sobota, 16 listopada 2024

Piromańsko

Potomek Starszy (tonem towarzyskiej pogawędki) - A czy tata opowiadał ci, mamo, jak prawie spaliłem nasz dom tego dnia, gdy byłaś w kinie?

Królowa Matka (na pełnym luzie) - Nos mi to powiedział, gdyż wyczułam smród spalonych przewodów elektrycznych natychmiast po przekroczeniu progu. Ale nie wiem, czy to by starczyło aż na spalenie domu, co najwyżej wtyczka piecyka byłaby zbyt uszkodzona i nie mogłabym ci zrobić urodzinowych samosków. Znacznie bardziej lubię ten raz, gdy zbudowałeś sobie domek z poduszek od babcinej kanapy i płonącego kominka...

Pompon Starszy (z oczami jak spodki) - Cococococo? KIEDY?! I czemu ja tego nie pamiętam?!!!

Potomek Starszy (popadając w nastrój nostalgiczny) - Ach, bo cię jeszcze na świecie nie było... Ja do mamy, cały dumny: "Mama, zobać, domek jaki zbudowałem!"...

Królowa Matka (równie nostalgicznie) - ...ja się odwracam, a tam poduszki stoją w kłębach dymu. Zerwałam się, łapaj! za nie i na werandę, na szczęście śnieg był po kolana...

Potomek Starszy - Albo jak Kacper rzucił taką miękką piłeczką...

Królowa Matka (z naciskiem) -... chociaż milion razy wam powtarzano, żeby nie rzucać piłkami ani w ogóle żadnymi zabawkami w domu...

Potomek Starszy (kontynuując niewzruszenie) -... tak nią zdrowo machnął, przeleciała cały salon i kuchnię, i upadła prosto na otwarty gaz, zapaliła się i pękła z hukiem, a była nadziana takimi miniaturowymi kuleczkami, które rozniosło po całej kuchni...

Królowa Matka (lekceważąco) - E, to pikuś jest, najbliżej imponującego pożaru byliśmy, jak tatuś wieszał waszą tablicę korkową i centralnie wwiercił się w główny przewód elektryczny... Centymetr wyżej i nic by się nie stało, ale nie, wymierzył wręcz idealnie!

Potomek Starszy (z, nie bójmy się tego słowa, niezdrowym zainteresowaniem) - I co się stało?

Królowa Matka (stoicko) - No co się miało stać. Huknęło potwornie, błysnęło, wywaliło korki, Kacper rozkrzyczał się na cały regulator (oj już tak na niego nie patrz, miał półtora roku, w sumie aż dziw, że nie ryczałeś mu do towarzystwa), zapadła ciemność absolutna, bo był już wieczór, a w tej ciemności stał ogłuszony tata z dymiącą wiertarką w dłoni i to znaczyło, że miał szczęście, bo gdyby nie miał, to by z tą wiertarką, prawdopodobnie również dymiącą, leżał, i to tak raczej na zawsze...

Potomek Młodszy (ożywiając się w sposób widoczny) - Nie, nie, to jest nic! Najfajniej było, jak Mikołaj się na was obraził, że mu wypominacie lenistwo i postanowił zrobić tosty! "Nie, że tylko Kacper i Kacper, od dziś ja robię kolację!".

Królowa Matka (nietaktownie ucieszona) - Tak! Tosterek podłączył, chlebek włożył...

Potomek Młodszy (rechocząc) - ...zajrzał po coś do lodówki, odwraca się, a tam płomienie z tostera buchają do połowy ściany! Bogowie, to było epickie!

Potomek Starszy (melancholijnie) - Rodzinę chciałem nakarmić. Pierwszy raz...

Potomek Młodszy (nieodmiennie rechocząc, tylko bardziej) - Mama złapała jakiś koc, narzuciła na toster, wyrwała wtyczkę ze ściany i łubudu, całym tym tobołem pięknym łukiem przez balkon w śnieg...!

Królowa Matka (z zadumą) - W sumie mamy szczęście, że nam się te... incydenty zawsze przydarzają zimą...

Potomek Starszy (tonem osoby widzącej zawsze jasne strony każdej sytuacji) - Szczęśliwie nie mieliśmy wtedy tej półeczki, co to ją teraz mamy, miesiąc później i też byśmy jej co prawda nie mieli, za to mielibyśmy zgliszcza...

Królowa Matka - No i ją wyrwać ze ściany nie byłoby tak łatwo...

Potomek Starszy (w ramach ostatecznego podsumowania) - Tak czy inaczej ten, komu nigdy nie zdarzyło się niemal spalić rodzinnego domu do fundamentow niech pierwszy rzuci kamieniem!


Wygląda na to, że tym kimś są Pompony.


NA RAZIE.


<intensywnie odpukuje w niemalowane przez lewe ramię, tfu, tfu, tfu>

niedziela, 20 października 2024

Dzień Leniwca

No więc mamy dziś Dzień Leniwca, mojego  Zwierzęcia Totemicznego oraz Głębokiej Fascynacji.

Zwierzę Totemiczne to, wiadomo, to zwierzę, które do twej jaźni przemawia wyjątkowo wręcz dobitnie, a tak się składa, że Leniwiec jako Idea przemawia do mnie jak mało co.

Fascynacja zaś dotyczy procesu rozmnażania się leniwców, a w zasadzie aktu, który kończy się powiciem malutkiego leniwczątka. Cóż chcecie, niektórych szczególnie fascynuje, jak przebiega wzmiankowany akt w przypadku jeżozwierzy, żyraf albo płetwali błękitnych, a mną telepała niezdrowa wręcz, przyznaję, ciekawość, jak rzecz załatwiają leniwce. 

Bo, wiadomo, sam akt to w gruncie rzeczy banał jest. Ale przedtem wypada wykonać Podryw.  Wykonać Taniec Godowy. Zachęcić wybrankę dumnie wypinając Klatę, zarzucając Burzą Pukli czy też  olśniewając ją Osobowością. Ustawić się do niej Lepszym Profilem i oślepić Intelektem. No i wypadałoby popaść w Burzę Zmysłów. Odkąd byłam płochym  dziewczątkiem, które dowiedziało się, że te kwiatki i motylki to taka więcej metafora, jak również, że w celu mienia dzieci nie wystarczy z utęsknieniem wpatrywać się w niebo, oczekując powrotu bocianów zza mórz, to, czego pragnęłam najbardziej na świecie to ujrzeć Burzę Zmysłów w wykonaniu leniwców.

I wreszcie ujrzałam (ostatecznie BBC i Davida Attenborough nie kocha się bez powodu).

I jedno co powiem to - warto było czekać!

Oto był las, w lesie drzewo, a na drzewie wisiały sobie w pozie swobodnej dwa leniwce, z czego jeden był Romantycznie Usposobionym samcem, co poznaliśmy po tym, że Spojrzał. Samica nie spoglądała, tylko wisiała beztrosko, pogrążona w Drzemce Dla Zdrowotności (17 godzin na dobę!), w którą zapadła w polowie przeżuwania liścia.

Tymczasem w głowie samca styknęły jakieś neurony, zderzyły się komórki i zaistniała konkluzja: "Ooooo, kobiiitka!", po czym powstał Śmiały Plan Podrywu, w dodatku od razu energicznie wprowadzony w czyn.

Oto samiec wooooolno, baaaaaardzo wooooolno wyciągnął kończynę i powolutku chwycił gałąź bliżej Wybranki. Chwycił. Zamyślił się. Powisiał chwilę. Następnie woooolno, baaaardzo  wolno umieścił drugą kończynę obok pierwszej. Zastygł. Nie wykluczam, że się zdrzemnął. 

Trzeciej kończyny nie zdążył wprawić w ruch.

Okazało się bowiem, że Dama nie jest zainteresowana.

Brak zainteresowania wykazała, baaaardzo wolno wyciągając łapę mniej więcej w kierunku Roznamiętnionego Samca i wykonując jeden (baaardzoooo woooolny) wymach w stylu tych, przy których przedwojenne nieme filmy wyglądają, jakby były puszane w zwolnionym tempie.

Samiec... chciałabym powiedzieć, że zastygł, ale że bardziej zastygniętym nie dało rady być, popadł w zamyślenie, a jako doskonale wychowany leniwiec doszedł do wniosku, że "ooonnaaa chyyyyba nieeee chceee" (dosłownie widać było, jak mu się te kółeczka zębate wolniutko obracają po kopułką, jak łączy kropki i powzina decyzję, co dalej), po czym woooolnooo, ale, powiadam BAAARDZOOOO woolnooo odhaczył jedną kończynę i przemieścił ją na poprzednio zajmowaną gałąź. Następnie (po powiszeniu chwilę i dojściu do siebie po wysiłku) baaaardzo woooolnooo odczepił i przemieścił drugą kończynę. Następnie...


Wszystko to puszczone było w rzeczywistym tempie i opatrzone ze trzema zdaniami komentarza, czyli mniej więcej jednym zdaniem na pięć minut, a ja oglądałam rzecz na przemian łkając z zachwytu i śmiejąc się nieco histerycznie, bo to, co widziałam było sto razy lepsze niż to, co sobie wyobrażałam.

A gdy dotarłam do modelu wychowawczego u leniwców (leniwczątko sobie wisi na mamusi, wisi, wisi, aż łup! i przestaje wisieć na mamusi, a zaczyna na własnej gałęzi, zaś mamusia, nie zauważając faktu zbycia słodkiego ciężaru, pogodnie, beztrosko i z godnością nadal przemierza swoje 20 metrów dziennego przydziału) to uznałam, że nie ma przebacz, mam w planie być jednym z nich w następnym wcieleniu!

Ale życzenia przyjmuję już w tym.

Happy Leniwiec Dej Ewryłan!


PS. Ale nowych recek miodzio nie ma nie dlatego, że jestem mentalnie leniwcem, tylko muszę przeczytać do jutra całą swoją półkę z Legimi, bo jak nie przeczytam, to mogę się obudzić bez półki i bez dostępu (jako użytkowniczka Kindla, ktory okazał się byc z Legimi wyjątkowo niekompatybilnym, nieprawdaż).


Czyli - byle do wtorku!

poniedziałek, 30 września 2024

Niemal antycznie (oraz przedmaturalnie, wersja 2.0)

Potomek Starszy (wyginając śmiało ciało przed okrutnie obojętnym wzrokiem młodszego brata) - Zobacz, o zobacz, jak mi sie na plecach mięśnie zarysowały, o, widzisz? Tak mocarnie wzdłuż kręgosłupa! Chcesz dotknąć?

Potomek Młodszy (chłodno i zdecydowanie) - Nie.

Potomek Starszy (nie pozwalając się zniechęcić; zachęcająco) - No weź, na pewno chcesz!

Potomek Młodszy (dobitnie) - Nie. Apage. Precz.

Potomek Starszy - A teraz?

Potomek Młodszy (bardziej dobitnie) - Idź. Sobie.

Potomek Starszy (kusi nieumiejętnie) - No co ty, chodź, nawiązanie kulturowe zrobimy! Powtórzymy akcję z "Króla Edypa", gdzie ja będę Edypem...

Potomek Młodszy (nie bez zgrozy w głosie) - Fuuuj...!

Potomek Starszy - ...a ty będziesz Jokastą, moją drogą matką i żoną!

Potomek Młodszy (z naciskiem zdolnym kruszyć mury Jerycha, i to bez konieczności siedmiokrotnego spacerku dookoła miasta) - Ja ci radzę. Wyjdź stąd.

Potomek Starszy (zbolałym tonem) - Ale jak to? To nie będziesz moją matką i żoną?!

Potomek Młodszy (unosząc głos nieco ponad społecznie dopuszczalną normę) - Nie będę twoją matką i żoną!!! Nikt nie będzie twoją matką i żoną!!! Ty bedziesz co najwyżej jak Antygona, samotny i opuszczony, i dokonasz żywota w jakiejś jaskini czy gdzieś!!!

Królowa Matka (do tej pory za sprawą wieloletniegi macierzyńskiego doświadczenie ignorująca słowne potyczki Potomstwa, teraz, ocykając się nagle a mocno nieoczekiwanie) - Ale czemu ma właściwie dokonać żywota? Możemy go... ją wypuścić!

Potomek Młodszy (smętnie) - Nie możemy.

Królowa Matka (wojowniczo) - A kto nas powstrzyma, a?

Potomek Młodszy (mrocznie) - Imperatyw narracyjny. No bo to faktycznie bez sensu jest. Jej bracia nie żyją, jej rodzice nie żyją, syn Kreona nie żyje...

Królowa Matka (z oburzeniem) - I to jest powód, żeby ona też zeszła w jakimś lochu?! A poza tym jej siostra żyje!!!

Potomek Starszy (odwołując się do swej przebogatej wiedzy z zakresu mrocznych elementów mitologii, z goryczą) - Siostra! Siostra nie ma żadnego znaczenia, zresztą i tak zaraz na pewno zginie z ręki jakiegoś mężnego woja, ukochanego przez Atenę...

Potomek Młodszy (pomocnie) - Tydeusa. To ten, co zjadł mózg...

Potomek Starszy i Królowa Matka (zgodnym chórem) - Yyyyy...!!!

Potomek Młodszy (kontynuując beznamiętnie) - ... Melanipposa, zdaje się. Nawet Atenie, tej psychopatce, przeszedł po tym afekt.

Królowa Matka (filozoficznie) - Grecy. Bezwzględna nacja.

Potomek Młodszy (też filozoficznie) - Cóż chcesz, to apodyktyczny lud był, lubujący sie w okrucieństwie. Chociaż mogłabyś oczywiście zapragnąć przemówić do lepszej części ich natury i podjąć próbę, skazaną rzecz jasna z góry na porażkę, żeby im to i owo wyjaśnić w kwestii właściwego podejścia do człowieka...

Królowa Matka (unosząc się trochę nieoczekiwanie, pewnie towarzystwo własnych dzieci nieco jej szkodzi) - Ja wam wyjaśniam! Im nic nie będę wyjaśniać! Spróbowałbyś, jeden z drugim, pogadać z greckimi mężczyznami, to byś się miguniem zorientował, czemu!!!

Potomek Młodszy (z godnością) - No, nie, ja na pewno nie będę rozmawiać z greckimi mężczyznami, oni są dosyć brutalni w obejściu, zwłaszcza ci mityczni...

Potomek Starszy (konstatując radośnie) - Czyli Kacper ma w sobie coś z Greka. Zaprawdę boską figurę i ten rys okrucieństwa! (zgina się pod wpływem sójki w bok, potem oddaje kopniaczka, potem w ostatniej chwili unika założenia dźwigni, potem...) Ała!!! Puszczaj! Mnie też, jak starożytnych, podnieca przemoc w rodzinie, chyba, że mnie dotyczy, to wtedy nie!

Królowa Matka (popadając w rezygnację) - Ićcie sobie. Opuśćcie to pomieszczenie. Rozumiem waszą braterską więź, akceptuję płoche chłopięce przepychanki, cenię sobie miotające wami uczucia...

Potomek Starszy (z zadowoleniem) - Bardzo dobrze! Matka wspiera homoseksualizm. Też ma w sobie coś z Greka!



Cóż.



Wygląda na to, że od  przemożnego wpływów antycznego dziedzictwa kulturowego nie uciekniesz.

niedziela, 15 września 2024

"Ludzie z mgły" Izabela Janiszewska

W niedzielny poranek dziewiętnastoletnia Alicja Jarosz, studiująca w Krakowie i odwiedzająca rodziców w weekend, wychodzi z domu i wszelki ślad po niej ginie. Zrozpaczeni rodzice zawiadamiają policję, a ta - mimo, że zaginięcie dotyczy osoby pełnoletniej - reaguje dość szybko i machina poszukiwawcza zostaje wprawiona w ruch. Sprawą zajmują się komisarz Krzysztof Lipski i aspirantka Weronika Sowińska. Początkowo, co naturalne, próbują ustalić przebieg dnia przed zaginięciem dziewczyny i dowiedzieć się, jaka była Alicja, z kim się ostatnio widywała i czy mogła mieć jakichś wrogów. Jaroszowie odmalowują obraz córki doskonałej, podkreślając jej niesamowitą ambicję,oddanie studiom medycznym, liczne talenta, a także dobry charakter i przywiązanie do rodziny.

Powoli jednak wychodzą na jaw kolejne fakty z życia zaginionej, burzące ten idealny portret, a informacje o wieczorze poprzedzającym jej zniknięcie dają powody do podejrzeń, że Alicja miała swoje sekrety. Niestety, mimo wysiłków policji śledztwo utyka w miejscu na dwa miesiące. Atmosfera w miasteczku robi się gęsta, śledczy nie mają nowych poszlak, Jaroszowie domagają się wyjaśnień, a mieszkańcy Sinic przypominają, że do podobnych zaginięć nastolatków już dochodziło, i zawsze w dni, gdy nad miasteczkiem zbierała się gęsta mgła. Niektórzy wierzą w opowieść o jej złowrogiej sile, o tym, że mąci ludziom w głowach, sprawiając, że gubią drogę do domów i na zawsze przepadają bez wieści.

Tymczasem pewnego dnia, dwa miesiące po zaginięciu Alicji Jarosz, dwoje nastolatków spotyka na leśnej drodze mężczyznę w zakrwawionym ubraniu. Nieznajomy utrzymuje, że nie wie kim jest, a przy tym sprawia wrażenie zagubionego i zdezorientowanego. Ale wynurza się z mgły tak gęstej jak ta, która spowijała Sinice w dniu, gdy zaginęła Alicja. I ma przy sobie jej naszyjnik...
 

 

I, jak by to ująć...

Mamy kolejny polski kryminał wysoko oceniany na Instagramie i na Lubimyczytac, kolejny intensywnie reklamowany na fejsbuczku, kolejny, który pasuje mi do wyzwania czytelniczego (i tylko dlatego go przeczytałam zresztą), i, no cóż, kolejne rozczarowanie. Tak raczej. Od pewnego momentu.

Ta książka to jest wzorcowy po prostu przykład powieści, w której wszystko jest dobrze - zagadka ciekawa, klimat obecny, początek wielce obiecujący, autorce bez trudu udaje się zainteresować czytelnika sprawą zaginięcia Alicji i wzbudzić ciekawość wzmiankami o niewytłumaczalnych zjawiskach mających miejsce, gdy miasteczko spowija mgła. A potem, tak mniej więcej w połowie napięcie siada, człowiek czuje się zmęczony, ilość podrzucanych i mylących tropów przytłacza i tempo czytania spada, książkę zaczyna czyta się wolno, coraz wolniej, i w sumie całkowicie bez zainteresowania. Jeśli się powieść odkłada, nie ciągnie, by do niej wrócić, gdy się w końcu wraca, daje się radę przeczytać maksymalnie trzy rozdziały i wystarczy - w każdym razie tak właśnie było w moim przypadku. Myślałam o wszystkim, tylko nie o tym co się dzieje w powieści (kryminalnej!!!) i właściwie skończyłam ją bardziej siłą rozpędu niż ze względu na żrącą mnie ciekawość dotyczącą rozwiązania zagadki (a potem nastąpiło w dodatku zakończenie, które zrujnowało dosłownie wszystko, ale o tym później).

I gdy tak się zastanawiam nad tym, co jest problemem tej powieści, to przychodzi mi na myśl na przykład brak wysuniętego na pierwszy plan bohatera, z którego perspektywy śledzimy akcję. Najpierw autorka skupia się na komisarzu Lipskim, jego dość tajemniczym zachowaniu, sugerującym jakieś tajemnice, jakieś podwójne życie, jakieś problemy, których natury nie dane nam będzie poznać, bowiem w połowie książki zostaje wprowadzona postać dziennikarza z Warszawy, człowieka leczącego rany po rodzinnej tragedii, i to on zgarnia, że tak to ujmę, opowiadaną historię, która właśnie od chwili jego pojawienia się zwalnia, (czy tez może rozjeżdża się z wizgiem w dwóch kierunkach), a my dostajemy praktycznie dwie osobne historie, które niby trochę się łączą, ale tak naprawdę wyglądają, jakby były pisane do dwóch różnych książek. A są to historie momentami bardzo przewidywalne i (irytująco) niepotrzebnie pogmatwane. A żeby nie było za mało i historii, i bohaterów, gdzieś tam w tle majaczą Jaroszowie, tu i ówdzie przemknie aspirantka Sowińska czy tajemniczy człowiek z lasu, że już nie wspomnę o powracającym w retrospekcjach wątku pewnego chorego chłopca.

I może właśnie z powodu tego małego tłoku wśród bohaterów żadna z postaci nie pojawia się na na pierwszym planie na tyle długo, bym zdążyła się nią zainteresować (jak się zainteresowałam wewnętrznymi przeżyciami komisarza Lipskiego, to mi go usunięto z pierwszego planu, a jego historię domknięto byle jak, po łebkach i baaaardzo średnio wiarygodnie), polubić ją i przejąć się jej losem. Żadna nie doczekała się też pogłębionej charakterystyki i chociaż autorka próbowała ją budować, wspominając o kryzysie w małżeństwie Lipskiego czy tragicznych przeżyciach dziennikarza Daniela Webera nieszczególnie jej się udało, ponieważ te krótkie przebłyski nie prowadzą do zrozumienia motywacji bohaterów, ze szczególnym uwzględnieniem przestępców.

Na przykład komisarz zdaje się rozczarowany pracą oraz życiem rodzinnym, ale z jakiego powodu? Nie wiadomo. Weber przeżył coś strasznego, czy na pewno podźwignął się z tego bez wewnętrznych ran na tyle, by móc wrócić do pracy i dalej normalnie żyć? I jak? Nie wiadomo. Jeden z młodych bohaterów powieści zrobił coś głupiego i złego, co nim kierowało, dlaczego reagował aż tak przesadnie? Nie wiadomo.

Mniej więcej w połowie książki pojawiają się też liczne a korzystne zbiegi okoliczności, które aż miło, jak ułatwiają życie równie licznym bohaterom. Ktoś zostaje zaatakowany na bagnach - szczęśliwym trafem w okolicy znajduje się policjant, który może podać ofierze pomocną dłoń (choć z drugiej strony na bagnie rozlega się wówczas czyjś krzyk i ani ofiara napaści, ani policjant, ani czytelnik nie dowiadują się, kto krzyczał i czemu). Dziennikarz szpera w rzeczach podejrzanej osoby i bez problemu znajduje obciążające ją materiały. Przesłuchiwany przyznaje się do wszystkiego, więc policja nie musi martwić się tym, że nie posiada jednoznacznych dowodów na popełnione przezeń przestępstwo....

Ale najbardziej dyskwalifikuję tę powieść to, że wśród licznie i nawet pomysłowo podrzucanych przez autorkę tropów nie znajdziemy tych, które rzeczywiście pozwolą czytelnikowi na rozwiązanie zagadki.

To znaczy tej pierwszej zagadki.

Głównie dlatego, że odpowiedź na pytanie co się stało z Alicją okazuje się po prostu kuriozalna, a finał opowieści całkowicie podważa logikę tego, co zostało opisane wcześniej.

Bardzo będzie trudno wyjaśnić rzecz bez spoilerów, ale się przyłożę, gdyż spoiler twój wróg - otóż całe zaskoczenie, jakie odczuwamy odkrywając, co się stało, wynika z nieprawdziwych informacji przekazanych czytelnikowi na samym początku książki. Póki czytamy rzecz i, zbliżając się do końca, robimy się jednak ciekawi, co się tak naprawdę wydarzyło, póty jest całkiem dobrze. Po czym, po dojściu do finału, zostajemy z opadłą szczęką i przeświadczeniem, że ktoś nas tu nabił w butelkę, które to wrażenie potęguje się, jeśli ktoś - dla sprawdzenia faktów - po skończeniu książki zajrzy na jej początek, by sobie to i owo uporządkować w głowie, jako ja uczyniłam. I bynajmniej nie chodzi o to, że, powiedzmy, czytelnik nie znał całej prawdy, aż tu okazało się, że jakiś nagle ujawniony fakt z życia Alicji ma szczególne znaczenie, bo to jest rzecz w kryminale całkiem powszednia. Nie, tutaj po prostu - uwierzcie mi na słowo - już pierwszy rozdział "Ludzi z mgły" czyni zakończenie nie nieprawdopodobnym, ale po prostu niemożliwym.

A byłoby to zakończenie, w które byłabym w stanie uwierzyć, gdyby zostało jakoś obudowane psychologią bohaterów, zasugerowane w dialogach, w, bo ja wiem, śladach, na które natrafiają śledczy. Ale nie. Mamy konkretnie opisywane postaci, których postępowanie, słowa, czyny, a nawet ujawnione przez autorkę myśli kompletnie nie zgrywają się z tym, co widzimy w finale, więcej, tak naprawdę NIE MOGŁY zaistnieć, wskutek czego otrzymujemy kompletnie niewiarygodne zakończenie kompletnie niewiarygodnej psychologicznie sprawy z kompletnie niewiarygodnym motywem, który do niej doprowadził, a wszystko to pod sam koniec, i wszystko to rujnujące początkowe niezłe wrażenie.

Naprawdę nie rozumiem, jak można w ten sposób budować intrygę kryminalną. No, jeśli to ma być sposób na zaskoczenie czytelnika i skomplikowanie fabuły to tak tylko informuję, że to raczej numer na raz. Moim zdaniem, prostej czytelniczki, w kryminale nie chodzi o wymyślanie jak najbardziej dziwacznego, absurdalnego wyjaśnienia, zwłaszcza jeśli bierze się ono z celowego wprowadzania czytelnika w błąd, tylko o poprowadzenie logicznej i spójnej intrygi. Owszem, mylenie tropów i wyprowadzanie czytelników na manowce zawsze na propsie, o ile w finale okaże się, że te manowce miały mocne umocowanie w akcji. Tutaj tego nie ma, tu nie ma żadnej gry z odbiorcą, żadnego mylenia tropów, żadnego rzucania fałszywych podejrzeń, tutaj autorka albo świadomie oszukuje (w co jednak wątpię), albo nie panuje nad słowem pisanym, podając informacje sprzeczne z dalszymi wydarzeniami.

A propos "panuje nad słowem pisanym".

Otóż poza absolutnie niedopuszczalnym zakończeniem (naprawdę nie mogę się nadziwić, że nikt z redaktorów nie zwrócił na nie autorce uwagi, rzecz dałoby się naprawić!), poza irytującymi zachowaniami bohaterów (dosłownie każda postać, od doświadczonego policjanta, przez hożą dziewoję czy innego zbuntowanego nastolatka, po wątła staruszkę z początkami demencji ilekroć usłyszy jakąś zaskakującą informację podskakuje nerwowo i wypuszcza z ręki co tam akurat w niej trzyma, co szczególnie widowiskowo wypada w przypadku policjantów przygotowujących się do finałowego przesłuchania głównych podejrzanych), poza tym, że autorka nie wierzy w inteligencję czytelników i bardzo często komentuje sytuację, której właśnie byliśmy świadkami - mamy jeszcze język.

Przysięgam, ja tego nie robię specjalnie. Nie należę do tych upiornych osób, które zasiadają do lektury z notatniczkiem i mocnym postanowieniem zaznaczenia, opisania i wyśmiania każdego źle postawionego przecinka. nie poświęcam wieczorów, żeby dokonać starannego rozbioru gramatycznego i logicznego każdego zdania, wydając triumfalne okrzyki w chwili, gdy natknę się na błąd. Ja po prostu...

No dobra, porównanie poczynię.

Spacer po plaży. Zawsze kochałam spacery po plaży, milion razy bardziej niż leżenie i opalanie się czy nawet kąpiele morskie. I czytanie to jest dla mnie taki spacer po plaży, piasek pod stopami, morze szumi, krajobrazy się rozpościerają, ja idę, cała szczęśliwa.

I zdarza się podczas tego spaceru, że nadepnę na jakiś kamień o ostrych krawędziach czy przydzwonię małym palcem o wystający spod piasku konar. Jeśli zdarzy się to raz czy dwa popodskakuję na jednej nodze i pójdę dalej, albo wręcz, w sprzyjających okolicznościach, nie zauważę. Jeśli potykam się częściej niż dwa razy na jeden spacer, zauważę, ale - być może - zalety spaceru przewyższą jego niedogodności. Ale są i takie plaże, przez które przedzieram się usiłując uniknąć dołów, wądołów, kamieni, drewna, wyrzuconych przez morze rybich zwłok i resztek sieci. Wówczas nawet najpiękniejsze krajobrazy nie pomogą, zwłaszcza, że ich nie widzę, zajęta skupianiem się na stawianiem stóp tak, żeby się nie zabić, do celu docieram wściekła i wyczerpana, i uprzedzam wszystkich - tych co chcą i tych co nie chcą słuchać - ostrzegając przed pójściem w moje ślady.

A zdarza się i tak , że krajobrazy niczego sobie i morze kojąco szumi, ale ścieżka jest (albo w pewnym momencie robi się) niewygodna, na przykład pokryta żwirem czy wyasfaltowana. Twardo się po niej idzie, a czasem i potknie na dziurze czy wyrzuconym na drogę kamyczku.

I to jest właśnie ten przypadek spaceru.

Niby wszystko gra, niby nie jest źle, niby rzecz jest ciekawa i spójna. Do połowy (ja wam mówię, coś w tej połowie musiało się stać) czyta się płynnie i nie potykając się zanadto. A potem zaczyna się potykać, brnąć, zauważać - ten trywialny język, jakby pisany przez uczennicę: podmiot, orzeczenie oraz obowiązkowo przydawka (i tak w każdym zdaniu) plus równie obowiązkowe udziwnienie, jakby zdania normalne, pisane powszednią polszczyzną, nie liczyły się za literaturę ("Z jego ust wylały się kanciaste słowa, a potem złość, gęsta jak lawa"
"Rozedrganym palcem dotknęła punktu na zdjęciu". 
"jego usta wygięła niechęć" - co jest nie tak w wyrażeniem "skrzywił się z niechęcią", ja się pytam?! "Uderzał pięściami w głowę, sycząc do siebie słowa nienawiści, a potem jeździł bez celu po mieście, zagłuszając wyrzuty sumienia muzyką z dawnych lat". 
"Krzysztof wessał do płuc porcję nikotyny". 
"Powinienem był się domyślić, że coś ukrywa, po tym, jak nalegała, bym został w domu - stwierdził, wypluwając z ust stek przekleństw". 
"Strach wbił szpony w jego kark".
"Dzwoniło mu w uszach i żądliły go wyrzuty sumienia".  
"Podeszła do nich kelnerka. Szczebiocząc, zostawiła na obrusie parujący napój, po czym zniknęła na zapleczu" - SZCZEBIOCZĄC? Serio? Zali wżdy?!  
"W jego ruchach zagościła nerwowość".  
"Czuł, jakby przebiegło po nim stado nosorożców o twardych jak kamienie kopytach"),

Te zdania bezsensowne ("po jej policzkach cicho spływały łzy").

Że już o nieprawidłowym użyciu wyrazów, błędnej odmianie czy pogubieniu się w podmiotach nie wspomnę

("Szukasz czegoś konkretnego? - zaintrygował się Lipski".
"Od dwóch godzin błądzili po lesie za Zawrociem, pozwalając wodzić się za nos podszeptom mężczyzny, któremu, jak sądził, nie można było wierzyć" - gwoli wyjaśnienia, nie powinno tu być "podszeptom", tylko "wskazówkom", "podszept" albowiem według Słownika Języka Polskiego, któremu nie mamy powodów nie wierzyć, to "namawianie, zwykle do złego", tymczasem tu nie mieliśmy do czynienia z żadnym namawianiem, tylko sprawdzaniem zeznań w terenie.
"I nawet psy, radośnie merdając ogonami, okazywały swoją radość z powodu wiosny, która wreszcie rozpanoszyła się w mieście na dobre" - dlaczego nikt nie uświadomił autorki, że "rozpanoszyć się" ma znaczenie pejoratywne? "Rozgościła się" byłoby zupełnie ok!
"Szarpią się, wirując po pokoju" - no po prostu "czy pamiętasz, jak ze mną tańczyłeś walca" kurs dla początkujących.
"Wy i te wasze pieprzone eksperymenty - zrzędził, dźgając powietrze między nim a Weroniką".
"Czarny golf na barkach chłopaka zdobiły białe płatki łupieżu" - "zdobiły płatki łupieżu", no jej Bohu.
"Niepokój o to, że zaraz zostanie odkryty, wbił pazury w jego kark, lecz ortopeda nie zamierzał się mu poddać".
"Ona nie bledła mimo upływu lat").

Nie umiem powiedzieć, czy pierwsza połowa książki też była tak... językowo interesująca. Być może tak, być może nie zauważałam tego, gnana chęcią poznania rozwiązania zagadki aż do chwili, gdy przestałam być tą chęcią gnana. Aż do chwili, gdy utknęłam w tych mnożących się podejrzeniach i podrzucanych tropach, w tym porzucaniu jakiegoś wątku, by skupić się na innym, w tym wyhamowywaniu tempa opowieści.

A być może nie, i to "rozdwojenie" historii dotyczy nie tylko samych zagadek kryminalnych i głównych bohaterów, ale także warstwy językowej.

Podobno nie jest to najlepsza pozycja pióra pani Janiszewskiej. Być może. Być może miałam pecha, sięgając najpierw po nią. I nawet myślę sobie, że kiedyś to sprawdzę i przeczytam coś innego.

Ale "Ludzi z mgły" polecać mogę tylko jako ciekawostkę w temacie "jak skopać kryminał, dając wyciągnięte z d...oprawdy nie wiadomo skąd, niewiarygodne, kłócące się z faktami zakończenie".

niedziela, 8 września 2024

"Piętno" Przemysław Piotrowski

Po "Piętno" Przemysława Piotrowskiego sięgnęłam, albowiem.... tak! Po pierwsze - pasowało mi do wyzwania czytelniczego (od razu zaznaczę, że kategoria "Książka z brzydką okładką" to moja najmniej ulubiona kategoria, trochę dlatego, że szczerze uważam, że nie to ładne, co jest ładne, tylko co się komu podoba, trochę dlatego, że kategorie oparte na subiektywnym odbiorze są trudne z definicji, a w tym wypadku dlatego, że to jest dobra okładka. Rzucająca się w oczy i bardzo dobrze dopasowana do treści. Po prostu nie chciałabym jej widzieć na swoim nocnym stoliku w charakterze pierwszej rzeczy, na której spoczywa mój wzrok po przebudzeniu i  cieszyłam się, że czytam tę książkę na czytniku), po drugie zaś - podjęłam się ambitnego zadania przeczytania jakiejś pozycji pióra wszystkich tych autorów, których reklamy rzucają się na mnie na fejsbuczku. Widzę, Szanowne Państwo, bestsellera? Biere, czytam i daję wyraz opinii, czy ten bestseller mnie podszedł, czy też wręcz przeciwpołożnie, a Państwo macie uciechie z czytania moich wynurzeń, taką mam koncepcję!

 

A zatem, "Piętno" Przemysława Piotrowskiego wraz z jego bohaterem, Igorem Brudnym.

Zaczyna się mocno – Igor Brudny, twardy, warszawski glina, który nie lubi wracać do swojej przeszłości, umiejętnie ukrywając ją przed absolutnie wszystkimi tym razem może jednak będzie zmuszony do niej wrócić, przeszłość bowiem najwyraźniej się o niego upomniała. W Zielonej Górze mężczyzna bliźniaczo podobny do Brudnego jest poszukiwany w sprawie wyjątkowo brutalnego morderstwa. Dla komisarza odkrycie faktu, że prawdopodobny morderca jest - być może - jego bratem bliźniakiem czyni sprawę od początku nie tylko odrażającą ze względu na brutalność zbrodni, ale i osobistą, wymierzoną w konkretne osoby. Igor Brudny przybywa więc do Zielonej Góry i towarzyszy dochodzeniu w nieco niejasnym charakterze (doradcy? konsultanta?), stopniowo coraz bardziej się w nie angażując. Pozornie dowody świadczą przeciwko niemu, jednak na szczęście dla Brudnego dla prowadzącego śledztwo miejscowego, doświadczonego inspektora, Romualda Czarneckiego, nie jest to takie oczywiste, choć z drugiej strony Czarnecki jest przekonany, że komisarz może okazać się kluczem do złapania sprawcy. 

Ale czy może mu zaufać?

Jak bardzo "Piętno" jest powieścią z serii "tak, ale...", to nawet wy nie!

Gdybym miała ocenić jedynie pierwszą część tej książki powiedziałabym , że to może nie zaraz, że wybitny, ale całkiem niezły i trzymający w napięciu thriller. Leci się przezeń szybko, połykając strony, bo bardzo chce się dowiedzieć, jak się ta dziwaczna sprawa rozwiąże, język autora jest poprawny, choć nie wolny od potknięć (mój ulubiony problem z podmiotami jest tu jak najbardziej obecny: "Dodatkowo worek był w tym miejscu mokry i przylepiał się do ciała. Musiał krwawić, i to mocno"), zdarzają się niezręczne sformułowania ("Z rogu dochodził dźwięk palców namiętnie stukających w klawiaturę") i uparte używanie "zgrzytania zębami" w miejsce "szczękania zębami", plus autor ma kilka ulubionych zwrotów, które namiętnie powtarza ("twarz przypominająca kolorem dojrzałą czereśnię", "wykonał gest, jakby zamykał usta na kluczyk", "potężny zastrzyk adrenaliny", "w kwiecie wieku", a już najbardziej "wziął/upił kolejny łyk kawy", nie zalecam gry w drinking game jeśli ktoś jest przywiązany do swojej wątroby), ale całość nie boli w czytelnicze jestestwo, a i ciekawość, co będzie dalej, gna człowieka do przodu.

I gdyby tak było do końca, autor trafiłby na moją półeczkę "Tak, ale" wraz z Wojciechem Chmielarzem jako twórca utworów, które połyka się na raz, po czym jakiś czas później zaczyna się zastanawiać nad detalami, by odkryć, i czasem nie bez zdziwienia, że większość z nich trzyma się na gumę do żucia i gumkę recepturkę, a część nie trzyma się wcale, i po prostu takniedasie.

Tyle, że, niestety, niestety, autor nie poprzestał na pierwszej części, tylko poleciał z akcją dalej, masa wrzuconych na siłę i kompletnie irracjonalnych wątków przyrastających w postępie geometrycznym sprawiała, że książka zrobiła się prostu nienaturalna, i z każdą kolejną stroną było coraz gorzej, aż do finału, który wywoływał u mnie na przemian znużenie typu: "jeszcze strona... o, jeszcze druga... ile ja tego mam do końca? Bogowie, jeszcze pięćdziesiąt stron, dobra, to tę tylko przelecę wzrokiem", i chichot pod nosem, a wręcz czasami śmiech. Żadna z tych reakcji nie jest, jak mniemam, wzorcową reakcją pożądaną przez autora bądź co bądź kryminału, żadna też nie świadczy o czytanym utworze najlepiej.

A kiedy człowiek zaczyna na przemian ziewać i chichotać, zaczyna też myśleć nieco wcześniej, niż po zakończeniu lektury, i nieco szybciej dochodzi do przeróżnych wniosków.

No to lecim z wnioskami.

Weźmy, na przykład, kreację bohaterów.

Zaraz na wstępie spotykamy Julię, współpracowniczkę i przyjaciółkę komisarza Brudnego, która jest super, bo ma "jaja jak arbuzy" (powtórzone dwa razy, żebyśmy sobie utrwalili), zaś kolega, który nie ma jaj jak arbuzy, nazwany jest pizdą. Czyli klasyka, chcesz skomplementować kobietę - mówisz, że ma jaja, chcesz obrazić faceta - mówisz, że jest pizdą, i tak mnie kusi, tak kusi, żeby tu zacytować tekst o piździe autorstwa Marty Kisiel, ale się powstrzymuję, bo po pierwsze, autor i tak ma moje opinie w głębokiej obojętności, a po drugie - ta recka i bez cytatów będzie miała długość rękopisów z Qumran.

Jaja Julki objawiają się w przedziwny sposób: "Jej osiemnastoletnie BMW wciąż spisywało się przyzwoicie, choć coraz częściej słyszała jakieś dziwne dźwięki, które z pewnością nie zwiastowały nic dobrego. Drażniły ją, zwłaszcza, że nie miała pojęcia skąd się wydobywają i co jest ich przyczyną, w związku z czym zastanawiała się, czy nie przygruchać sobie jakiegoś mechanika, aby w ramach obopólnej korzyści zerknął to to tam i trochę ogarnął starego druha, który służył jej od ponad ośmiu lat". To jest mój ukochany cytat, który w sposób po prostu wzruszający ukazuje, co to znaczy zdaniem autora, że kobieta ma jaja - otóż oznacza to bycie dziunią, która słyszy stukanie pod maską samochodu, ale nie umie tego samochodu naprawić, nawet nie wie, co może się psuć, nie rozważa jednak naprawy pojazdu w warsztacie, tylko zamierza przespać się z mechanikiem w zamian za usługę (otwartym tekstem autor pisze, że zaletą Julii było, że jako jedyna ze znanych Brudnemu kobiet traktowała seks jak facet). Zaczynam się szczerze cieszyć, że ja najwyraźniej jaj nie mam.

Każda, absolutnie każda z tłumu (ale, powiadam, TŁUMU) postaci wprowadzona jest przy pomocy identycznego schematu: człowiek jest przedstawiany z imienia i nazwiska (plus tytułu naukowego i stanowiska) , po czym autor starannie powtarza imię, nazwisko i przyozdabia je opisem wyglądu zewnętrznego, cech charakteru, oraz, bywa, pełnego życiorysu.

Rzućmy na przykład okiem na rozdział trzeci:
 
" - A więc czym dysponujemy w tej chwili? - spytał Romuald Czarnecki. Romuald Czarnecki w policji pracował blisko trzydzieści lat. Służył w stopniu inspektora w wydziale dochodzeniowo-śledczym Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie i z racji absolutnie wyjątkowych zdolności intelektualnych zajmował się najtrudniejszymi i najbardziej skomplikowanymi sprawami" (i tak dalej, i tak dalej).

Następnie:

"Wzrok Czarneckiego skierował się na ekspertkę kryminalistyki Annę Borucką. Anna Borucka była filigranową szatynką o włosach do ramion i ładnym uśmiechu. Z racji wykonywanego zawodu zwykle występowała w fartuchu i lateksowych rękawiczkach, ale dziś miała na sobie dżinsy i sportową bluzę."


A pół strony dalej:

"- Jakie macie najbliższe plany, Krzysztof?
Krzysztof Lis był wysokim mężczyzną o krótko przystrzyżonych blond włosach z przedziałkiem nad lewą skronią. Miał czterdzieści trzy lata, zwykle ubierał się w garnitury i prezentował nie gorzej niż nadziany nowojorski makler. Nie był jednak zbyt lubiany...."

To wszystko są przykłady występujące dosłownie na trzech stronach. Jak to wpływa na tempo akcji nie muszę chyba pisać.

No, ale żeby jednakże czytelnik nie miał ochoty po kolejnym "Natalia Marciniuk była drobną szatynką" pizgnąć książką w kąt, autor zastosował sprytny - w swoim mniemaniu - manewr i wyposażył swój kryminał w Narratora Profetycznego, który co i rusz wyskakiwał jak diabeł z pudełka z: "Inspektor jeszcze nie wiedział w tym momencie, że najgorsze dopiero przed nim” czy innym "Ale prawdziwej traumy miała dopiero doświadczyć" na ustach. Zdarzało się to tak często, że w końcu zaczęłam te zajawki przyszłych wydarzeń liczyć - jest ich siedemnaście, średnio jedna na trzy rozdziały, co najmniej o dziesięć za dużo, gdyby ktoś mnie pytał.

Oprócz niepotrzebnego zdradzania przyszłych wydarzeń przy pomocy Narratora Profetycznego, autor po prostu epatuje swoimi poglądami, nie da się tego inaczej nazwać. Pedofilia w kościele, wyłącznie wynaturzeni księża i wyłącznie zwyrodniałe zakonnice, sierocińce prowadzone przez kościół pełne męczonych przez kler dzieci. Kościół to jedna ściśle powiązana klika, każdy ksiądz to pedofil i sadysta, każda zakonnica to psychopatyczna stręczycielka, oprawczyni i też sadystka, bo kto bogatemu zabroni. Wszyscy wszystkim kryją tyłek, wszyscy milczą lub mataczą przy przesłuchaniach, i na pewno nie ma z tym żadnego związku fakt, że przesłuchująca, pojawiająca się w domu spokojnej starości dla księży z góry powziętym założeniem ("Spokój Ducha" był zwykłym zakładem dla przestępców, głównie pedofilów, którzy uniknęli kary tylko dlatego, że nosili koloratki", "Świadomość, że przebywała w miejscu, w którym na metr kwadratowy przypada więcej bezkarnych pedofilów niż bandytów w więzieniu sprawiał, że w środku się gotowała"), zwraca się do pierwszy raz widzianego w życiu człowieka (tak, wiem, kapłana, więc na pewno zboczeńca, masona i cyklisty, noale) w następujący sposób: "Nie przyszłam tu po to, aby osadzać pana ani nikogo innego, choć przyznam, że zbiera mi się na wymioty na myśl o tym, co robiliście tym biednym dzieciom", a chwilę później przechodzi na "ty" z "A żebyś wiedział, gnoju" na ustach. Doprawdy, trudno pojąć, dlaczego po takim wstępie nasza Julia natykała się na wrogi mur milczenia, przecież każdy inny, nie ksiądz, leciałby po takiej zajawce z powitalną herbatką i talerzem kruchych ciasteczek, mało by se nóg nie połamał. I nie, żebym jakoś szczególnie kochała kler, ale u autora wygląda to na formę obsesji.

O nadmiernej brutalizacji nawet nie wspo... a, nie, jednak wspomnę. Ja naprawdę nie chciałabym tym nieszczęsnym Górskim wkłuwać wszystkim oczu (he, he, jaka subtelna gra słów, doceńcie mój ekstraordynaryjny dowcip!), ale nie strzymię i troszku dźgnę jednak, otóż jest w jednej z powieści z serii "Kruk" (i nie napiszę, w której, ani czyja, ani jak wygląda, bo nie chcę spoilerować) scena brutalnej śmierci, teraz uwaga, bo będzie trudne słowo - zasugerowana JEDNYM ZDANIEM. Wzdrygam się na samo wspomnienie. Została w mojej pamięci, w przeciwieństwie do tych wszystkich opisywanych z detalami pił mechanicznych, obdzierania ze skóry i wyłupywania oczu. Panowie (bo to chyba jednak częściej są panowie), naprawdę, dajcie już spokój. Nie ma potrzeby traktować czytelników albo jak idiotów, którzy nie są w stanie sobie tego i owego dopowiedzieć, albo jak bandy niewyżytych sadystów lubujących się makabrze. O trochę więcej wiary w naszą wyobraźnię i poczucie moralności oraz estetyki apeluję!

I tak, im bliżej środka, nasza historia robi się w mojej ocenie niezbyt interesująca, za to  przekombinowana aż do granic wiarygodności - od opisu wsi, pełnej walących się płotów, kulawych i ślepych na jedno oko psów, z jednym zrujnowanym sklepem z odrapanym szyldem i błotem na podwórkach, w których "gdy straciła sygnał telefonii komórkowej zrozumiała, że trafiła na koniec świata" (i na pewno pragniesz, o Czytelniku, dowiedzieć się, gdzie znajduje się ten koniec świata - otóż pod Poznaniem on się znajduje), poprzez pracę na komendzie ("Romuald Czarnecki przygotował dwie czarne kawy. Nie musiał tego robić, wystarczyło zadzwonić po jedną z tych kobiet, dla których parzenie kawy było głównym zadaniem w komendzie" - to jest zdanie, które czytałam kilkakrotnie, usiłując zrozumieć, czy autor w ten absolutnie pozbawiony szacunku sposób określa pracujące na komendzie policjantki, czy panie  z ekipy sprzątającej), aż po maksymalnie przekombinowany finał. Wszystko tu  wydaje się przerysowane, wyolbrzymione, zbytecznie przemnożone, podkolorowane, autor próbuje przez cały czas utrzymać czytelnika w napięciu, więc zwiększa  mroczność, mnoży tajemnice, dodaje, dokłada, dociska i bardzo, bardzo w tym wszystkim przesadza.

A to, jak rozgrywa wydarzenia w drugiej części jest po prostu straszne. Akcja galopuje niczym byk w czasie gonitwy w Pampelunie, z tym że byk jest znacznie bardziej pod kontrolą. Tu akcja galopuje bez żadnego związku z rzeczywistością, wygląda na to, że autor postanowił zrobić ze swojego całkiem  interesującego pomysłu papkę na poziomie amerykańskiego filmu akcji klasy jot, więc jeszcze bardziej dokłada i jeszcze bardziej dociska, aż rzecz zaczyna trzeszczeć w szwach, aż wreszcie oto jest! Mamy to! Mamy kolejną książkę o twardych, bezkompromisowych, starganych życiem, najlepszych w kraju policjantach, i o kompletnie niewidzialnym, nieuchwytnym, niesamowicie przebiegłym, chorobliwie brutalnym i ABSOLUTNIE wszystkomogącym złolu.

 Mamy, jednym słowem, slasher.

Nie lubię slasherów, nie oglądam ich i nie czytam ze względu na ich stuprocentową przewidywalność i ociekanie krwią. Ale ich z tego powodu nie krytykuję. Takie są, taka jest reguła gatunku, rozumiem to, nawet kupuję styl, zasady, wymagane zawieszenie wiarygodności i przekombinowaną, ciut celuloidową brutalność. Po prostu nie lubię, ale jeśli już czytam/oglądam nie kłócę się z konwencją.

Zupełnie tak samo jest w przypadku kryminałów.

I jeśli nagle, zamiast precyzyjnie opisanej intrygi, zbrodniarza, śledztwa i zwycięstwa sprawiedliwości nagle dostaję ludzi, którzy po pięciu dniach w unieruchomieniu (około tygodnia w łańcuchach, z workiem na głowie), po związaniu, faszerowaniu lekami i narkotykami, głodzeniu "zrywają się jak oparzeni", "doskakują do siebie" "wbiegają po schodach" i przenoszą omdlałą dorosłą kobietę ("Trochan chwycił ją sam"), to naprawdę robię się ciekawa, czy autorowi kiedykolwiek zdrętwiała noga na skutek, bo ja wiem, niewygodnej pozycji? Powinien spróbować z nią pobiegać. Powodzenia życzę.

A to, co powyżej, to i tak lajcik jest.

Albowiem mamy tu również brodzenie w ludzkich szczątkach. Mamy starcie tytanów, gdy "Odpowiedzialny za widzenie płat potyliczny spuchł już do niewyobrażalnych rozmiarów i Brudny czuł, że zaczyna tracić wzrok", co nie przeszkadza mu, bez tego wzroku, ze wstrząsem mózgu, przestrzelonym ramieniem i zerwanym ścięgnem/uszkodzoną w pachwinie nogą  ścigać zbrodzienia ("zastrzyk adrenaliny  - OCZYWIŚCIE - pozwalał mu kolejnymi susami pokonywać podmokły teren"), krwawiącego z trzech ran postrzałowych, w tym z przestrzelonym płucem i, twardo, z workiem na głowie, oraz stoczyć z nim walkę z duszeniem pod wodą (i dopiero  wtedy "Brudny poczuł, jak w jednej sekundzie odcina mu dopływ tlenu"! Samo wciągnięcie pod wodę nie dałoby rady, to rzecz dla nas, cieniasów!), a "chwyt zdawał się nie gorszy od zaciśniętego imadła". Mamy obcinanie głowy nożem, i to w ciągu kilku sekund.

Słowem, mamy zbrodniarza, który kroczy przez zielonogórską ziemię niczym ponury żniwiarz, kosząc kogo popadnie (to znaczy, nie kogo popadnie, i to jest nawet jeszcze bardziej niewiarygodne), człowieka, któremu zajęło zaledwie  kilka miesięcy, aby odnaleźć osoby do... usunięcia, opracować  szczwany plan i wdrożyć go w życie, siać wokół drobiazgami mającymi na celu (skutecznie) zbijać z tropu policję... no, gieniusza, panie, szczerego gieniusza, tyle tylko, że - zważywszy, kim ten gieniusz jest - to nie tylko niewiarygodne, to jest po prostu bzdura. I nawet jeśli kupię tę bzdurę w slasherze, nie kupuję jej w kryminale, sorry, panie Piotrowski, ale nie.

A im bardziej autor brnie w te wszystkie niedasie, tym bardziej udziwniony staje się język, którymi je opisuje, i oto w dramatycznym finale pojawiają się niezamierzone (chyba) efekty komiczne typu mordercy, który robi przerwę w torturach, "dając wszystkim chwilę oddechu", teksty "spodziewał się mordercy, ale mężczyzna wyparował. Wyparowała też Oksana Szczypenko. Nie wyparowały za to Anna Trochan i piła łańcuchowa", albo "wędka właśnie lekko drgnęła. Tadeusz Kozioł miał branie, ale już nigdy nie miał zaciąć, złowić ani zjeść żadnej ryby, bo jego głowa osiadła na dnie Odry, rozbudzając ciekawość ukrytego węgorza" (błagam, niech ktoś powie, że to nie było na serio!) czy też "Brudny zacisnął zęby i palce na prętach".

A propos Brudny.

No jak mogłam dotąd nie wspomnieć o absolutnej wisience na torcie, o naszym crème de la crème, naszym klejnocie w koronie serii - komisarzu Igorze Brudnym, czyli głównym bohaterze. Igor Brudny jest, co oczywiste, twardy, szorstki, bezkompromisowy, od dzieciństwa i pomimo traumatycznych doświadczeń charakteryzuje się  niezłomnym charakterem i imponującym pionem moralnym, dysponuje porywającą po prostu powierzchownością oraz ocieka zwierzęcym magnetyzmem, a kreowany jest przez autora na współczesnego twardziela w rodzaju Clinta Eastwooda (tak, nazwisko "Brudny" nie jest przypadkiem!). 

I przerysowany aż do śmieszności imho (tak, wiem, jestem w mniejszości).

Pojawiający się na komendzie w Zielonej Górze z tekstem: "Nigdy wcześniej go nie widziałem i nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. A teraz ten doktorek wlazł ze swoimi buciorami w moje życie i sprawił, że właśnie z panem rozmawiam, choć mógłbym nadal posuwać moją piękną dziewczynę i pić zimne piwo w moim tanim mieszkaniu na Saskiej Kępie" (już pominę, że to jest fragment dialogu, i kto, na bogów wszelakich, tak mówi???) na co uzyskuje odpowiedź Czarneckiego" " Rozumiem, to sporo wyjaśnia. Ale oczywiście zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę pana włączyć do swojego zespołu..." (i - poważnie pytam - co wyjaśnia? Że siedzący przed Czarneckim typ jest antypatycznym bucem z warszawki? Niczego innego nie wyjaśnia, doprawdy, połowa kryminałów nie miałaby racji bytu gdyby jako "wyjaśnienie" miało starczyć oświadczenie podejrzanego, że "on nie zna i nigdy tam nie był". Ponadto nie potrafię zrozumieć logiki Czarneckiego, który NIE ZNAŁ Igora Brudnego, przed rozpoczęciem śledztwa nie miał z nim żadnej styczności, a jednak zaufał mu od pierwszego kopa i znosił jego dąsy, wymagania i jego bucowatość, gdyż... bo tak). I, oczywiście, uzyskujący wgląd w sprawę, mimo otwarcie demonstrowanej niechęci do współpracy (gdyż "moja przeszłość to moja sprawa") i prezentowaniu wiecznych żądań, by dawać mu wszystko nie oczekując w zamian niczego.

Ale i tak od każdego (pozytywnego) bohatera "Piętna" co najmniej kilkukrotnie usłyszymy, że "Igor Brudny to znakomity glina, najlepszy, z jakim pracowałem", inteligentny, twardy jak nikt, w dodatku doskonały przyjaciel, i nie szkodzi, że w ogólnym rozrachunku nie widzimy jego umiejętności, i że co rusz ktoś musi mu pomagać albo ratować skórę. Ale za to ma chłopczyna tak wysoką samoocenę, że nie czuje potrzeby współpracy z zielonogórską policją (robi to tylko w niezbędnym zakresie, żeby mieć wgląd do akt i materiału dowodowego), co skutkuje komplikacjami w śledztwie, które mogłoby się skończyć co najmniej pół dnia (a to sporo) wcześniej, lecz to też nic nie szkodzi, gdyż, tu patrz: uwagi o super glinie i doskonałym przyjacielu. Wszystko, co zrobił Brudny przez całą książkę to zażył seksu (poznajemy go w chwili, gdy osiąga orgazm, ach, jakie to oryginalne, ach, jakie to męskie), wypił whisky i spóźnił się za każdym razem, gdy trzeba było załatwić coś ważnego. Jak to ma być definicja "super gliny" to ja wysiadam.

No a poza tym, owszem, wiemy już, że Przemysław Piotrowski lubi podkoloryzowywać wszystko, co się da podkolorować, ale, niestety, obsadzenie w roli głównego bohatera człowieka o takich cechach osobowości, które są być może interesujące dla (niektórych) czytelników, natomiast w rzeczywistości wyeliminowałyby go z listy kandydatów do pracy w policji już na etapie testów psychologicznych  to nie jest podkolorowywanie, to jest błąd. Plus - czy wspominałam o koloryzowaniu? No więc Brudny jest policjantem funkcjonującym pod wymyśloną tożsamością, przyjętym do szkoły policyjnej już po uzyskaniu pełnoletności, który "po raz pierwszy pojawia się w systemie dopiero po ukończeniu 18 roku życia, a dokładnie w warszawskiej szkole policyjnej. Wcześniej pustka. Nawet aktu urodzenia". Aha. Jak więc funkcjonował w społeczeństwie wcześniej? Nie figurował w księgach USC? Nie chodził do szkoły? Nie był nigdy u lekarza? A jeśli nie figurował i nie chodził, to znaczy, że nie zdobył żadnego wykształcenia, jak zatem dostał się do szkoły policyjnej?  Nikt nie zweryfikował jego wykształcenia, matury, nikt nie dokonał elementarnego sprawdzenia funkcjonariusza służb? Serio? I mamy w to uwierzyć, bo pan autor nam napisał, że "każdy z nich musiał zostać prześwietlony, ale rzadko kiedy służby zgłębiały ten temat wnikliwie". Czyli, że co, przeoczyły brak świadectwa maturalnego? Peselu? A zmiana nazwiska to jak się odbyła? "Dzień dobry, chcę zmienić nazwisko" "Oczywiście, poprosze jakiś dokument tożsamości, akt urodzenie, pesel". "Nie mam". "No trudno, to jak pan chce się teraz nazywać?"??? No przypuszczam, że wątpię. I można byłoby to wiarygodnie napisać. Stworzyć portret człowieka, który - ze względu na trudną przeszłość, z którą zdecydował się całkowicie zerwać, zacierając za sobą ślady - zmienia tożsamość. Ale nie. Bo to byłoby za mało. Więc podkolorujmy, wtedy nie będzie się trzymać kupy, ale jakie ładne będzie, wielobarwne!

Podsumowując, to jest bardzo dobra lektura odmóżdżająca, zwłaszcza, jeśli nie ma się urazu do sklasherów. Idealna do szybkiego przebiegnięcia wzrokiem, taka trochę guma do żucia dla oczu, czy też może raczej hamburger popijany colą. To nie jest zły wybór w niektórych sytuacjach, w określonym nastroju, ku niewinnej a niewymagającej  rozrywce.

Jeśli jednak ktoś lubi intelektualną grę kryminalną, precyzyjną intrygę i znajduje przyjemność w rozwiązywaniu zagadek, ta książka będzie dla niego po prostu męcząca.

W najlepszym wypadku.

piątek, 23 sierpnia 2024

"Źródła Wełtawy" Petra Klabouchová

Szumawa. Małe miasteczko, a w zasadzie wieś, położona na skraju Parku Narodowego Szumawy, tuż przy granicy z Niemcami i Austrią. To tutaj znajdują się źródła Wełtawy, najważniejszej z czeskich rzek. Środek surowej zimy. Pewnego mroźnego wieczoru policja dostaje zgłoszenie o zaginięciu ośmioletniego chłopca, który nie wrócił do domu po zakończeniu lekcji. Chociaż od zaginięcia minęło zaledwie kilka godzin komisarz - policjant, który po latach robienia kariery w stolicy powrócił (czy też trafniej byłoby rzec - został zesłany) na prowincję w ramach kary za popełnienie poważnego błędu w śledztwie - energicznie zabiera się za organizowanie poszukiwań, ściąga psy, helikopter, organizuje całą lokalną społeczność...

Tymczasem w trakcie poszukiwań zostają co prawda znalezione zwłoki, ale innego dziecka - dwunastoletniej Terezki Velkovej. W pierwszej chwili poszukujący zakładają, że dziewczynka po prostu zgubiła się w lesie i zamarzła, póki nie dostrzegają jej stroju - Terezka została ubrana w pasiastą piżamkę, budzącą nieodparte skojarzenia z obozowym pasiakiem, z naszytą na piersi gwiazdą Dawida. W dodatku jest boso, choć stan jej stóp nie wskazuje na to, żeby przeszła taki kawał drogi bez butów, a mówiąc dokładniej - w ogóle nie widać, żeby szła. Nigdzie nie ma jej śladów, a ciało leży na pustkowiu, jakby wynurzyło się znikąd, jakby wypluła je z siebie któraś z okolicznych gór. 

Dlaczego ktoś ubrał dziecko w strój obozowy z czasów II wojny światowej? Skąd tam się wzięło? A przede wszystkim – dlaczego ktoś je zabił?

Ta niepokojąca i niezwykle zagadkowa śmierć szybko staje się tematem, który jest bardzo łakomym kąskiem nie tylko dla mediów (i to nie tylko lokalnych, ale i ogólnokrajowych), ale też dla  komisarza, który widzi w niej szansę na odbicie się od dna, na które upadł, odzyskanie dobrego imienia i "pokazanie im wszystkim". Początkowo liczy on na to, że to morderstwo jest w końcu tą sprawą, która pozwoli mu się zrehabilitować i powrócić w chwale ze znienawidzonej prowincji. Z czasem jednak, chociaż - powiedzmy to sobie otwarcie - policjant nie należy do najbystrzejszych osób na świecie, nawet on zaczyna dostrzegać, że ta sprawa jest brudna, brzydka i bardzo, bardzo niewygodna, zwłaszcza, że sięga korzeniami dużo głębiej niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać.

W trakcie śledztwa wychodzą na jaw zdumiewające, dotąd trzymane w ścisłym sekrecie fakty o tajnym obozie jenieckim, działającym kiedyś w głębi parku narodowego, przy samych źródłach Wełtawy, a samo śledztwo budzi w miejscowej ludności wspomnienia, które zostały przez lata wyparte i, zdałoby się, bezpiecznie zakopane w zbiorowej niepamięci. Mieszkańcy Szumawy niechętnie do nich wracają, a zmowa milczenia i powszechnej niechęci nie ułatwia pracy policji...



"Źródła Wełtawy" - czytamy na okładce - otrzymały nagrodę festiwalu Šumava Litera oraz wyróżnienie w Konkursie im. Jiřego Marka na najlepszą czeską powieść kryminalną".

I wiecie co?

Gdy czytam takie informacje umieszczone na okładkach książek czeskich pisarzy i pisarek, to im wierzę i się im nie dziwię. Iva Procházková (dwukrotna laureatka najważniejszej czeskiej nagrody literackiej Magnesia Litera oraz sześciokrotna zdobywczyni nagrody Zlat Stuha, przyznawanej najlepszym książkom dla dzieci i młodzieży). Jiří Březina (nagroda Jiřiego Marka, przyznawania co roku w Czechach za najlepszy kryminał, razy dwa), Michaela Klevisová (nagroda Jiřiego Marka, razy dwa), Michal Sýkora, a teraz Petra Kabouchová ...W ogóle mnie nie dziwi ten deszcz nagród, ta lista ekranizacji, to, że są tłumaczone na inne języki.

I chociaż moja malkontencka dusza Wiecznej Krytyczki (a wręcz - czasem - Krytykantki) aż się rwie, by wykrzyczeć: "Po prostu Oni umieją, a my nie umiemy! Oni promują to, co dobre, a my nie!" pohamowuję ją w zapale, bowiem podejrzewam, że jest co najmniej kilka powodów dla których, jeśli sięgnę po powieść, zwłaszcza kryminalną, czeskiego autora lub autorki, to się nie zawiodę.

Pierwszym jest istnienie Wydawnictwa Afera, w którym, podejrzewam, pracują fachowcy, którzy wybierają książki z niezwykłym wyczuciem i bardzo umiejętnie. W żadnym razie nie dotyczy to tylko kryminałów - książki dla dzieci, powieści obyczajowe, powieści graficzne... wszystko fantastycznie wybrane, wszystko interesujące, poruszające, chwytające za gardło albo, przeciwnie, przezabawne (zależnie od gatunku), wszystko mogę brać na ślepo z półek i nie bać się rozczarowania, wszystko...

...doskonale przetłumaczone, to po drugie (tu: Agata Wróbel, gorące brawa). Polszczyzna przekładów jest piękna, potoczysta, gładka, bez kantów, bez błędów, nigdzie się na niej nie potykam, Redakcja na piątkę, korekta iście "jak za sanacji" ;), zbędny przecinek się nie prześlizgnie. To jest doskonała robota, nie, żebym fachowcem była, bo nie jestem, jestem tylko skromną czytelniczką, ale nawet skromni czytelnicy mają oczy, a jak sa "językowymi nazi", to już w ogóle. Jakem nie-wielbicielka (do niedawna) literatury czeskiej oświadczam, że mnie na nią Wydawnictwo Afera nawróciło, albowiem, mówię to i powiadam! Umie ono w to, co robi!

A - to po trzecie - jeśli nieśmiało, naprawdę nieśmiało założyć (cóż chcecie, once malkontent, always malkontent!), że może proces wydawniczy w Czechach przebiega choćby tylko odrobinę staranniej niż u nas, jeśli w Czechach nawet powieść najjaśniejszej gwiazdy typu nasz Remigiusz eM przechodzi, powiedzmy, staranną redakcję i korektę, i nie zostanie wydana, póki autor - choćby był kurą znoszącą złote jajka wielkości dorodnych arbuzów - nie uwzględni redaktorskich poprawek  to, cóż.

Troszkę lepiej można zrozumieć, czemu te czeskie kryminały są - generalnie - lepsze niż nasze.

Skutkiem wszystkiego powyższego możemy czytać takie " Źródła Wełtawy"

Duszną, mroczną, dławiącą opowieść o źródłach, i owszem, ale głównie zła, o ludzkich słabościach, o zemście, o próbach zadośćuczynienia za zło i szukaniu sprawiedliwości na własną rękę, i krzywdzie, jaka takie szukanie może uczynić, o niezmiennie od lat bolesnych  tajemnicach, zdałoby się, że od wielu lat pogrzebanych, wypartych, zapomnianych, a tak naprawdę wciąż jątrzących się, jak źle zagojona rana..

Akcja toczy się spokojnie, uwaga autorki skupiona jest na oddaniu psychologicznych kreacji postaci, a są to postaci z krwi i kości, bardzo ludzkie, bardzo prawdziwe, bywa, że mało, eufemistycznie rzecz ujmując,  sympatyczne, często słabe, głęboko skrzywdzone, i często w swojej krzywdzie kompletnie bezbronne. Mamy tu policjanta z manią wielkości i kompleksem boga, niezbyt bystrego i właściwie nie budzącego ciepłych uczuć, z głębokim poczuciem krzywdy i przekonaniem o własnej bystrości i fachowości, a pozwalającego sobą manipulować jak dziecko. Mamy  lekarza z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi (ach! Jak wspaniale, wspaniale opisanymi!).  Mamy naprawdę sporo kobiet, milczących, marginalizowanych przez męskich bohaterów, a odgrywających niezwykle ważne role, dźwigających swoje i cudze tajemnice, swoje traumy i walczących ze swoimi demonami....

Będąc młodym dziewczątkiem załapałam się na tę pierwszą, najgwałtowniejszą falę zachłyśnięcia się kryminałami skandynawskimi i pamiętam, że to, czym różniły się od wcześniej popularnych kryminałów brytyjskich czy francuskich, uporządkowanych, oszczędnych, skupionych wyłącznie na zbrodni i na śledztwie, i co budziło zachwyt i entuzjazm krytyków literackich to szerokie tło społeczne, które opisywały. "Ach! - unosili się recenzenci - To coś więcej, niż tylko historia popełnionego przestępstwa i pościgu za zbrodniarzem, to opowieść o społeczeństwie i dręczących je problemach!".

I mówię wam i powiadam, wszyscy ci skandynawscy fachowcy od odmalowywania społecznego tła powinni Petrze Klabouchovej butki czyścić.  Ta wioska. Ta beznadzieja. Ten koniec świata, daleko, daleko stąd. Ten malutki kawałeczek gór  nietknięty, zda się, przez przemiany, które odległemu światu nadały barw i zapachów. Mistrzowski opis atmosfery w małej mieścinie, w której wszyscy wydają się sprawiać wrażenie, że już dawno się poddali, że prowadzą swoje małe, szaro-bure życie tylko siłą rozpędu, jakby tonęli w bylejakości miejsca, w którym przyszło im je spędzać. Jedynie miejscowy lekarz, opętany pragnieniem odkrycia skarbów w zawalonych tunelach, wydaje się mieć w życiu jakiś cel. 

A wszystko to opisane  językiem prostym a dosadnym, bez upiększeń, ot, po prostu i bez ubarwień stawia się nam przed oczy ten duszny mały świat takim, jak jest.

Plus znakomicie skonstruowana i świetnie poprowadzona fabuła,  Cała akcja rozwijająca się powoli, ze stopniowo odkrywanymi faktami, które za chwilę staną się zupełnie inne, gdy opowiedziane zostaną z perspektywy kogoś innego. Wciąż rosnące napięcie, mroczna atmosfera, wielopoziomowa intryga, pełna inteligentnie podrzucanych poszlak, domysłów, mylenia tropów... I zaburzona chronologia, która sprzyja powolnemu dochodzeniu do prawdy. Że nie wspomnę o niesamowitym zakończeniu, którego nie sposób się domyślić,

No i kto wie, czy nie ważniejsze niż jakikolwiek kryminalny wątek spojrzenie na dawne i współczesne Czechy, wraz z ich skomplikowaną, a mało znaną powojenną przeszłością. Przejmujące i cóż... brzmi znajomo? Bracia Czesi mają, tak jak my, swoje trupy w szafie, i, też tak jak my, zaczynają o nich coraz głośniej mówić, więc gdy dodamy do skondensowanej, gęstej treści jeszcze obrazy i opisy dobrze znane w naszej części Europy (wszak na pograniczu czesko - niemieckim działo się to samo zło, które znamy i ze swojej historii) otrzymujemy coś więcej. Otrzymujemy nie tylko kryminał. I tak nietypowa historia morderstwa, które swoje korzenie mogło mieć daleko w przeszłości staje się pretekstem do spojrzenia w głąb, spojrzenia tam, gdzie przez ostatnie siedemdziesiąt lat mało kto odważał się spojrzeć. I dostajemy nie tylko opowieść o zbrodni, która sprawia, że włosy jeżą się na karku. Wręcz wydaje się, że wątek kryminalny staje się jedynie pretekstem do przedstawienia pełnych niewyobrażalnych krzywd dziejów całego  regionu, w tym niewielkiej dziś czeskiej, a niegdyś niemieckiej miejscowości, która w swojej historii, o której się nie mówi, ma tajny obóz koncentracyjny. Bo tak naprawdę to właśnie historia jest tu główną bohaterką, ona daje nam pole do refleksji, szczególnie, gdy odkrywamy, jak bardzo wszyscy mieszkańcy Szumawy są w nią uwikłani, jakie odcisnęła na nich piętno, jak wolno, jak niewyobrażalnie wolno goją sie ich rany, i do czego może  prowadzić ukrywanie przeszłości i nie rozliczanie się z nią.

Bogowie, jakie to było dobre.

Wydawnictwu Afera ścielę się do stóp i proszę o więcej.

piątek, 9 sierpnia 2024

Sławomir Kruk (seria) - Piotr Górski


Na kryminały Piotra Górskiego trafiłam zupełnym przypadkiem. W jakiejś recenzji czy dyskusji o książkach natknęłam się na opinię, że jest to inteligentny pisarz inteligentnych kryminałów. Musiała tę opinię wyrazić osoba, której gusta literackie znałam i o której poglądach miałam wysokie mniemanie, bo ją zapamiętałam, i kiedy trafiłam na pierwszy tom serii o komisarzu Kruku sięgnęłam po niego bez namysłu.

No bo, pomyślcie tylko.

Polskie inteligentne kryminały!

Pierwszy tom, "Kruk",  kończy się tak, że człowiek natychmiast chwyta za drugi (nawet, jeśli bardzo, ale to bardzo nie lubi  pani prokurator Marty Krynickiej, a wierzcie mi, ja jej bardzo nie lubiłam). 


Gdy tylko przeczytałam drugi, sięgnęłam w zasadzie automatycznie po trzeci, nim ten drugi na dobre wygasił mi się na ekranie czytnika. 


Po trzecim odczułam lekki przesyt kryminałami, zapragnęłam odmiany, może coś lżejszego, jakaś miła obyczajówka na przykład, albo coś do pośmiania się, postanowiłam zatem zrobić sobie przerwę, tylko przedtem szybciutko rzucić okiem na początek czwartego tomu, żeby sprawdzić, jak się zapowiada...*

Późnym wieczorem tego samego dnia dobijałam do końca części numer cztery i odczuwałam pretensję do samej siebie, że od razu nie ściągnęłam na czytnik tomu piątego.

Uznałam wszakże, że środek nocy nie jest najlepszym momentem na to, by gnać do komputera i ją natychmiast ściągać, za to - ponieważ z racji mej beztroski okazało się, że mam czas między tomami - zaczęłam myśleć.

Otóż, widzicie Państwo, ja jestem czytelniczką niewyrobioną, niefrasobliwą i chaotyczną. A, i jeszcze mało ambitną. Nie orientuję się w literackich trendach, must-readach i premierach. Prowadzę sobie bardziej śmieciowego niż książkowego bloga o niezauważalnych zasięgach czytanego przez dziesięć osób na krzyż (wszystkie pozdrawiam machaniem i zapewniam o nieustającym uczuciu!), nie będąc w związku z powyższym w zasięgu zainteresowań Wielkich Wydawnictw i ich egzemplarzy recenzenckich. Nie czytuję czasopism fachowych, poświęconych rynkowi wydawniczemu. O tym, że coś jest bestsellerem orientuję się najczęściej grubo po fakcie. Potrafię przeczytać książkę z najdziwniejszych powodów - bo mi się okładka podoba, bo ilustracje są świetne, bo jej tytuł jest fajny i/lub zaczyna się na literę, która akurat jest mi potrzebna do wyzwania czytelniczego. Nie posiadam ulubionego gatunku literackiego.

Może to dlatego, pomyślałam sobie, nigdy przedtem nie słyszałam o Piotrze Górskim?

Nie pasował mi (dotąd) do żadnego wyzwania, nie rzuciły mi się w oczy okładki, nader stonowane i oszczędne w środkach, kolorków u niego niewiele, więc mój temperament sroki nie miał na czym zahaczyć oka?

No przecież musiał być jakiś powód, dla którego nie natknęłam się na to nazwisko nigdzie (chociaż bez przerwy natykam się na przykład na takiego, prosze ja kogo, Marcela Mossa) - na żadnych krzyczących o nowościach reklamach, które wyświetlają mi się na Facebooku, na blogach Prawdziwych Blogerów z Zasięgami, na które rzucam okiem...

A gdy skończyłam tom piąty


(czyli dziś) zakasałam rękawy, odpaliłam komputer i zaczęłam śledztwo.

Tu muszę wyznać, że hakerka ze mnie jeszcze gorsza niż czytelniczka, komputery mi nie wybuchają tylko na skutek szczęśliwych zbiegów okoliczności, nie liczę, ile gotowych postów na bloga skasowałam, naciskając takie coś i nie wiedząc, co to, przez całe lata traktowałam komputer tylko i wyłącznie jako maszynę do pisania... ale tym razem się postarałam.

Nic mi z tego starania się nie wyszło.

Imię i nazwisko. Urodził się w roku. W mieście. Rodzice są. Studiował tu i tam. Zadebiutował. Napisał. Koniec informacji.

Żadnej nagrody Wielkiego Kalibru, Złotego Pocisku czy innej Brylantowej Probówki z Arszenikiem. Żadnych zachwyconych i zachęcających opinii Opiniotwórczych Blogerów, lub też kolegów po piórze, którzy tak chętnie chwalą na przykład przeróżnych debiutantów (chociaż wredna strona mojej natury podpowiada, że można ich zrozumieć -   nie wykluczam, że też wolałabym chwalić nieporadne debiuty, zasłaniając się formułką o "płatnej współpracy" niż reklamować kogoś, kto może stanowić prawdziwą i groźną konkurencję). Hasztag "piotrgórski" na Instagramie ma mniej niż sto trafień (z czego 1/3 dotyczy bohatera popularnego serialu, noszącego przypadkiem to samo nazwisko), podczas gdy - dla porównania - "wojciechchmielarz" ma ich ponad 12,5 tysiąca, "robertmałecki" - 5 tysięcy, a "marcelwoźniak" - tak, TEN Marcel Woźniak, autor książki, która jest moim osobistym wzorcem z Sevres Najgorszej Powieści Ever - ponad tysiąc.

Facet, który napisał najlepszą i jedną z najstaranniej przemyślanych polskich  serii kryminalnych. 

Człowiek, który - pisząc piątą część cyklu - popełnił kryminał z tak błyskotliwie skonstruowaną intrygą oraz zaskakującym, a przy tym wiarygodnym psychologicznie, absolutnie łamiącym serce i rosnącym kamieniem w żołądku finałem sprawiającym, że książka nie ulatuje ptakiem z pamięci natychmiast po jej zakończeniu.

Jest, cóż, praktycznie nieznany.

O pisarzu, którego ostatni przeczytany przeze mnie tom jest po prostu świetny i w którym jest absolutnie wszystko, co powinno być w dobrym kryminale - oryginalny pomysł, suspens, niespodziewane zwroty akcji, wątki, które początkowo wydają się niepowiązane, a okazują się idealnie dopasowanymi do siebie puzzlami, i pomysłowo podrzucane czytelnikowi tropy - wie jakaś śmieszna garstka ludzi.

A mówimy tu o człowieku, który, na przykład, nie stosuje tanich chwytów, używanych przez jakże licznych autorów, którzy - gdy nie mają pomysłu, jak dynamicznie poprowadzić akcję - zaczynają od trupa, najlepiej malowniczo udręczonego i brutalnie potraktowanego (co, rzecz jasna, z lubością opisują), by porzucić go następnie i nie poświęcać mu zbytniej uwagi aż do połowy książki, a czasem wręcz o nim zapomnieć. Który nie babrze się w ohydztwach i nie jara makabrą, pokładając zamiast tego wiarę w wyobraźnię czytelnika. Który, gdy użył - w sytuacji dramaturgicznie uzasadnionej - znanego wszystkim polskiego przecinka na "k" to aż podskoczyłam, takie to było nieoczekiwane. Który nie pompuje objętości swoich powieści przy pomocy drastycznych opisów, nie podkreśla męskości swojego bohatera używając rzeki wulgaryzmów z rzadka przetykanej przeciętną polszczyzną i nie tworzy obszernego społeczno- kulturowego kontekstu przy pomocy spisu katalogu z Ikei. I który nawet sceny erotyczne umie pisać dyskretnie, zatrzymując się tam, gdzie zatrzymać się powinien, zachęcałabym każdego, by sobie porównał scenę miłosną pióra Piotra Górskiego i tę ze "Strażnika jeziora", ale nawet ja nie mam, jak się właśnie okazuje, aż tak złego charakteru.

O pisarzu, który pokazał mi na przykładach, że można trafić całkiem sporo okienek w moim (nie tak słynnym, jak powinno :D) bingo, a mimo to stworzyć wiarygodną, autentyczną postać literacką, niewątpliwie męską (w sensie - rodzaju męskiego), acz nie czyniącą z tej męskości sztandaru do wymachiwania przed oczami zbyt powściągliwego w zachwytach czytelnika.

 
Sławomir Kruk jest bowiem gliniarzem, normalka, to jedno okienko zaznaczane będzie prawie zawsze. Brutalnym (chociaż się nie cieszy) - poznajemy go podczas przesłuchania, które prowadzi, bardzo, ale to bardzo przekraczając uprawnienia. Ma traumatyczne przeżycie w przeszłości i, UWAGA! To już piąty tom, a my nadal NIE WIEMY, JAKIE, zdecydowanie nie służy ono bowiem autorowi do rozmaślania się nad swym bohaterem i wspomnianego wyżej pompowania stron powieści przy pomocy szczegółowego opisywania ran policyjnej duszy. Jest rozwiedziony, a jego była żona jest... specyficzna, ale chłopak nie pije z rozpaczy do lustra/fotografii noszonej w portfelu. Miewa przekrwione oczy i bywa niedbale ubrany, jak również czasem żywi się resztkami tego, co znajdzie w lodówce i kawą - a czasem nie. Bywa, że gotuje, bywa, że chodzi do restauracji, bywa, że do Maca albo do baru mlecznego. Jak w życiu. Niektórym kobietom się podoba, niektórym nie, niektóre spędzają z nim noc, niektórym w ogóle to do głowy nie przychodzi, niektóre mu się podobają, inne wręcz przeciwnie, niektóre lubi, na niektóre leci, o niektórych fantazjuje, niektóre traktuje obojętnie. Też jak w życiu. Jest bardzo dobry w tym co robi. Choć zdarza się, że traktuje prawo jako zaledwie sugestię, ma z tego powodu całkiem spore problemy, a miałby większe, gdyby nie osoby, które go z tych problemów wyciągają.

Być może nie wynika to z powyższego, za co winić należy moją nieumiejętność wyrażania emocji, ale Piotrowi Górskiemu udało się - być może niechcący - coś, o czym moim zdaniem marzy wieeeelu jego kolegów po piórze, a niektórymi to marzenie tak telepie, że widać to gołym okiem z odległej, odległej galaktyki - stworzył polskiego Harry'ego Hole. Tylko, imho, lepszego. Naszego polskiego Harry'ego Hole, dość surowego, zdecydowanego, bystrego, inteligentnego śledczego z olbrzymim talentem, za to minus alkoholizm, inne używki oraz konflikty z kolegami z pracy, no i nie nieśmiertelnego! Sławomir Kruk, jak dostanie po dziobie, to musi zostać opatrzony, a jak dostanie po całości jestestwa to trafia do szpitala. Jest bardziej życiowy i bardziej ludzki, a fakt, że jest mniej nieśmiertelny, niewzruszony i bezkompromisowy nie sprawia, że nie jest człowiekiem, którego zawsze i w każdych okolicznościach chciałoby się mieć po swojej stronie - bo nim jest.

I teraz, wracając płynnie do ad remu, mamy oto autora, który pisze książki przemyślane, dopracowane, z szacunkiem dla inteligencji czytelnika, i któremu - najwyraźniej - ciągle chce się starać (to znaczy, może w szóstej części nagle przestało mu się chcieć, ale pozwolę sobie powątpiewać).

I o którym pewnie wie jednak więcej ludzi, niż mi się wydaje, ale o wiele, wiele mniej, niż powinno (i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, więc proszę nawet nie próbować).

I mamy przeróżnych tuzów literatury kryminalnej (uwaga! Za chwilę będę rzucać nazwiskami i szargać świętości, osoby wrażliwe uprasza się o zamknięcie oczu) , którym najwyraźniej chcieć się przestało. Mamy, na przykład, Wojciecha Chmielarza, któremu w połowie książki odmieniło się narzędzie zbrodni, i nic, gdyż to Chmielarz i mu wolno. Mamy  Roberta Małeckiego, który potrafił napisać książkę tak bardzo nie w swoim stylu i tak bardzo na kolanie, że oczy bolały patrzeć. O Marcelu Mossie z jego nagromadzeniem irracjonalnych intryg i drętwymi dialogami czy innym Czornyju z upodobaniem do nieuzasadnionej makabry nie wspominając. I nie wiem, doprawdy, czy autorzy ci (oraz liczni inni), zaliczając zjazd formy, mieli po prostu gorszy moment w życiu? Wypalili się na amen? A w niektórych przypadkach, których nie wskażę palcem, byli słabi od samego początku i uporczywie lansowani z powodów, których pojąć nie jestem - i chyba nie chcę być - w stanie? Czy zaczęli, przynajmniej troszkę, lekceważyć odbiorców, bo uwierzyli, że zaślepieni wielbiciele przymkną oko na wszelkie niedoróbki, nie-da-sie i okaleczanie polszczyzny? Czy muszą pisać więcej i szybciej, poganiani przez wydawców, a ich "więcej" i "szybciej" nieuchronnie odbija się na jakości? Czy powód jest jeszcze inny?

Nie wiem.

I myślę sobie, że być może, po prostu być może Piotr Górski wcale nie chce do tych tuzów dołączyć. Może nie chce brać udziału w tych wyścigach, w tym rozpychaniu się łokciami, w tym koniecznym w dzisiejszych czasach pokazywaniu się w soszjalmediach, no bo jak cię nie ma w soszjalmediach to nie istniejesz. Może jest jedną z tych rzadkich jak półkilowe samorodki bursztynu osób, którym wystarczy to, co mają, cieszy je to, co robią i nie czują potrzeby, by być gwiazdami? Może to po prostu solidny facet, który robi swoje, rzetelnie i porządnie, w sempiternie mając wyścig o Złoty Pocisk? Może chce mieć spokój i po prostu pisać, jak, no, wiecie, pisarz? I nie zrobi niczego, czego zrobić nie chce dla reklamy i zasięgów?

Jeśli tak, to pozostaje mi odetchnąć z ulgą, że całą tę laurkę wyprodukowałam na blogu, który też nie ma zasięgów i żadnych realnych możliwości, by zakłócić mu spokój :).

Lecz wyprodukować ją musiałam.

Po prostu.


PS. Gdyby ktoś nie uwierzył w tę laurkę - i słusznie, wszak nie to ładne... i tak dalej, wiadomo, a de gustibus..., i też tak dalej - i zapragnął sam się przekonać, czy ma ona chociaż minimalne pokrycie w faktach, zalecam czytanie książek cyklu w kolejności. Niby można inaczej, da się, nawiązania do wcześniejszych tomów są raczej rzadkie i dyskretne, ale jednak Sławomir Kruk to bohater, który się rozwija, kaleczy, rani, leczy, znów rani i zmienia. Warto zobaczyć ten proces od początku i towarzyszyć w nim bohaterowi do samego końca.




*zdjęcia tomu czwartego cyklu nie ma, bo nie pasował do żadnego okienka w czytelniczym wyzwaniu, ale i trochę dlatego, że w moim osobistym odbiorze jest to najsłabsza część cyklu, jaką czytałam. Co nie znaczy, że większość, o ile nie wszyscy polscy autorzy kryminałów nie powinni marzyć o tym, by napisać najsłabszą powieść Piotra Górskiego. Gdyż powinni.

wtorek, 6 sierpnia 2024

Arbiter Elegantiarum

Potomek Starszy (telepany cholerą) - Gdzie są moje gatki?! Te, co je sobie ostatnio kupiłem, te nowe?!

Potomek Młodszy (stoicko) - Wziąłem je.

Potomek Starszy (wściekle) - Czemu?!

Potomek Młodszy (niewzruszenie) - Bo mi pasują do butów.

Potomek Starszy (nakręcając się niczym konsumpcja koniunkturę gospodarczą) - I co, będziesz je na wierzchu nosił?! Tak demonstracyjnie? Żeby każdy widział, że ci pasują?!

Potomek Młodszy (pobłażliwie) - No jak dziecko normalnie. Dyskretnie wysunę gumkę znad brzegu spodni, każdy to zobaczy i pomyśli: "Oto człowiek z klasą!"...

Potomek Starszy (mściwie) - ...w cudzych gaciach.

...

To znaczy, tak by było.

Gdyby tylko Człowiek z Klasą nie posiadał mamusi z notatniczkiem i zgubną tendecją do uwieczniania wspomnień na piśmie!

A tak to przechlapane ma chłopak.

Nieprawdaż.

środa, 31 lipca 2024

"Tajemnica morderstwa w Windsorze" S.J.Bennett

Zbliżają się dziewięćdziesiąte urodziny królowej Elżbiety II. Cały dwór jest, rzecz jasna, zajęty planowaniem przyjęcia, podczas gdy Jej Królewska Mość zajmuje się swoimi królewskimi obowiązkami, nieco na uboczu całego tego zamieszania, czyli w Windsorze, który jest domem (podczas gdy Pałac Buckingham jest, no cóż, biurem). 


Niestety jednakże, po miłym wieczorku w najbliższym gronie rodziny i przyjaciół (i kilku  ściśle wyselekcjonowanych gości, jak to małżeństwa młodych, oszałamiająco bogatych Rosjan oraz artystów, mających umilić wspomniany wieczór częścią artystyczną) młody, przystojny i szalenie utalentowany pianista, stanowiący wisienkę na torcie wspomnianej części artystycznej, zostaje znaleziony martwy w pokoju gościnnym na poddaszu zamku. Okoliczności jego śmierci początkowo każą obawiać się (zaledwie) skandalu - rzecz wygląda na w dość szokujący sposób popełnione samobójstwo. Szybko jednak wychodzi na jaw, że było to nader sprytnie dokonane morderstwo.

W tym momencie na scenę wkracza już nie tylko policja, do tej pory zajęta głównie takim prowadzeniem śledztwa, by jak najmniej skandalicznych szczegółów dotyczących śmierci młodego muzyka przedostało się do prasy, , ale i przedstawiciele wywiadu, tych wszystkim MI5 i MI6, ostatecznie zbrodnię popełniono w domu głowy państwa, więc pierwsze co przychodzi na myśl przeciętnemu wywiadowcy to motywy polityczne.

Tymczasem i królowa Elżbieta II dyskretnie pracuje nad rozwikłaniem tajemnicy śmierci muzyka. Od lat prowadzi ona bowiem niezwykłe podwójne życie – w sekrecie przed niemal wszystkimi wykorzystuje swój talent i dar bystrej obserwacji do rozwiązywania zagadek kryminalnych, by okrężną drogą sugerować kolejne ruchy śledczym ze Scotland Yardu i policji. No i troszkę się przy tym rozerwać, a nie, że tylko państwo i obowiązki, obowiązki i państwo...

Ale kiedy podejrzenie pada na lojalnych służących i wierny, wypróbowany i znany od lat personel dworski, Jej Królewska Mość wie, że śledztwo podąża w niewłaściwym kierunku, i że trzeba się pospieszyć, nim ktoś niewinny zapłaci nie za swoją zbrodnię...




"Tajemnica morderstwa w Windsorze" to książka, którą przeczytałam, bo zupełnie nie potrafiłam sobie jej wyobrazić. Mój wyszkolony na licznych kryminałach, lepszych i gorszych, czytanych i oglądanych, podsuwał bowiem uparcie wizję detektywa/policjanta/śledczego, który prowadzi dochodzenie w terenie, przesłuchuje podejrzanych, pracuje intensywnie przez kilka kluczowych dla natrafienia na trop przestępcy dni żywiąc się kawą i papierosami (albo jakimiś mocniejszymi używkami), zaznaczając swoje pytania, wątpliwości i ścieżki dedukcyjne na tablicy korkowej przy pomocy zdjęć, notatek i niteczek rozpiętych na pinezkach z kolorowymi łebkami. Jak niby miałaby to robić królowa angielska? 

Przyznam, że autorka bardzo sprytnie ten problem rozwiązała! Królowa Elżbieta prowadzi bowiem coś na kształt tajnej agencji detektywistycznej, w której główną rolę odgrywa Rozie - asystentka osobistego sekretarza królowej oraz były szef ochrony. Sama królowa jest mózgiem tej grupy i zajmuje się głównie wyciąganiem wniosków na podstawie informacji zdobytych przez innych na jej zlecenie oraz niezwykle dyskretnym sugerowaniem, w jakim kierunku powinny iść dalej wysiłki jej pomocników (którzy, jako osoby inteligentne i obyte z dworskim ceremoniałem oraz królewskim stylem bycia, wyśmienicie potrafią wszelkie sugestie Jej Królewskiej Mości wyłuskać spod, że tak to malowniczo ujmę, pozłotki eleganckich i niewiele na pozór znaczących słów).

Powieść jest reklamowana jako coś dla wielbicieli serialu "The Crown" i panny Marple, i wiecie co? Jest to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy reklama nie kłamie, a nawet wręcz podkoloryzowuje rzeczywistość, ja bowiem na przykład naprawdę lubię serial "The Crown", za to (uwaga, coming out będzie!) nie lubię panny Marple. Ani w ogóle Agathy Christie.

A czytało mi się "Tajemnicę..." wyśmienicie!

Intryga - utrzymana w klasycznym stylu i polegająca głównie na rozmowach i docieraniu do osób, które mogą coś w sprawę wnieść -  jest bardzo zręcznie poprowadzona.  Klimat życia na zamku Windsor, panujących na nim zasad i dworskich rytuałów oddany bardzo wiernie, S.J.Bennett musiała włożyć naprawdę dużo pracy w solidny research (albo zna temat osobiście, kto to wie). Autorka bez najmniejszych wątpliwości wysoko ceni, szanuje i chyba po ludzku lubi królową Elżbietę II, i zaraża nas tą sympatią (ach, ileż razy w trakcie lektury widziałam oczyma duszy twarz królowej i słyszałam wypowiadane tym jedynym, niepowtarzalnym tonem "oh, dear" i uśmiechałam się do siebie - nie zliczę!), a przy tym bardzo sprawnie łączy w kreacji królowej  wdzięk i żelazną wolę, bystry umysł i dużo mądrzejszy sposób patrzenia na świat, niż się wszystkim postronnym obserwatorom wydaje. 

Królowej towarzyszy druga postać kobieca - młoda i energiczna, ambitna asystentka królewskiego sekretarza, dziewczyna o wojskowym przeszkoleniu i co najmniej tak samo bystrym umyśle, jak władczyni. Obie panie tworzą nader malowniczy, interesujący, dopełniający się i - co nie jest bez znaczenia w przypadku serii powieściowych - budzący sympatię duet.

Zakończenie nieoczywiste i logicznie uzasadnione. I wzruszające. Jeśli ktoś do tej pory nie kochał Elżbiety II, po tym zakończeniu może się to zmienić

Słowem bardzo przyjemna, orzeźwiająca lektura, chociaż prawdopodobnie nie dla kogoś, kto lubi pościgi, strzelaniny, zawrotne tempo i gwałtowne zwroty akcji. To jest lektura totalnie do relaksowania się, niespiesznego podczytywania, wyłapywania smaczków i śmiania się z tych smaczków do siebie. Już się cieszę na lekturę drugiego tomu i liczę na to, że wydawca szykuje już kolejne, jako, że w wielkiej Brytanii ukazały sie jak dotąd cztery.

Pamiętna JAKŻE LICZNYCH przypadków, gdy - po wydaniu pierwszego czy też dwóch pierwszych tomów jakiejś serii - polski wydawca zaprzestawał wydawania dalszych mocno trzymam kciuki, by nie był to ten przypadek.

piątek, 26 lipca 2024

"Tylko nie Mazury" Sylwia Skuza

To jest recenzja, której nie planowałam zamieszczać na blogu, dotyczy bowiem książki takiej sobie, nieszczególnie dobrej, ale i nieszczególnie złej, takie pięć punktów na dziesięć możliwych, idealnie w środku stawki, i która w dodatku nie pasowała do żadnego punku żadnego wyzwania książkowego, w którym biorę udział. Zamierzałam ją wrzucić na portal książkowy, na który wrzucam swoje recenzje, także te dotyczące książek takich sobie, i zapomnieć o sprawie.

Po tym jednak, jak gotowa recenzja DWA RAZY zniknęła mi z komputera, raz skasowana przez przypadek i niemożliwa do odzyskania, a raz nie wiem, jakim sposobem (jestę bowiem Kąputerowym Głombem) popadłam w irytację. Ach, tak? - rzekłam sobie. Tak będziesz pogrywał? NO TO ZOBACZYMY! Napiszę ją trzeci raz i wrzucę na bloga, postanowiłam, i na portal książkowy, i to nie jeden, i jeszcze gdzieś, zastanowię się, gdzie, nie będzie mi tu virtual pluł w twarz ni dzieci mi virtualił!!!

No więc wrzucam. 

Mwahahahaha.

Nieprawdaż.

A zatem:

Młody i obiecujący policjant, komisarz Gromosław Sidorowicz zostaje czasowo przeniesiony z Warszawy na mały komisariat na Mazurach. Zostaje przeniesiony karnie, dodajmy, po dosyć niefortunnym incydencie, w trakcie którego potraktował córkę prominentnego polityka tak, jak, no cóż, potraktowałby każdą inną agresywną i łamiącą prawo obywatelkę. Tym samym świetnie rozwijająca się kariera młodego policjanta zostaje zastopowana, bo czegóż można spodziewać się po pracy na jakimś zapyziałym komisariacie na Mazurach - a to krowa komuś w szkodę wejdzie, a to dwóch kumpli od kieliszka weźmie się za łby, a to trzeba będzie objeżdżać porozsiewane po lasach malutkie wioseczki...

Tymczasem już pierwszy dzień pobytu w nowym miejscu jest początkiem śledztwa w sprawie zabójstwa.

Na bagnach znalezione zostaje ciało lokalnego rolnika z wbitą w szyję starożytną zapinką. Sidorowicz musi wyjaśnić zagadkowe morderstwo człowieka, który nie cieszył się, oględnie rzecz ujmując, powszechną sympatią i jak najszybciej ustalić, czy mieli z tym coś wspólnego amerykańscy żołnierze kręcący się w pobliżu miejsca morderstwa, czy też może powinien szukać zabójcy wśród licznych wrogów zabitego rolnika? A może wśród osób uczestniczących w tajemniczych obrzędach przesilenia, świętowanych na bagnach w przeddzień zabójstwa?

Komisarz zaczyna niezwykłe śledztwo, które dosyć szybko schodzi na drugi plan, a na pierwszy wychodzą legendy i pierwotne wierzenia dawno wymarłych Prusów. Od tego momentu przeszłość stale będzie się splatać z teraźniejszością, nie tylko w wymiarze historycznym, ale także i duchowym, duchowość jest bowiem w tej powieści drugim, prawie równoległym do zabójstwa - a w pewnym momencie dominującym - wątkiem.
 
 

 
No więc czytałam, czytałam i mi się podobało, potem mi się mniej podobało, aby wreszcie nie podobać mi się wcale.

Podobała mi się (jakkolwiek bardzo źle to brzmi) zbrodnia, interesująco pomyślana, z oryginalną zagadką w tle, zapowiadająca ciekawe śledztwo, bo jednak znalezienie świadków zabójstwa popełnionego nocą w głębi pradawnego boru na trzęsawisku jest ciut trudniejsze, niż znalezienie świadków zabójstwa w dużym mieście.

Podobało mi się, że Gromosław Sidorowicz nie traktował swoich prowincjonalnych kolegów po fachu jak kompletnych durniów, którzy w życiu nie widzieli trupa i potrafią jedynie wystukiwać raporty na zdezelowanej maszynie do pisania, ani chybi jednym palcem i z przygryzionym koniuszkiem języka. Podobało mi się, że mazurscy policjanci nie traktowali Groma jak nadętego buca z warszawki, przemądrzałego i głupawego, co to na pewno zgubi się w lesie na pierwszej przecince, a  z miejscowymi i tak się nie dogada, bo nimi gardzi  z wielkomiejską wyższością. Doprawdy, ten motyw konfliktów między miejscowymi a przyjezdnymi jest tak częsty i zgrany, że przyjęłam porzucenie go na rzecz wzajemnego szacunku i chęci współpracy jako orzeźwiający powiew oryginalności.

A potem zaczęło się robić gorzej.

Równiutko jako obszył w połowie książki autorka zaliczyła niezrozumiały zjazd językowy i nagle pojawiły się w tekście kwiatuszki w rodzaju: "Pewnego wieczoru odwiedziła matkę. To było zrządzenie losu. Zastała ją leżącą na podłodze w sypialni, usiłowała się podnieść, bełkotała, że nie może zasnąć", "Dziewczynka przewróciła oczami i poprzez konary drzew wzniosła je do nieba"  czy też "Minęły dokładnie dwie doby, kiedy o poranku wyjeżdżając spod domu Mistrasa, drogę zajechał mu samochód". Zniknęły potem, a polszczyzna powróciła do poprawnej, ale ja już byłam wtedy raczej na "nie" i coraz bardziej (i łatwiej) się irytowałam.

Irytowało mnie, że wszyscy bohaterowie tej książki byli pogodni, sympatyczni, z sercem na dłoni , uczynni i przepełnieni duchowością niczym dzban winem w Kanie Galilejskiej. To znaczy wszyscy poza zamordowanym (i jeszcze jedną osobą, która jednakże pojawiła się i zniknęła niczym meteor, nie mając dla akcji większego znaczenia), który był naprawdę najzłejszym złolem, i zapewne tylko mojej czepialskiej naturze i wrednemu charakterowi przypisać należy, że nie mogę powstrzymać się od pytania, jakim cudem ta szlachetna, głęboko duchowa, moralna i wspierająca się społeczność pozwoliła, by w jej łonie wyrosła tak odrażająca narośl, nie robiąc z tym ABSOLUTNIE nic (a, upewniam, pozwoliła i nie robiła).

Irytował mnie Grom, który - porzucony bezceremonialnie po trzech latach związku - dochodzi do siebie w imponującym czasie dwóch tygodni i migusiem znajduje sobie obiekt westchnień. Irytowało mnie wmawianie czytelnikowi, że między Gromem a jego nową wybranką jest "energia seksualna, która może wstrząsnąć posadami ziemi", gdy tymczasem chemii między nimi było akurat tyle co między mną a sąsiadem mojej mamusi, eleganckim i nobliwym starszym panem, z którym wymieniamy grzeczne pozdrowienia, mijając się na schodach. Irytował mnie nawet ocalony przez naszego szlachetnego Groma szczeniak, który - licząc sobie jakieś dwa miesiące - zachowywał się jak nie dość, że dorosły, to jeszcze wytresowany pies. Oraz lokalna zielarka, lekarka, psychoterapeutka, producentka nalewek i znawczyni starych obrzędów w jednym, mądra, dobra, szlachetna i tak idealna, że człowiekowi się na mdłości zbierało z tego przesłodzenia.
 
A potem wszystko zaczęło mnie już nie irytować, ale doprowadzać do szału, i to pomimo poprawnego języka, ogólnie miłego (wręcz zbyt miłego, jeśli wziąć pod uwagę, od czego zaczynaliśmy) nastroju powieści i widocznej autoironii autorki, a gdy wpadam w szał robię się ciut (no, dobra, duże "ciut") nieobiektywna, więc można moje uwagi dzielić przez trzy, ale i tak je wypiszę, żeby upuścić sobie pary.

Do szału doprowadzało mnie genialne i nietypowe (oraz TAKIE UDUCHOWIONE) dziecię, mam alergię na genialne i nietypowe dzieci, mam ochotę podbijać zęby autorom książek, w których pojawiają się nietypowe dzieci, no, chyba, że są doskonale napisane. To nie było. Nie kupiłam go w ogóle, powodowało u mnie wywracanie oczami za każdym pojawieniem się, w moich oczach było wścibskie, puszczone samopas przez rodziców (nie, wersji "wychowania pełnego miłości i pozostawienia wolności dziecku, żeby się rozwijało we własnym tempie" też nie kupuję), a trauma, którą nosiło (i żeby nie było, wierzę w rodzaj traumy, mam przykład podobnej w rodzinie, i to najbliższej, bowiem dotyczyła mojego rodzonego ojca) i sposób - a zwłaszcza tempo - w jakim zostało z niej uleczone spowodowała u mnie co najwyżej niedowierzające a ironiczne parsknięcie pod nosem.

Wszyscy tam zresztą leczą traumy, Grom, jego nowa (ale za to aż po grób! i z energią seksualną!) ukochana, kumpel-policjant z małżonką, i wszystkim zajmuje to ino momencik, doprawdy, jak ktoś ma traumę, to tylko do Orzysza, można się jej pozbyć w ciągu maksymalnie dwóch miesięcy, a przy okazji pooddychać świeżym powietrzem!

Ale do warkotu z głębi gardła doprowadziła mnie ta zgrabnie na początku poprowadzona, a potem porzucona na rzecz opisywania obyczajowości dawnych Prusów, powrotu do korzeni i odnajdywaniu siebie, sprawa kryminalna. Bo to kryminał miał być, tak? Zabójstwo, śledztwo, zbrodnia i kara, tak? Tak to było reklamowane, to sugerowała okładka, tak? Duchowość i Prusowie w tym nie przeszkadzają, nie mam problemu z kryminałem, który nie jest tylko i wyłącznie kryminałem, ale, na wszelkich pruskich bogów, jednak KRYMINAŁEM!

Mam za to problem - może inni czytelnicy nie, ale ja tak - z policjantem, wykształconym, wybitnym, doskonałym w swoim fachu, do chwili zesłania na Mazury robiącym w branży prawdziwą karierę, a który prowadzi śledztwo w sposób totalnie haniebny (i któremu pozwala się prowadzić to śledztwo trzy miesiące bez ŻADNYCH nacisków z góry). Który za dobrą monetę przyjmuje zdanie: "To nie ona, ona by tego nie mogła zrobić". Który w zasadzie przymyka oko na fakt, że spora grupa ludzi (w tym inni policjanci oraz patolożka sądowa) ukrywali istotne dla śledztwa informacje, kłamali i mataczyli. Który przechodzi nad tymi kłamstwami i ukrywaniem do porządku dziennego bez jakiejś głębszej refleksji (aż dziw, że nie znalazło się na nią miejsce w powieści tak napakowanej refleksjami na wszelkie INNE tematy!), bo kumple, znajomi i ukochana powiedzieli mu, że zamordowany był złym człowiekiem. Tak, był złym człowiekiem. Tylko, że - poprawcie mnie, gdybym się myliła - policjant prowadzący śledztwo nie jest od tego, by zmarłemu wystawiać świadectwo moralności i dla tych złych starać się mniej, a morderstwo jest morderstwem bez względu na to, czy zamordowano osobę o kryształowym charakterze, czy ostatniego łajdaka. Zaś na mataczenie w śledztwie są konkretne paragrafy w kodeksie karnym, panie komisarzu Sidorowicz (oraz koledzy pana komisarza też).

Rozmydlenie wątku kryminalnego skutkuje najbardziej mdłym i niewiarygodnym rozwiązaniem zagadki ever, które nasz dzielny stróż prawa opisuje w najbardziej mdłym i niewiarygodnym raporcie, a jak doszłam do policjantów, którzy gremialnie rzucili pracę na lokalnym komisariacie, bo jednemu (nagle) moralność na nią nie pozwoliła, jedna zdecydowała się zostać na stałe w USA, gdzie odbywała staż, wyjść tam za mąż i powić potomka, a jeden zapragnął nabyć kierdel owiec i wyrabiać sery, to od walnięcia książką o ścianę powstrzymało mnie tylko to, że czytałam na czytniku i zrobiło mi się szkoda sprzętu.

Podsumowując - "Tylko nie Mazury" to powieść lekka, łatwa i... cóż, nawet momentami przyjemna (jeśli się nie jest mną i ma się wysoką tolerancję na przemądrzałe dzieci i niedoróbki w prowadzonych śledztwach), ale z pewnością nie jest ani kryminałem, ani powieścią sensacyjną. Ma w sobie elementy znanego z obyczajówek nurtu "ucieczki/wyjazdu z wielkiego miasta i odkrywania samego siebie na łonie przyrody wśród zwykłych ludzi" z hojną domieszką etnologii i antropologii (ale do "Ślebody" Kuźmińskich jest jej baaaaaaaardzo daleko), a to czyni z niej literacki misz-masz. Wszystko tam jest, upchnięte kolanem, żeby się zmieściło, i co za tym idzie - potraktowane powierzchownie. Duchowość i opowieść o dawnych Prusach (autorka ma, to widać, dużą wiedzę w temacie). Poszukiwania samego siebie. Rozliczanie się z dawnymi grzechami i wyrzutami sumienia. No i kryminalna zagadka, która miała być osią powieści, a tymczasem jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła.

Jednym słowem, miał to być kryminał, a ja miałam wrażenie, że czytam książkę o wierzeniach i obrzędach dawnych mieszkańców Prus oblanych sosem obyczajowo-duchowym, w efekcie czego nie wiedziałam właściwie, co czytam, nie miałam siły (ani okazji w sumie) do skupienia się na jakimś konkretnym wątku i pozostałam z ogólnym wrażeniem trochę nijakości a trochę chaosu, no i poirytowania z powodu poczucia zmarnowanego czasu, niestety.

Jeśli ktoś szuka powieści obyczajowej z interesującymi elementami etnograficznymi, historycznymi i milutkim tłem obyczajowym - w sumie może rzecz przeczytać, i pewnie nie bez przyjemności.

Wielbicielom kryminałów odradzam.