Królowa Matka i Banda Czworga
sobota, 29 marca 2025
Post z uzasadnieniem
Pompon Starszy (przerywając Królowej Matce łagodnie, acz zdecydowanie) - Ja ci to, mamo, mogę wyjaśnić. Ja mam takie doskonałe wyjaśnienie, że natychmiast wszystko zrozumiesz (rozpromieniając się nieoczekiwanie i wskazując paluszkiem Pompona Młodszego). To nie ja, to on!
Fakt.
Absolutnie przekonywujące.
sobota, 22 marca 2025
Pompon Młodszy jest... cóż, zawsze sobą
Pompon Młodszy (nadbiegając ku Macierzy w hożych podskokach i z hantlem w wątłej rączynie) - Mamo, czy możemy się tak umówić, że ty będziesz nas odpytywać z historii, a ja w tym czasie będę ćwiczył?
Królowa Matka (stanowczo, wręcz brutalnie) - Nie.
Pompon Młodszy - Dlaczego?!
Królowa Matka (starannie modulując głos tak, by ironia była zaledwie ociupinkę wyczuwalna) - Bo nie będę mogła się skupić na Rewolucji Październikowej i Romanowach, rozproszona przez twoje boskie ciało.
Pompon Młodszy (niezłomnie optymistycznie; z wprawą sugerującą wieloletnie doświadczenie prześlizgując się nad matczyną ironią) - O, wow! Już dostaję komplementy jak Kacper, a ćwiczę dopiero jeden dzień!
No.
Strach pomyśleć, co będzie za tydzień normalnie!
niedziela, 9 marca 2025
O rzeczy niemożliwej
Potomek Młodszy - Wiesz, śniło mi się, że w naszym ogródku wylądowali kosmici. Zaparko... no, umieścili swój pojazd za bramką i weszli do ogródka, i poprosili cię, żebyś zapozowała im do zdjęć. No i pozowałaś, a to wsparta o drzewko, a to pochylona nad kwieciem, a to zapatrzona romantycznie w przestrzeń, a w czasie tego pozowania powiedziałaś do mnie: "I mamy właśnie dowód na to, że istnieje życie pozagrobowe", chociaż nie wiem, z czego wysnułaś ten wniosek..
Mamunia (prześlizgując się z doskonałą obojętnością nad kosmitami w jej ogródku i życiem po śmierci; z powątpiewaniem) - Pozowałam im do zdjęć...?
Potomek Młodszy (rozpromieniając się jak Słoneczko Mamusi, którym - rzecz jasna - jest) - No i to była jedyna rzecz, która wydawała mi się w tym śnie kompletnie niewiarygodna!
Skarb najmilejszy, jak on zna swą rodzicielkę 😆.
piątek, 28 lutego 2025
Przedmaturalnie. Bardzo, bardzo, BARDZO przedmaturalnie
Potomek Młodszy (pogodnie) - Wiesz co, mamo, pani napisała nam na stronie, że nikt nie zrobił prawidłowo pierwszego zadania z wczorajszej klasówki. Ale mnie to nie dotyczy, bo (rozjaśniając się jak latarnia morska w Faros, tylko bardziej) ja go W OGÓLE nie zrobiłem!
Cóż.
Odliczanie do "znów za rok matura" za trzy... dwa... jeden...
piątek, 21 lutego 2025
Serialu odcinek kolejny, czyli "Ciotka Zgryzotka" Małgorzata Musierowicz
W nowych, zwłaszcza młodych czytelników trudno mi uwierzyć z dwóch powodów - po pierwsze mniej więcej do tomu siódmego ("Noelka") Jeżycjadę można było czytać nie po kolei - wiem, bo sama tak ją czytałam. Każdy tom miał jedną, konkretną bohaterkę, dobrze opisaną i osadzoną w równie dobrze opisanych realiach, kogoś, z kim można było się identyfikować (lub nie), której pobudki się (chociaż w minimalnym stopniu) rozumiało, i opowieść o której zamykała się w jednym tomie. Owszem, pojawiali się tu i ówdzie bohaterowie tomów poprzednich, ale w niczym nie utrudniało to zorientowania się w historii konkretnej części sagi. Tomy 8-12 od biedy również można było tak czytać, chociaż obecność Borejków stawała się coraz bardziej dominująca. Od tomu 13 (z pominięciem "Kalamburki") saga zmieniła się w telenowelę (są tomy, które kończą się określonego dnia, powiedzmy 30 czerwca, a akcja tomu następnego zaczyna się 1 lipca). Młoda czytelniczka, która zainteresowana tytułem sięgnie po "Zgryzotkę"
Telenowela to, wiadomo, telenowela, trzeba czytelnikowi opowiedzieć, co się działo wcześniej, bo może przeoczył, więc ostatnie tomy ("Zgryzotka" nie jest tu wyjątkiem) puchną od maili i opowieści, streszczających wcześniejszą akcję. Tytuły mają coraz mniej wspólnego z książkami, których dotyczą (ach, gdzie są czasy błyskotliwych, inteligentnych tytułów w rodzaju "Opium w rosole" czy "Kwiat kalafiora"!!!), a nastoletnie bohaterki stają się coraz mniej istotne, bowiem ich pojawienie się jest jedynie pretekstem do odwiedzin u Borejków.
I to drugi powód, dla którego nie bardzo wierzę w nastoletnią czytelniczkę*, która przeczyta ten tom Jeżycjady, zachwyci się i runie, by poznać resztę, jak ja swego czasu, pacholęciem będąc, runęłam po zapoznaniu się z "Kwiatem kalafiora" (tak, nie zaczynałam prawilnie od pierwszego tomu). Oto w "Zgryzotce" mamy Norę, dziewczyna przedstawiona jest jako córka Patrycji i Floriana Górskich (kto to w ogóle jest?), przebywającej pod koniec wakacji u ciotki w "osławionej Ruince" (dlaczego osławionej?!), która to ciotka cierpi na zaawansowaną logoreę i wyrzuca z siebie w tempie karabinu maszynowego teksty typu: "Dorota piecze pilnie co drugi dzień, obawiam się, że Józinek zacznie tyć zaraz po ślubie i zgrabny junak, którego tak zdrowo żywiłam i tak starannie hodowałam, zamieni się w jednego z tych zapyziałych mężusiów o zatartych rysach twarzy i oczkach jak dwie porzeczki. Plus oponka. (...) Mojemu Markowi jak zwykle nie udało się wyrwać z kliniki. Niewdzięczna ludzkość uparcie zapada na zdrowiu jak zwykle wtedy, gdy pan ordynator ma jechać na zasłużony urlop".
I oto ja wiem, kto to jest Patrycja i Florian, Dorota i Józinek, Ida i "jej Marek", wątpię atoli, by połapała się w (zbyt) licznych i - z jej punktu widzenia - przypadkowo wymienianych imionach nie zaprawiona w bojach jeżycjadowych młoda czytelniczka. A jesteśmy dopiero na dwudziestej stronie.
Potem jest niewiele lepiej. Ida rozwija swoją logoreę także na piśmie, bo jakoś trzeba streścić poprzednie tomy i to, co się między nimi działo, bohaterów robi się coraz więcej, coraz więcej, bo to i rodzice Nory, i ciotunie, dziadkowie, kuzyni, żony i narzeczone kuzynów, a wszyscy...
...a wszyscy STARSI od rówieśniczek podobno docelowego targetu o od ośmiu (kuzyn Ignacy) do sześćdziesięciu siedmiu (dziadzio) lat, i wszyscy otrzymują znacznie więcej miejsca dla siebie niż nastoletnia bohaterka. Ba! Ona nawet tytułu własnego nie dostaje, bo ciotką Zgryzotką nazywają wszyscy (bezsensownie, bo jakież ona ma zgryzoty?) Idę de domo, oczywiście, Borejko. Jeżeli jesteście w stanie wyobrazić sobie nastolatkę, entuzjastycznie odnoszącą się do powieści, w której co najmniej równie dużo, a prawdopodobnie więcej niż o nastoletniej bohaterce dowiadujemy się o jej mamusi i tatusiu, o dziadziu nie wspominając, to gratuluję wyobraźni. Szczerze. Ja nie potrafię.
A w "Ciotce Zgryzotce" mamy i zaręczyny kuzyna, i narodziny dziecka drugiego kuzyna, i przygotowywanie wesela, i samo wesele, i zagubienie dziadzia w lesie, i rozmowy dziadzia, babci i mamusi Nory o literaturze (Nora w nich nie uczestniczy, ba, w ogóle jej wtedy nie ma w domu), i wewnętrzne rozważania mamusi Nory, i maile, dużo maili cioć Nory, i gdzieś tam, na uboczu, samą Norę wraz z jej nieszczególnie przekonującą i pozbawioną już nie ognia, ale ogieńka, historię jeszcze-nie-romantyczną. Jak na powieść dla nastolatek IMHO przymało.
O, zdaje się, że sama sobie odpowiedziałam na własne pytanie. Książki Małgorzaty Musierowicz są dla wiernych wielbicielek, którym nie przeszkadza przeistoczenie się ich ulubionego cyklu w brazylijską telenowelę. Dla tych, które po prostu wpadają do Borejków z wizytą. Niektóre wyjdą z tej wizyty zachwycone i ogrzane borejkowskim "ciepełkiem" i wspomnieniami, niektóre się wynudzą, niektóre zadumają się, jak bardzo Borejkowie się zmienili, niektóre boleśnie rozczarują, niektóre przeczytają, bo czemu nie, ale ucieszą się, że rzecz wypożyczyły i nie wydały na nią pieniędzy, bo już nie chcą (z wielu powodów) mieć kolejnych tomów na półce.
Nikomu innemu nie polecam "Ciotki Zgryzotki" nie dlatego, że jest to pozycja nieszczególnie porywająca/ zła/ nudna/ literacko beznadziejna (niepotrzebne skreślić), tylko dlatego, że nie ma sensu, by czytał ją ktokolwiek inny.
No, chyba, że miałby sporo czasu, żadnych innych książek pod ręką i byłby ciekaw, czy nie przesadziłam i czy coś zrozumie z telenoweli, zapoznając się z jej ostatnim (chwilowo) odcinkiem.
*mam na myśli czytelniczkę, dla której "Zgryzotka byłaby pierwszym spotkaniem z Jeżycjadą, w taką, która zna to uniwersum i je lubi owszem, z niejakim trudem, ale wierzę.
piątek, 31 stycznia 2025
"Fresk" Magda Szabó
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze brałam udział w internetowych dyskusjach natrafiłam na zażartą wymianę zdań na temat jakiegoś konkursu literackiego. Prezentowane w konkursie pozycje miały spełniać liczne wymagania, których nie pamiętam, poza tym jednym jedynym - książka miała być jednotomowa, zaś tom miał się zamknąć w 250-270 stronach, ale na pewno nie mógł przekraczać stron trzystu (to znaczy, wymagania podawały ilość arkuszy druku, ale w przeliczeniu wychodziło właśnie trochę mniej niż 300 stron).
Mujeju, co się w tej dyskusji działo!!! Ale jak to tak, jeden tom. Ale że czemu maksymalnie trzysta stron. No tak przecież niedasie, absolutnie niedasie, trzysta stron na zarys fabuły, wprowadzenie, prezentowanie bohaterów i jakąś akcję jeszcze?! Ęposibl! Pięćset to absolutne minimum! No, czterysta, jak się wyrzuci opisy przyrody oraz wnętrz. Ale poniżej - no, sorry, nie, co za durny konkurs, przecież na tych 270 stronach nijak nie da się zbudować napięcia!!! No i podajcie CHOCIAŻ JEDEN PRZYKŁAD pełnokrwistej, trzymającej za gardło powieści, która ma 250 stron, przecież takich nie ma!
Zawsze, gdy natrafiam gdzieś na odpryski podobnych opinii myślę sobie o Magdzie Szabó i stojących na moich półkach cieniutkich książeczkach jej autorstwa (a tylko dwie z siedmiu nie miałyby szansy zakwalifikować się na powyższy konkurs ze względu na przekroczenie wymaganej objętości). O książeczkach napakowanych, kipiących, przelewających się chwytającymi za gardło emocjami.
Chociaż są cieniutkie.
I nie mają obrazków.
A bywa, że i dialogów.
Jak chociażby
Konstrukcja " Fresku " osnuta jest wokół pogrzebu. Po wielu latach spędzonych w zakładzie dla osób chorych psychicznie umiera Edit, żona kalwińskiego pastora, od dawna chorująca na schizofrenię. Na pogrzeb zjeżdża cała rodzina, także ta, której nie chciałoby się widzieć na oczy, ale tego absolutnie powiedzieć na głos nie można, bo jakże to, pastor, wzór dla wiernych, moralny drogowskaz, co by ludzie powiedzieli, to mała miejscowość, wszyscy się tu znają, dniem i nocą śledzą człowieka dziesiątki oczu, więc trudno, zaciśnie się zęby i jakoś zniesie przez te dwa dni matkę zmarłej, i może nawet Annuskę...
A, nie.
Annuski nie.
Annuska jest zakała rodziny. Czarną owcą. Nie mówimy o niej. Nie wymawiamy nawet jej imienia, niech będzie przeklęta. Sprzeniewierzyła się. Okazała nieposłuszeństwo. Przeciwstawiła się własnemu ojcu, a więc i Bogu ("Jak dobrze, że jedno z nich zostanie potępione, drugie zaś zbawione; nawet zbawienia nie można by znieść razem z Annuską”). Zeszła na złą drogę. Nigdy nie poprosiła o wybaczenie („Ani kąska dla Annuski przy jego stole, dopóki się nie upokorzy przed Bogiem i przed nim”)! Ale przecież Annuska dziewięć lat wcześniej uciekła z domu, nie pisała, owszem, wie o śmierci matki, wypadało ją powiadomić (no bo co ludzie powiedzą!), ale jej ponowne pojawienie się zdaje się być nieprawdopodobne, przecież chyba by się nie odważyła?
Annuska się odważa. A jej przyjazd doprowadza do wyciągnięcia z rodzinnych szaf wszystkich, nader licznych i nie tak bardzo rozsypujących się w proszek szkieletów .
„Fresk” jest prozatorskim debiutem Magdy Szabó, nosi też wyraźne ślady typowego dla niej, literackiego stylu, tego autorskiego DNA, dla którego charakterystyczne pozostają subtelnie, między wierszami, delikatnymi muśnięciami słowa przedstawiona beznadziejna szarość komunizmu, odległy od małego, dusznego miasteczka Budapeszt i dopełniające się opowieści osób dźwigających rodzinne tajemnice. Czytelnik zostaje wrzucony w sam środek akcji bez uprzedzenia, tak, jakby sam był członkiem rodziny przyjeżdżającym na pogrzeb i sam z siebie, bez żadnego tłumaczenia wiedział, kto to jest Arpad, a kto Rosie, i o jaką łyżeczkę może się upominać Annuska, o ile ośmieli się przyjechać. Fascynujące jest, że pod koniec powieści czytelnik rzeczywiście to wszystko wie. Na pozór bez żadnych autorskich zabiegów, bez żadnego wyjaśniania, bez jednej osoby, która drugiej osobie opowiada o trzeciej osobie, który to zabieg znajduję nader powszechnym w jakże licznych współczesnych bestsellerach.
Oraz czy użyłam słowa "akcja"? Cofam je, akcji tu właściwie nie ma, gdyby się troszkę uprzeć można by uznać, że Magda Szabó we "Fresku" przestrzegała z żelazną konsekwencją zasady trzech jedności, całość powieści rozgrywa się w ciągu dwóch dni, w tym samym miejscu, w zamkniętym gronie kilku osób, a przecież ma się wrażenie, że przed oczami czytelnika została z rozmachem namalowana panorama losów całej rodziny, całego miasteczka, a wszystko to na tle losów całego kraju, Śmierć matki Annuski to tylko pretekst do opowiedzenia wielowymiarowej historii o destrukcji rodziny, która we „Fresku” chyli się ku upadkowi. W tej powieści nic nie dzieje się bez przyczyny, nie ma nawet jednej zbędnej osoby, każda jest po coś, każda jest soczewką, przez którą - pod różnymi kątami, z różnych perspektyw i w różnym świetle - możemy obserwować powolny rozpad rodziny, w której głęboko konserwatywny ojciec (żadnych prezentów, ani na Gwiazdkę - cieszymy się, że Pan się narodził, czy to mało?, - ani na urodziny. Żadnych obrazów na ścianach. Żadnych ładnych przedmiotów, przedmioty mają być użyteczne. Żadnych zbytków, dlaczego nakryłaś na porcelanie do obiadu przed pogrzebem matki, czyżby stało się coś szczególnego? Żadnej choinki, to takie katolickie) potrafi zdominować cudze życie, aż wreszcie doprowadzić ją do rozsypki.
sobota, 28 grudnia 2024
"Boska proporcja" Piotr Borlik
Sprawę morderstwa w Palmiarni dostaje komisarz Agata Stec, dla której to śledztwo może okazać się trampoliną do kariery. Cierpiąca na pracoholizm (i parę innych przypadłości, jakże typowych dla literackich bohaterów kryminałów) policjantka dnie spędza uganiając się za podejrzanymi, wieczory w barach, a noce w łóżkach co rusz to innych, świeżo poznanych mężczyzn. No, chyba, że jest to TEN DZIEŃ, w którym ma umówioną wykwintną kolację w domu brata, znanego w całym kraju psychologa i pisarza, Artura Kamińskiego. Rodzeństwo charakterologicznie różni się od siebie całkowicie, ale łączy ich jedno – zainteresowanie trudnymi psychologicznymi jednostkami. Agata postanawia więc wykorzystać wiedzę brata w aktualnie prowadzonym śledztwie...
Już czytając (entuzjastycznie zachwalane przez wielu czytelników) pierwsze zdanie powieści:
"Matka to skarb a miejsce skarbu jest głęboko pod ziemią"
poczułam tzw. ciary żenady, a w głębi mej duszy zaczęło rosnąć podejrzenie, że niekoniecznie podzielę zachwyty jakże licznych osób, oceniających powieść Piotra Borlika nader wysoko.
Ponieważ jednak nie powinno się - a wręcz zdecydowanie nie należy - oceniać całości po pierwszym zdaniu, czytałam dalej, i to nawet bez szczególnego uprzedzenia.
Tu muszę poczynić pewne zastrzeżenie.
Natknęłam się ostatnio na fanpejdżu jakiegoś pisarza (przepraszam, nie pamiętam, czyim) dyskusję o najbardziej absurdalnych recenzjach. Ulubionym, jak się okazało, absurdem wielu pisarzy była opinia: "Oceniam książkę na 1, bo nie lubię horrorów/kryminałów/opowieści o Gwiazdce/cokolwiek".
Zgadzając się, że osobista niechęć do jakiegoś gatunku, rodzaju bohaterów czy, bo ja wiem, epoki historycznej nie powinna rzutować na ocenę literackiej wartości książki czuję się w obowiązku zaznaczyć, że bardzo nie lubię książek/filmów/seriali o psychopatach. Czytuję je co prawda, bo dość trudno ich uniknąć, poza tym bywają całkiem dobre, ale ich nie lubię i uważam za pójście po linii najmniejszego oporu. Nie chce się autorowi wymyślać skomplikowanej intrygi, dopasowywać poszlak, przeprowadzać logicznego wnioskowania, prowadzącego od przyczyny do skutku? Robimy z mordercy psychopatę! Bohater zachowuje się nieracjonalnie? Bo to psychopata! Coś w żaden sposób nie miało prawa sie zdarzyć i się nie da się tego uzasadnić? C'mon, PSYCHOPACI, oni tak mają! Jakiś motyw, nie z d... wzięty? Logika? Knucie? Szczwane plany? Po co, przecież to psychopaci! Doszliśmy do końca książki i wypadałoby złapać mordercę? To przecież on/ona/ta kompletnie obca osoba, raz wymieniona na stronie 14, nic dziwnego, że nikt nie zgadł, przecież to psychopata!
A ponieważ w moich oczach wszyscy ci - nieszczególnie dla mnie interesujący i nie budzący jakiejś nadzwyczajnej fascynacji - latający z nożem w zębach i błyskiem szaleństwa w oczach psychopaci są niczym innym, jak pisarskim pójściem na łatwiznę dość wyraźnie widzę wszystkie luki, niedociągnięcia i "niedasie" w przebiegu akcji.
Weźmy naszą "Boska proporcję", o której (kilku) niedasiach napomknę, i ostrzegam, że mogą się tu trafić spoilery, niewielkie, ale jednak, więc jeśli ktoś chciałby sam sprawdzić,czy Piotr Borlik jest pisarzem dla niego, niech nie czyta dalej albo czyta ostrożnie.
Otóż "Boska proporcja" to powieść, która nie dość że jest moralnie odrażająca (co w sumie nie szkodzi, a nawet można uznać to za zaletę, za rzecz prowokującą do myślenia i zadawania pytań), to do tego nonsensowna (a to szkodzi, i to bardzo). Jako, że mamy tu psychopatę (i to niejednego) mamy to, bez czego współcześni autorzy kryminałów bardzo często nie są w stanie napisać czegoś dobrego - a mianowicie makabrę, epatowanie szczegółami tortur, coraz bardziej wymyślnych, okrutnych zbrodni, a znaczna część tych zbrodni to klasyczne "niedasie". Na przykład morderca-psychopata przez lata zbiera i konserwuje czterolistne koniczyny, gdyż przewiduje, że jego idealna dziewczyna (której jeszcze nie zna, ale nie upada na duchu, kiedyś pozna!) nie spełni jego wymagań, więc zmuszony będzie ją unieruchomić, zabić i unieśmiertelnić, przyszywając do jej ciała wspomniane koniczynki (setki koniczynek), następnie przywiąże ją do... czegoś, trafiła się palma, więc niech będzie, że do palmy jej własnymi jelitami, w jak najbardziej publicznym miejscu, bo w Palmiarni, nic to, że akurat chwilowo zamkniętej...
A czego, pytam czepialska ja, potrzebujemy do przeprowadzenia podobnej operacji? Otóż potrzebujemy mnóstwa czasu, sporo miejsca, wykwalifikowanych pomocników, specjalistycznego sprzętu, oraz... no, no, czego jeszcze?
No więc morderca zabija, przywiązuje, nie gubi nawet listka, nie ma nawet pół świadka, czy można wymyślić większą bzdurę? Ależ no oczywiście, że można - oto kolejna ofiara zostaje unieruchomiona pavulonem i przez ponad 50 dni ma żyć, a psychopata pokrywa jej ciało kolejnymi warstwami wosku pszczelego, tworząc kokon. Ofiara jest odżywiana kroplówką, spędza w stojącej pozycji ileś tam dni, i ponownie, potrzeba do tego czasu, prywatnego, niedostępnego dla postronnych miejsca, specjalistycznych materiałów, leków, dostępu do tychże, specjalistycznego sprzętu i wiedzy, oraz... no, czego jeszcze?
A potem - że pozwolę sobie na spoiler z drugiej części, którą przeczytałam, bo dostałam rzecz w dwupaku, i otóż w drugiej części kolejni nieszczęśnicy są przywiązani do słupków i stoją kilkadziesiąt dni wystawieni w szczerym polu pośród rzepaku i woni łubinu, spowici szybko rosnącym kwieciem i karmieni za pomocą kroplówek, i potrzeba do tego współpracy licznej grupy ludzi (tu wtajemniczone jest pół wsi, łącznie z lokalną policją), miejsca, czasu, dostępu do specjalistycznych środków medycznych oraz czego, no, czego?
PIENIĘDZY.
Największym "niedasiem" w przypadku psychopatów powinien być brak forsy, a tymczasem oni wszyscy albo forsę mają (ale to w najmniejszym stopniu nie kieruje na nich podejrzeń, chociaż pierwszą myślą średnio rozgarniętego policjanta powinno być "to musiał zrobić ktoś, kto mógł za to płacić żywą gotóweczką w ilości dużo") albo forsy nie mają, ale to w niczym im nie przeszkadza przeprowadzać wieloetapowe śledztwa, podrzucać dowody, uganiać się za ofiarami po całej Polsce, śledzić je za pomocą wyrafinowanego sprzętu szpiegowskiego (macham do Pana rączką, panie Piotrowski!), chociaż taka osoba w realu mściłaby się na swoich domniemanych prześladowcach waląc ich czymś ciężkim w potylicę, doskonale widoczna na nagraniach z monitoringu.
A propos " Średnio rozgarnięty policjant"
Naprawdę zaczyna mnie DOGŁĘBNIE męczyć obowiązkowe ukazywanie policjantów jako degeneratów topiących swoje problemy w alkoholu, używających wyłącznie niecenzuralnych słów i przejawiających brutalne zachowania wobec podejrzanych i/lub kolegów z pracy. W "Boskiej proporcji" dodatkowo jeszcze osób porażająco wręcz niekompetentnych. Mamy oto bowiem wielokrotnego mordercę, polującego na ofiary w okolicach Parku Oliwskiego i zabijającego je - od lat - w ten sam sposób i tym samym narzędziem, i wygląda na to, że nikt o nim nie wie. Tenże morderca zabija w trakcie epizodu psychotycznego dwie osoby, ponownie - tym samym, co zawsze, narzędziem, stara się je upozować na "dzieło sztuki", wycina im organy wewnętrzne, przybija do ściany, a policja nie tylko nie łączy morderstwa z zabójstwami z parku, nie tylko nie umie znaleźć żadnych śladów na miejscu zbrodni ("nie zostawił śladów", buahahaha, facet w epizodzie - zresztą, co muszę podkreślić, naprawdę dobrze napisany -, dokonujący masakry i zostawiający po sobie rzeźnię, nie zostawia żadnych śladów!!!), to jeszcze przypisują mu także morderstwo z Palmiarni, i żaden nie powie: "Ale jak coś takiego mógłby zrobić typ mieszkający w starym M-3 po mamusi, zarabiający minimalną krajową?".
Na miejscu trójmiejskiej policji znalazłabym lokum pana Borlika (udawadniając, że potrafię) i zostawiała mu kartki z napisem "wiem, kim jesteś i co napisałeś" za wycieraczką samochodu.
I nie mogę nie przyznać, że naprawdę intryguje mnie proces myślowy i twórczy, w którym powstają takie bzdury. Absurdalna fabuła próbująca epatować wymyślnym okrucieństwem, sporo prostactwa, motyw popełnianych zbrodni tak naciągany, że można by za jego pomocą wystrzelić naiwnego czytelnika na orbitę okołoziemską, nieznajomość realiów pracy policyjnej, niewiarygodne psychologicznie postaci, do tego klisze i schematy dotyczące różnych grup zawodowych...
Cały czas czekałam, aż mnie autor czymś zaskoczy (a czymś powinien, w końcu to kryminał!), ale w tej książce nie zaskakuje absolutnie nic, no, może poza panią detektyw odpowiadającą na prawo i lewo o szczegółach śledztwa i opisującą je z detalami nie dość, że braciszkowi, to jeszcze w obecności jednego ze świadków. I może poza używaniem wciąż tego samego wyzwiska "bladź" w stosunku do kobiet, które to wyzwisko, zdarzało się, słyszałam wieeeki temu w radzieckich filmach opisujących brutalną frontową rzeczywistość, tu zaś stosowanym (nagminnie!) bogowie raczą wiedzieć czemu, bo ani to nie po polsku, ani (liczne) osoby używające tego słowa nie są pochodzenia wschodniego (i wcale nie ukrywam, że przy siedemnastej "głupia bladź" wybuchnęłam śmiechem).
A wiecie co jest najgorsze?
Że to nie koniec.
Że przecież jest jeszcze duecik głównych bohaterów.
Brat naszej nieposkromionej obrończyni prawa, Artur Kamiński, jest postacią, która nie podoba mi się jeszcze bardziej od głównej bohaterki, a - upewniam - jest to spora sztuka. Czytałam i obrzydzenie mnie ogarniało z każdym rozdziałem większe, przede wszystkim dlatego, że autor - kreując go z nieukrywaną IMHO fascynacją - ukazał zafałszowany obraz psychologa i psychoterapeuty. Psychopterapeuta to osoba, do której udają się ludzie aby skorzystać z fachowej pomocy, gdy w życiu pojawią się przerastające ich problemy - i często nie jest to łatwe. A tu pan pisarz stawia nam przed oczy człowieka, usilnie a nieudolnie kreowanego na polskiego Hannibala Lectera, który świadomie bierze udział w zatajaniu zbrodni swojego pacjenta, więcej, który do popełnienia tych zbrodni prowokuje. Którego niech będzie, że troska o psychopatycznego zbrodniarza (a wręcz nie o niego jako człowieka, tylko o przedmiot badań) jest większa, niż o jego ofiary. Mamusia ci coś kazała? Słusznie ją usunąłeś z tego łez padołu! Nie całkiem odeszła, kazała zabić pierwszy raz? Biedaku, nie udało ci się powstrzymać mamusi, zabiłeś, ale nic to, popracujmy dalej. Zabiłeś drugą, trzecią? Pracujemy nadal, nie szkodzi, że pięć osób nie żyje, zobaczymy, co dalej, ale pamiętaj, żeby samochód parkować nie pod domem ofiary, bo cię jeszcze ktoś z nią powiąże! Przecież najważniejsze jest, że "Przez lata ten skrzywdzony przez matkę mężczyzna dopuścił się wielu morderstw", ale "czynił to w imię wyższego celu, jakim było dotarcie do własnego ja". Zajebiście, uczciwszy uszy Państwa. No zaje-kurrrr...-biście. Jakaż to musi być ulga dla rodzin zamordowanych kobiet, że morderca dotarł do własnego "ja"!
Zaś jeśli chodzi o główną bohaterkę...
Cóż, jestem prawie pewna, że wiem, jak przebiegł proces jej tworzenia.
Piotr Borlik, poświęciwszy wiele dni i nocy na pisanie pierwszego tomu serii kryminałów o dwóch braciach, policjancie z dochodzeniówki i wybitnym psychologu, tak starannie dopieszczonego w myślach, wreszcie postawił ostatnia kropkę w maszynopisie. Przeciągnął się, zadowolony. Rzucił miłośnie wzrokiem na swoje dzieło. Od niechcenia przeczytał kilka przypadkowych stron, a w trakcie lektury mina mu powolutku rzedła. "Na Jowisza - pomyślał. - Wiecznie skacowany policjant po rozwodzie, który co rano budzi się w innym łóżku, ze zrujnowanym życiem osobistym, porywczy, niestabilny i brutalny... No przecież zaraz wszyscy ci domorośli krytycy się na mnie rzucą! Że to już było, że ileż można, że pijani policjanci z uwiądem więzi społecznych są już passe... Ale, cholera, szkoda tego pomysłu... I tom już cały gotowy... Tyle roboty... a gdyby tak... - tu Piotr Borlik wyprostował się na krześle, w oku mu błysnęło. - A gdyby tak... Wiem!".
Śmiałym ruchem odpalił stosowny szablon, wpisał "zamień wszystkie: August Kamiński na: Agata Stec" i voila! Mamy to, Mamy całkiem nową jakość! Coś zupełnie oryginalnego! Mamy... oh, wait.
Mamy co prawda klasycznie skacowanego, za to pozbawionego charyzmy, przenikliwości i osobowości Harrego Hole w spódnicy. Każcie mu zamiast używania społecznie akceptowanego języka wyrzucać z siebie stek wyzwisk, uzbrójcie go w pogardę do wszystkich i wszystkiego, i macie...!
Joannę Chył... znaczy, Agatę Stec (tak, panie Borlik, zapijaczona bohaterka traktująca wszystkich wokół jak szmaty i ze zrujnowanym życiem osobistym też już była).
Krótko mówiąc w tej pozycji (i tak stanowiącej zlepek cudzych pomysłów) Piotr Borlik uczynił główną bohaterką osobę tak odpychającą, że doprawdy trudno jej dopingować, trzymać za nią kciuki, o identyfikowaniu się z nią nawet nie wspomnę. Ja rozumiem, że miała być tzw. silną kobietą w świecie zdominowanym przez mężczyzn, ale wyszła z tego karykatura. To nie jest silna kobieta, to jest wiecznie chlejący albo będący na kacu chamski babsztyl z przerostem ego, agresywny, wulgarny, prostacki, nieodpowiedzialny i porywczy. To jest idiotka, która za każdym razem idzie po pierwszej randce do łóżka z przygodnymi podrywkami, nie tylko bez jakiegokolwiek kręgosłupa moralnego, ale praktycznie nie posiadająca żadnej osobowości, impulsywna, niedojrzała i w dodatku głupia w kwestiach zawodowych. No i kopnięciem w krocze traktująca podwładnych.
W dodatku autor najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że nie wystarczy zmienić "Augusta Kamińskiego" na "Agatę Stec", żeby zatrzeć wrażenie, że początkowo pisał o mężczyźnie, postanowił więc dodać kilka uroczych, kobiecych cech, by nieco zmiękczyć jej surowy wizerunek.
Nasza Agatka jest zatem słodko (ekhm) roztrzepana, nie umie w komputery ("Gdzie są zdjęcia?" "W chmurze". "To chyba wiatr je rozwiał, bo tu ich nigdzie nie ma" - po czym kolega, wzdychając pobłażliwie - ach, te kobietki! - pokazuje paluszkiem, co i jak), kompletnie nie radzi sobie w życiu społecznym bez wsparcia silnego, męskiego ramienia ("Nieprzewidywalność, brak cierpliwości i dążenie do konfliktu raczej nie sprzyjają pracy w policji, toteż Artur swego czasu skorzystał ze swoich znajomości, byle siostra pozytywnie przeszła testy psychologiczne"), przejawia jakże prawdziwie kobiecą nieumiejętność w kwestiach motoryzacyjnych ("konieczność parkowania równoległego przy Majakowskiego wytrąciła ją z równowagi (...) Koledzy z komendy tłumaczyli, jak powinna patrzeć w lusterko boczne i w którym momencie skręcać kierownicą, ale nie potrafiła tego spamiętać" - no po prostu czuję ten owiewający mnie powiew trzepotu rzęs!).
Zacytowany przeze mnie na FB fragment:
"Szczytem marzeń samotnych kobiet w wieku Agaty (wczesna trzydziestka, przyp. moje) byli wdowcy. Pozostali tylko zatwardziali kawalerowie lub psychopaci (...) no i rozwodnicy, ale samo to, że raz już zawiedli jako głowa rodziny, skreślało ich z listy kandydatów na męża". (...) "Zazwyczaj wokół takich mężczyzn (tj. wdowców) kręciła się zgraja harpii oferujących wsparcie i ciepłe obiadki, w nadziei, że któraś z nich wygra wyścig i zajmie miejsce świętej pamięci małżonki"
przyczynił mnie i moim koleżankom szampańskiej zabawy (większość - gdy już się upewniła, że nie czytam książki, której akcja rozgrywa się na początku wieku XX-go - obstawiała wiek bohaterki na 60+), a gdy doszłam do fragmentu
"Nigdy nie doświadczyła tak długiej gry wstępnej" ... "Nie minęło jednak pięć minut, a zaczęła się niecierpliwić" śmiały się już nie tylko koleżanki, ale i koledzy, a we mnie dojrzewała myśl, że Piotr Borlik nigdy nie tylko nie rozmawiał z żadną kobietą, ale nawet żadnej nie widział.
A potem zestawiłam sobie te rozważania o parkowaniu równoległym oraz "Normalny mężczyzna wie, że kiedy odwiedza go podpita kobieta, to lepsza okazja do przełamania lodów już się nie pojawi" i uznałam, że i owszem, rozmawiał z kobietą, i że ta kobieta to była jego ukochana prababunia. Wyjaśnia to i zachwyt nad pięciominutową grą wstępną, i polowanie na wdowców, i głębokie uwagi o parkowaniu równoległym, i nie tak znowu zawoalowane stwierdzenie, że "któż nigdy nie zaliczył nietrzeźwej, hue, hue".
I chociaż nawet w tej kwestii Piotr Borlik nie jest pionierem (ach, Max Czornyj i jego "młody, atrakcyjny, czterdziestojednoletni" bohater, nazywający trzydziestoletnią sąsiadkę "stara panną" i sugerujący, że używa ona perfum tylko i wyłącznie w celu omotania go swym wątpliwym urokiem, na zawsze pozostaniecie w mym sercu!), to jednak jemu przypada tytuł zostania Pierwszym Pisarzem, Któremu Zaleciłabym W Ramach Researchu nie tylko sprawdzić, co stałoby sie z komisarzem policji, który w charakterze dyscyplinowania podwładnego sprzedawał rzeczonemu kopniaka w krocze, ale także - a wręcz przede wszystkim - Porozmawiać Z Prawdziwą, Żywą Kobietą.
NIE prababunią!*
Ponadto nie mogę nie wspomnieć o rzucającym się w oczy podobieństwie głównych bohaterów, łączących ich relacji i występujących w powieści wątków do postaci z innych książek, filmów i seriali. Artur Kamiński z tym swoim spaczonym umysłem i listą najlepszych trunków z najlepszych winnic (usunięcie opisów wykwintnych dań i procesu przygotowywania tychże odchudziłoby książkę o 1/3, a wymieniana lista win wygląda na lokowanie produktów łamane przez popisywanie się niedostępną dla maluczkich wiedzą) jest irytującą i niedoskonałą kopią Hannibala Lectera, Agata Stec to trochę Harry Hole, trochę Joanna Chyłka. A cóż można rzec o stopniu inspirowania się cudzymi pomysłami, skoro nawet ja, która nigdy w życiu nie widziałam nawet zajawki "Dextera", zauważyłam podobieństwa od pierwszego rzutu oka i wcale ich nie szukając?
Nie mogę powiedzieć, że lektura "Boskiej proporcji" nie dała mi do myślenia**. Dała. Głównie o tym, jak oderwane od jakości książki są ich oceny na portalach czytelniczych (naprawdę, podejrzewam czasem syndrom Nowych Szat Cesarza, nikt nie ma odwagi krzyknąć "Król jest nagi"... chyba, że faktycznie nikt tej nagości nie widzi, co byłoby zatrważające). I o tym, jak nisko upadła monarchia, skoro w przypadku powieści co najwyżej przeciętnych radośnie szafuje sie określeniami "królowa kryminału", czy - w tym wypadku - "mistrz kryminału". Bo przeczytałam książkę zachęcona wywiadem „Mistrz kryminałów mieszka w Trójmieście”.
Aczkolwiek muszę przyznać, że owszem.
Mistrz kryminałów mieszka w Trójmieście.
*(swoją drogą, jakie to ciekawe, że takie, nieprawdaż, lapsusy, dowcipne stwierdzonka i głębokie przemyślenia o kobiecości przytrafiają się tym pisarzom, którzy najgłośniej i najbardziej dobitnie deklarują wręcz Serwilistyczny Szacunek Do Kobiet. Zasugerowałabym mniej serwilistycznego szacunku, a więcej traktowania kobiet jak ludzi, ale co ja tam wiem.
I jeszcze zasugerowałabym przeczytanie cyklu z Wielką Sową Michala Sykory, wydanego przez niezawodne Wydawnictwo Afera, żeby zobaczyć, jak naprawdę wygląda silna kobieca postać w męskim środowisku. Ale, ponownie, co ja tam wiem.
**taki ciąg Fibonacciego. Bardzo przystępnie wyjaśniono, czym jest ciąg Fibonacciego. Dla osób, które tego nie wiedziały była to na pewno cenna i niezwykle interesująca informacja.
Ale ja wiedziałam.
środa, 18 grudnia 2024
O błędach
Królowa Matka (pełnym głosem) - A teraz, jak również w ogóle, słuchamy mamusi, LADIES AND GENTLEMENS! I uwaga! Zrobiłam błąd! Kto mi powie, jaki?
Pompon Starszy (życzliwie i pomocnie) - Urodziłaś nas?
KURTYNA, DUŻO KURTYN.
środa, 11 grudnia 2024
O sztuce przyjmowania komplementów
Potomek Młodszy (po pytaniu Królowej Matki, czy jakaś jego uwaga skierowana do wyż.wym. była komplementem; z goryczą) - Komplement!!! Po tym, jak ci powiedziałem, że moim zdaniem masz idealne kształty, a ty odpowiedziałaś: "Idealnym kształtem w naturze jest kula, to znaczy, że przypominam ci kulę, czyli mówisz, że jestem gruba?" W ŻYCIU ci już komplementu nie powiem!!!
Znaczy, nagrabiła sobie Królowa Matka...
Oraz - KURTYNA.
sobota, 30 listopada 2024
O związkach. Odsłona kolejna (i NA PEWNO) nie ostatnia
Pompon Młodszy (z wyczuwalną ironią w głosie) - Bo dla Tatiany (koleżanki z klasy, przyp. KM) to chłopak zaczyna się od metra osiemdziesiąt...
Królowa Matka (z niewinnym zaciekawieniem) - A gdyby dla jej wymarzonego chłopaka dziewczyna zaczynała się od metra siedemdziesiąt, to Tatiana się łapie?
Pompon Młodszy (po chwili namysłu) - Ona ma jakieś metr pięćdziesiąt, ale to chyba nie ma znaczenia. Tatiana twierdzi, że wzrost u dziewczyn się nie liczy.
Królowa Matka (ciut sarkastycznie) - Aha. A czy Tatiana ma jeszcze jakieś wymagania wobec chłopaka idealnego?
Pompon Młodszy - Kasę ma jej dawać.
Królowa Matka (z niezdrowym, co będziemy ściemniać, zainteresowaniem) - A w zamian za tę kasę i porywającą powierzchowność Tatiana oferuje...?
Pompon Młodszy (rzeczowo) - Nic. Po prostu facet ma się wpasować w jej wizję, jej wizja to bankomat, metr osiemdziesiąt, bez żadnych zainteresowań.
Królowa Matka (troszkę słabo) - Nie wróżę jej zatem oszałamiających sukcesów na rynku matrymonialnym...
Pompon Młodszy (pobłażliwie) - Mamo, no co ty! Jej brat, Eugeniusz, chodzi do...
Królowa Matka (przerywając Dzieciomtku równie gwałtownie, jak niegrzecznie) - Jej brat ma na imię Eugeniusz?!
Pompon Młodszy (odrobinę spłoszony) - No, tak...
Królowa Matka - Ale... Tatiana i Eugeniusz? SERIO?!
Pompon Młodszy (popatrując na rodzicielkę niepewnie) - No... tak?
Królowa Matka (nie będąc tak od razu zdolną do otrząśnięcia się z literackich skojarzeń) - Dobry Boże.
Pompon Młodszy (uznając, że najlepiej będzie powrócić do przerwanej opowieści) - ...więc, Eugeniusz chodzi do VIII B i ona już miała chłopaka z tej klasy.
Królowa Matka (ironicznie) - Spełniał jej wyśrubowane wymagania?
Pompon Młodszy - Ma z metr dziewięćdziesiąt.
Królowa Matka (tonem osoby dogłębnie zainteresowanej) - Ale że jest jej chłopakiem wiedział, czy zapomniała mu o tym wspomnieć?
Pompon Młodszy (zgorszony do głębi) - Ależ oczywiście, że wiedział! Byli parą jeden dzień, a potem on o tym... eee... zapomniał. Przypomniał sobie miesiąc później, a na drugi dzień ona z nim zerwała.
I cóż w tym dziwnego.
Przecież przez cały miesiąc spełniał tylko jeden warunek :D.