...ponieważ co ja se będę rozbijać na poszczególne dzionki tematy, które można tak ładnie skumulować, c'nie.
A zatem zaczniemy sobie od zadania pod tytułem
Twój ulubiony aktor
i nie damy się pohamować przekonaniu, że o tym to by można książkę, a nie głupią jedną drugą wpisu popełnić, skoro chyba nie ma filmu, w czasie oglądania którego nie wydałabym okrzyku: "Ooooo, to on, uwielbiam go!", a jak kiedyś w przypływie frywolnej nierozwagi postanowiłam sporządzić swoją listę "Top Fifty", to mi to z dziesięć minut zajęło, po czym porzuciłam temat uświadamiając sobie, że trafniej byłoby sporządzić listę "Top Thousand", a tyle to mi się jednak nie chciało.
Co w żadnym razie nie oznacza, że miałam chociaż cień problemu przy wyborze Laureatów Dzisiejszego Odcinka.
Przedstawiając których polecę chronologicznie.
Na miejscu pierwszym mamy moją najstarszą aktorską fascynację, jedyną, obawiam się, która dostała się do Panteonu w sposób, w jaki aktor powinien się tam dostawać, czyli za sprawą... no, cóż, aktorstwa. Nie pamiętam, ile miałam lat, gdy popadłam w trwałe uczucie, pewnie z siedem, i mając te siedem lat obejrzałam sobie w telewizji "Fanfana Tulipana", i wszystko bardzo mi się w nim spodobało (to "Fanfana Tulipana" właśnie winię za swą nieuleczalną słabość do filmów i książek płaszcza i szpady), ale naj-naj-najbardziej spodobał mi się
Gérard Philipe.
I jak mi się spodobał, tak podoba mi się do dziś.
Byłam (i jestem) wielbicielką zdyscyplinowaną i systematyczną, toteż nie ograniczyłam swojego "podoba mi się" do obejrzenia "Fanfana Tulipana", li i jedynie. Nienienie, ja sobie spokojnie, racjonalnie i przez lata oglądałam wszystko, co udało mi się namierzyć, takie "Wielkie manewry" na przykład po rosyjsku, bo mi jedna z Ukochanych Przyjaciółek w liceum dała cynk, cytuję: "Słuchaj, na rosyjskim kanale leci film, i ten facet, co w nim gra bardzo jest podobny do Gérarda!" (z czego płynie wniosek, że już w czasach szkolnych mój, nieprawdaż, fijoł nie był tajemnicą), uczyłam się francuskiego oraz posiadałam plik artykułów, zdjęć oraz dwie książki wspomnieniowe na temat Ukochanej Gwiazdy.
I jakkolwiek są filmy, których do dziś obejrzeć mi się nie udało (nigdy nie widziałam "Idioty" z Gérardem Philipe w roli głównej, co ma się nijak do faktu, że od zawsze i już na zawsze książę Myszkin ma dla mnie jego twarz)
wciąż nie ustaję w usiłowaniach (tak, mam listę z filmografią, z której sobie wykreślam to, co udało mi się wyhaczyć w telewizji, kinie i na innych jutubach; czy wspominałam, że jestem systematyczna?), i nie gaśnie we mnie uwielbienie dla wdzięku, którego Gérard Philipe jest dla mnie niedościgłym wzorem. Z powodu, którego zapewne w żaden racjonalny sposób wyjaśnić się nie da on w moich oczach po prostu promieniuje czarem, wobec którego jestem, cóż, taka więcej bezradna, chociaż obiektywnie zdaję sobie sprawę z faktu, że tak naprawdę to tylko wysoki, chudy, długonogi chłopak z burzą włosów, trójkątną twarzą i odstającymi uszami, i tylko oczy, oczy ma niezwykłe, olbrzymie i przejrzyste, jak elf.
Na miejscu drugim - chronologicznie, co podkreślam z naciskiem - aktor, którego obecność na podium nie będzie zaskoczeniem dla nikogo, kto choćby pobieżnie przeleciał wzrokiem przez mój wpis o "Valmoncie", czyli
Colin Firth
Colina Firth ujrzałam po raz pierwszy na oczy na tym właśnie zdjęciu, które wrzucam powyżej, a było to, uwaga, pod koniec lat osiemdziesiątych, co czyni ze mnie (i nie dam się przekonać nikomu, że jest inaczej) jego Najstarszą Stażem Wielbicielkę w Polsce. Zdjęcie znajdowało się w jakiejś zagranicznej gazecie, popatrzyłam na nie, obecności kucającego obok Kennetha Branagha w ogóle nie zanotowałam, za to bardzo dokładnie zapamiętałam i tytuł filmu ("Miesiąc na wsi" to był), i nazwisko Colina Firth (albowiem od wczesnego dziecięctwa przejawiałam nienormalnie doskonałą pamięć do nazwisk), i oczywiście nie zamierzam nikomu wmawiać, że tak mi z tego zdjęcia promieniował talent aktorski oraz osobowość artysty. Nic mi nie promieniowało poza faktem, że Colin Firth mi się podobał, i to pomimo faktu, że miał na tym zdjęciu wąsy, a skoro darowałam mu te wąsy to oznacza, że podobał mi się BARDZO.
Polowanie zaczęłam natychmiast, ale - naturalnie - w dobie bez jutubków, CDA oraz Allegro było to polowanie potężnie utrudnione, skutkiem czego zanim - lata później, obawiam się - udało mi się wreszcie obejrzeć "Miesiąc na wsi" ujrzałam Colina Firth w jednej z licznych filmowych wersji "Damy kameliowej", w której grał Armanda, ukochanego głównej bohaterki.
Naturalnie nawet gdybym usilnie próbowała wmówić Kochanym Czytelnikom, że oglądałam dzieło ze względu na uwielbienie dla dziewiętnastowiecznej powieści francuskiej oraz Grety Scacchi mieliby oni prawo zabić mnie śmiechem, więc nie wmawiam, tylko przyznaję z podniesionym czołem, że zrobiłam to dla Colina Firth, który miał w tym filmie 24 lata i był nieskazitelnie, dwustuprocentowo, przeuroczo chłopięcy, i, no cóż, troszkę mnie ogłuszał wdziękiem
(oraz miałam lat wczoraj, gdy zorientowałam się, wybierając zdjęcia do tego wpisu, że chyba istnieje typ mężczyzny, który mi się podoba bardziej niż inne, do wczoraj bowiem twardo twierdziłam - nagabywana przez Czytelników wiele lat temu, jak również regularnie przez Pana Małżonka - że takiego typu nie ma; tymczasem wczoraj odkryłam, że Colina Firth i Gérarda Philipe, niby do siebie niepodobnych, sporo łączy - te wielkie, przejrzyste oczy, ta szopa włosów, to, co jakiś Amerykanin - nie pamiętam, Bill Bryson? - nazwał "uroczą niedoskonałością europejskiego uśmiechu", czyli po prostu nieregularność w uzębieniu, która dodaje ich uśmiechom charakteru, i którą uwielbiam, no i figury - obaj są wysocy, długonodzy, długokościści, z figurą, jak by to ująć... niemodną, żadnych muskułów i rzeźbionej klaty, żadnego Thora i innego Wiedźmina, już bardziej chłopięca chudość i to, co dała Matka Natura; i jak tak analizuję tę listę Top Fifty, co to ją robiłam przez dziesięć minut, to się 3/4 wpisanych na nią aktorów wstrzeliwuje w schemat, no kto by pomyślał, człowiek się jednak uczy całe życie)
ale poza wdziękiem ujawnił także talent.
A gdy dorwałam wreszcie "Miesiąc na wsi" wpadłam po uszy i nieodwołalnie, i tu już aktora mam na myśli, nie, żeby mi się Colin Firth podobać przestał (nadal, ekhm, nie przestał, nieprawdaż), ale już nie oglądałam filmów z jego udziałem TYLKO I WYŁĄCZNIE dla niego, plus - co jest dość wyjątkowym zjawiskiem w przypadku aktora, który gra tak dużo - nader rzadko, oglądając je, doznawałam rozczarowania i/lub tzw. ciar żenady pt. "o, bogowie, no tak, to Colin Firth, dla niego to robię, ALE ŻEBY AŻ TAK!!!".
Czego nie da się powiedzieć o trzecim bohaterze tego tematu, czyli
Ralphie Fiennes
Był początek lat dziewięćdziesiątych (czy wszyscy odnotowali, że Najstarszą Stażem Wielbicielką Ralpha Fiennes w Polsce TEŻ JESTEM JA?), akurat skończyłam czytać "Wichrowe Wzgórza" i nienawidziłam Heathcliffa. W zasadzie "nienawiść" to nie jest słowo, które wyczerpuje definicję mych uczuć do tego bohatera literackiego, takich słów właściwie nie ma, na samą wzmiankę o Heathcliffie plułam jadem, ziałam ogniem, ociekałam pogardą i robiłam długie wykłady na temat toksycznych wzorców męskości (no, dobra, trochę inaczej to wtedy nazywałam, ale mniej więcej o to chodziło).
W tym właśnie stanie byłam, gdy w angielskim programie filmowym prowadząca zapowiedziała zajawkę kinowej wersji "Wichrowych Wzgórz".
Na ekranie pojawił się Ralph Fiennes. Wyglądał tak, jak na zdjęciu powyżej, tylko oczy bardziej mu się świeciły na srebrno. Wszedł do pokoju. Usiadł na krześle. Uśmiechnął się krzywo, jednym kącikiem ust. Powiedział jedno zdanie.
A ja poczułam się, jakby poddano mnie hipnozie. Albo lobotomii. Albo obu naraz. Gdyby nie zdrętwiały mi praktycznie wszystkie komórki mózgowe mogłabym przeanalizować odczucia ofiar lobotomii na własnym przykładzie, ale zdrętwiały, więc nie mogłam. A w tej wielkiej pustce, która nagle zrobiła się w mojej głowie, hulała jedna jedyna myśl, która brzmiała:
"Jakim cudem udało się jej (Katarzynie Linton, de domo Earnshaw, przyp.moje) odmówić mu czegokolwiek?! Ja bym nie miała odwagi".
W ten właśnie sposób Ralph Fiennes zepsuł mi moją nienawiść do Heathcliffa.
Co nie oznacza, że od rujnowania mojej opinii o Heathcliffie, tym damskim bokserze bez honoru i poczucia wstydu, zaczęłam swoją z nim znajomość.
O, nie.
Pani w programie filmowym miała akcent daleki od oxbridża (względnie niczego nie rozumiałam na skutek szumu w uszach), więc nie usłyszałam nazwiska aktora, nic, poza imieniem oraz "F".
W ciągu kolejnych kilku dni przeryłam jak oszalały kret wiele, podkreślam z naciskiem, WIELE roczników filmowych tygodników, a wszystko po to, by znaleźć człowieka, który ma na imię Ralph, a jego nazwisko zaczyna się na "F" (to taki kamyczek do kolekcji w temacie: "no chyba nie może być bardziej szajbnięta, niż myślałam/-łem!").
I znalazłam.
Notkę na całe dwie linijki, dzięki której moją znajomość z filmografią Ralpha Fiennes nie zaczęłam od "Wichrowych Wzgórz", ale od
"Niebezpiecznego człowieka. Lawrence po Arabii", który to film uwielbiam, i który sprawił, że, po pierwsze, poczułam się mniej zahipnotyzowana, a bardziej przepełniona uznaniem, a po drugie, z ulgą odkryłam, że te świecące na srebrno oczy to nie jest wszystko, czym Ralph Fiennes dysponuje, więc mogę się poczuć trochę mniej idiotką, a to rzecz nie bez znaczenia :).
Do faktu, że myślę o kreowanym przezeń bohaterze to, co Ralph Fiennes życzy sobie, bym myślała po latach wielbienia trochę przywykłam ;D. A zdarzające się wybory ról typu "o, bogowie, no pójdę już do tego kina, w końcu to Ralph, ale muszę mieć galabiję i ciemne okulary na wypadek spotkania kogoś znajomego" mu wybaczam. Pewnie skutkiem tej lobotomii :D.
Wywnętrzywszy się w temacie Panów przechodzimy do Pań i do tematu
Twoja ulubiona aktorka
i spokojnie, o Paniach nie będzie tak długo, ciekawe czemu, oraz ekhm ekhm (kłaczek).
I, żeby nie było, ukochanych aktorek też mam na kopy, mam tez sporo takich, których nie lubię, ale cenię, albo takich, patrzenie na które sprawia mi estetyczną przyjemność, listę "Top fifty aktorek" dla mnie zrobić to jak splunąć normalnie, zupełnie tak samo, jak w przypadku aktorów, ale jednak opowieścią "jak to się stało, że" dysponuję tylko w przypadku jednej ulubienicy, a mianowicie
Meryl Streep
i w dodatku jest to opowieść kompromitująca.
Mnie, jako kinomankę i wielbicielkę.
Bo Meryl Streep to, wiadomo, z tych aktorek, które zagrają fotel bujany albo wieszak na parasole, i to tak, że widz się popłacze ze wzruszenia albo posmarka (excusez) ze śmiechu, w zależności od tego, czy artystka wykreuje bardzo smutny, czy bardzo zabawny wieszak. Plus, też wiadomo, Oscary, Bafty, Grammy i Złote Globy, "Łowca jeleni", "Sprawa Kramerów", "Wybór Zofii" i "Pożegnanie z Afryką", teatr, Wajda, Cezary, musicale i Margaret Thatcher.
A ja popadłam w uczucie uwielbienia skutkiem ujrzenia Meryl Streep w filmie "Diablica", opowiadającym o Ruth, niezbyt atrakcyjnej, acz szczęśliwej mężatce z dwójką dzieci (w tej roli Roseanne Barr), która pewnego dnia dowiaduje się, że jej przystojny mąż zdradził ją z piękną i bogatą pisarką Mary Fisher, i postanawia zemścić się na nim, rujnując mu karierę i życie osobiste.
Meryl Streep zagrała Mary Fisher - kobietę zachwycającą! Meryl Streep rzadko grywa piękności - i była ob-łęd-na. Omdlewająca, zepsuta, gnąca się w talii i machająca rzęsami lelija, no miodzio, powiadam Państwu. I, owszem, nie była to rola na miarę jej możliwości. Chociaż, z drugiej strony, czemu właściwie? Z jakiegoś powodu wybitni aktorzy muszą być poważni jak kondukt w deszczu pod wiatr, inaczej rola nie jest ich godna; no więc Meryl Streep nie była jak kondukt, i w tym właśnie nie-konduktowym charakterze ją pokochałam. Taka była... bawiąca się konwencją w tej roli, jakby grała dla przyjemności, a nie pracowała, mordując się emocjonalnie przy użyciu metody Stanisławskiego.
(co nie oznacza, że nie lubię jej ról dramatycznych, bo lubię, i obejrzę wszystko, w czym występowała, noale. Pierwszy raz zwróciłam na nią uwagę za sprawą rólki w nieznaczącej komedyjce, i sama wiem, jak to o mnie świadczy jako o człowieku i obywatelu :D, ale trudno).
Zupełnie, ale to zupełnie natomiast nie pamiętam momentu, w którym pokochałam
Emmę Thompson
a to ona jest tą aktorką, której nazwisko wyskoczyło mi niczym ten pajacyk z pudełka jako pierwsze natychmiast po przeczytaniu dzisiejszego tematu Wyzwania.
Oraz kocham ją miłością wielką od... no, od zawsze, odkąd świadomie zainteresowałam się kinem i zaczęłam oglądać filmy, od tamtej chwili - gdzie jest Emma Thompson, tam jestem i ja. Ostatnio mam towarzystwo w tej miłości; oto Potomka Młodszego, który towarzy mi entuzjastycznie w zgłebianiu dzieł, niezbędnych mi (albo i zbędnych, ale takich, o których sobie nagle przypominam z "o, i jeszcze to kiedyś mi się podobało!" na ustach) do Wyzwania Filmowego, pozbawiony jest jednakowoż jakże typowej dla mnie pamięci do twarzy i nazwisk. W związku z czym regularnie przeżywa on zachwyt i oznajmia z uczuciem: "Ta kobieta jest zachwycająca, po prostu przepiękna!", po czym z godnością przyjmuje do wiadomości łagodne stwierdzenie mamusi, że to jest ta sama zachwycająca kobieta, którą zachwycał się był już rok temu, pięć miesięcy temu oraz tydzień temu, oglądając "W imię ojca".
Emma Thompson jest dla mnie tym, co się nazywa "aktorką totalną" - zagra wszystko, i wszystko wydaje się nie sprawiać jej żadnych trudności. W każdą role wydaje się wślizgiwać wręcz komfortowo, czy jest to film dla dzieci ("Niania McPhee"), czy komedia ("Wiele hałasu o nic"), czy rola jest z przymrużeniem oka ("Impromptu"), czy głęboko dramatyczna ("Dowcip"), na pewno w każdą rolę wkłada masę pracy, ale tego zupełnie NIE WIDAĆ, co oczywiście dowodzi tylko tego, jak bardzo jest genialna.
A przy tym jest, cóż, super babką, kocham oglądać wywiady z nią, ma poczucie humoru i zero gwiazdorskich manier, mnóstwo inteligentnych, przemyślanych rzeczy do powiedzenia i żadnego nadęcia.
I to pomimo faktu, że w 2018 otrzymała tytuł szlachecki :).
Na trzecim miejscu kolejna Brytyjka (mam podejrzenie graniczące z pewnością, że kolejnych dziesięć miejsc też okupowałyby Brytyjki :))
Rachel Weisz
którą, obawiam się, pierwszy raz ujrzałam w "Mumii" :D.
Ale wcale nie po obejrzeniu "Mumii" popadłam w uwielbienie.
Tylko po obejrzeniu "Agory", w którym to filmie Rachel Weisz zagrała Hypatię z Aleksandrii, matematyczkę i filozofkę (przypisuje się jej wynalezienie astrolabium), kobietę poświęconą nauce, starającą się uratować od zapomnienia wiedzę starożytnego świata przed nową religią, podczas gdy zakochany w niej niewolnik, Dawos, musi dokonać wyboru pomiędzy miłością do Hypatii a szansą na wolność, którą mogłoby mu zapewnić przejście na chrześcijaństwo.
Zrobiła na mnie wielkie wrażenie, ona, film, i Hypatia oraz jej tragiczne losy, krótko potem trafiłam na "Wiernego ogrodnika" (w którym w charakterze dodatkowej zanęty występował też Ralph Fiennes), a potem to już, jak to u mnie, poooooszło! Wszystko, w czym grała, a na czym spoczęło me oko, nie w kolejności chronologicznej, ale niewiele brakowało :D.
Kolejny post też będzie łączony, o czym uprzedzam (śmiejąc się jednocześnie z politowaniem nad swą naiwnością, która kazała mi przypuszczać, że uda mi się te dwa łączone posty zmieścić w jednym.
Który, czego jakimś zupełnie niezrozumiałym cudem nie ogarnęłam w chwili porywania się na tę śmiałą ideę, miałby pewnie dwadzieścia tysięcy znaków, i który pisałabym do jutra...).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz