poniedziałek, 10 listopada 2025

Historycznie, czyli Wyzwania Filmowego dzień dwudziesty

 "Twój ulubiony film o postaci historycznej"

przeczytałam, westchnęłam i uznałam, że o nienienienie, o tym to ja już na pewno niczego nie napiszę, gdyż - o, zaskoczenie stulecia! o, niespodzianko, jakże jesteś niespodzianą! - ja nie mam ulubionego filmu o postaci historycznej.

Myśl ta, acz wyraźna i dobitna, zagościła w mym mózgu przez jakąś sekundę, zadławiona, zagłuszona przez dziesiątki, ale, powiadam, dziesiątki tytułów, które zaczęły się tłoczyć, zalewać mnie, dławić, przepychać się z "I ja! I jeszcze jaaa!!! A ja to co?!" na ustach, aż wreszcie zmuszona byłam wziąć się w garść, huknąć z głębi serca: "A będzie mi tu cicho jeden z drugim!!!", chwycić całe to towarzystwo za paszcze i uświadomić co niektórym, że taka "Moja lewa stopa" czy "W imię ojca" jest co prawda oparte na prawdziwych historiach prawdziwych ludzi, ale nijak nie czyni to ludzi tych postaciami historycznymi, a, na przykład "Farinelli" czy "Królowa sceny" bardziej nadają się do innych tematów wyzwania, chociaż, i owszem, dotyczą osób nieco bardziej historycznych, acz zdecydowanie bardziej historyczną osobą niż główny bohater "Królowej sceny" jest Samuel Pepys, w filmie bohater mocno poboczny, czy król Karol II, więc, cóż. Odrzuciwszy w ten sposób/przerzuciwszy na inną kupkę sporą ilość dzieł kinematografii światowej i dokonawszy koniecznej selekcji z pozostałych, zdecydowałam się ostatecznie na trzy filmy.

No, trzy i pół. 

 Pierwszym jest

"Lady Jane"
reż.Trevor Nunn


Rok produkcji - 1986
Główne role - Helena Bonham-Carter
                       Cary Elwes
                       John Wood
                       Patrick Stewart
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 142 min.

Film, który powstał w roku 1986, ale jak go obejrzałam minimum dwanaście lat później.

Za to przez pewien czas oglądałam go codziennie.

Anglia, XVI wiek. Król  Henryk VIII umiera, pozostawiając następcę, swego jedynego syna, Edwarda. Król Edward VI, w chwili objęcia tronu zaledwie dziewięcioletni, okazuje się wkrótce być śmiertelnie chory. Tuż przed śmiercią w wieku lat niespełna siedemnastu pod wpływem księcia Northumberland sporządza testament, w myśl którego wyłącza z linii sukcesyjnej swoje siostry, Marię i Elżbietę, zaś następcą tronu czyni męskich potomków lady Jane, swojej kuzynki, synowej księcia Northumberland, świeżo poślubionej jego najmłodszemu synowi, Guildfordowi. Dodać trzeba, że śmierć młodego króla była utrzymywana była w tajemnicy przez kilka dni, by ułatwić lady Jane wstąpienie na tron. 

Lady Jane Grey, młoda, świetnie wykształcona i inteligentna dziewczyna, zostaje wydana za Guildforda Dudleya wbrew swej woli, jednak początkowa niechęć młodych do siebie przeradza się w uczucie. 

Co niczego nie zmienia. Bo nie ze względu na jakieś tam potencjalne uczucie połączono tych dwoje. Stali się oni pionkami w grze prowadzonej przez ambitnych ojców, matki, wujów, początkowo zupełnie nieświadomymi prowadzonej nimi gry, a zawsze zbyt słabymi, by się jej sprzeciwić. 

I tak przed "Tudorami" i przed "Elizabeth", przed modą na Tudorów i epokę elżbietańską była "Lady Jane", i jest to film, który uwielbiam.

Zrobiony tak, jak tylko Brytyjczycy potrafią. Starannie, wręcz kunsztownie, z najlepszymi na świecie kostiumami, z oryginalnymi wnętrzami, w których rzecz nakręcono, z duchem epoki, polatującym nad całością i przyklaskującym z aprobatą. 

Z idealną obsadą.

Helena Bonham-Carter miała w chwili premiery zaledwie 20 lat, więc całkiem dobrze pasuje do roli szesnastoletniej dziewięciodniowej królowej. Młodziutki Cary Elwes jest przeuroczym Guildfordem (chociaż, i owszem, poznajemy go w chwili, gdy - pijany w sztok - zostaje przez starszych braci wyciągnięty z podrzędnego burdelu, pobieżnie umyty i siłą postawiony na ślubnym kobiercu). A poza nimi - same tuzy brytyjskich scen i ekranów. John Wood. Patrick Stewart. Joss Ackland. Richard Johnson. Jane Lapotaire. 

Z fantastycznie opowiedzianą historią, choć oczywiście, oceny na Filmwebie obfitują w określenia takie jak "nudny", "przegadany" i "za długi"; i może rzeczywiście jest nudny, jeśli ktoś potrzebuje pędzącej na łeb, na szyję akcji, jeśli oczekuje głównie romansu (plakat, wszystkie plakaty, jakie widziałam, właśnie romans sugerują i ten romans, rzecz jasna, tez jest, i jest prześliczny, subtelnie zarysowany, obserwujemy go, jak rozwija się niczym kwiat, acz ze ściśniętym sercem, wiemy bowiem, że nie dane mu będzie rozwinąć się do końca, o wydaniu owoców nawet nie wspominając), jeśli go męczy wikłanie się w polityczne detale, te zakulisowe gry rozgrywane przez dawno umarłych szachmistrzów na dawno nie istniejących szachownicach.

Ale ja nie potrzebuję i mnie nie męczy. Mnie zachwyca właśnie powolność opowiedzianej historii, jej złożoność, jej wielowarstwowość, głęboki dramatyzm płynący z opowieści o młodziutkiej dziewczynie, wplątanej już nawet nie "wbrew woli", ale po prostu... poza wolą w skomplikowane, iście pajęcze sieci wielkiej historii, wobec których nie ma żadnych szans.

Doskonały, wycyzelowany, doskonale pomyślany, napisany i zrobiony film, który polecam.



Nie odbiegając daleko od tematu monarchii, na drugim miejscu mamy

"Jak zostać królem" (tyt. org. "The King's Speech")
reż Tom Hooper
 


Rok produkcji - 2010 (PL - 2011)
Główne role - Colin Firth
                       Geoffrey Rush
                       Helena Bonham-Carter
                       Jennifer Ehle
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 118 min.


Lata 30. XX wieku. Świat stoi w obliczu zbliżającego się wielkimi krokami konfliktu, w związku z czym sytuacja polityczna w Anglii jest napięta. 20 stycznia 1936 roku umiera król Jerzy V, a po jego śmierci na tron wstępuje jego najstarszy syn, David, przyjmując imię Edwarda VIII. 
Jego panowanie jednak trwa krócej niż rok. Chęć poślubienia Amerykanki i podwójnej rozwódki Wallis Simpson doprowadza Edwarda VIII do abdykacji, a następcą tronu zostaje książę Yorku, Albert. 

Książę zdaje się jednak być zupełnie nieprzygotowany do sytuacji, w jakiej postawiła go historia (i nieodpowiedzialny, względnie z imponującą konsekwencją podążający za głosem serca brat). Jest spokojnym, łagodnym, rodzinnym, nie przepadającym za publicznymi wystąpieniami i wszelkimi oficjalnymi obowiązkami człowiekiem.

I ma wadę, która może stanowić poważny problem w sprawowaniu monarszych obowiązków. Mianowicie od wczesnego dzieciństwa się jąka. Przypadłość nasila się podczas publicznych wystąpień, nie pomagają na to żadne lekarstwa ani terapie. Sytuacja wydaje się beznadziejna.
 
Aż do czasu, gdy za namową żony, księżnej Elżbiety, książę, a potem świeżo upieczony król, rozpoczyna leczenie u ekscentrycznego australijskiego logopedy Lionela Logue’a. Początkowy brak wiary w oryginalne metody terapii szybko ustąpić musi pokorze i posłuszeństwu wobec lekarza, zwłaszcza w momencie wybuchu II wojny światowej, kiedy Albert, już jako Jerzy VI, zobowiązany jest do wygłoszenia publicznego orędzia, biorąc tym samym odpowiedzialność za cały naród w dramatycznym historycznym momencie. 

I ja powiem jedno - ach.
 
Cóż to jest za film.
 
Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że w kinie brytyjskim widziałam już wszystko i niczym więcej nie jest mnie ono w stanie zachwycić, Brytyjczycy mówią "Potrzymaj mi herbatę!".
 
Ten film jest... taki spokojny. Uporządkowany. Żadnych zagadek. Żadnych zwrotów akcji. Nie wzbudza gwałtownych uczuć. Niczego tam nie trzeba rozwikływać. Wszyscy przecież wiemy, co się stanie, wiemy, że Jerzy V umrze, wiemy, że Edward VIII abdykuje, wiemy, czemu, wiemy, że Jerzy VI zostanie królem, czy tego chce, czy nie. Wszystko w nim jest oczywiste: najpierw są trudności, próba pokonywania  trudności, nieudana, więc załamanie, bunt, a w końcu powrót do pierwotnych rozwiązań i zwycięstwo. 
 
A przecież ogląda się go z zapartym tchem.
 
Oczywiście odnosi się do niego wszystko, o czym pisałam powyżej, opisując "Lady Jane". Wszystko jest na tym samym, światowym, co mówię, zdecydowanie ponadświatowym poziomie. Kostiumy. Muzyka. Perfekcyjnie poprowadzona historia. Idealnie dobrane plenery. Oryginalne wnętrza.

Aktorzy.
 
Podobno scenarzyści wymarzyli sobie Geoffreya Rusha  w roli Lionela Logue, a obawiając się, że - jeśli będą działać zgodnie z zasadami, przez agencję - nikt, a już na pewno nie sam zainteresowany, w którego ręce większość scenariuszy w ogóle nie trafia skutkiem wstępnej selekcji dokonanej przez agentów i asystentów aktora, nie zwróci uwagi na scenariusz debiutantów, podrzucili mu ten scenariusz na próg domu. Nie wiem, do jakiego stopnia opowieść ta jest legendą, ale jeśli to prawda, wielkie brawa dla scenarzystów (mogą nam być wzorem, jak podchodzić do spełniania marzeń, drodzy Czytelnicy!), dali nam najwspanialszego Logue'a, jakiego można sobie wymarzyć.
 
Ale nie tak wspaniałego, jak Colin Firth w roli Jerzego VI.
 
Oglądając ten film człowiek zaczyna się jąkać. Wstrzymywać oddech. Pocą mu się ręce. Drżą łydki. Wpada w furię. Popada w rezygnację. A wszystko dlatego, że to właśnie pokazuje Colin Firth na ekranie. To jest wybitna rola. Wybitna. To doprawdy niewyobrażalna sztuka, zagrać tak wybitnie, że jawisz się wybitnym na tle innych wybitnych aktorów i aktorek. Znam osoby, które twierdzą, że to, co robią aktorzy, to tak naprawdę nie jest sztuka. To takie, ot, odgrywanie czegoś, co stworzył kto inny. I, rzeczywiście, czasami (przeważnie) - to nie jest sztuka.
 
A czasami patrzysz na twarz, którą znasz od lat i widziałaś ją w tysiącach odsłon, tylko, że teraz jest to zupełnie inna twarz zupełnie kogoś innego, i pocą ci się dłonie, i słowa nie chcą wydobyć się przez zaciśnięte gardło, bo człowiek na ekranie prowadzi cię tak, jak chce i tam, gdzie chce, a ty nie możesz nic, tylko pomyśleć z absolutną pokorą i absolutnym podziwem: "Och".
 
I to na pewno jest sztuka.
 
I to jest ten właśnie przypadek.
 
 

Film numer trzy oderwie nas, co prawda, od monarchii i jej problemów, ale żeby brytyjski nie był to już bez przesady!

"Lawrence z Arabii" (tyt.org. - "Lawrence of Arabia")
reż. David Lean


Rok produkcji - 1962
Główne role - Peter O'Toole
                       Omar Sharif
                       Alec Guinness
                       Anthony Quinn
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 216 min.

Film oparty jest na doświadczeniach Thomasa Edwarda Lawrence’a w Arabii podczas I wojny światowej, a w szczególności na wydarzeniach związanych ze zdobyciem fortu Akaba oraz odbiciem Damaszku z rąk Turków. Lawrence, młody brytyjski oficer, zostaje wysłany na Bliski Wschód. Wbrew rozkazom namawia Arabów do buntu, i sam dołącza do wojsk emira Faisala, przywódcy powstania arabskiego skierowanego przeciwko Turkom. Po brawurowym przebyciu pustyni Nefud wraz z niewielkim oddziałem wojska oraz udanym ataku na fort Akaba, Lawrence zyskuje status bohatera wśród Arabów i Anglików. Angażuje się również w polityczne próby zjednoczenia plemion arabskich, choć przeżywa konflikt wewnętrzny związany z poszukiwaniem własnej tożsamości oraz koniecznością wyboru lojalności względem Wielkiej Brytanii lub towarzyszy walki, należącymi do zamieszkujących Półwysep Arabski plemion...

"Lawrence'a z Arabii" obejrzałam po raz pierwszy dziecięciem nieledwie będąc, góra dziesięcioletnim,  i - choć brzmi to być może niewiarygodnie - zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia. Winić za to należy mój arabski szmergiel, o którym kiedyś tu już na pewno pisałam, ale się (oględnie) powtórzę - otóż lat mając osiem, nie więcej, doznałam jednej z licznych w mym życiu iluminacji, momentu absolutnego zachwytu i olśnienia porównywalnego z wybuchem supernovej. W tym wypadku iluminacja ta związana była z pocztówką, którą ojciec mój otrzymał od swego przyjaciela, pracującego w jednym z krajów bliskowschodnich. Na pocztówce, na tle błękitnego nieba wznosiły się białe, subtelne koronki, wyglądające, jakby zmieść je z powierzchni ziemi mógł silniejszy powiew wiatru, dwie smukłe wieże, wyglądające, jakby zbudowały je elfy, ozdobione mozaiką tak piękną, że zatykała dech w piersi, a ja - dziecko chłodnego, gotyckiego, północnego miasta - odkryłam, że, ach, a więc można i tak budować!... i popadłam w trwałe uzależnienie, jak to zwykle bywa w moim przypadku, totalne. Język arabski. Pustynia. Kuchnia. Kolory. Zapachy. Sama sobie przypatruję się z fascynacją, bo ta kultura powinna być dogłębnie obca osobie takiej, jak ja, silnej introwertyczce. A nie jest. Nie umiem tego racjonalnie wyjaśnić, ale, cóż. Czy nie tak bywa z każdą miłością?

W każdym razie "Lawrence" się w tę moją miłość wpasował idealnie.

A im bardziej rosłam, dojrzewałam, a wręcz starzałam się, tym więcej rzeczy w nim doceniałam, z - nie jestem pewna, do jakiego stopnia zamierzoną, a do jakiego stopnia wynikającą z reżyserskiego zamiaru przedstawienia pułkownika Lawrence'a jako bohatera romantycznego z rysem tragicznym - głęboko antykolonialną wymową na czele.

Doprawdy, jeśli obejrzy się "Lawrenca z Arabii" świadomie, i nawet niekoniecznie z napiętą uwagą dość dokładnie zrozumieć można, czemu mamy na Bliskim Wschodzie to, co dziś mamy. Gdzie leżą tego korzenie.

"Lawrence" (i "Niebezpieczny człowiek", o którym poniżej) pozwolił mi też sformułować myśl, która być może jest nadużyciem, ale która trzyma się mnie zębami i pazurami, bowiem, niestety, widzę analogie, i to liczne - otóż, że naszą młodą niepodległość, rocznicę odzyskania której będziemy jutro świętować zawdzięczamy wyłącznie temu, że mieszkamy w Europie, jesteśmy (z większości) biali i jesteśmy (w większości) chrześcijanami. Arabscy towarzysze pułkownika Lawrence'a nie mieszkali w Europie, nie byli biali i nie byli chrześcijanami. Można było ich zatem użyć (jak nas), wykorzystać (jak nas), dowolnie nimi gardząc (jak, cóż, często nami), wycisnąć jak gąbkę, a potem porzucić, nie dotrzymując żadnej z danych im obietnic (jak, jakże wiele razy, próbowano i robiono z nami, tyle, że trudniej to robić białym chrześcijanom z Europy. Ale się da, panowie w garniturach wam to mówią!). Bardzo to gorzka konstatacja, która sprawia, że moja sympatia przy każdym kolejnym seansie jest bardziej i bardziej po stronie brutalnie i bez skrupułów wykorzystanych arabskich wojowników.

Wspaniałe dzieło. Epickie. Zapewne - zdecydowanie - nie dla każdego. I długie. I powolne. I ma polityczne wątki pod spodem. I występują w nim sami faceci :D. 

Ale nade wszystko epickie. Fantastycznie zagrane. Z najwspanialszą muzyką świata. Z Peterem O'Toole i Omarem Sharifem.

Czego można chcieć więcej :)?



Tonem koniecznego dopowiedzenia:

w najmniejszym stopniu nie jest to obowiązkowe, zwłaszcza, jeśli nie ma się mojego... eeee... subtelnego skrzywienia w temacie Bliskiego Wschodu, jego kultury i skomplikowanej historii, ale nadmienię jednak, że zawsze oglądam "Lawrence'a z Arabii" w duecie z filmem, o którym już pobieżnie wspomniałam, a mianowicie

"Niebezpieczny człowiek: Lawrence po Arabii" (tyt.org. "A Dangerous Man - Lawrence After Arabia")
reż. Christopher Menaul



Rok produkcji - 1992
Główne role - Ralph Fiennes
                       Siddig El-Fadil
                       Denis Quilley
Kraj produkcji - Wielka Brytania
Czas trwania - 107 min.

i nie mogę się oprzeć, by nie wspomnieć w ramach ciekawostki, że aktor grający księcia Faisala, 

znany później jako Alexander Siddig, ząś w "Niebezpiecznym człowieku" występujący pod nazwiskiem  Siddig El-Fadil naprawdę nazywa się Siddig el-Tahir el-Fadil el-Siddig Abdurrahman Mohammed Ahmed Abdullah el-Mahdi  (czy wszyscy słyszą zachwycony jęk mojej kochającej język arabski duszy?) i jest pra-pra-wnukiem Muhhamada Ahmada, lepiej znanego jako Mahdi, tak jest, tego samego Mahdiego, którego jakże nieładnie spostponował Henryk Sienkiewicz we "W pustyni i w puszczy", i powiem tylko, że jeśli pra-pra-wnuk jest chociaż odrobineczkę podobny do pra-pra-dziadunia oznacza to, że Henryk Sienkiewicz w swej powieści uchybił nie tylko odwadze Mahdiego i jego dokonaniom, ale także wyglądowi ("Był to człowiek w średnim wieku, dziwnie otyły, jakby rozpuchnięty i prawie czarny. Staś, który miał wzrok nadzwyczaj bystry dostrzegł, że twarz jego była wytatuowana. (...) patrząc teraz na tę twarz tłustą z załzawionymi oczami (...) nie mógł wyjść ze zdziwienia (...) widział przed sobą pyzatą dynię, podobną do rysunków księżyca w pełni").

Wracając do ad remu - film opowiada o paryskiej konferencji pokojowej po zakończeniu pierwszej wojny światowej i o tym, jak państwa arabskie zostały na niej elegancko wycyckane przez dzielnych, białych rycerzy na dzielnych, białych rumakach, którzy przy pomocy linijki i ołówka dokonali podziału wpływów na Bliskim Wschodzie, lekce sobie ważąc jakieś tam oczekiwania mieszkańców tamtych okolic, że o własnych obietnicach nawet nie wspomnę ("Musimy panu wyjaśnić, pułkowniku, że Syrię obiecaliśmy Francuzom, chyba nie oczekuje pan, że zawiedziemy naszych sojuszników?", bo, rzecz jasna, Arabowie walczący u boku Brytyjczyków to nie byli sojusznicy, nienienie, to był ciemny prymitywny lud w jakichś śmiesznych szmatach zamiast garniturów, im można było dowolnie dużo obiecać, a potem nie dotrzymać słowa, i tak nie zauważą, równie dobrze można było się paciorkami wykupić, przecież te dzikusy są doprawdy jak dzieci, oraz niech ktoś mnie powstrzyma i/lub da woreczki do oddychania, DUŻO, bo ja tak długo mogę, a im dalej w las tym się robię gwałtowniejsza w emocjach). Pułkownik Lawrence, towarzyszący księciu Faisalowi na rzeczonej konferencji zmuszony jest użyć swojej sławy (która go trochę uwiera, a trochę napawa dumą) i stać się głosem, domagającym się sprawiedliwości i dotrzymania słowa danego w czasie wojny arabskim sojusznikom.

Co, rzecz jasna, skazane jest na porażkę, jako, że "Syrię obiecaliśmy Francuzom", a ropę i Irak weźmiemy sobie, więc sami rozumiecie.

To zdecydowanie nie jest film dla każdego, więcej, uważam, że jest to film dla nielicznych, mimo subtelnie przedstawionego, skomplikowanego portretu pułkownika Lawrence'a, bardzo dobrze zagranego przez Ralpha Fiennes, wyśmienitego Sidigga El-Fadil jako księcia Faisala -  pełnego pasji, zdeterminowanego, na przemian urzeczonego i skonfliktowanego z Lawrencem, i paru doskonałych scen (Lawrence przedstawiający wiadomość od Faisala przed przedstawicielami aliantów, po angielsku i po francusku, ach!), to jednak film w dużej mierze o polityce, zakulisowych, mało interesujących niejednokrotnie rozmowach i posunięciach, ale jeśli ktoś lubi "Lawrence'a z Arabii", chciałby zobaczyć, "co było potem", czytał "Siedem filarów mądrości" ( kawał wyśmienitej literatury, gdyby ktoś mnie pytał), albo po prostu chciał zobaczyć filmowy debiut Ralpha Fiennes, nim ten stał się gwiazdą oraz Voldemortem - polecam :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz