Cóż, co ja będę się silić na przydługie wstępy i wyjaśniać, ze co prawda nie do końca, ale za to, jak również, że czasem coś innego, a w ogóle to w sumie niekoniecznie, skoro każdy średnio uważny Czytelnik tego bloga, tego wyzwania, a już zwłaszcza tego posta zgadnie bez pudła i wcale się nie wysilając, jaki jest mój
Ulubiony film biało-czarny
i czemu jest to
"Fanfan Tulipan" (tyt. oryg. "Fanfan la Tulipe")
Reż. Christian-Jaque
Rok produkcji - 1952
Główne role - Gérard Philipe
Gina Lollobrigida
Olivier Hussenot
Marcel Herrand
Kraj produkcji -Francja
Czas trwania - 102 min.
Osiemnastowieczna Francja, czasy panowania Ludwika XV. Wojna na wojnie wojną pogania, a jak wojna, to, wiadomo, wojsko, a jak wojsko to żołnierze, a jak wojna wojną pogania, to tych żołnierzy robi się coraz mniej, i w dodatku coraz trudniej skusić nowych, mamiąc ich nieumiejętnie wizjami odświeżającej, męskiej przygody oraz pewnego (chociaż niekoniecznie) żołdu jak również szansą zdobycia nieśmiertelnej sławy.
Młodziutki Fanfan jest co prawda biedny jak mysz kościelna, za to słynie ze sprytu oraz zuchwałości (i z samochwalstwa).
Słynie też z czegoś jeszcze.
Jest trzpiotem. Szaławiłą. Sowizdrzałem i postrzeleńcem. I jest uroczy. Może i nie klasycznie przepiękny, ale cóż z tego. Dla niego uwieść kobietę to jak dla kogoś innego kichnąć. Przychodzi mu to równie łatwo, jak oddychanie. I korzysta z tego... daru bez zbędnych skrupułów, zresztą, ma zdecydowanie zbyt dużo wdzięku na skrupuły, skrupuły postarzają! Więc bez większego trudu udaje mu się prześlizgiwać przez życie, korzystając przy tym hojnie z uroków mieszkanek wsi i miasteczek, aż wreszcie i na niego przychodzi kryska.
Przyłapany w stogu siana przez ojca jednej z dam swego... eeee... serca, kategorycznie odmawia ożenku. Podczas ucieczki przed rozjuszonym (przyszłym) teściem poznaje uroczą Adeline, która udając Cygankę przepowiada mu, że poślubi królewską córkę, pod jednym wszakże warunkiem – najpierw musi wstąpić do wojska i wyruszyć na wojnę.
Siedmioletnią.
Dla Fanfana prawdopodobnie nawet wojna trzydziestoletnia byłaby bardziej kusząca niż małżeństwo, więc się na to godzi bez wahania, po czym, dość nieoczekiwanie, bardzo szybko poznaje wspomnianą księżniczkę. Więcej, ratuje ją (oraz królewską faworytę, madame do Pompadour) z rąk rzezimieszków, ocalając obu damom życie.
To jednak dopiero początek jego niezwykłych przygód, w których nieraz
otrze się o śmierć...
"Fanfana Tulipana" obejrzałam po raz pierwszy, jak wspomniałam w moim wpisie o ulubionych aktorach, mając lat nie więcej niż siedem i natychmiast popadłam w trwałe uczucie, zarówno względem Gérarda Philipe, jak i filmów (oraz - odpowiedni czas później - książek) płaszcza i szpady, jak również powieści łotrzykowskich.
Popadłam w to uczucie, wyciskając łzy wzruszenia z ócz mej matki, która swego czasu, lat temu wiele, pacholęciem będąc nieledwie, podkochiwała się w Gérardzie Philipe, chociaż była baaaaaaardzo, ale to bardzo nieletnia, gdy aktor zmarł (licząc sobie zaledwie 37 lat). Co prawda przez wiele kolejnych lat twierdziła, że mój afekt do Gérarda Philipe minie mi, gdy tylko ujrzę Jeana Marais, bo TO DOPIERO BYŁ MĘŻCZYZNA, ale wybaczam jej tę pomyłkę, nigdzie nie jest powiedziane, że matka musi mieć gust tak wybitnie doskonały, jak córka.
(Off Top - Jeana Marais ujrzałam na swe oczy będąc już Całkiem Dużą Dziewczynką i nie powiedziałam ani słowa, tylko rzuciłam mojej matce Spojrzenie Nabrzmiałe Treścią i pokiwałam znacząco głową, gdyż Nje, koniec OT).
O tym, że Gérard Philipe jest dla mnie w sposób absolutnie nieracjonalny, ale też całkowicie mnie obezwładniający uroczy już pisałam, więc się (aż tak bardzo), nie będę powtarzać, chociaż oczywiście kładzenia nacisku na czyjś urok osobisty, wdzięk i przemiłą osobowość nigdy dość,
jak również wrzucania zdjęć osób czarujących, żeby wszyscy mogli zobaczyć, jak bardzo te osoby są czarujące (i co to znaczy cytowane już przeze mnie określenie "urocza niedoskonałość europejskiego uśmiechu" na przykładach),
oraz (w celach szerzenia wiedzy! wyłącznie!!!), stosownych artefaktów ukazujących, jak wyglądała słynna swego czasu fryzura "na Fanfana", która doprowadzała do białej gorączki nauczycieli i wychowawców ówczesnej młodzieży,
i no dooobra, raz na jakiś czas zdjęcia, które wcale nie jest z tego filmu, ani w ogóle z żadnego prawdopodobnie, ale za to jest śliczne i CZY WSZYSCY WIDZĄ TE OCZY?!,
Obejrzawszy dzieło - jako osoba obowiązkowa (a Gérard Philipe nie miał z tym PRAWIE nic wspólnego!) - kilka tygodni temu odkryłam, i nie bez przyjemności, jak bardzo pięknie się ono zestarzało. Poza jedną czy dwiema scenami pojedynków, całkiem wyraźnie puszczonych w przyspieszonym tempie, nie ma się tam niczego przyczepić, to jest niezwykle zgrabnie napisany scenariusz, świetnie zagrany przez absolutnie wszystkich aktorów film, zachowuje cały ten łotrzykowsko-płaszczo-i-szpadowy wdzięk, i wcale, wcale nie jest ramotką.
Obejrzany przeze mnie jako osobę dorosłą (i potrafiącą wziąć na chwilę w karby Ogłuszające ją Uczucie) film ujawnił zaskakujące drugie dno i sprowokował mnie do chwycenia za notesik, długopisik i pospiesznego notowania bon-motów, zadziwiająco nie tracących na aktualności, a dotyczących wojny.
"Wojna. Jedyna rozrywka królów, w której bierze udział lud".
"Łatwowierność to podstawowa siła armii".
Z dialogów głów koronowanych, prowadzących swoje działania w bezpiecznych zaciszach gabinetów:
"- Zdecydowałem, że bitwa odbędzie się tutaj.
- A wróg co zdecydował?
"Wiedziałem, że zwyciężymy! Liczyłem na ślepy los, jeszcze nigdy mnie nie zawiódł!".
"- Przewidujemy 10 tysięcy zabitych.
- Marszałek Maurycy Saski zażądał więcej...
- Nie zwykłem się targować, gdy chodzi o zwycięstwo".
"Marszałku, rad bym poznać prawdziwego autora tego zwycięstwa, które historia przypisze panu!".
I w ten sposób zupełnie nagle i trochę nieoczekiwanie (większość z tego, co pisałam o "Fanfanie" napisałam wszak jednak z perspektywy osoby, która pierwszy raz oglądała ten film jako małe dziecko i została troszkę tą dziecięcą perspektywą, no cóż, ograniczona) łotrzykowska komedyjka płaszcza i szpady, pełna pojedynków, pościgów, pięknych kobiet i szczęśliwych zbiegów okoliczności okazała się być nie tylko wdzięcznie przyjemnym dla oka widowiskiem, ale została pogłębiona za sprawą szczypty goryczy, szczypty soli, która jest niezbędna, by przełamać monotonnie jednostajny smak potrawy, dodać jej głębi i charakteru, czyniąc z niej coś wartego wspominania, zapamiętania, cytowania i obejrzenia po raz kolejny.
Bardzo polecam.
Bardzo kocham <3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz