piątek, 14 listopada 2025

"Długo cię nie było. Wszyscy mamy źle w głowach, tom 5" Martyna Pawłowska-Dymek

Zacznę tę recenzję nietypowo, bo od zacytowania samej siebie.

Recenzując tom trzeci serii "Wszyscy mamy źle w głowach" napisałam:

"Pisanie opinii/recenzji tomu trzeciego historii, która konsekwentnie prowadzona jest od tomu pierwszego i stanowi logiczny ciąg dalszy wcześniej opisanych wydarzeń jest dość trudna. Po pierwsze dlatego, że nie ma sensu zachęcać nikogo do przeczytania tego tomu - tę serię BEZWZGLĘDNIE należy czytać w kolejności. Tak więc ci, którzy jej nie znają powinni zacząć od tomu pierwszego (do czego zachęcam, nawet jeśli komuś się wydaje, że nie jest tzw. targetem, można się miło zdziwić), ci, którzy czytali i polubili i tak sięgną po tom kolejny, (i po kolejny), a ci, co czytali i nie polubili do tomu trzeciego nawet nie dotrą".

Podtrzymuję to, co napisałam.

Tom piąty (podzielony na dwie części, ale, jak sądzę, podział ten wynikał wyłącznie z powodów technicznych)  „Długo cię nie było” stanowi zakończenie serii „Wszyscy mamy źle w głowach” i jest nie tylko kulminacją dotychczasowych wątków, ale też (niezwykle) emocjonalnym podsumowaniem losów bohaterów, których czytelnicy zdążyli poznać i polubić (a jeśli nie polubić, to chociaż  zrozumieć) w trakcie lektury tomów poprzednich, zaś Martyna Pawłowska-Dymek po raz kolejny udowodniła, że potrafi stworzyć głęboką i psychologicznie bardzo wiarygodną opowieść o młodzieży, niosącą uniwersalne przesłania dotyczące przyjaźni, miłości, międzyludzkich relacji i poszukiwania w tym chaosie zwanym okresem dojrzewania samego siebie.

W centrum wydarzeń w tomie ostatnim pozostają Kaśka i Jakub, ich  związek dojrzewa, i wydaje się, że tych dwoje wreszcie będzie miało szansę... odpocząć, że tak to ujmę, od burz i naporów, we własnym świecie, w którym miłość może być bezpieczna i stabilna. Ale oczywiście tak się do końca stać nie może, zwłaszcza, że Kasia i Jakub nie przebywają na bezludnej wyspie. I tak muszą stawić czoła bardzo... brzydkim intrygom Adama, który obwinia ich za swoje niepowodzenia i planuje zemstę. Ponadto Jakub martwi się też sytuacją w Szatni, wiele bowiem wskazuje na to, że pozostali członkowie kapeli uknuli coś w tajemnicy przed nim. Zuza odkrywa, że Elsa od dawna ją okłamywała, postanawia więc uwolnić się spod jej wpływu, zdać do następnej klasy i wreszcie poważnie zająć się pisaniem. We wszystkim tym wspiera ją, jak zawsze, nasz chodzący wulkan energii i dobrej woli, czyli Kaśka, czy jednak nie jest za późno na poprawienie ocen? A profesor Roszkowa nie przeszła od zeszłego tomu cudownej wewnętrznej przemiany i niczego nie ułatwia...

Zaś w finale tomu ostatniego uczniów klasy 2B czeka najtrudniejsze w ich życiu wyzwanie, o wiele bardziej dramatyczne niż wszystko, co spotkało ich do tej pory (a, jak pamiętamy, życie niektórych nie oszczędzało)...

Nadal za największą siłę tej serii uznaję jej bohaterów, a teraz w dodatku z czystym sumieniem powiedzieć mogę, że są to bohaterowie bardzo konsekwentnie prowadzeni od tomu pierwszego do ostatniego, dojrzewający, rozwijający się, niektórzy mądrzejący, a niektórzy nie ;), ale zawsze – wielowymiarowi, wiarygodni, realistyczni, pełni sprzeczności. Nie będę pisać, który moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tle innych, bo, podejrzewam, każdy ma swojego ulubieńca i/lub ulubienicę, kogoś, z kim się najbardziej identyfikuje i czyje pobudki najlepiej rozumie. Napiszę tylko, że jest z kogo wybierać, ponieważ - powtórzę się, ale szczerych pochwał nigdy dość - to bardzo sprawnie i wiarygodnie wykreowane postacie, w każdą bez wyjątku się wierzy.

O stylu autorki już się wypowiadałam, zdania nie zmieniłam, bo też i nie było powodu, by je zmieniać, co z wielką przyjemnością zauważam. Martyna Pawłowska-Dymek potrafi pisać o sprawach trudnych - o presji, rówieśniczej i nie tylko, lęku, zawiedzionym zaufaniu, zdradzie i samotności - w sposób przystępny, a jednocześnie niebanalny, nigdy nie przekraczając cieniutkiej granicy między... jak by to ująć... autentycznym młodzieżowym językiem, bardzo naturalnie wypadającym w dialogach, a literacką kreacją. 

O finale pisać jest bardzo trudno nie unikając przy tym spoilerów, więc napiszę tylko, że był niebywale emocjonalny, trudny i bolesny, i baaaaaardzo odległy nie tylko od cukierkowego, ale w sumie od... no, cóż, każdego happy endu. Łatwy to on nie jest, o nie, autorka nie rozwiązuje wszystkich spraw jednoznacznie, pozostawiając malutką furteczkę na domysły, cóż też się dalej stanie, bo że się stanie to wiadomo, a samo zakończenie otwarte jest na interpretacje.

Wiele razy w poprzednich moich recenzjach podkreślałam, że nie jestem targetem i oceniam tę serię jako osoba, która z niejednego literackiego pieca chleb jadła, niejedno widziała, niejedno przeczytała, nad niejednym śmiała się i płakała, i popadała w zamyślenie..

Wyobrażam sobie, że target może odbierać rzecz zupełnie inaczej.

Ale trochę mu zazdroszczę, temu targetowi, że ma tego typu serię młodzieżową pod ręką, nic, tylko sięgać i czytać.

Nie wiem, czy jest to seria, której ja akurat bardzo potrzebowałam, będąc nastolatką... nieprawda, wiem, są elementy, których bardzo potrzebowałam, są też takie, których bym wtedy nie doceniła nawet literacko, tak bardzo były mi obce... ale na pewno są osoby, które jej potrzebowały. W całości.

A teraz target ją ma.

No zazdroszczę mu, naprawdę :).


poniedziałek, 10 listopada 2025

Historycznie, czyli Wyzwania Filmowego dzień dwudziesty

 "Twój ulubiony film o postaci historycznej"

przeczytałam, westchnęłam i uznałam, że o nienienienie, o tym to ja już na pewno niczego nie napiszę, gdyż - o, zaskoczenie stulecia! o, niespodzianko, jakże jesteś niespodzianą! - ja nie mam ulubionego filmu o postaci historycznej.

Myśl ta, acz wyraźna i dobitna, zagościła w mym mózgu przez jakąś sekundę, zadławiona, zagłuszona przez dziesiątki, ale, powiadam, dziesiątki tytułów, które zaczęły się tłoczyć, zalewać mnie, dusić, przepychać się z "I ja! I jeszcze jaaa!!! A ja to co?!" na ustach, aż wreszcie zmuszona byłam wziąć się w garść, huknąć z głębi serca: "A będzie mi tu cicho jeden z drugim!!!", chwycić całe to towarzystwo za paszcze i uświadomić co niektórym, że taka "Moja lewa stopa" czy "W imię ojca" jest co prawda oparte na prawdziwych historiach prawdziwych ludzi, ale nijak nie czyni to ludzi tych postaciami historycznymi, a, na przykład "Farinelli" czy "Królowa sceny" bardziej nadają się do innych tematów wyzwania, chociaż, i owszem, dotyczą osób nieco bardziej historycznych, acz zdecydowanie bardziej historyczną osobą niż główny bohater "Królowej sceny" jest Samuel Pepys, w filmie bohater mocno poboczny, czy król Karol II, więc, cóż. Odrzuciwszy w ten sposób/przerzuciwszy na inną kupkę sporą ilość dzieł kinematografii światowej i dokonawszy koniecznej selekcji z pozostałych, zdecydowałam się ostatecznie na trzy filmy.

No, trzy i pół. 

 Pierwszym jest

"Lady Jane"
reż.Trevor Nunn


Rok produkcji - 1986
Główne role - Helena Bonham-Carter
                       Cary Elwes
                       John Wood
                       Patrick Stewart
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 142 min.

Film, który powstał w roku 1986, ale ja go obejrzałam minimum dwanaście lat później.

Za to przez pewien czas oglądałam go codziennie.

Anglia, XVI wiek. Król  Henryk VIII umiera, pozostawiając następcę, swego jedynego syna, Edwarda. Król Edward VI, w chwili objęcia tronu zaledwie dziewięcioletni, okazuje się wkrótce być śmiertelnie chory. Tuż przed śmiercią w wieku lat niespełna siedemnastu pod wpływem księcia Northumberland sporządza testament, w myśl którego wyłącza z linii sukcesyjnej swoje siostry, Marię i Elżbietę, zaś następcą tronu czyni męskich potomków lady Jane, swojej kuzynki, synowej księcia Northumberland, świeżo poślubionej jego najmłodszemu synowi, Guildfordowi. Dodać trzeba, że śmierć młodego króla była utrzymywana była w tajemnicy przez kilka dni, by ułatwić lady Jane wstąpienie na tron. 

Lady Jane Grey, młoda, świetnie wykształcona i inteligentna dziewczyna, zostaje wydana za Guildforda Dudleya wbrew swej woli, jednak początkowa niechęć młodych do siebie przeradza się w uczucie. 

Co niczego nie zmienia. Bo nie ze względu na jakieś tam potencjalne uczucie połączono tych dwoje. Stali się oni pionkami w grze prowadzonej przez ambitnych ojców, matki, wujów, początkowo zupełnie nieświadomymi prowadzonej nimi gry, a zawsze zbyt słabymi, by się jej sprzeciwić. 

I tak przed "Tudorami" i przed "Elizabeth", przed modą na Tudorów i epokę elżbietańską była "Lady Jane", i jest to film, który uwielbiam.

Zrobiony tak, jak tylko Brytyjczycy potrafią. Starannie, wręcz kunsztownie, z najlepszymi na świecie kostiumami, z oryginalnymi wnętrzami, w których rzecz nakręcono, z duchem epoki, polatującym nad całością i przyklaskującym z aprobatą. 

Z idealną obsadą.

Helena Bonham-Carter miała w chwili premiery zaledwie 20 lat, więc całkiem dobrze pasuje do roli szesnastoletniej dziewięciodniowej królowej. Młodziutki Cary Elwes jest przeuroczym Guildfordem (chociaż, i owszem, poznajemy go w chwili, gdy - pijany w sztok - zostaje przez starszych braci wyciągnięty z podrzędnego burdelu, pobieżnie umyty i siłą postawiony na ślubnym kobiercu). A poza nimi - same tuzy brytyjskich scen i ekranów. John Wood. Patrick Stewart. Joss Ackland. Richard Johnson. Jane Lapotaire. 

Z fantastycznie opowiedzianą historią, choć oczywiście, oceny na Filmwebie obfitują w określenia takie jak "nudny", "przegadany" i "za długi"; i może rzeczywiście jest nudny, jeśli ktoś potrzebuje pędzącej na łeb, na szyję akcji, jeśli oczekuje głównie romansu (plakat, wszystkie plakaty, jakie widziałam, właśnie romans sugerują i ten romans, rzecz jasna, tez jest, i jest prześliczny, subtelnie zarysowany, obserwujemy go, jak rozwija się niczym kwiat, acz ze ściśniętym sercem, wiemy bowiem, że nie dane mu będzie rozwinąć się do końca, o wydaniu owoców nawet nie wspominając), jeśli go męczy wikłanie się w polityczne detale, te zakulisowe gry rozgrywane przez dawno umarłych szachmistrzów na dawno nie istniejących szachownicach.

Ale ja nie potrzebuję i mnie nie męczy. Mnie zachwyca właśnie powolność opowiedzianej historii, jej złożoność, jej wielowarstwowość, głęboki dramatyzm płynący z opowieści o młodziutkiej dziewczynie, wplątanej już nawet nie "wbrew woli", ale po prostu... poza wolą w skomplikowane, iście pajęcze sieci wielkiej historii, wobec których nie ma żadnych szans.

Doskonały, wycyzelowany, doskonale pomyślany, napisany i zrobiony film, który polecam.



Nie odbiegając daleko od tematu monarchii, na drugim miejscu mamy

"Jak zostać królem" (tyt. org. "The King's Speech")
reż Tom Hooper
 


Rok produkcji - 2010 (PL - 2011)
Główne role - Colin Firth
                       Geoffrey Rush
                       Helena Bonham-Carter
                       Jennifer Ehle
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 118 min.


Lata 30. XX wieku. Świat stoi w obliczu zbliżającego się wielkimi krokami konfliktu, w związku z czym sytuacja polityczna w Anglii jest napięta. 20 stycznia 1936 roku umiera król Jerzy V, a po jego śmierci na tron wstępuje jego najstarszy syn, David, przyjmując imię Edwarda VIII. 
Jego panowanie jednak trwa krócej niż rok. Chęć poślubienia Amerykanki i podwójnej rozwódki Wallis Simpson doprowadza Edwarda VIII do abdykacji, a następcą tronu zostaje książę Yorku, Albert. 

Książę zdaje się jednak być zupełnie nieprzygotowany do sytuacji, w jakiej postawiła go historia (i nieodpowiedzialny, względnie z imponującą konsekwencją podążający za głosem serca brat). Jest spokojnym, łagodnym, rodzinnym, nie przepadającym za publicznymi wystąpieniami i wszelkimi oficjalnymi obowiązkami człowiekiem.

I ma wadę, która może stanowić poważny problem w sprawowaniu monarszych obowiązków. Mianowicie od wczesnego dzieciństwa się jąka. Przypadłość nasila się podczas publicznych wystąpień, nie pomagają na to żadne lekarstwa ani terapie. Sytuacja wydaje się beznadziejna.
 
Aż do czasu, gdy za namową żony, księżnej Elżbiety, książę, a potem świeżo upieczony król, rozpoczyna leczenie u ekscentrycznego australijskiego logopedy Lionela Logue’a. Początkowy brak wiary w oryginalne metody terapii szybko ustąpić musi pokorze i posłuszeństwu wobec lekarza, zwłaszcza w momencie wybuchu II wojny światowej, kiedy Albert, już jako Jerzy VI, zobowiązany jest do wygłoszenia publicznego orędzia, biorąc tym samym odpowiedzialność za cały naród w dramatycznym historycznym momencie. 

I ja powiem jedno - ach.
 
Cóż to jest za film.
 
Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że w kinie brytyjskim widziałam już wszystko i niczym więcej nie jest mnie ono w stanie zachwycić, Brytyjczycy mówią: "Potrzymaj mi herbatę!".
 
Ten film jest... taki spokojny. Uporządkowany. Żadnych zagadek. Żadnych zwrotów akcji. Nie wzbudza gwałtownych uczuć. Niczego tam nie trzeba rozwikływać. Wszyscy przecież wiemy, co się stanie, wiemy, że Jerzy V umrze, wiemy, że Edward VIII abdykuje, wiemy, czemu, wiemy, że Jerzy VI zostanie królem, czy tego chce, czy nie. Wszystko w nim jest oczywiste: najpierw są trudności, próba pokonywania  trudności, nieudana, więc załamanie, bunt, a w końcu powrót do pierwotnych rozwiązań i zwycięstwo. 
 
A przecież ogląda się go z zapartym tchem.
 
Oczywiście odnosi się do niego wszystko, o czym pisałam powyżej, opisując "Lady Jane". Wszystko jest na tym samym, światowym, co mówię, zdecydowanie ponadświatowym poziomie. Kostiumy. Muzyka. Perfekcyjnie poprowadzona historia. Idealnie dobrane plenery. Oryginalne wnętrza.

Aktorzy.
 
Podobno scenarzyści wymarzyli sobie Geoffreya Rusha  w roli Lionela Logue, a obawiając się, że - jeśli będą działać zgodnie z zasadami, przez agencję - nikt, a już na pewno nie sam zainteresowany, w którego ręce większość scenariuszy w ogóle nie trafia skutkiem wstępnej selekcji dokonanej przez agentów i asystentów aktora, nie zwróci uwagi na scenariusz debiutantów, podrzucili mu ten scenariusz na próg domu. Nie wiem, do jakiego stopnia opowieść ta jest legendą, ale jeśli to prawda, wielkie brawa dla scenarzystów (mogą nam być wzorem, jak podchodzić do spełniania marzeń, drodzy Czytelnicy!), dali nam najwspanialszego Logue'a, jakiego można sobie wymarzyć.
 
Ale nie tak wspaniałego, jak Colin Firth w roli Jerzego VI.
 
Oglądając ten film człowiek zaczyna się jąkać. Wstrzymywać oddech. Pocą mu się ręce. Drżą łydki. Wpada w furię. Popada w rezygnację. A wszystko dlatego, że to właśnie pokazuje Colin Firth na ekranie. To jest wybitna rola. Wybitna. To doprawdy niewyobrażalna sztuka, zagrać tak wybitnie, że jawisz się wybitnym na tle innych wybitnych aktorów i aktorek. Znam osoby, które twierdzą, że to, co robią aktorzy, to tak naprawdę nie jest sztuka. To takie, ot, odgrywanie czegoś, co stworzył kto inny. I, rzeczywiście, czasami (przeważnie) - to nie jest sztuka.
 
A czasami patrzysz na twarz, którą znasz od lat i widziałaś ją w tysiącach odsłon, tylko, że teraz jest to zupełnie inna twarz zupełnie kogoś innego, i pocą ci się dłonie, i słowa nie chcą wydobyć się przez zaciśnięte gardło, bo człowiek na ekranie prowadzi cię tak, jak chce i tam, gdzie chce, a ty nie możesz nic, tylko pomyśleć z absolutną pokorą i absolutnym podziwem: "Och".
 
I to na pewno jest sztuka.
 
I to jest ten właśnie przypadek.
 
 

Film numer trzy oderwie nas, co prawda, od monarchii i jej problemów, ale żeby brytyjski nie był to już bez przesady!

"Lawrence z Arabii" (tyt.org. - "Lawrence of Arabia")
reż. David Lean


Rok produkcji - 1962
Główne role - Peter O'Toole
                       Omar Sharif
                       Alec Guinness
                       Anthony Quinn
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 216 min.

Film oparty jest na doświadczeniach Thomasa Edwarda Lawrence’a w Arabii podczas I wojny światowej, a w szczególności na wydarzeniach związanych ze zdobyciem fortu Akaba oraz odbiciem Damaszku z rąk Turków. Lawrence, młody brytyjski oficer, zostaje wysłany na Bliski Wschód. Wbrew rozkazom namawia Arabów do buntu, i sam dołącza do wojsk emira Faisala, przywódcy powstania arabskiego skierowanego przeciwko Turkom. Po brawurowym przebyciu pustyni Nefud wraz z niewielkim oddziałem wojska oraz udanym ataku na fort Akaba, Lawrence zyskuje status bohatera wśród Arabów i Anglików. Angażuje się również w polityczne próby zjednoczenia plemion arabskich, choć przeżywa konflikt wewnętrzny związany z poszukiwaniem własnej tożsamości oraz koniecznością wyboru lojalności względem Wielkiej Brytanii lub towarzyszy walki, należącymi do zamieszkujących Półwysep Arabski plemion...

"Lawrence'a z Arabii" obejrzałam po raz pierwszy dziecięciem nieledwie będąc, góra dziesięcioletnim,  i - choć brzmi to być może niewiarygodnie (216 minut filmu o walce na pustyni, Luby Czytelniku!!!) - zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia. Winić za to należy mój arabski szmergiel, o którym kiedyś tu już na pewno pisałam, ale się (oględnie) powtórzę - otóż lat mając osiem, nie więcej, doznałam jednej z licznych w mym życiu iluminacji, momentu absolutnego zachwytu i olśnienia porównywalnego z wybuchem supernovej. W tym wypadku iluminacja ta związana była z pocztówką, którą ojciec mój otrzymał od swego przyjaciela, pracującego w jednym z krajów bliskowschodnich. Na pocztówce, na tle błękitnego nieba wznosiły się białe, subtelne koronki, wyglądające, jakby zmieść je z powierzchni ziemi mógł silniejszy powiew wiatru, dwie smukłe wieże, wyglądające, jakby zbudowały je elfy, ozdobione mozaiką tak piękną, że zatykała dech w piersi, a ja - dziecko chłodnego, gotyckiego, północnego miasta - odkryłam, że, ach, a więc można i tak budować!... i popadłam w trwałe uzależnienie, jak to zwykle bywa w moim przypadku, totalne. Język arabski. Pustynia. Kuchnia. Kolory. Zapachy. Sama sobie przypatruję się z fascynacją, bo ta kultura powinna być dogłębnie obca osobie takiej, jak ja, silnej introwertyczce. A nie jest. Nie umiem tego racjonalnie wyjaśnić, ale, cóż. Czy nie tak bywa z każdą miłością?

W każdym razie "Lawrence" się w tę moją miłość wpasował idealnie.

A im bardziej rosłam, dojrzewałam, a wręcz starzałam się, tym więcej rzeczy w nim doceniałam, z - nie jestem pewna, do jakiego stopnia zamierzoną, a do jakiego stopnia wynikającą z reżyserskiego zamiaru przedstawienia pułkownika Lawrence'a jako bohatera romantycznego z rysem tragicznym - głęboko antykolonialną wymową na czele.

Doprawdy, jeśli obejrzy się "Lawrence'a z Arabii" świadomie, i nawet niekoniecznie z napiętą uwagą, dość dokładnie zrozumieć można, czemu mamy na Bliskim Wschodzie to, co dziś mamy. Gdzie leżą tego korzenie.

"Lawrence" (i "Niebezpieczny człowiek", o którym poniżej) pozwolił mi też sformułować myśl, która być może jest nadużyciem, ale która trzyma się mnie zębami i pazurami, bowiem, niestety, widzę analogie, i to liczne - otóż, że naszą młodą niepodległość, rocznicę odzyskania której będziemy jutro świętować zawdzięczamy wyłącznie temu, że mieszkamy w Europie, jesteśmy (w większości) biali i jesteśmy (w większości) chrześcijanami. Arabscy towarzysze pułkownika Lawrence'a nie mieszkali w Europie, nie byli biali i nie byli chrześcijanami. Można było ich zatem użyć (jak nas), wykorzystać (jak nas), dowolnie nimi gardząc (jak, cóż, często nami), wycisnąć jak gąbkę, a potem porzucić, nie dotrzymując żadnej z danych im obietnic (jak, jakże wiele razy, próbowano i robiono z nami, tyle, że trudniej to robić białym chrześcijanom z Europy. Ale się da, panowie w garniturach wam to mówią!). Bardzo to gorzka konstatacja, która sprawia, że moja sympatia przy każdym kolejnym seansie jest bardziej i bardziej po stronie brutalnie i bez skrupułów wykorzystanych arabskich wojowników.

Wspaniałe dzieło. Epickie. Zapewne - zdecydowanie - nie dla każdego. I długie. I powolne. I ma polityczne wątki pod spodem. I występują w nim sami faceci :D. 

Ale nade wszystko epickie. Fantastycznie zagrane. Z najwspanialszą muzyką świata. Z Peterem O'Toole i Omarem Sharifem.

Czego można chcieć więcej :)?



Tonem koniecznego dopowiedzenia:

w najmniejszym stopniu nie jest to obowiązkowe, zwłaszcza, jeśli nie ma się mojego... eeee... subtelnego skrzywienia w temacie Bliskiego Wschodu, jego kultury i skomplikowanej historii, ale nadmienię jednak, że zawsze oglądam "Lawrence'a z Arabii" w duecie z filmem, o którym już pobieżnie wspomniałam, a mianowicie

"Niebezpieczny człowiek: Lawrence po Arabii" (tyt.org. "A Dangerous Man - Lawrence After Arabia")
reż. Christopher Menaul



Rok produkcji - 1992
Główne role - Ralph Fiennes
                       Siddig El-Fadil
                       Denis Quilley
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 107 min.

i nie mogę się oprzeć, by nie wspomnieć w ramach ciekawostki, że aktor grający księcia Faisala, 

znany później jako Alexander Siddig, ząś w "Niebezpiecznym człowieku" występujący pod nazwiskiem  Siddig El-Fadil naprawdę nazywa się Siddig el-Tahir el-Fadil el-Siddig Abdurrahman Mohammed Ahmed Abdullah el-Mahdi  (czy wszyscy słyszą zachwycony jęk mojej kochającej język arabski duszy?) i jest pra-pra-wnukiem Muhhamada Ahmada, lepiej znanego jako Mahdi, tak jest, tego samego Mahdiego, którego jakże nieładnie spostponował Henryk Sienkiewicz we "W pustyni i w puszczy", i powiem tylko, że jeśli pra-pra-wnuk jest chociaż odrobineczkę podobny do pra-pra-dziadunia oznacza to, że Henryk Sienkiewicz w swej powieści uchybił nie tylko odwadze Mahdiego i jego dokonaniom, ale także wyglądowi ("Był to człowiek w średnim wieku, dziwnie otyły, jakby rozpuchnięty i prawie czarny. Staś, który miał wzrok nadzwyczaj bystry dostrzegł, że twarz jego była wytatuowana. (...) patrząc teraz na tę twarz tłustą z załzawionymi oczami (...) nie mógł wyjść ze zdziwienia (...) widział przed sobą pyzatą dynię, podobną do rysunków księżyca w pełni").

Wracając do ad remu - film opowiada o paryskiej konferencji pokojowej po zakończeniu pierwszej wojny światowej i o tym, jak państwa arabskie zostały na niej elegancko wycyckane przez dzielnych, białych rycerzy na dzielnych, białych rumakach, którzy przy pomocy linijki i ołówka dokonali podziału wpływów na Bliskim Wschodzie, lekce sobie ważąc jakieś tam oczekiwania mieszkańców tamtych okolic, że o własnych obietnicach nawet nie wspomnę ("Musimy panu wyjaśnić, pułkowniku, że Syrię obiecaliśmy Francuzom, chyba nie oczekuje pan, że zawiedziemy naszych sojuszników?", bo, rzecz jasna, Arabowie walczący u boku Brytyjczyków to nie byli sojusznicy, nienienie, to był ciemny prymitywny lud w jakichś śmiesznych szmatach zamiast garniturów, im można było dowolnie dużo obiecać, a potem nie dotrzymać słowa, i tak nie zauważą, równie dobrze można było się paciorkami wykupić, przecież te dzikusy są doprawdy jak dzieci, oraz niech ktoś mnie powstrzyma i/lub da woreczki do oddychania, DUŻO, bo ja tak długo mogę, a im dalej w las tym się robię gwałtowniejsza w emocjach). Pułkownik Lawrence, towarzyszący księciu Faisalowi na rzeczonej konferencji zmuszony jest użyć swojej sławy (która go trochę uwiera, a trochę napawa dumą) i stać się głosem, domagającym się sprawiedliwości i dotrzymania słowa danego w czasie wojny arabskim sojusznikom.

Co, rzecz jasna, skazane jest na porażkę, jako, że "Syrię obiecaliśmy Francuzom", a ropę i Irak weźmiemy sobie, więc sami rozumiecie.

To zdecydowanie nie jest film dla każdego, więcej, uważam, że jest to film dla nielicznych, mimo subtelnie przedstawionego, skomplikowanego portretu pułkownika Lawrence'a, bardzo dobrze zagranego przez Ralpha Fiennes, wyśmienitego Sidigga El-Fadil jako księcia Faisala -  pełnego pasji, zdeterminowanego, na przemian urzeczonego i skonfliktowanego z Lawrencem, i paru doskonałych scen (Lawrence przedstawiający wiadomość od Faisala przed przedstawicielami aliantów, po angielsku i po francusku, ach!), to jednak film w dużej mierze o polityce, zakulisowych, mało interesujących niejednokrotnie rozmowach i posunięciach, ale jeśli ktoś lubi "Lawrence'a z Arabii", chciałby zobaczyć, "co było potem", czytał "Siedem filarów mądrości" ( kawał wyśmienitej literatury, gdyby ktoś mnie pytał), albo po prostu chciał zobaczyć filmowy debiut Ralpha Fiennes, nim ten stał się gwiazdą oraz Voldemortem - polecam :).

czwartek, 30 października 2025

Lepsze, czyli Wyzwania Filmowego dzień dziewiętnasty

Ach.

Oto dzień Wyzwania, który powinien skończyć się spektakularną klęską.

Albo wpisem składającym się z jednego zdania, które brzmiałoby: "Takiego filmu nie ma".

Dzień, którego tematem jest

Film lepszy niż książka, na której go oparto 

Przecież jest faktem powszechnie znanym, że NIE MA takich filmów. Że wszelkie adaptacje filmowe powieści zawsze są gorsze niż książki. Nawet te najdoskonalsze, zrobione z miłością, nawet te, w które włożono - poza uczuciem i talentem - sporo pieniędzy, nawet one nie dają rady, są niczym wobec wyobraźni czytelnika, tej nieokiełznanej siły, która zawsze widzi więcej i wyraźniej, i zawsze wie lepiej, i nigdy nie sposób jej zadowolić.

A jednak.

A jednak znalazłam taki film, i to wcale nie musiałam go szukać.

Tak, dzień Wyzwania, który powinien się skończyć spektakularną klęską, zwłaszcza w przypadku namiętnej i zaangażowanej czytelniczki, którą, pochlebiam sobie, jestem, to jest ten dzień, w którym nawet pół sekundy nie musiałam zastanawiać się nad odpowiedzią, a brzmi ona:

"Gwiezdny pył" (tyt. org. "Stardust")
reż. Matthew Vaughan

Rok produkcji - 2007
Główne role - Claire Danes
                       Charlie Cox
                       Robert de Niro
                       Michelle Pfeiffer
                       Peter O'Toole
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone, Wielka Brytania
Czas trwania - 127 min.

XIX wiek, Anglia. Małe miasteczko Mur ma swoją tajemnicę: przebiegający opodal osady kamienny mur stanowi granicę między światem ludzi a światem magii. Przejścia między światami (w postaci wyrwy w murze, powstałej na skutek zmurszenia cegieł i kamienia) pilnują Strażnicy, ale czasem zdarzają się żądni przygód, sprytni młodzieńcy, którym udaje się przemknąć do magicznej krainy, zwłaszcza gdy Strażnikowi zdarzy się przysnąć, albo jest on rozproszony z jakiegoś powodu, lub też wyraźnie starszy niż pożądający przygody osobnik.

Udaje się to także Dunstanowi Thornowi, młodzieńcowi urodziwemu i pełnemu ciekawości świata, który to młodzian w krainie za murem poznaje przepiękną dziewczynę, odpowiedni czas później zaś zostaje zaskoczony podarunkiem w postaci kosza, w którym spoczywa dorodne niemowlę płci męskiej...

Lata mijają, niemowlę o imieniu Tristran, wychowywane przez kochającego i troskliwego ojca, rośnie, dorasta, i wreszcie zakochuje się w Victorii, najpiękniejszej i najbardziej kapryśnej dziewczynie w miasteczku. Pewnej nocy, w zamian za obietnicę odwzajemnienia uczuć, przyrzeka jej, że znajdzie i ofiaruje jej "gwiazdkę z nieba", po czym wyrusza na poszukiwanie Gwiazdy, która właśnie spadła z firmamentu po drugiej stronie muru. Młody człowiek nie wie jednak, że Gwiazdy poszukuje również okrutna Lamia, Królowa Czarownic,  oraz dwóch bezwzględnych i zawziętych kandydatów do tronu potężnej Twierdzy Burz. Tym samym dostarczenie Gwiazdy - która nie okazuje się ani kawałkiem niebiańskiej skały, ani kulą światła, tylko piękną, acz ciut pyskatą i zuchwałą dziewczyną imieniem Yvaine   – do Victorii zamienia się w ucieczkę pełną szalonych zwrotów akcji i niebezpieczeństw. Na swej drodze Tristran i Yvaine spotkają m.in. Shakespeare’a, ekscentrycznego kapitana powietrznego statku łowiącego pioruny, i wiedźmę prowadzącą handel obwoźny, której piękną służącą łączy tajemnicza więź z Tristranem...


Zaznaczę może, bo nie wykluczam, że fakt ten może mieć wpływ na mój odbiór dzieła, że zapoznałam się z nim droga odwrotną, to znaczy najpierw obejrzałam ekranizację. 

I ta ekrani... znaczy, ten film. Film. Bo ja go nie oglądałam jako ekranizacji, tylko jako film po prostu.

A zatem ten film mnie urzekł.

Wielce był wdzięcznie zrobiony, z pazurem, z pomysłem, z masą błyskotliwych pomysłów, którymi widz mógł się dodatkowo cieszyć (jak choćby - jeden z bezwzględnie wykończonych przez braci, kandydatów do tronu, książąt, któremu Lube Rodzeństwo poderżnęło gardło, krwawił na niebiesko, jako ten, w którego żyłach płynęła błękitna krew), z niezwykle starannie napisanym scenariuszem, w którym wszystko logicznie wynikało jedno z drugiego, było umocowane w treści, no i z obsadą, która zwalała z nóg i prawdopodobnie odpowiadała za 3/4 jakości filmu (nie odmawiając niczego twórcom scenografii, kostiumów i charakteryzatorom, niewątpliwym fachowcom i fachowczyniom w temacie).

Bo kogóż my tu nie mieliśmy - narratorem był Ian McKellen, władcę Twierdzy Burz grał - wyśmienicie, jak zwykle - Peter O'Toole, Michelle Pfeiffer był doskonałą, ale, powiadam, doskonałą, prawdziwie złą i niewyobrażalnie potężną Królową Czarownic, systematycznie wykańczani przez pragnących objąć tron braciszków książęta (którzy - już po śmierci - towarzyszyli jeszcze żywemu rodzeństwu w charakterze duchów, co pozwalało widzowi cieszyć się dłużej ich obecnością) to istna plejada gwiazd, od Jasona Flemynga, poprzez Ruperta Everetta (kocham), aż po Marka Stronga, gdzieś tam mignął na marginesie (i, pozwolę sobie zauważyć, jak również podkreślić, że naprawdę dobrze jest zobaczyć film, w którym aktor z takim wdziękiem, przymrużeniem oka i dystansem do siebie gra rolę w zasadzie prawdziwie marginalną) Henry Cavill, wtedy-jeszcze-nie-Wiedźmin-ani-Superman (ani-nawet-nie-Charles-Brandon-z-"Tudorów"), ówdzie Ben Barnes czy Ricky Gervais, plus Claire Danes jako Gwiazda.

No i Robert de Niro.

Robert de Niro kradnie show, nie zliczę, ile razy oglądałam "Gwiezdny pył" tylko dla scen, w których występował Robert de Niro jako Shakespeare, kapitan statku powietrznego łowiącego pioruny, bezwzględny i groźny, a przecież w głębi serca wyrafinowany wielbiciel Anglii i angielskiej kultury, ceremonii picia herbaty, rozmów o literaturze, dobrych manier i  elegancji jak również mody bardzo, ale to bardzo szeroko pojętej ;), oraz jego ekipa powietrznych zabijaków, typów spod ciemnej gwiazdy, zaprawionych we wszelkich bojach i bardzo, bardzo starannie nie dostrzegających subtelnej strony swego srogiego i brutalnego przywódcy, i jego uwielbienia dla koronek oraz koloru różowego.

No więc obejrzałam film, i to ze trzy razy co najmniej, i wszystko w nim było jak trzeba, magia była prawdziwa, niebezpieczna i nie należało się nią bawić, a za używanie jej płaciło się straszliwą cenę, piękno było niewątpliwym pięknem, historia nie była liniowa, banalnie prosta i pozbawiona drugiego dna; owszem, posiadała dno i drugie, i trzecie, zaś nad wszystkim polatywał niepowtarzalny i kochany przeze mnie miłością wielką angielski humor, i zapłonęłam chęcią poznania książki jak Rzym za Nerona normalnie, dokonałam cudów, by ją zdobyć, gdy zdobyłam - rzuciłam się na nią jak wędrowiec rzuca się na wodę w oazie po tygodniowym spacerku po pustyni, przeczytałam na wdechu, iiiii...!

 


 

Pffff.

Tak, ja wiem, że dokonuję tu Świętokradztwa i Mordu na Kanonie, i Wyrażam Niepopularne Opinie, jak również spotkałam się z opiniami przeciwpołożnymi, i to u osób, które również zapoznały się z "Gwiezdnym pyłem" w kolejności odwrotnej i najpierw obejrzały film, po czym twierdziły, że co prawda książka to och i ach, ale film niezły, nadal, nawet w porównaniu z powieścią, niczego sobie, ale nic na moje "pffff" nie poradzę.

Żadnej z rzeczy, które polubiłam w filmie, nie było w książce.

Nie było magii (to znaczy była, ale wypadała... blado i nie do końca przekonywująco). Nie było angielskiego poczucia humoru. Były za to dłużyzny. I fragmenty boleśnie dosłowne, wręcz prostackie, nie pozostawiające nic wyobraźni czytelnika. Nie było ducha fantazji, typowego dla innych powieści Gainmana. Głębi. Niby były nawiązania do angielskiego folkloru, ale odbierałam je jako... bo ja wiem? Zbyt łopatologiczne? Trochę jak dla czytelnika 10+? Groza była mało groźna, fantazja mało fantastyczna, a przymrużenia oka ni było wcale. 

Ale nade wszystko nie było kapitana Shakespeare.

Nawet nie próbuję opisać głębi swojego rozczarowania, bo wcale nie ukrywam, że decydując się na lekturę najbardziej ciekawa byłam, w jaki sposób opisze kapitana autor. Czy Shakespeare będzie bardziej surowy, czy bardziej subtelny? Bardziej rubaszny czy bardziej wyrafinowany? Czy będzie polatywał nad nim bardziej duch angielskiego poczucia humoru czy okaże się, że blask indywidualności Roberta de Niro nadał mu jakiś nowy, nie podkreślony w powieści rys?

Tymczasem okazało się, że nic nad nim nie polatywało, bo człowieka w ogóle nie było.

I gdyby było wszystko inne - angielski humor, wdzięk, groza (ach, angielscy pisarze tak bardzo umieją w prawdziwą grozę!!!), drugie dno, a jeśli i trzecie to w ogóle wypas - jakoś bym tę stratę przebolała.

Ale nie było.

I na tle tych braków brak kapitana Shakespeare był tym bardziej dojmujący.

I to nie jest tak, że nie polecam, bo polecam. Zawsze warto sprawdzić, czy i do jakiego stopnia się mylę, a opinie w kwestii "co lepsze" są, jak wspomniałam, podzielone.

Ale nie ukrywam (nawet nie próbuję ;)), że film polecam bardziej :). 

 

wtorek, 30 września 2025

Biało-czarno, czyli Wyzwania Filmowego dzień osiemnasty

Cóż, co ja będę się silić na przydługie wstępy i wyjaśniać, ze co prawda nie do końca, ale za to, jak również, że czasem coś innego, a w ogóle to w sumie niekoniecznie, skoro każdy średnio uważny Czytelnik tego bloga, tego wyzwania, a już zwłaszcza tego posta zgadnie bez pudła i wcale się nie wysilając, jaki jest mój

Ulubiony film biało-czarny 

i czemu jest to

"Fanfan Tulipan" (tyt. oryg. "Fanfan la Tulipe") 
Reż. Christian-Jaque



Rok produkcji - 1952
Główne role - Gérard Philipe
                       Gina Lollobrigida
                       Olivier Hussenot
                       Marcel Herrand
Kraj produkcji -Francja
Czas trwania - 102 min.

Osiemnastowieczna Francja, czasy panowania Ludwika XV. Wojna na wojnie wojną pogania, a jak wojna, to, wiadomo, wojsko, a jak wojsko to żołnierze, a jak wojna wojną pogania, to tych żołnierzy robi się coraz mniej, i w dodatku coraz trudniej skusić nowych, mamiąc ich nieumiejętnie wizjami odświeżającej, męskiej przygody oraz pewnego (chociaż niekoniecznie) żołdu jak również szansą zdobycia nieśmiertelnej sławy.

Młodziutki Fanfan jest co prawda biedny jak mysz kościelna, za to słynie ze sprytu oraz zuchwałości (i z samochwalstwa). 

Słynie też z czegoś jeszcze.

Jest trzpiotem. Szaławiłą. Sowizdrzałem i postrzeleńcem. I jest uroczy. Może i nie klasycznie przepiękny, ale cóż z tego. Dla niego uwieść kobietę to jak dla kogoś innego kichnąć. Przychodzi mu to równie łatwo, jak oddychanie. I korzysta z tego... daru bez zbędnych skrupułów, zresztą, ma zdecydowanie zbyt dużo wdzięku na skrupuły, skrupuły postarzają! Więc bez większego trudu udaje mu się prześlizgiwać przez życie, korzystając przy tym hojnie z uroków mieszkanek wsi i miasteczek, aż wreszcie i na niego przychodzi kryska.

Przyłapany w stogu siana przez ojca jednej z dam swego... eeee... serca, kategorycznie odmawia ożenku. Podczas ucieczki przed rozjuszonym (przyszłym) teściem poznaje uroczą Adeline, która udając Cygankę przepowiada mu, że poślubi królewską córkę, pod jednym wszakże warunkiem – najpierw musi wstąpić do wojska i wyruszyć na wojnę. 

Siedmioletnią.

Dla Fanfana prawdopodobnie nawet wojna trzydziestoletnia byłaby bardziej kusząca niż małżeństwo, więc się na to godzi bez wahania, po czym, dość nieoczekiwanie, bardzo szybko poznaje wspomnianą księżniczkę. Więcej, ratuje ją (oraz królewską faworytę, madame do Pompadour) z rąk rzezimieszków, ocalając obu damom życie. 

To jednak dopiero początek jego niezwykłych przygód, w których nieraz otrze się o śmierć...

"Fanfana Tulipana" obejrzałam po raz pierwszy, jak wspomniałam w moim wpisie o ulubionych aktorach, mając lat nie więcej niż siedem i natychmiast popadłam w trwałe uczucie, zarówno względem Gérarda Philipe, jak i filmów (oraz - odpowiedni czas później - książek) płaszcza i szpady, jak również powieści łotrzykowskich. 

Popadłam w to uczucie, wyciskając łzy wzruszenia z ócz mej matki, która swego czasu, lat temu wiele, pacholęciem będąc nieledwie, podkochiwała się w  Gérardzie Philipe, chociaż była baaaaaaardzo, ale to bardzo nieletnia, gdy aktor zmarł (licząc sobie zaledwie 37 lat). Co prawda przez wiele kolejnych lat twierdziła, że mój afekt do Gérarda Philipe minie mi, gdy tylko ujrzę Jeana Marais, bo TO DOPIERO BYŁ MĘŻCZYZNA, ale wybaczam jej tę pomyłkę, nigdzie nie jest powiedziane, że matka musi mieć gust tak wybitnie doskonały, jak córka.

(Off Top - Jeana Marais ujrzałam na swe oczy będąc już Całkiem Dużą Dziewczynką i nie powiedziałam ani słowa, tylko rzuciłam mojej matce Spojrzenie Nabrzmiałe Treścią i pokiwałam znacząco głową, gdyż Nje, koniec OT).

O tym, że Gérard Philipe jest dla mnie w sposób absolutnie nieracjonalny, ale też całkowicie mnie obezwładniający uroczy już pisałam, więc się (aż tak bardzo), nie będę powtarzać, chociaż oczywiście kładzenia nacisku na czyjś urok osobisty, wdzięk i przemiłą osobowość nigdy dość,


jak również wrzucania zdjęć osób czarujących, żeby wszyscy mogli zobaczyć, jak bardzo te osoby są czarujące (i co to znaczy cytowane już przeze mnie określenie "urocza niedoskonałość europejskiego uśmiechu" na przykładach),
 


oraz (w celach szerzenia wiedzy! wyłącznie!!!), stosownych artefaktów ukazujących, jak wyglądała słynna swego czasu fryzura "na Fanfana", która doprowadzała do białej gorączki nauczycieli i wychowawców ówczesnej młodzieży,


i no dooobra, raz na jakiś czas zdjęcia, które wcale nie jest z tego filmu, ani w ogóle z żadnego prawdopodobnie, ale za to jest śliczne i CZY WSZYSCY WIDZĄ TE OCZY?!,
 

 
i ja wiem, że po takim... eeee... wstępie nikt mi nie uwierzy, ale "Fanfan Tulipan" to wcale nie jest dla mnie tylko i wyłącznie Gérard Philipe.

Obejrzawszy dzieło - jako osoba obowiązkowa (a 
Gérard Philipe nie miał z tym PRAWIE nic wspólnego!) - kilka tygodni temu odkryłam, i nie bez przyjemności, jak bardzo pięknie się ono zestarzało. Poza jedną czy dwiema scenami pojedynków, całkiem wyraźnie puszczonych w przyspieszonym tempie, nie ma się tam niczego przyczepić, to jest niezwykle zgrabnie napisany scenariusz, świetnie zagrany przez absolutnie wszystkich aktorów film, zachowuje cały ten łotrzykowsko-płaszczo-i-szpadowy wdzięk, i wcale, wcale nie jest ramotką.
 
Więcej! 

Obejrzany przeze mnie jako osobę dorosłą (i potrafiącą wziąć na chwilę w karby Ogłuszające ją Uczucie) film ujawnił zaskakujące drugie dno i sprowokował mnie do chwycenia za notesik, długopisik i pospiesznego notowania bon-motów, zadziwiająco nie tracących na aktualności, a dotyczących wojny.

"Wojna. Jedyna rozrywka królów, w której bierze udział lud".

"Łatwowierność to podstawowa siła armii"
.

Z dialogów głów koronowanych, prowadzących swoje działania w bezpiecznych zaciszach gabinetów:

"- Zdecydowałem, że bitwa odbędzie się tutaj.
 - A wróg co zdecydował?
 - Wyraził zgodę".

"Wiedziałem, że zwyciężymy! Liczyłem na ślepy los, jeszcze nigdy mnie nie zawiódł!".

"- Przewidujemy 10 tysięcy zabitych.
 - Marszałek Maurycy Saski zażądał więcej...
 - Nie zwykłem się targować, gdy chodzi o zwycięstwo"
.

"Marszałku, rad bym poznać prawdziwego autora tego zwycięstwa, które historia przypisze panu!"
.

I w ten sposób zupełnie nagle i trochę nieoczekiwanie (większość z tego, co pisałam o "Fanfanie" napisałam wszak jednak z perspektywy osoby, która pierwszy raz oglądała ten film jako małe dziecko i została troszkę tą dziecięcą perspektywą, no cóż, ograniczona) łotrzykowska komedyjka płaszcza i szpady, pełna pojedynków, pościgów, pięknych kobiet i szczęśliwych zbiegów okoliczności okazała się być nie tylko wdzięcznie przyjemnym dla oka widowiskiem, ale została pogłębiona za sprawą szczypty goryczy, szczypty soli, która jest niezbędna, by przełamać monotonnie jednostajny smak potrawy, dodać jej głębi i charakteru, czyniąc z niej coś wartego wspominania, zapamiętania, cytowania i obejrzenia po raz kolejny.

Bardzo polecam.

Bardzo kocham <3.

czwartek, 25 września 2025

Informacyjnie

Królowa Matka (opowiada Potomkom anegdotkę - tak, wie, jak to brzmi, ale nie ma co obrażać się na fakty - o tym, jak Ukochana Przyjaciółka przekazała jej wiadomość o śmierci Heatha Ledgera).

Potomek Mlodszy (żywo zainteresowany) - A, mamo, jak nie było internetu to jak dowiadywaliście się o różnych rzeczach? O śmierci aktora, na przykład? 

Królowa Matka (rzucając Dzieciomtku spojrzenie z ukosa) - Synu, to był 2008 rok. Mieliśmy już internet, upewniam cię.

Potomek Młodszy (drąży) - Ale przedtem? Wcześniej? Jak? To musiało chyba długo trwać...? 

Królowa Matka (z pełną powagą) - Tam-tamami. Mieliśmy tam-tamy, one czynią cuda, a ich dźwięk niesie na sporą odległość...

Potomek Młodszy - Mamo!

Krolowa Matka (nie pozwalając się powstrzymywać) - ... i sygnały dymne, ale tutaj za dużo zależało od pogody i przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych...

Potomek Młodszy - MAMO!!!

Królowa Matka (litując się nad Pacholęciem) - Takie coś jak agencje prasowe istniało, i nadal zresztą istnieje. Takie instytucje, zajmujące się gromadzeniem bieżących informacji i udostępnianiem ich innym środkom masowego przekazu...

Potomek Starszy (pomocnie) - ... gołębiami pocztowymi...

Potomek Młodszy (rzuca Potomkowi Starszemu ciężkie, BARDZO ciężkie spojrzenie).

Królowa Matka (kontynuuje) - Dzięki temu przeróżne media... radio, telewizja, gazety...  mogły zaoszczędzić na kosztach utrzymywania własnych korespondentów - zagranicznych i krajowych, - bo dostawały gotowe i aktualne informacje...

Potomek Starszy (życzliwie) - ...ryte na takich glinianych tabliczkach.


I oto jak, dzięki Niezłomnemu Wsparciu Rodziny, Potomek Młodszy pozyskał pełen obraz sytuacji.



Doprawdy, jesteśmy lepsi niż agencje prasowe, tam-tamy i internet!

poniedziałek, 15 września 2025

Kojąco, czyli Wyzwania Filmowego dzień siedemnasty

Czy wspominałam już, przy okazji tego Wyzwania oraz (prawdopodobnie) przy kilku innych okazjach, że nie jestem wielbicielką komedii romantycznych, zwłaszcza tych świątecznych?

Tak jest. Wspominałam.

Czy w związku z powyższym jedyną komedią romantyczną, jaka zostanie tu wymieniona, będzie ta opisana w dniu siódmym wyzwania, czyli ta, której nienawidzę, zaś bohaterem wpisu dzisiejszego pod tytułem

Twój "comfort film"


będzie dzieło filmowe przynależne do jakiegoś innego gatunku?

NO ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE NIE!

Bohaterkami wpisu dzisiejszego będą nie dość, że komedie romantyczne, to w dodatku dwie, bo kto bogatemu zabroni, a  jedna z nich - mwahahahaha! -  świąteczna, oraz nie moja wina, że przy nich właśnie sobie emocjonalnie wypoczywam, przykro mi (chociaż niekoniecznie w sumie), że nie przy Bergmanie ani "Obywatelu Kane", ani nawet przy takim, bo ja wiem, "Avatarze", a poza tym chyba nikt, kto bywa na tym blogu częściej niż tylko przelotem nie oczekiwał, że wykażę się żelazną logiką, a jeśli oczekiwał, to bardzo mu współczuję i niezwykle mi smutno z tego powodu, co ustaliwszy zakasuję rękawy i przystępuję do opisywania.

Na pierwszy ogień - chronologicznie, zarówno pod względem roku produkcji, jak i, nieprawdaż, czasookresu, w którym się z dziełem zapoznałam - idzie

"Nie mów jej, że to ja" (tyt.org. "Don't tell her it's me")
Reż. Malcolm Mowbray


Rok produkcji - 1990
Główne role - Steve Guttenberg
                       Jami Gertz
                       Shelley Long
Kraj produkcji  Stany Zjednoczone
Czas trwania - 101 min.

Gas Kubicek właśnie zakończył z sukcesem walkę z ziarnicą złośliwą, tym niemniej po odbytej chemioterapii zaszywa się w domu. Cały jego czas pochłania praca (jako rysownik komiksów w lokalnej gazecie nie musi w celu wykonywania jej opuszczać swoich bezpiecznych czterech ścian),  a życie towarzyskie zeszło na dalszy plan. Każde zresztą zeszło, Gus jeszcze ciągle nie doszedł do końca do siebie, jest opuchnięty, łysy, ciągle zmęczony, jest, jednym słowem, nadal w złym stanie, zarówno fizycznie - wyczerpany chorobą i walką z nią, jak i psychicznie - bo podobne doświadczenie wymaga przewartościowania wszystkiego w swoim życiu, a to bywa i pracochłonne i bolesne (wierzcie mi, wiem coś o tym).

Jedyną osoba, która go regularnie odwiedza jest jego siostra Lizzie, zawodowo pisarka romansów, prywatnie - wulkan energii, chodzący optymizm, oraz żona miłego, spokojnego męża i mama trzyletniej córki. Wiadomo, dla Lizzie choroba brata też stanowiła straszny okres w życiu, a jej otwarta natura nie pozwala teraz patrzeć bezczynnie, jak ten wyrwany śmierci ze szponów brat snuje się, zaniedbany i smutny, po swoim domu na końcu najostatniejszej uliczki w miasteczku, za towarzystwo mając jedynie psa rasy Jack Russell.

A cóż może poradzić na niedole brata pisarka romansów, a prywatnie - szczęśliwa żona, no, co?

Tak!

"Zakochaj się, Gus. Znajdź miłą dziewczynę, i...".

Gus każe siostrze oddalić się w podskokach i nie mieszać się do jego spraw osobistych, siostra oddalić się może i oddala, natomiast nie zamierza przestać się mieszać. Na Targach Książki Romantycznej, na których jest gościnią, poznaje Emily, młodą, przeuroczą i sympatyczną dziennikarkę. Typuje ją na swoją bratową od pierwszej chwili, organizuje kolację, na którą zaprasza Emily i zwabia swego niechętnego brata, po czym staje się to, co stać się musiało.

Kolacja okazuje się kompletną katastrofą na każdym możliwym poziomie, od kulinarnego po towarzyski - wszystko, co może pójść źle idzie jeszcze gorzej, natomiast Gus się zakochuje (co nas nijak dziwić nie może, bo Emily jest nie tylko prześliczna, jest pełna wdzięku, urocza jak wiosna, no chodzący czar!).

Od pierwszego wejrzenia.

I bez wzajemności.

Emily jest nie tylko urocza i śliczna, jest naprawdę miła, ma dobre serce, ale to dobre serce to nie sługa i dziewczyna za nic nie może zmusić się do przychylności wobec nieśmiałego, niezgrabnego, małomównego, opuchniętego mężczyzny w źle dopasowanej peruce. Gus próbuje podjąć kilka niezbyt zgrabnych i nie trzeba dodawać, że nieudanych prób zaproszenia jej na randkę, by wreszcie, gdy jego wszelkie (podejmowane bez przekonania) wysiłki palą na panewce poddać się i przyjąć pomoc siostry, którą ta mu z wielką energią i od samego początku proponuje.

Lizzie przystępuje do działania z właściwym sobie entuzjazmem. W końcu kto tu jest fachowcem w dziedzinie poznawania kobiecych fantazji? No przecież, że ona. To jej praca. Poznaje te fantazje, a potem przekuwa je w słowa, przetwarza i podaje jak na tacy. Robi to od lat z sukcesem! Wie, czego pragną kobiety! Czy Emily jest kobietą? Jest. No. Czyli trzeba jej dać to, czego pragnie. Twierdzi, że tego nie pragnie, bo chce czegoś zupełnie innego? No buahahaha normalnie, już Lizzie wie swoje. Owszem, cała operacja wymagać będzie odrobiny pracy i fantazji, ale czego się nie robi dla ukochanego brata. I Emily. Dla której trzeba stworzyć Archetyp Mrocznego Bohatera, po czym dyskretnie pchnąć ją w jego mocarne, męskie ramiona.

No więc Lizzie go stwarza...

Cóż.

Pierwsze, co trzeba o tym filmie powiedzieć, to że Shelley Long w roli Lizzie kradnie show. Owszem, Steve Guttenberg jest przemiły i ma naprawdę, naprawdę mnóstwo takiego... przyjaznego wdzięku, a Jami Gertz jest niewyobrażalnie czarująca, śliczna i świeża jak pierwiosnek (plus wszyscy aktorzy drugiego planu są fantastyczni, z młodziutkim Kyle MacLachlanem i Madchen Amick, święcącymi wówczas triumfy po "Twin Peaks" w charakterze wisienek na torcie), ale królowa może być tylko jedna, i jest nią niewątpliwie Shelley Long. To jest skumulowana, chodząca, promienna, niepowstrzymana fala entuzjazmu, a przy tym ta rola zagrana jest tak płynnie, naturalnie, tak bardzo bez wysiłku, jakby nie była zagrana, tylko... no nie wiem, przeżyta. Nawet jeśli ktoś nie lubi komedii romantycznych jeszcze bardziej niż ja, dla Shelley Long tę jedna komedię obejrzeć naprawdę warto!

Ponadto jest to film, który łagodnie podrwiwa ze schematów, i prawdopodobnie dlatego tak bardzo go lubię. Mamy tu nieatrakcyjnego (naprawdę nieatrakcyjnego; nie jest to przypadek Brzyduli z Liceum, która Zdjęła Okulary i nagle stała się Pięknością - w przeciwieństwie do niej Gus JEST nieatrakcyjny, źle ubrany, niezgrabny, bardzo nieśmiały i ogłuszony uczuciem w dodatku, więc sprawiający wrażenie nieinteligentnego) mężczyznę,  prześliczną dziewczynę i spisek, by tych dwoje ze sobą połączyć, używając w tym celu wszystkich środków, z upodobaniem i regularnie używanych przez autorów romansów i - owszem - komedii romantycznych. Mamy świadome granie na kliszach, bawienie się konwencją, mamy życzliwe puszczanie oka do widzów, którzy przecież wszystkie te klisze znają, mamy takie trochę przymrużenie oka, a trochę dyskretną próbe postawienia pytania o źródła atrakcyjności, chociaż tajemnicy stanu nie zdradzę, jak napiszę, że pod koniec filmu Gus Kubicek wygląda już jak Steve Guttenberg bez charakteryzacji, więc Emily nad źródłem jego atrakcyjności aż tak bardzo zastanawiać się nie musi.

W ogóle mam wrażenie, że to nie tyle jest komedia romantyczna, raczej film, wykorzystujący wszystkie chwyty stosowane w komediach romantycznych, tylko, że jawnie. "O! - zdają się mówić twórcy. - Popatrzcie! Klisza! I tu jest klisza! I tu! A to? O, kolejna klisza, UŻYJMY JEJ!", a że robią to inteligentnie, z wdziękiem, nie obrażając inteligencji widza i z wyraźną do niego sympatią - mamy mój "komfort film".

Pierwszy.

Kolejnym jest

"Ja cię kocham, a ty śpisz" (tyt. oryg. "While you were sleeping")
Reż. John Turteltaub


Rok produkcji - 1995
Główne role - Sandra Bullock
                       Bill Pullman
                       Peter Gallagher
                       Peter Boyle
                       Jack Warden
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 103 min.

Lucy przyjeżdża do Chicago z małego miasteczka, by w szpitalach tego dużego znaleźć pomoc dla chorego ojca. Po jego śmierci mieszka sama w wynajętym mieszkanku, a pracuje jako bileterka na stacji miejskiej kolejki. Podkochuje się też w mężczyźnie, który co rano kupuje u niej bilet. Oczywiście, nawet na nią nie patrząc. To jest przepiękny mężczyzna, elegancki, stylowy, z zupełnie innego świata, i Lucy wie, że nie ma u niego cienia szans, więc go sobie tak po cichutku, z głębin swej budki biletowej, wielbi.

Aż pewnego dnia, w samą Wigilię, gdy Lucy jest na dyżurze sama, bo przecież nie ma rodziny ani nikogo bliskiego, więc co to dla niej za problem, zastąpić kogoś, kto tę rodzinę ma, otóż więc w Wigilię zdarza się wypadek. Piękny nieznajomy pada ofiarą napadu, napastnicy zrzucają go z nasypu kolejki prosto pod nadjeżdżający pociąg, Lucy ratuje go w ostatniej chwili, po czym, gdy trafiają do szpitala, zostaje omyłkowo wzięta zarówno przez personel, jak i rodzinę Petera (czyli pięknego nieznajomego) za jego narzeczoną.

Rodzina jest ciut ekscentryczna, ale tak naprawdę przemiła, przyjmuje Lucy z otwartymi ramiony, nikt nie powzina przez jakiś czas żadnych podejrzeń, Peter leży sobie w śpiączce, święta trwają, świat się kręci, czas płynie, a na to wszystko objawia się brat Petera, Jack, który jako jedyny jakieś tam podejrzenia powzina.

Z tym, że oprócz podejrzeń powzina też uczucie.

I w tym momencie Peter się bierze, i budzi, i dowiaduje, że ma narzeczoną, której nie pamięta oraz najwyraźniej amnezję wybiórczą, bo pamięta wszystko inne...

"Ja cię kocham, a ty śpisz" jest filmem, który kocham za scenariusz. To jest scenariusz-cacuszko, mówię wam i powiadam! Ja to chyba z pięćset razy widziałam, i za każdym razem zachwycają mnie te wszystkie błyskotliwie opisane zbiegi okoliczności, które sprawiają, że nasz Jack już-już przyłapuje Lucy na kłamstwie czy niewiedzy, a tu pyk! I dzieje się coś, co sprawia, że musi jej uwierzyć, a sam wychodzi na czepiającego się niedowiarka, zaś wszystko, co się dzieje jest tak niewymuszone, tak naturalne, że... ach, patrzcie i uczcie się, polscy scenarzyści komedii romantycznych (tak, wiem, jestem głosem wołającego na puszczy)!

I te dialogi!!! Te rozmowy! Za scenę rodzinnego obiadu przyznałabym scenarzyście wszystkie nagrody świata, tak, tak to się właśnie odbywa, ktoś coś mówi, ktoś się wtrąca, ktoś nie dosłyszał, ktoś kończy za kogoś myśl, ktoś rzuca bonmotem ("Argentyna słynie z wołowiny..." "I nazistów"), ktoś chichocze w talerz. Oczywiście sam scenariusz nie dałby rady bez aktorstwa, a tutaj jest ono wybitne, i, doprawdy, napisać i wykreować rzecz, w której widz lubi wszystkich bohaterów to jest zdecydowanie wyższy poziom wtajemniczenia. Oraz fachowości.

No i jest tu Bill Pullman, a ja go, o czym już gdzieś tam kiedyś tam wspominałam, wielbię. Bill Pullman gra psychola? Spoko luzik, ja go wielbię. Gra kompletną ciapę, pozbawioną choćby cienia charakteru? Nie robi, ja go wielbię. Gra prezydenta Stanów Zjednoczonych? Wielbię go. Gra mniej atrakcyjnego brata Petera Gallaghera? Wielbię go oraz NO BEZ JAJ, Peter Gallagher jest mężczyzną efektownym, ślepa nie jestem i urody mu nie odmawiam, ale przy Billu Pullmanie to on w moich oczach nie ma żadnych szans. Żadnych, no po prostu najżadniejszych. Chemia między nim (Billem Pullmanem, że doprecyzuję) a Sandrą Bullock jest po prostu wzorcowa, co mnie w sumie nie dziwi nie tylko ze względu na me (nie dające się już ukryć, jak mniemam) uczucie do Billa Pullmana, ale po prostu dlatego, że to jest fenomenalnie obsadzony i równie fenomenalnie zagrany film. Ja nie wiem, czy jest w nim chociaż jedna słaba rola, od ról głównych zaczynając, na pielęgniarzu niosącym pudełko kończąc.

I nie od rzeczy byłoby wspomnieć, że jest to film świąteczny, a te święta, zima, i dżinglebellsy są niezwykle nienachalnie pokazane. Tak, o, scenarzysto "Listów do M 4", nie ma w "Ja cię kocham, a ty śpisz" ani jednej sceny, w której sto procent mieszkańców Chicago popyla po ulicach z gigantycznymi pudłami prezentów w objęciach, ani namiętnego barytonu "Arkadia życzy swoim klientom wesołych świąt" w tle, no jakże to tak być może, niepojęte po prostu!

Nie wierzę co prawda, że można "Ja cię kocham, a ty śpisz" (w zupełnym, ale to zupełnym przeciwieństwie do "Nie mów jej, że to ja") nie znać, to jest film dość popularny, ale gdyby ktoś przeoczył, to polecam. Niekoniecznie w święta.

Choćby tylko dla dialogów w scenie obiadowej.

 








(i dla Billa Pullmana :)).

sobota, 6 września 2025

Cytatowo, czyli Wyzwania Filmowego dzień szesnasty