niedziela, 23 listopada 2025

Nie doceniająco, czyli Wyzwania Filmowego dzień dwudziesty pierwszy

Najbardziej niedoceniony film

przeczytałam dzisiejszy temat Wyzwania i pomyślałam sobie, że, ha! Przynajmniej nie muszę się zastanawiać, od razu mi przyszedł do głowy stosowny tytuł, nie, żeby jakiegoś wybitnego utworu, pewnie nie, ale że niedocenianego, to pewne!...

... a potem przypomniałam sobie o zupełnie innym dziele, o filmie pod tytułem 

"Królowa sceny" (tyt.org. "Stage Beauty")
Reż. Richard Eyre


Rok produkcji - 2004 (PL - 2007)
Główne role - Billy Crudup
                       Claire Danes
                       Rupert Everett
                       Tom Wilkinson
                       Hugh Bonneville
Kraj produkcji - Niemcy
                          Stany Zjednoczone
                          Wielka Brytania
Czas trwania - 110 min.

i od razu wiedziałam, że to od niego właśnie zacznę dzisiejszy wpis. 

Londyn, XVII wiek. Zgodnie z obowiązującym prawem kobietom nie wolno występować na scenie, w związku z czym wszystkie role żeńskie w teatrach kreują mężczyźni, to znaczy w tych prawdziwych, poważnych teatrach, w prywatnych apartamentach arystokracji oraz - na drugim biegunie - w jakichś spelunkach spod ciemnej gwiazdy może grać każdy, również kobiety.

Ale w Teatrach przez wielkie "T" - wyłącznie mężczyźni.

Są aktorzy szkoleni tylko do tego, tacy, którzy nigdy w życiu nie stanęli na scenie w męskiej roli, a wśród nich najjaśniejszą gwiazdą jest  Edward (Ned) Kynaston, przez Samuela Pepysa określony jako "najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałem". 

Kynastonowi pomaga Maria, młoda garderobiana, lojalna, podziwiająca go i niezwykle mu oddana, acz w głębi serca marząca o karierze aktorskiej. Pewnego dnia debiutuje ona na jednej z prowincjonalnych scen i początkowo wydawać się to może jedynie fanaberią, kompletnie nieszkodliwą.

A potem nagle świat Neda zostaje wywrócony do góry nogami. Król Karol II  pod wpływem swej nowej, pięknej kochanki  Nell Gwyn zmienia prawo. Początkowo ustala, że na scenie mogą pojawiać się i aktorzy i aktorki. A wkrótce potem - zakazuje mężczyznom odtwarzania ról kobiecych. Uwielbiany i oklaskiwany Ned z dnia na dzień staje się nikim...

 
"Królową sceny" obejrzałam ładnych lat temu parę, nie pamiętam, ile, ale mieliśmy wtedy jeszcze telewizor, więc minimum siedem. I nie pamiętam, czemu ją obejrzałam, bo słyszeć to o niej nie słyszałam przedtem ni słóweczka ("NIEDOCENIANY FILM", pamiętacie?), chyba z powodu tego, przytaczanego przeze mnie powyżej, cytatu z Samuela Pepysa, który mnie zainteresował.

Ale jak ją już obejrzałam popadłam w trwały zachwyt, który za chwilę wyzwoli we mnie typową dla mnie logoreę, bo na ilu poziomach ten film jest niedoceniany, to głowa mała.

Zaczniemy od tego najbardziej oczywistego, który w dodatku można podsumować jednym zdaniem (chyba, że jest się mną), to znaczy jest to film absolutnie genialnie zrobiony pod względem wizualnym. Otóż, Państwo Najdrożsi, ja nie znoszę wieku XVII. Uważam, że był brzydki, brudny, że cuchnął, a moda ówczesna wołała o pomstę do nieba, zwłaszcza zachodnioeuropejska (bo, powiedzmy sobie, nasz pan Kmicic w tych swoich żupanikach z pasami słuckimi wyglądał jednak lepiej niż uróżowany francuski czy brytyjski arystokrata w piętrowej peruce i pończoszkach).

I to bardzo dokładnie w tym filmie widać. Jest brudno. Jest ciemno. Śmierdzi. Idea młoteczków ze złota, które nosili w charakterze biżuterii arystokraci, a które służyły do wybijania wszy jawi się w pełni zrozumiałą. Jest dość siermiężnie. Londyńskie domy - jeszcze sprzed wielkiego pożaru Londynu - są skromne, proste, niewygodne, londyńskie ulice to uliczki, zabłocone i nieprzejezdne. Królewski pałac jest wręcz ubogi, dość zaniedbany, skromnie oświetlony. Rewelacyjna scenografia. Wybitne kostiumy. Być może zostałyby docenione, gdyby doceniono cały film, ale że go nie doceniono - to i ją pominięto, i teraz ja na mym skromnym blogu muszę oddawać jej sprawiedliwość. 

Następnie - sama opowieść. Ta historia to jest wspaniały, wielopiętrowy dramat, rewelacyjnie opowiedziany, doskonale napisany, zagrany z maestrią, której niejednokrotnie próżno by szukać w filmach... bardziej docenianych. Od pragnącej grać na scenie Marii, która uwielbia i kocha, cóż, że beznadziejnie, Kynastona - no owszem, kocha go, ale pragnienie gry na scenie jest silniejsze od wszystkiego, a przecież... cóż, nie umie grać, umie tylko naśladować Kynastona, skąd ma wiedzieć, jak się gra,  żadna kobieta tego przed nią nie robiła...

Poprzez króla Karola II, syna pierwszego w historii ściętego monarchy, który po latach powraca z wygnania i niespecjalnie odnajduje się w całym tym królowaniu...

Aż po, i nade wszystko -

Neda Kynastona, któremu ziemia usuwa się spod stóp, i to wręcz z dnia na dzień. Od dzieciństwa szkolony i uczony tylko jednego - jak wiarygodnie i prawdziwie grać na scenie kobiety. Nie umie robić niczego innego. Nie chce robić niczego innego. Jest kompletnie zagubiony. Jest człowiekiem, którego wielbiły tłumy, a który z dnia na dzień stał się zbędny. Jego tożsamość... w zasadzie nie ma tożsamości. Czy jest aktorem? Aktorką? Kobietą? Mężczyzną? Mężczyzną, który udaje kobietę? Mężczyzną, który chce być kobietą? Od zawsze otaczany przez kobiety, które uwodziły go, żeby sprawdzić, czy pod scenicznymi sukniami jest on mężczyzną, mężczyzn, którzy wiedzieli, że jest mężczyzną, ale woleli, by udawał, że jest kobietą, mężczyzn, którzy myśleli, że jest kobietą i nie mogli mu wybaczyć, gdy ich... pomyłka wychodziła na jaw, wszystko to w nowej rzeczywistość kotłuje się, przepoczwarza, rodzi na nowo i gubi, boleśnie i okrutnie, i w ten sposób dochodzimy do kolejnej niedocenianej rzeczy w tym filmie, a raczej niedocenianej osoby, a mianowicie.

Do Billiego Crudupa.

I ja nie wiem, nie znam się, może Billy Crudup jest doceniany jak nie wiem co, Wikipedia twierdzi, że jest doceniany teatralnie, i ja temu bardzo przyklaskuję, bo widziałam "Królową sceny" (z dziesięć razy) i wiem już, co Billy Crudup jest w stanie zrobić z kawałkiem tekstu, ale wiem, że nie jest doceniany tak, jak powinien, odkąd obejrzałam "Królową sceny" jestem na niego trochę wyczulona, więc bystrym mym okiem wyławiam go w filmach, gdzie gra role sześcioplanowe i robi jakieś ogony, i jak sobie pomyślę, że taki Tom Hanks (no, sorry, nigdy nie ukrywałam, że go nie lubię jako aktora), który moim zdaniem gra dwiema minami na krzyż ma kolekcję Oscarów i Złotych Globów (i Złotych Malin też co prawda, ale nikła to pociecha) to mi się różne rzeczy otwierają w kieszeni, jak również smutne myśli o niesprawiedliwości świata same się po prostu snują, zwłaszcza, gdy sobie przypomnę.

Tę przepiękną klamrę, która stanowi ramy "Królowej sceny".

"Królowa sceny" zaczyna się i kończy dokładnie tą samą sceną z "Otella", sceną śmierci Desdemony, i w obydwu występuje Billy Crudup, i to jest aktorskie mistrzostwo świata, to jest jakiś aktorski Matterhorn, albo i Mount Everest, to jest coś, co budzi we mnie chęć natychmiastowego padnięcia na kolana, zapalenia jakiegoś poręcznego kadzidełka i przystąpienia do Oddawania Czci, od czego powstrzymuje mnie tylko fakt, że piszę i chciałabym skończyć ten tekst w jakimś w miarę przewidywalnym okresie czasu, to jest rzecz, oglądając którą po raz pierwszy nie oddychałam, więcej, za każdym razem nie oddycham, zadając kłam niedorzecznej teorii, że człowiek może nie oddychać jakąś śmieszną ilość minut. To jest dowód, żywy dowód dla wszystkich, którzy uważają, że aktorstwo nie jest sztuką, że każdy może przebrać się w jakieś dziwne szmatki i wyklepać cudze słowa, dowód na to, że aktorstwo jest, może być, bywa sztuką, a wręcz Sztuką; jeśli macie wśród swoich znajomych kogoś, kto w to wątpi pokażcie mu "Królową sceny", nie będę dokładnie pisać, co mnie tak dogłębnie poruszyło we wspomnianej klamrze, bo bez spoilerów by się chyba nie obyło, ale, o, bogowie, OBEJRZYJCIE TO.

 

(chwila na ukojenie szalejącego tętna, napicia się herbaty celem uspokojenia buzujących emocji oraz wypowiedzenia z namaszczeniem "ommmmm... ommmmm... ommmmm").

I już możemy przystąpić do (pobieżnego i o wiele mniej emocjonalnego, ale poczucie sprawiedliwości nie pozwala mi zmilczeć o dziele) omówienia drugiego niedocenianego utworu kinematografii, a mianowicie filmu 


"Robin Hood"
Reż. John Irvin




Rok produkcji - 1991
Główne role - Patrick Bergin
                       Uma Thurman
                       Jurgen Prochonov
                       Jeroen Krabbe
                       Edward Fox
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
                           Wielka Brytania
Czas trwania - 116 min.

Streszczanie "Robin Hooda" byłoby... ekstrawagancją, optymistycznie zakładam, że znaczna część świata jednak go zna, więc tylko gwoli kronikarskiej ścisłości:

Sir Robin z Locksley, przyjaciel barona Roger Daguerre, oraz Will Redding  narażają się sir Milesowi Folcanetowi. W wyniku baaaardzo niedbale poprowadzonej rozprawy niech będzie, że sądowej Robin zostaje skazany na wygnanie. Obydwaj przyjaciele znajdują schronienie w lesie, gdzie wkrótce przyłączają się do zbójeckiej bandy. 

Ta wersja "Robin Hooda" padła ofiarą tego samego pecha, który wcześniej dotknął "Valmonta". Albowiem dokładnie w tym samym roku, niemal co do miesiąca, na ekrany kin wszedł "Robin Hood. Książę złodziei" z Kevinem Costnerem, film, za którym stało Hollywood, z gwiazdorską obsadą, hollywoodzkim budżetem i takąż reklamą, obsypany następnie Oscarami, Globami i nagrodami BAFTA (i Malinami ;)), który całkowicie przyćmił wersję, której gwiazdorskiej obsadzie co prawda niczego zarzucić nie można, ale już jeśli chodzi o budżet i reklamę, to, cóż...

Tymczasem "Robin Hood" z Patrickiem Berginem w roli tytułowej jest naprawdę, naprawdę dobry. Szkielet filmu stanowi znana wszystkim historia szlachetnie urodzonego banity i jego wesołej kompanii, ale tu obudowana jest czymś, czego w innych wersjach prawie (albo też kompletnie) nie ma - a mianowicie konfliktem między Normanami a Sasami. Nie ma złowrogiego szeryfa z Notthingham; mamy Normanów, brutalnie rządzących krajem i dzierżących go żelazną garścią i saskiego wielmożę, niby im równego, ale jednak nie do końca. Mamy fantastycznie pokazane, biedne i brudne średniowiecze, mamy bezlistny, zamglony, lodowaty las, brud, błoto, mamy gnijące trupy, mamy nędzę i okrucieństwo, mamy, słowem, rasowy realizm (łącznie z aktorami dysponującymi skazami na obliczach i uzębieniem bynajmniej nie nadającym się do pokazania w reklamach past do zębów). Mamy, słowem, więcej realizmu, bardziej przyziemną, surowszą wersję niż hollywoodzka bajka z Costnerem oraz prawdziwą historię, i to tę okrutniejszą, niewidowiskową, bezlitosną feudalną historię ukrytą za legendą; mamy fantastyczne kostiumy, bardzo dobre walki na miecze, mamy świetnie zagrane postaci, od głównych po drugoplanowe (tu drugo- albo wręcz trzecioplanowy jest król Jan Bez Ziemi, w którym NIE ROZPOZNAŁAM Edwarda Foxa, bo Jana Bez Ziemi rozpoznałam natychmiast, i tak się to robi!), Umę Thurman jako charakterną lady Marion, a na sam koniec mamy śliczny, pogański motyw Majowej Królowej i ziemi, która rozkwita, gdy nadchodzi Młody Król.

Słowem, mamy Robin Hooda, w którego wierzę. 

Więc jeśli, o miły Czytelniku, kiedyś najdzie Cię ochota na obejrzenie przygód szlachetnego banity, co zabierał bogatym i dawał biednym...  

Szczerze polecam tę wersję.

Niesłusznie niedocenianą. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz