pacholęciem) - Takie coś jak agencje prasowe istniało, i nadal zresztą istnieje. Takie instytucje, zajmujące się gromadzeniem bieżących informacji i udostępnianiem ich innym środkom masowego przekazu...

Potomek Starszy (pomocnie) - ... gołębiami pocztowymi...

Potomek Młodszy (rzuca Potomkowi Starszemu ciężkie, BARDZO ciężkie spojrzenie).

Królowa Matka (kontynuuje) - Dzięki temu przeróżne media... radio, telewizja, gazety...  mogły zaoszczędzić na kosztach utrzymywania własnych korespondentów - zagranicznych i krajowych, - bo dostawały gotowe i aktualne informacje...

Potomek Starszy (życzliwie) - ...ryte na takich glinianych tabliczkach.


I oto jak, dzięki Niezłomnemu Wsparciu Rodziny, Potomek Młodszy pozyskał pełen obraz sytuacji.



Doprawdy, jesteśmy lepsi niż agencje prasowe, tam-tamy i internet!

poniedziałek, 15 września 2025

Kojąco, czyli Wyzwania Filmowego dzień siedemnasty

Czy wspominałam już, przy okazji tego Wyzwania oraz (prawdopodobnie) przy kilku innych okazjach, że nie jestem wielbicielką komedii romantycznych, zwłaszcza tych świątecznych?

Tak jest. Wspominałam.

Czy w związku z powyższym jedyną komedią romantyczną, jaka zostanie tu wymieniona, będzie ta opisana w dniu siódmym wyzwania, czyli ta, której nienawidzę, zaś bohaterem wpisu dzisiejszego pod tytułem

Twój "comfort film"


będzie dzieło filmowe przynależne do jakiegoś innego gatunku?

NO ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE NIE!

Bohaterkami wpisu dzisiejszego będą nie dość, że komedie romantyczne, to w dodatku dwie, bo kto bogatemu zabroni, a  jedna z nich - mwahahahaha! -  świąteczna, oraz nie moja wina, że przy nich właśnie sobie emocjonalnie wypoczywam, przykro mi (chociaż niekoniecznie w sumie), że nie przy Bergmanie ani "Obywatelu Kane", ani nawet przy takim, bo ja wiem, "Avatarze", a poza tym chyba nikt, kto bywa na tym blogu częściej niż tylko przelotem nie oczekiwał, że wykażę się żelazną logiką, a jeśli oczekiwał, to bardzo mu współczuję i niezwykle mi smutno z tego powodu, co ustaliwszy zakasuję rękawy i przystępuję do opisywania.

Na pierwszy ogień - chronologicznie, zarówno pod względem roku produkcji, jak i, nieprawdaż, czasookresu, w którym się z dziełem zapoznałam - idzie

"Nie mów jej, że to ja" (tyt.org. "Don't tell her it's me")
Reż. Malcolm Mowbray


Rok produkcji - 1990
Główne role - Steve Guttenberg
                       Jami Gertz
                       Shelley Long
Kraj produkcji  Stany Zjednoczone
Czas trwania - 101 min.

Gas Kubicek właśnie zakończył z sukcesem walkę z ziarnicą złośliwą, tym niemniej po odbytej chemioterapii zaszywa się w domu. Cały jego czas pochłania praca (jako rysownik komiksów w lokalnej gazecie nie musi w celu wykonywania jej opuszczać swoich bezpiecznych czterech ścian),  a życie towarzyskie zeszło na dalszy plan. Każde zresztą zeszło, Gus jeszcze ciągle nie doszedł do końca do siebie, jest opuchnięty, łysy, ciągle zmęczony, jest, jednym słowem, nadal w złym stanie, zarówno fizycznie - wyczerpany chorobą i walką z nią, jak i psychicznie - bo podobne doświadczenie wymaga przewartościowania wszystkiego w swoim życiu, a to bywa i pracochłonne i bolesne (wierzcie mi, wiem coś o tym).

Jedyną osoba, która go regularnie odwiedza jest jego siostra Lizzie, zawodowo pisarka romansów, prywatnie - wulkan energii, chodzący optymizm, oraz żona miłego, spokojnego męża i mama trzyletniej córki. Wiadomo, dla Lizzie choroba brata też stanowiła straszny okres w życiu, a jej otwarta natura nie pozwala teraz patrzeć bezczynnie, jak ten wyrwany śmierci ze szponów brat snuje się, zaniedbany i smutny, po swoim domu na końcu najostatniejszej uliczki w miasteczku, za towarzystwo mając jedynie psa rasy Jack Russell.

A cóż może poradzić na niedole brata pisarka romansów, a prywatnie - szczęśliwa żona, no, co?

Tak!

"Zakochaj się, Gus. Znajdź miłą dziewczynę, i...".

Gus każe siostrze oddalić się w podskokach i nie mieszać się do jego spraw osobistych, siostra oddalić się może i oddala, natomiast nie zamierza przestać się mieszać. Na Targach Książki Romantycznej, na których jest gościnią, poznaje Emily, młodą, przeuroczą i sympatyczną dziennikarkę. Typuje ją na swoją bratową od pierwszej chwili, organizuje kolację, na którą zaprasza Emily i zwabia swego niechętnego brata, po czym staje się to, co stać się musiało.

Kolacja okazuje się kompletną katastrofą na każdym możliwym poziomie, od kulinarnego po towarzyski - wszystko, co może pójść źle idzie jeszcze gorzej, natomiast Gus się zakochuje (co nas nijak dziwić nie może, bo Emily jest nie tylko prześliczna, jest pełna wdzięku, urocza jak wiosna, no chodzący czar!).

Od pierwszego wejrzenia.

I bez wzajemności.

Emily jest nie tylko urocza i śliczna, jest naprawdę miła, ma dobre serce, ale to dobre serce to nie sługa i dziewczyna za nic nie może zmusić się do przychylności wobec nieśmiałego, niezgrabnego, małomównego, opuchniętego mężczyzny w źle dopasowanej peruce. Gus próbuje podjąć kilka niezbyt zgrabnych i nie trzeba dodawać, że nieudanych prób zaproszenia jej na randkę, by wreszcie, gdy jego wszelkie (podejmowane bez przekonania) wysiłki palą na panewce poddać się i przyjąć pomoc siostry, którą ta mu z wielką energią i od samego początku proponuje.

Lizzie przystępuje do działania z właściwym sobie entuzjazmem. W końcu kto tu jest fachowcem w dziedzinie poznawania kobiecych fantazji? No przecież, że ona. To jej praca. Poznaje te fantazje, a potem przekuwa je w słowa, przetwarza i podaje jak na tacy. Robi to od lat z sukcesem! Wie, czego pragną kobiety! Czy Emily jest kobietą? Jest. No. Czyli trzeba jej dać to, czego pragnie. Twierdzi, że tego nie pragnie, bo chce czegoś zupełnie innego? No buahahaha normalnie, już Lizzie wie swoje. Owszem, cała operacja wymagać będzie odrobiny pracy i fantazji, ale czego się nie robi dla ukochanego brata. I Emily. Dla której trzeba stworzyć Archetyp Mrocznego Bohatera, po czym dyskretnie pchnąć ją w jego mocarne, męskie ramiona.

No więc Lizzie go stwarza...

Cóż.

Pierwsze, co trzeba o tym filmie powiedzieć, to że Shelley Long w roli Lizzie kradnie show. Owszem, Steve Guttenberg jest przemiły i ma naprawdę, naprawdę mnóstwo takiego... przyjaznego wdzięku, a Jami Gertz jest niewyobrażalnie czarująca, śliczna i świeża jak pierwiosnek (plus wszyscy aktorzy drugiego planu są fantastyczni, z młodziutkim Kyle MacLachlanem i Madchen Amick, święcącymi wówczas triumfy po "Twin Peaks" w charakterze wisienek na torcie), ale królowa może być tylko jedna, i jest nią niewątpliwie Shelley Long. To jest skumulowana, chodząca, promienna, niepowstrzymana fala entuzjazmu, a przy tym ta rola zagrana jest tak płynnie, naturalnie, tak bardzo bez wysiłku, jakby nie była zagrana, tylko... no nie wiem, przeżyta. Nawet jeśli ktoś nie lubi komedii romantycznych jeszcze bardziej niż ja, dla Shelley Long tę jedna komedię obejrzeć naprawdę warto!

Ponadto jest to film, który łagodnie podrwiwa ze schematów, i prawdopodobnie dlatego tak bardzo go lubię. Mamy tu nieatrakcyjnego (naprawdę nieatrakcyjnego; nie jest to przypadek Brzyduli z Liceum, która Zdjęła Okulary i nagle stała się Pięknością - w przeciwieństwie do niej Gus JEST nieatrakcyjny, źle ubrany, niezgrabny, bardzo nieśmiały i ogłuszony uczuciem w dodatku, więc sprawiający wrażenie nieinteligentnego) mężczyznę,  prześliczną dziewczynę i spisek, by tych dwoje ze sobą połączyć, używając w tym celu wszystkich środków, z upodobaniem i regularnie używanych przez autorów romansów i - owszem - komedii romantycznych. Mamy świadome granie na kliszach, bawienie się konwencją, mamy życzliwe puszczanie oka do widzów, którzy przecież wszystkie te klisze znają, mamy takie trochę przymrużenie oka, a trochę dyskretną próbe postawienia pytania o źródła atrakcyjności, chociaż tajemnicy stanu nie zdradzę, jak napiszę, że pod koniec filmu Gus Kubicek wygląda już jak Steve Guttenberg bez charakteryzacji, więc Emily nad źródłem jego atrakcyjności aż tak bardzo zastanawiać się nie musi.

W ogóle mam wrażenie, że to nie tyle jest komedia romantyczna, raczej film, wykorzystujący wszystkie chwyty stosowane w komediach romantycznych, tylko, że jawnie. "O! - zdają się mówić twórcy. - Popatrzcie! Klisza! I tu jest klisza! I tu! A to? O, kolejna klisza, UŻYJMY JEJ!", a że robią to inteligentnie, z wdziękiem, nie obrażając inteligencji widza i z wyraźną do niego sympatią - mamy mój "komfort film".

Pierwszy.

Kolejnym jest

"Ja cię kocham, a ty śpisz" (tyt. oryg. "While you were sleeping")
Reż. John Turteltaub


Rok produkcji - 1995
Główne role - Sandra Bullock
                       Bill Pullman
                       Peter Gallagher
                       Peter Boyle
                       Jack Warden
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 103 min.

Lucy przyjeżdża do Chicago z małego miasteczka, by w szpitalach tego dużego znaleźć pomoc dla chorego ojca. Po jego śmierci mieszka sama w wynajętym mieszkanku, a pracuje jako bileterka na stacji miejskiej kolejki. Podkochuje się też w mężczyźnie, który co rano kupuje u niej bilet. Oczywiście, nawet na nią nie patrząc. To jest przepiękny mężczyzna, elegancki, stylowy, z zupełnie innego świata, i Lucy wie, że nie ma u niego cienia szans, więc go sobie tak po cichutku, z głębin swej budki biletowej, wielbi.

Aż pewnego dnia, w samą Wigilię, gdy Lucy jest na dyżurze sama, bo przecież nie ma rodziny ani nikogo bliskiego, więc co to dla niej za problem, zastąpić kogoś, kto tę rodzinę ma, otóż więc w Wigilię zdarza się wypadek. Piękny nieznajomy pada ofiarą napadu, napastnicy zrzucają go z nasypu kolejki prosto pod nadjeżdżający pociąg, Lucy ratuje go w ostatniej chwili, po czym, gdy trafiają do szpitala, zostaje omyłkowo wzięta zarówno przez personel, jak i rodzinę Petera (czyli pięknego nieznajomego) za jego narzeczoną.

Rodzina jest ciut ekscentryczna, ale tak naprawdę przemiła, przyjmuje Lucy z otwartymi ramiony, nikt nie powzina przez jakiś czas żadnych podejrzeń, Peter leży sobie w śpiączce, święta trwają, świat się kręci, czas płynie, a na to wszystko objawia się brat Petera, Jack, który jako jedyny jakieś tam podejrzenia powzina.

Z tym, że oprócz podejrzeń powzina też uczucie.

I w tym momencie Peter się bierze, i budzi, i dowiaduje, że ma narzeczoną, której nie pamięta oraz najwyraźniej amnezję wybiórczą, bo pamięta wszystko inne...

"Ja cię kocham, a ty śpisz" jest filmem, który kocham za scenariusz. To jest scenariusz-cacuszko, mówię wam i powiadam! Ja to chyba z pięćset razy widziałam, i za każdym razem zachwycają mnie te wszystkie błyskotliwie opisane zbiegi okoliczności, które sprawiają, że nasz Jack już-już przyłapuje Lucy na kłamstwie czy niewiedzy, a tu pyk! I dzieje się coś, co sprawia, że musi jej uwierzyć, a sam wychodzi na czepiającego się niedowiarka, zaś wszystko, co się dzieje jest tak niewymuszone, tak naturalne, że... ach, patrzcie i uczcie się, polscy scenarzyści komedii romantycznych (tak, wiem, jestem głosem wołającego na puszczy)!

I te dialogi!!! Te rozmowy! Za scenę rodzinnego obiadu przyznałabym scenarzyście wszystkie nagrody świata, tak, tak to się właśnie odbywa, ktoś coś mówi, ktoś się wtrąca, ktoś nie dosłyszał, ktoś kończy za kogoś myśl, ktoś rzuca bonmotem ("Argentyna słynie z wołowiny..." "I nazistów"), ktoś chichocze w talerz. Oczywiście sam scenariusz nie dałby rady bez aktorstwa, a tutaj jest ono wybitne, i, doprawdy, napisać i wykreować rzecz, w której widz lubi wszystkich bohaterów to jest zdecydowanie wyższy poziom wtajemniczenia. Oraz fachowości.

No i jest tu Bill Pullman, a ja go, o czym już gdzieś tam kiedyś tam wspominałam, wielbię. Bill Pullman gra psychola? Spoko luzik, ja go wielbię. Gra kompletną ciapę, pozbawioną choćby cienia charakteru? Nie robi, ja go wielbię. Gra prezydenta Stanów Zjednoczonych? Wielbię go. Gra mniej atrakcyjnego brata Petera Gallaghera? Wielbię go oraz NO BEZ JAJ, Peter Gallagher jest mężczyzną efektownym, ślepa nie jestem i urody mu nie odmawiam, ale przy Billu Pullmanie to on w moich oczach nie ma żadnych szans. Żadnych, no po prostu najżadniejszych. Chemia między nim (Billem Pullmanem, że doprecyzuję) a Sandrą Bullock jest po prostu wzorcowa, co mnie w sumie nie dziwi nie tylko ze względu na me (nie dające się już ukryć, jak mniemam) uczucie do Billa Pullmana, ale po prostu dlatego, że to jest fenomenalnie obsadzony i równie fenomenalnie zagrany film. Ja nie wiem, czy jest w nim chociaż jedna słaba rola, od ról głównych zaczynając, na pielęgniarzu niosącym pudełko kończąc.

I nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że jest to film świąteczny, a te święta, zima, i dżinglebellsy są niezwykle nienachalnie pokazane. Tak, o, scenarzysto "Listów do M 4", nie ma w "Ja cię kocham, a ty śpisz" ani jednej sceny, w której sto procent mieszkańców Chicago popyla po ulicach z gigantycznymi pudłami prezentów w objęciach, ani namiętnego barytonu "Arkadia życzy swoim klientom wesołych świąt" w tle, no jakże to tak być może, niepojęte po prostu!

Nie wierzę co prawda, że można "Ja cię kocham, a ty śpisz" (w zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do "Nie mów jej, że to ja") nie znać, to jest film dość popularny, ale gdyby ktoś przeoczył, to polecam. Niekoniecznie w święta.

Choćby tylko dla dialogów w scenie obiadowej.

 








(i dla Billa Pullmana :)).

sobota, 6 września 2025

Cytatowo, czyli Wyzwania Filmowego dzień szesnasty



czwartek, 21 sierpnia 2025

O miłości, czyli Wyzwania Filmowego dzień piętnasty

Byłam szczerze przekonana, że piętnasty dzień Wyzwania Filmowego zmuszona będę przenieść na sam koniec albo w ogóle z niego zrezygnować. 

Nie na wszystkie pytania Wyzwania było mi łatwo udzielić odpowiedzi. Na niektóre dlatego, że miałam nadmiar pozycji, z których musiałam wybrać zaledwie kilka (albo wręcz tylko jedną). Na niektóre dlatego, że z początku nic mi nie przychodziło do głowy - ale zawsze w końcu przyszło. Na niektóre dlatego, że odpowiedź już się błakała gdzieś tam na stronach tego bloga, powtarzać jej nie było sensu, a nic nowego nie potrafiłam wymyślić.

Ale tylko w odpowiedzi na jedno pytanie odpowiadała mi w głowie głucha cisza. I bez względu na to, jak głęboko szukałam, kogo nie pytałam, ile własnych pamiętników przerzuciłam - była tylko ona. Cisza.

Zaczynałam godzić się powoli z myślą, że najwyraźniej jestem osobą do głębi nieromantyczną, emocjonalnie oziębłą i przepojoną ironią, w związku z czym Kochani Czytelnicy nigdy nie dowiedzą się, jaka jest moja

Ulubiona historia miłosna w filmie

gdy wczoraj, zupełnie nieoczekiwanie, podnosząc się z fotela zastygłam nagle w połowie ruchu, a oczy mi rozbłysły.

- Ależ przecież ja ją mam! - wyszeptałam nieledwie w uniesieniu. - Ja mam ulubioną historię miłosną w filmie!!! Jak mogłam o niej zapomnieć! 

Tyle, że to nie o niej zapomniałam.

Zapomniałam o tym, że ja to ja. 

I po prostu zaczęłam szukać z tej niewłaściwej strony.

Z jakiegoś tajemniczego powodu, zasugerowana tą "historią miłosną" zaczęłam od przypominania sobie wszystkich obejrzanych przeze mnie komedii romantycznych, a przypomnę może, że ja za komediami romantycznymi nie przepadam (co nie oznacza, że nie ma takich, które lubię - w siedemnastym dniu Wyzwania napiszę o dwóch). Potem zastanowiłam się nad romansami, a romansów nie lubię w zasadzie jeszcze bardziej. Potem zastanowiłam się nad historiami miłosnymi w filmach, które nie są ani romansami, ani komediami romantycznymi, i żadna mi do głowy nie przyszła. 

A potem, w połowie tego wstawania z fotela, przypomniałam sobie, że ja to ja, i od razu stało się dla mnie jasne, jaka jest moja ulubiona filmowa opowieść o miłości, i czemu musi to być akurat ta.

Otóż ja rzeczywiście nie jestem romantyczna. Nie jestem romansowa. Nie jestem sentymentalna, szczególnie liryczna ani tkliwa. 

Jestem pełna pasji.

Zawsze taka byłam, od najwcześniejszego dziecięctwa, i to jest coś, czego chyba nie widać po mnie jeszcze bardziej niż mojej patologicznej nieśmiałości, gdyż, no cóż, jestem wyglądowo nienachalna. Myszowata blondynka, blada, trochę przezroczysta, raczej niewidzialna, z oczami ni to szarymi, ni to niebieskimi, chuda, a przy tym z racji tej nieśmiałości usilnie próbująca zlać się z tłem. Może gdybym miała oczy ciskające skry albo była posągowo piękna, może wtedy dopatrywano by się jakiejś głębi pod powierzchnią, ale nie mam i nie jestem. Jestem banalnym szaraczkiem, długim i kanciastym.

Pod tą kanciastą powierzchownością bez przerwy buzują płomienie.

Od zawsze.

Jeśli przyjaźń, to do grobowej deski. Jeśli zachwyt, to taki, z którego trzeba krzyczeć, by dać mu ujście. Jeśli szczęście, to takie, z którego się płacze, albo śmieje, albo też krzyczy, bo inaczej zadusi jak wiatr, wdzierający się do płuc. Jeśli uwielbienie, to totalne. Jeśli nieszczęście, to do samego dna. Jeśli wściekłość, to taka, która zrywa wszelkie okowy, jakby były zrobione z bibuły. Jeśli gniew, to taki, o którym opowiadają jeszcze twoje wnuki, i to na wszelki wypadek szeptem pełnym szacunku. Jeśli rozpacz, to taka, która rozbija na atomy.

A jeśli miłość...

... to nie jakieś zadurzenie, feblik, zauroczenie, to nie "podobasz mi się", nie zakochanie, nie uczucie, z którego można zrezygnować, jeśli jest niewygodne, zbyt trudne, jeśli zjawiło się w nieodpowiednim czasie, jeśli człowiekowi nie odpowiada, albo znalazł on sobie kogoś ciekawszego. 

Jeśli miłość, to nawałnica, która cię porywa i masz akurat tyle siły, by się jej sprzeciwić co suche źdźbło słomy. Fala, która ma moc wyniesienia cię pod samo niebo albo rozbicia o skały. Pragnienie, które wypala ścieżkę prosto do tej drugiej osoby, wyważa drzwi, zmiata wszelkie leżące mu na drodze przeszkody, jak tajfun, jak huragan, jak ognisty podmuch wichru. Potęga, która przeraża i świadków, i czasem osoby, które wzięła w posiadanie, ale te, nawet najbardziej przerażone, są w jej obliczu całkiem bezbronne. Żywioł, który nie pyta o pozwolenie i po prostu cię zagarnia, jeśli masz szczęście... albo pecha.

Tym właśnie jest. Niczym mniej*.

Schodzi się dla niej do piekła. Targuje z Panem Bogiem. Tańczy na balu u Szatana. Znosi każdą klątwę. Walczy do upadłego. Upada się, i podnosi, i znów upada, i podnosi się, zawsze. Błaga się Los, by wreszcie odeszła, i nie umie się znieść myśli, że może będzie kiedyś trzeba żyć bez niej.

Jak mogłam w ogóle pomyśleć, by szukać jej wśród miłych opowieści o miłych ludziach, którzy się spotkali, zakochali, pokłócili, potem pogodzili i żyli długo i szczęśliwie?  Albo nawet wśród takich, które nie kończą się happy endem?

Przecież unieść ją mogą tylko stare, stare historie o ludziach, o których do dziś się pamięta tylko dlatego, że ją spotkali.  Tylko baśnie, w które się już trochę nie wierzy, bo jak można pojąć coś takiego? Tylko mity. 

 Orfeusz i Eurydyka. Lancelot i Ginewra. Mistrz i Małgorzata. Tristan i Izolda.

 Albo Etienne Navarre i Isabeau d'Anjou, bohaterowie filmu

 

 "Zaklęta w sokoła" ("Ladyhawke")
Reż. Richard Donner

Rok produkcji - 1985 (PL - 1991)
Główne role - Rutger Hauer
                       Michelle Pfeiffer
                       Matthew Broderick
                       John Wood
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone/Wielka Brytania
Czas trwania - 121 min.

 

XIII-wieczna  Francja. Okrutny biskup władający Aquilą skazuje na śmierć młodego złodziejaszka Gastona, zwanego „Myszką”. Skazaniec rzeczywiscie jest jak Myszka, potrafi przecisnąć się najmniejszą dziurką, ukryć w najpłytszym załomie muru - i tak właśnie udaje mu się uciec z lochu jako jedynemu więźniowi w historii.

Przed zarządzonym przez biskupa pościgiem ratuje chłopca rycerz Etienne Navarre, dawny kapitan straży biskupa. Navarre przyjmuje zbiega jako giermka. Podróżują razem przez las, by tuż przed zmrokiem dotrzeć do chaty smolarza. Smolarz godzi się za opłatą przyjąć ich na nocleg, lecz nocą próbuje zabić Gastona, który - niekoniecznie zachwycony licznymi obowiązkami, którymi obarcza go rycerz - planował właśnie oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku.

Przed śmiercią ratuje chłopca wielki czarny wilk, a gdy Gaston, silnie spłoszony, wraca do chaty smolarza, zastaje w niej zamiast Navarre'a, przepiękną, młodą kobietę, która w dodatku zdaje się nie odczuwać żadnego strachu wobec czarnego wilka.

Navarre pojawia się o świcie, po czym kolejnej nocy historia się powtarza - rycerz znika, a zamiast niego pojawia się piękna kobieta, która nieopatrznie uwalnia chłopca, rozsądnie przywiązanego do drzewa przez kapitana Navarre, usiłującego w ten sposób uniemożliwić mu ucieczkę. 

Ucieczka, cóż, nie zostaje uniemożliwiona, i nasz młodzieniec wpada prosto w łapy ścigających go (oraz kapitana Navarre, nie wiadomo, którego z nich bardziej) sług biskupa. Zdradza im plan Navarre’a, który zamierza udać się do Aquili, by zabić biskupa, co słysząc gwardziści zastawiają na rycerza zasadzkę. Gaston jednakże ostrzega o niej nadchodzącego Navarre’a, kapitan Navarre z niewiadomych przyczyn (może polubił Gastona, w sumie nic dziwnego, naprawdę udany z niego chłopiec!) ponownie ratuje mu życie i odpiera przeciwników, jednak w trakcie walki jego sokół zostaje postrzelony z kuszy.  Ranny w potyczce Navarre rozkazuje Gastonowi zabrać rannego ptaka do pobliskich ruin zamku, gdzie mieszka zakonnik Imperius. 

Gdy Imperius, po pobieżnym opatrzeniu sokoła i troskliwym umieszczeniu go w izbie oddala się pospiesznie, by przygotować leczniczy napar i okłady z ziół, ciekawski Gaston wślizguje się do komnaty i odkrywa, że sokołem jest kobieta, którą spotkał poprzedniej nocy. 

Chcąc nie chcąc Imperius opowiada młodzieńcowi historię Navarre'a, towarzyszącej mu sokolicy, złowrogiego biskupa Aquili i jego paktu z diabłem, pozwalającego mu rzucić najokrutniejszą klątwę... 

 

"Zaklęta w sokoła" jest przepiękną baśnią o sile rażenia mitu, w moim odbiorze bliską krewną mitów arturiańskich. Rutger Hauer w roli kapitana Navarre jest... och, ON JEST. Piękny, mroczny, prawdziwy bohater tragiczny, zmagający się z bezlitosną klątwą. Michelle Pfeiffer jest kobietą piękną (zawsze), ale w tej roli po prostu jaśnieje. Matthew Broderick jest uroczym szaławiłą, wcale się nie dziwię, że Navarre go nieustannie ratował, zamiast machnąć ręką i pozwolić dać mu się zabić wrażym siłom biskupa Aquili. Baśniowe średniowiecze jest naprawdę średniowieczne - kościoły są wyniosłe, zamki dumne i potężne, ruiny bardzo ruinowate, chata smolarza biedna jak trzeba, uliczki miast brudne, karczmy dość chaotyczne i nie na wypasie, a łowca wilków jest przerażający, zarośnięty i wygląda jak pół-zwierzę (zaś nazbyt błyszczące miecze wybaczamy twórcom, gdyż jest to przecież baśń, a nie film dokumentalny, a nawet nie historyczny).

Zaś miłosna historia jest... taka jak trzeba. Magiczna. Przełamująca wszelkie przeszkody. Jest w niej wierność, oddanie, poświęcenie i bezgraniczne, bezgraniczne uczucie.

To jest piękny film. Piękny. 

Dla nieromantycznych romantyczek o mitologicznym zacięciu :).

 

Jakkolwiek nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że jest coś, co mnie w tym  filmie po prostu boli, a tym czymś jest muzyka (Andrew Powell otóż jest za to odpowiedzialny! Oraz Alan Parsons Project). Ja naprawdę kocham muzykę z lat 80-tych, ale NO JUŻ NAPRAWDĘ BEZ PRZESADY oraz kto do tego dopuścił. Mamy oto scenę, wjeżdża Rutger Hauer, cały na czarno, piękny, mroczny, z tragicznym rysem, powiewa peleryną, galopuje na swym wiernym rumaku - a w tle  syntezatory i umcy, umcy, i "the 80-ties vibes" takie, że ojejku, ja siedzę na fotelu i przez zaciśnięte zęby powtarzam "Ommmmm... Ommmm..." żeby się uspokoić, a Potomek Starszy konstatuje melancholijnie: "Nie ma dosyć "Ommm" w całej galaktyce" i nie wykluczam, że ma rację. Mamy to średniowieczne średniowiecze, tych rycerzy, te ruiny, tę staranną scenografię, te interesujące kostiumy - i mamy elektroniczne brzmienia, a człowiek tylko czeka, aż mu dadzą neonowymi światełkami po oczach.

 Więc co do muzyki - uprzedzam.

A co do reszty - zachęcam :).

 

*dawno, dawno temu przeczytałam w mądrym artykule naukowym, że taka wizja miłości charakteryzuje osoby albo bardzo młode - to zdecydowanie nie jestem ja -, albo głęboko niedojrzałe emocjonalnie. Ja co prawda uważam, że poddając się, i nie bez ociupiny rezygnacji, wspomnianej wizji po prostu nie podejmuję walki z własnym charakterem (po co? I tak ją przegram), ale gdyby ktoś przychylał się ku naukowej charakterystyce mej osobowości kimże jestem, by to uniemożliwiać :).


środa, 20 sierpnia 2025

Animowanie, czyli Wyzwania Filmowego dzień czternasty (oraz dwudziesty czwarty, tak przy okazji)

Był w moim życiu czas, i nie tak dawno, jak mogłoby się zdawać, gdy dzisiejszy temat Wyzwania, czyli

Twój ulubiony film animowany

był w zasadzie jedynym, na który mogłabym się wypowiedzieć praktycznie bez namysłu i obudzona w  środku nocy, nie oglądałam bowiem niczego innego.

Nie, żebym nie mogła. TEORETYCZNIE mogłam, mieliśmy wtedy telewizor, a Potomki chodziły spać o normalnej porze, byliśmy bowiem Złymi Rodzicami, którzy na to nalegali.

Niestety, chwila, gdy one zasypiały zazwyczaj była też chwilą, gdy na ich nieszczęsnej matce (czyli na mnie) oczy się same zamykały i po prostu padałam, najczęściej twarzą w książkę, bo jeśli miałam do wyboru - poczytać coś czy obejrzeć, zawsze wybierałam poczytanie.

Za to w bajkach, baśniach i filmach animowanych byłam obryta, że ho, ho, zwłaszcza, że Potomki (szczególniej starsze) wdały się w mamusię i też lubią te filmy, które już znają, przy czym Potomek Starszy miał skłonności do popadania w obsesję na jakimś punkcie, a wówczas oglądał to, co go interesowało... no, cóż, obsesyjnie (NIE MACIE POJĘCIA, ile razy oglądałam "Auta" - oraz ile razy czytałam "Stoliczku nakryj się", ale to jest temat na zupełnie inny wpis, - co najmniej pięć razy tyle, co "Stowarzyszenie Umarłych Poetów". Albo i sześć).

A mimo to w sumie się nie skarżyłam, posiadanie licznej grupy dzieciomtek, które dorastały sobie po kolei, przedłużając mój okres oblatania w kreskówkach ponad normę sprawiło, że miałam okazję zapoznać się z naprawdę sporą ilością filmów, których, nie po siadając dzieci, raczej bym nie obejrzała.

I niejednokrotnie wiele bym przez to straciła.

Na przykład (być może, całkiem prawdopodobnie, nie wykluczam, że) straciłabym okazję,by zapoznać się z ABSOLUTNYM dziełem sztuki (filmowej i każdej innej), dziełem, które nie jest li tylko "filmem animowanym", ale po prostu całkowitym, pełnym FILMEM, dramatycznym, mądrym i głeboko humanistycznym w wymowie, i o którym mawiamy z Potomkami z głębokim  przekonaniem: "To nie jest mój ulubiony film animowany. To po prostu jest MÓJ ULUBIONY FILM", czyli z 

"Kung Fu Panda II" 
reż. Jennifer Yuh Nelson


Rok produkcji - 2011
Główne role - Jack Black
                       Dustin Hoffman
                       Angelina Jolie
                       Lucy Liu
                       Gary Oldman 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 90 min.
 
Zanim pojawiła się "Kung Fu Panda II" w kinach w roku 2008 zaistniała, rzecz jasna, "Kung Fu Panda I", i była doskonała. Opowiadała o żyjącej w Chinach pandzie o imieniu Po. Po jest przybranym synem prowadzącego jadłodajnię gąsiora, ale tak naprawdę kocha, marzy, śni oraz jest zagorzałym fanem kung fu. Pewnego dnia w pobliskiej świątyni odbywa się ceremonia, na której stary mistrz Oogway ma wybrać tego, kto pozna tajemnicę Smoczego Zwoju. Kandydatami jest piątka adeptów – Małpa, Modliszka, Żmija, Żuraw i Tygrysica, ale na skutek zbiegu licznych okoliczności i splotu przeróżnych drobniutkich... zajść Smoczym Wojownikiem zostaje Po, a mistrz Shifu ma go przygotować do nowej roli, pomimo, że - oględnie mówiąc - nie pali się do tej roli i nie wierzy, że puchata, ciężka, kochająca jeść panda ma szansę zostać nie, żeby aż Smoczym, po prostu jakimkolwiek wojownikiem. 
 
Wkrótce z więzienia ucieka złoczyńca i były uczeń mistrza Shifu, Tai Lung (a jeśli ktoś nie widział sceny ucieczki Tai Lunga z więzienia, upewniam, że POWINIEN ją zobaczyć!), który uważa, że Smoczy Zwój należy się właśnie jemu...
 
I wiadomo, oczywiście, że naszemu Po udaje się i pokonać Tai Lunga, i zdobyć Smoczy Zwój, i zostać Smoczym Wojownikiem, cała historia zaś jest opowiedziana w przeuroczy sposób, zanimowana wybitnie, zdubbingowana w sposób, na który nie ma dość słów uznania i zachwytu, to jest, krótko mówiąc, doskonały, mądry, zabawny i wzruszający (śmierć mistrza Oogwaya jest najpiękniejszą i jedną z najbardziej poruszających scen śmierci, jakie w życiu widziałam), a przy tym naprawdę wybitny graficznie i artystycznie film.
 
Po czym trzy lata po nim do kin weszła "Kung Fu Panda II" i stało się to, co stać się nie miało prawa. Nigdy. Nigdzie. W żadnym uniwersum. I w żadnym gatunku filmowym.
 
Część druga okazała się lepsza niż - praktycznie idealna przecież - część pierwsza. 

Zaczyna się ona historią, rysowaną w stylu chińskiego teatru cieni (i, proszę, niech mnie ktoś powstrzyma, nim zacznę zachwycać się nad wizualną stroną dzieła, inaczej ten post osiągnie rozmiar "Nędzników", i to tej pełnej wersji), a opowiadającą o mieście rządzonym przez mądrą królewską parę Pawii. Miasto jest największym w Chinach producentem fajerwerków, co zapewnia jego mieszkańcom finansowy dobrobyt. Niestety, syn królewskiej pary, Lord Shen,  znajduje dla materiałów wybuchowych zupełnie inne zastosowanie. Zaniepokojeni rodzice zwracają się o radę do Wróżbitki, która przepowiada, że jeśli Lord Shen nadal postępować będzie wybraną przez siebie ścieżką, zostanie pokonany przez wojownika odzianego w biel i czerń. Shen postanawia nie dopuścić do spełnienia się przepowiedni i dokonuje masakry, mordując wszystkie znajdujące się na terenie jego królestwa pandy. Przerażeni jego postępkiem rodzice skazują go na wygnanie, na którym Shen pracuje nad tym, by za sprawą sekretnej, a niemożliwej do pokonania broni dokonać podboju Chin i na zawsze zniszczyć sztukę kung fu.

Tymczasem marzenia naszego Po - wydaje się -  w końcu się spełniają – w najbardziej nieoczekiwany sposób przechodzi drogę od sprzedawcy makaronu i pierożków z tofu do mistrza sztuk walki. Teraz może w pełni cieszyć się zasłużoną pozycją powszechnie kochanego Smoczego Wojownika, chroniąc okolicę i jej mieszkańców wraz ze swymi przyjaciółmi i mistrzami kung fu: Tygrysicą, Małpą, Modliszką, Żmiją i Żurawiem. Jego nowe życie zostaje jednak zagrożone wraz z pojawieniem się wszechmocnego Lorda Shena, w dodatku dla Smoczego Wojownika w pewnym momencie staje się jasne, że Pan Ping, właściciel restauracji, nie jest jego biologicznym ojcem. 

W obliczu takiego wyzwania Po musi przyjrzeć się swej przeszłości i poznać prawdę na temat swojego, owianego do tej pory mgłą tajemnicy, pochodzenia i, podążając tym tropem, poznać także  prawdę o sobie samym. Dzięki tej wiedzy będzie mógł uwolnić drzemiącą w nim moc, niezbędną by stawić czoła Shenowi i jego armii...

 

Panie i Panowie, oto przed wami arcydzieło.

Film, na który nie starcza mi słów zachwytu.

To nie jest żadna tam "animacja". Żaden film o zwierzątkach. To głęboki w wymowie dramat, to nie jest historyjka "from zero to hero", to jest opowieść o dojrzewaniu, o dorastaniu, o bohaterze noszącym w sobie rany tak głębokie, że powinny okazać się nieuleczalne, być może śmiertelne. To jest historia o poszukiwaniu prawdy o swoim pochodzeniu, która okazuje się tak bolesna, że powinna być nie do zniesienia. To jest jeden z najbardziej przejmujących filmów o stracie, jaki widziałam. I jeden z najbardziej przejmujących filmów o traumie, z której uleczyć się zdaje się być nieprawdopodobieństwem. I o miłości ponad wszystko. Scena, gdy matka malutkiego Po ratuje mu życie... (również zrobiona w stylu chińskiego teatru cieni, wszelkie traumatyczne wspomnienia Po są tak zrobione, i to jest mega genialne i tak piękne, że zapiera dech w piersiach, i czy już wspominałam, że "Kung Fu Panda II" to jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów, jakie widziałam? Tak? To tylko uprzedzam, że pewnie jeszcze raz czy dwa wspomnę)... Gdy widziałam ją pierwszy raz moje najmłodsze dzieci były mniej więcej w wieku Po, czyli, cóż, były bardzo małe, a ja patrzyłam, serce miałam ściśnięte tak, że rozmiarem przypominało orzeszek, i zastanawiałam się, czy bym tak umiała. Czy mam w sobie tyle miłości, tyle poświęcenia, by zrobić to, co ona; i myślałam - i zawsze, za każdym razem myślę - o tych wszystkich matkach w ciągu wieków, które ratowały swoje dzieci oddając je w cudze ręce, bez żadnej gwarancji, że uda się je uratować, powodowane tą olbrzymią, niezmierzoną miłością, tą nadzieją i tą jedną myślą, że trzeba zrobić wszystko, wszystko i za każdą cenę, absolutnie wszystko, by ich dziecko przeżyło, wszystko, choćby je to miało zabić, choćby ich serca miały rozpaść się na miliony okruchów - i wówczas moje się rozpada, zawsze.

A gdy Po zna już prawdę, i stara Wróżbitka mówi mu: "Może twoja historia nie zaczyna się zbyt szczęśliwie. Ale to przecież tylko początek. Najważniejszy jest ciąg dalszy. Ten, który sam piszesz", i na ekranie pojawia się - w kolejności od najnowszej do najstarszej - seria scenek z życia Po, pokazujących jego najpiękniejsze chwile, przyjaciół, ojca, momenty radości, triumfu, szczęścia, nauki, tych małych i tych większych przyjemności - to się to ściśnięte serce nagle rozwija jak kwiat, i znowu można nabrać tchu, i odetchnąć pełną piersią.

I, rzecz jasna, to jest film TAKŻE dla młodszej widowni, więc zdarzają się w nim liczne zabawne teksty 


(- Jaki masz plan?
 - Krok pierwszy uwolnić piątkę.
 - A drugi?
 - Szczerze, to nie myślałem nawet, że pierwszy się uda.


Po:  Mój odwieczny przeciwnik.... SCHODY!

Świnka: Mop smoczego wojownika. Mopował nim podłogę...
Gąsior: Proszę nie dotykać. No przecież się pobrudzi!

Wilk do pawia: Lordzie Szen! Widziałem Pandę. Wojownika kung fu, a walczył jak demon. Był wielki i miękki, a przy tym miły w dotyku!)

ale to jest, upewniam... no, efekt uboczny. A może taki ostatni szlif? Albo balans. Aby osiągnąć złoty środek. Równowagę. Równowaga jest ważnym wątkiem w "Kung Fu Pandzie II" :).

Acz czuję się w obowiązku dodać, że jest na tej doskonałości rysa, a jest nią - moim zdaniem, rzecz jasna, a ze zdaniem tym można sie energicznie nie zgadzać - ostatnia scena, stanowiąca ewidentną zapowiedź części trzeciej. Nie powinno jej być, IMHO (sceny, nie części trzeciej). "Kung Fu Panda II" powinna się kończyć w chwili, gdy Po mówi do swojego przybranego ojca: "I gdzieś tam poznałem prawdę o moich rodzicach. I wiem już, kim jestem. Twoim synem". To uczyniłoby z tego filmu dzieło totalne. A tak, mamy na nim tę rysę. Chociaż, cóż, jest to coś jakby rysa na diamencie wielkości piłki futbolowej. Niby rysa, ale, hej, to diament, i wielki jak piłka! O niewielu dziełach myśli ludzkiej da się to powiedzieć.

Przy okazji odhaczę "dwa w jednym" i już w tym poście napiszę, że 

Moim ulubionym złoczyńcą

(czyli bohaterem dnia dwudziestego czwartego Wyzwania Filmowego) jest 


Lord Shen

Tak jest, widziałam w życiu tysiące filmów, był czas w mym życiu, gdy nie wychodziłam z kina, oglądałam wszystko, jak leci, bynajmniej nie odmawiając sobie filmów trudniejszych emocjonalnie w odbiorze, a mimo to moim ulubionym złoczyńcą, wręcz archetypem złoczyńcy w mych oczach, złoczyńcą, myśl o którym przejmuje mnie dreszczem, jest paw.

Animowany.

I w dodatku nie musiałam się ani chwili zastanawiać, by to wiedzieć.

A co gorsza, jak się zastanowiłam, to nadal był on.

Paw. Lord Shen. Zatrzaśnięty w swej głowie, poraniony - głównie także w swej głowie -, bezwzględny i lodowaty. Niezdolny do współczucia, chyba nawet nie znający tego słowa. Idący do celu po trupach tak, jakby szedł na spacer po alejce usłanej opadłymi z drzew liśćmi, nie poświęcając temu, po czym idzie ani jednej myśli. Bawiący się myślą o krzywdzie, którą może wyrządzić innym, chociaż nie, on chyba w ogóle nie uważa tego, co robi, za wyrządzanie krzywdy, on  sie po prostu bawi. Rasowy, budzący grozę psychopata.

(Do sług, ustawiających armatę:

- Trochę bardziej w lewo.
- Ale, panie, to bardzo ciężkie!

-  
Trzydzieści lat czekałem na tę chwilę. Wszystko ma być dokładnie tak jak to zaplanowałem, a zaplanowałem to. Trochę. Bardziej. W lewo.

i po prostu nie da się wyrazić, jak nabrzmiałe groźbą jest to "trochę bardziej w lewo", i jakie budzi dreszcze, nikogo nie podziwiam w tym filmie bardziej i nikogo nie darzę większym szacunkiem niż jednego z podległych Shenowi dowódców, który znalazł w sobie dość odwagi, by odmówić wykonania rozkazu, z którym się moralnie nie zgadzał).

A mimo to czasem przebija przez to jego... obojętne okrucieństwo jakby świadomość, że jest... coś poza, coś ponad, coś, co jest dla niego nieosiągalne. Nie rozumie tego, nie potrafi tego nazwać, ale wie, że to istnieje (Shen do Po - Jak to zrobiłeś? Jak odzyskałeś spokój? Pozbawiłem cię rodziców. Wszystkiego. To są blizny na całe życie...) i jest mu niedostępne. I to go doprowadza do wściekłości - czyli do jedynej dostępnej mu emocji, innych bowiem Lord Shen nie odczuwa (i, och, ta świadomość NAPRAWDĘ budzi grozę).

Przy czym jest doskonale, po mistrzowsku narysowany, jego ogon nie jest ozdobą, jak to sie dzieje w przypadku prawdziwych pawii, jest sztandarem, jest ostrzegawczą flagą, jest bronią, och, mam ochotę wynotować gdzieś nazwiska ludzi odpowiedzialnych za wykreowanie (graficzne, ale nie tylko) tej postaci, wyhaftować je krzyżykami i zawiesić na jakimś domowym ołtarzyku, by móc im codziennie oddawać cześć!

Jeśli jesteście szczęściarzami, którzy jeszcze nigdy nie widzieli "Kung Fu Pandy II" - obejrzyjcie ją koniecznie! Być może jest ona jedynym prezentowanym w tym Wyzwaniu filmem, którego w moim przekonaniu NIE przechwaliłam. 

 
Nie byłabym jednak sobą, gdyby była jedynym filmem animowanym, o którym napisałam.

Zwłaszcza, że 

 "Megamocny" ("Megamind")
Reż. Tom McGrath, Cameron Hood, Kyle Jefferson



 Rok produkcji - 2010 (PL. 2011)
Główne role - Brad Pitt
                       Will Ferrell
                       Tina Fey
                       Jonathan Hill
                       David Cross
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 96 min. 

jest filmem chyba mocno niedocenianym, a gorąco (BARDZO gorąco) przeze mnie wielbionym.

Tytułowy Megamocny jest największym na świecie superzłoczyńcą. Jego głównym celem jest pokonanie superbohatera Metromana, swego odwiecznego przeciwnika ("I zaczęła się długa historia naszych legendarnych zmagań. Nasz starcia robiły się coraz bardziej zażarte. Niektóre wygrywał on, niektóre PRAWIE wygrywałem  ja. Przybrał imię Metromen, obrońca Metrosziti. Ja zdecydowałem sie na coś skromniejszego - Megamocny, niewiarygodnie przystojny geniusz zbrodni i master wszystkiego co złe!"). Przeprowadza liczne a wyrafinowane ataki, układa szczwane plany i przegrywa z godnością, uprzednio prowadząc z Metromanem błyskotliwe rozmowy...

(Megamocny: - Tutaj stary druhu. Nie wiem czy zauważyłeś, ale dałeś się głupio złapać.
Metromen: - Dobra nie można złapać. Dobro to pojęcie, to ideał.
- Ale nawet najwznioślejsze ideały z czasem patynuje czas.
- Dobro to metal szlachetny i nierdzewny.
- Ale metale topi gorące pragnienie zemszty.
- Mówi się: ’zemsty’, i najlepiej smakuje na zimno.
- Ale można ją podgrzać w mikrofalówce zła! 
- Na którą ci za chwilę wygaśnie rękojmia!
- Rękojmię można przedłużyć.
- Rękojmia jest nieważna, jeśli produkt użyto niezgodnie z instrukcją.
Roxanne: Oj, dziewczynki, dziewczynki, obie jesteście ładne. Mogę już iśc do domu?)

Jednak kiedy naszemu złoczyńcy wreszcie już udaje się osiągnąć swój cel, traci sens życia i uświadamia sobie, że pokonanie Metromena to był jego największy błąd. Ponieważ nie może być złoczyńcą bez potężnego przeciwnika, postanawia sam stworzyć nowego bohatera. Daje więc  niejakiemu Halowi, kamerzyście pracującemu w lokalnej telewizji, supermoce, dzięki którym staje się on Tytanem, następcą Metromana

(" -Obdarzono cię niekwantyfikowalną mocą.
-Jaką mocą?
-Niekwantyfikowalną. No, niekw... no bez kwantów!
")

Niestety, Megamocny jest w gruncie rzeczy dość naiwny i nie zna się na ludziach. Fatalnie, jak się poniewczasie okazuje,  ocenia charaktera Hala, który jest w gruncie rzeczy zakompleksioną jednostką, hodującą w sobie starannie uraz wobec... no, wszystkich ze względu na lata bycia pomiatanym, i teraz, zamiast chronić świat, postanawia go zniszczyć. Megamocny dostrzega, jak ogromny popełnił błąd

(Megamocny: Masz czelność rzucać mi wyzwanie?
Tytan vel Hal: To miasto jest za małe dla dwóch superzłoczyńców!
Megamocny: Noo, złoczyńcą to może i jesteś, ale na pewno nie super, wiesz?!
Tytan: Tak? A co to za różnica?
Megamocny: Trzeba mieć klasę!!! 

Iiiii! - tu wchodzi Guns'n'Roses, gdyż ścieżka muzyczna w tym filmie jest mega, i super, i supermega :D). 

Od tego zaczyna się proces stawania się przez niego, trochę niechcący, prawdziwym superbohaterem, w którym to procesie spory udział ma także Roxanne, prezenterka telewizyjna, w której Megamocny się zakochuje. 

Państwo kochane, "Megamocny" wymiata. I, ponownie, to nie do końca jest film o tym, o czym wydaje się być (nie było chyba razu, gdy oglądałam "Megamocnego" i nie buntowałam się przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu, któremu poddawany był w szkole, oraz nie przeprowadzałam analiz, w jaki sposób podobne traktowanie może wypaczyć charakter), nie jest po prostu bajeczką, za to jest w znacznie większym stopniu niż przeciętna animacja filmem dla dorosłych. Dorośli bowiem docenią i wspomnianą ścieżkę muzyczną, i dowcip słowny, i sytuacyjny, i, byc może, także złola, bo w "Megamocnym" mamy mojego drugiego w kolejności "ulubionego złoczyńcę", i nie Megamocnego mam na myśli, tylko Hala, czystą analizę przypadku małego (moralnie), zakompleksionego człowieczka, który nagle dostał w swoje ręce olbrzymią władzę, kwintesencję powiedzenia "władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie", totalnie przypadek do obejrzenia i zadumania się, dość gorzkiego.

A przy okazji "Megamocny" jest kopalnią, po prostu kopalnią tekstów, które w Domu w Dziczy cytuje się ciut maniakalnie. 

Nie ma opcji, żeby na tekst: "Kocham cię, mamusiu/ tatusiu/ braciszku" nie padła gromka odpowiedź: "I nawzajem, statystyczny obywatelu!", i wręcz cieszy mnie, smutna skądinąd, świadomość, że nikt poza najbliższą rodziną nigdy już nie wyzna mi miłości, bo pewność, że taką właśnie uzyskałby odpowiedź wydaje mi się mocno stuprocentowa, a nie jest to odpowiedź, na którą ludzie są gotowi.

A poza tym chociażby:

"aż się trzęsę w moich butach ze skóry zwierząt chronionych gatunków!"

 "Ich względy zaskarbił sobie tanimi sztuczkami i ekstrawagancką dystrybucją luksusowych dóbr (...) zaraz, przecież ja też mogę robić popYkorn i mieć głupawych wyznawców!"

  -Zrobiłem mu straszne rzeczy, moja droga. Nie chcę się wdawać szczegóły, ale lasery, prąd...
- O nie, błagam, nie, tylko nie lasery i prąd!!!
- No wiesz, standard.
- O, nie, tylko nie standart!!!

I nie, żebym nie potrafiła lecieć dialogami, które są, ach, jakże mistrzowsko przetłumaczone i zagrane!!! 

(Megamocny: Oczywiście jeśli Metromen przeżyje napór skoncentrowanej mocy szłońca. OGNIAAAAAAAAAA!!!
Metromen: ...
Megamocny: Minion. Ognia?
Minion: Aaa... yyy... musi sie nagrzać, sir.
Megamocny: Że jak?!
Minion: Musi się nagrzać.
Megamocny: Musi się nagrzać?! SŁOŃCE musi się nagrzać?!
Minion - Jeszcze tylko sekunda... i już za tyci, tyci... kici, mici tyci momencik... będziemy... 

Zaś gdyby ktoś nie wierzył/ wątpił/ nie potrafił sobie wyobrazić ogromu mych uczuć dla tego filmu, naści, tak wygląda ekran blokady mojego telefonu:


Czyż można kochać bardziej, każdy wszak przyzna, że nie :).