niedziela, 13 lipca 2025

Z nie...chęcią, czyli Wyzwania Filmowego dzień siódmy ("Masz wiadomość")

Jak już gdzieś we tekstach dotyczących Wyzwania Filmowego pisałam, czasem nad odpowiedzią na zadane pytanie muszę się zastanawiać, czasami muszę wybierać z wielu filmów, których tytuły przychodzą mi do głowy nader tłumnie, czasem z dwóch (i wtedy opisuję oba :D), a czasem jeszcze nie zdążę doczytać pytania do końca, a moja Jaźń i Podświadomość wrzeszczą odpowiedź, zagłuszając kompletnie (ewentualny) Głos Rozsądku.

To, co wywrzaskuje Jaźń i Podświadomość to wcale nie musi być ani jedyna, ani najbardziej prawidłowa odpowiedź.

Ale nigdy się z nią nie kłócę.

Zakładam, że musi coś być w tym, że Podświadomość wyrzuca z mroków niepamięci akurat ten tytuł. Że coś w nim musiało w szczególny sposób zapaść mi w pamięć, dotknąć jakiejś szczególnie czułej struny, coś wyjątkowo we mnie poruszyć.

Tak było w przypadku "Życia na podsłuchu".

I tak było, gdy tylko przeczytałam temat Szóstego Dnia Wyzwania, a mianowicie

Film, którego naprawdę nienawidzisz


W moim przypadku jest to

"Masz wiadomość" (tyt.oryg. "You've Got Mail")
Reż. Nora Ephron



 Rok produkcji - 1998 (PL. - 1999)
Główne role - Tom Hanks
                       Meg Ryan
                       Greg Kinnear
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 115 min.

 

I ja tego filmu nienawidzę dogłębnie, ja go tak nienawidzę, że aż mi się ręce trzęsą, gdy to piszę, wszystkiego w nim nienawidzę, od pierwszej do ostatniej minuty, od napisów początkowych po plakat, łącznie z tym cholernym, Bogu ducha winnym labradorem na obrazku!

(przerwa na oddychanie do woreczka)

Nowy Jork.

Kathleen Kelly prowadzi odziedziczoną po mamie księgarenkę "Sklep za rogiem", urocze, przytulne miejsce z duszą, które kocha, i które jest dla niej czymś o wiele więcej niż tylko miejscem pracy. Sprzedaje w niej  książki dla dzieci i od wielu lat zatrudnia tych samych pracowników (najstarsza pracownica znała jeszcze matkę Kathleen). Wiedzie skromne, ale szczęśliwe życie, od dłuższego czasu jest prywatnie związana z trochę roztrzepanym, ale sympatycznym dziennikarzem i nic, zdałoby się, nie będzie w stanie zakłócić spokoju i zadowolenia, w jakim żyje.

Do czasu.

W dzielnicy, w której znajduje się sklepik Kathleen niejaki Joe Fox, finansowy gigant i bezwzględny człowiek interesu, otwiera swój megastore. Jak megastore to i, rzecz jasna,  megaksięgarnia, a w tej księgarni, oczywiście, ceny niezwykle konkurencyjne oraz cappuccino serwowane w księgarnianej kawiarni, ponieważ Joe Foxa stać na wszelkie obniżki, promocje, ceny prawie hurtowe i inne takie. Nie ma mowy, żeby malutka, rodzinna księgarenka poradziła sobie z taką konkurencją, zwłaszcza, że właściciel megastore i tak zamierza ją przejąć tak, jak przejął liczne małe księgarenki w okolicy otwieranych przez się kolosów. I to pomimo faktu, że - błąkając się z dwojgiem siostrzeńców po mieście -  trafia przypadkiem do "Sklepiku za rogiem" i doznaje zachwytu na widok jego uroczej właścicielki (w pełni zrozumiałe, kto by nie doznał zachwytu na widok Meg Ryan? Nawet ja bym doznała, a jestem Złą Kobietą). Zachwyt jednakowoż zachwytem, a biznes jest biznes, i oto los miłej księgarni zostaje przesądzony.

Pracownicy "Sklepu za rogiem" postanawiają co prawda ratować swoje miejsce pracy, ale - gdy kampania reklamowo-ratunkowa nie przynosi rezultatu - Kathleen zmuszona zostaje zamknąć księgarnię...

Tymczasem naszemu Joe nie wiedzie się w życiu prywatnym, ale na pociechę ma internet, w tym internecie nicka NY152, oraz poznaną w sieci kumpelę od serca, niejaką Shopgirl, istną Bratnią Duszę, z którą wymieniają maile i piszą w nich o wszystkim, o ulubionych książkach, o motylku w metrze, o piesku, o Jane Austen...

O różnych rzeczach piszą, tylko nie wspominają, kim są w realu.

A już zwłaszcza on nie wspomina.

Gdyż tylko on zna całą prawdę. Próbował flirtować z Kathleen już podczas pierwszego spotkania, ale został zdemaskowany, więc tu mamy 1:1 - on wie, jak ona wygląda i kim jest, ona wie, jak wygląda on, i kim jest też.

Następnie Joe jako NY152 umawia się z Shopgirl, i w ten sposób dowiaduje się, z kim tak naprawdę koresponduje...

 

Czuję się w obowiązku wspomnieć, że autorzy komedii romantycznych nie mają ze mną lekko, co ich co prawda w najmniejszym stopniu nie obchodzi, ale jednak. Zamiast się wzruszać widzę i punktuję wszystkie te "niedasie", od których w komediach romantycznych zazwyczaj się roi, zauważam  wszystkie braki, luki i bzdury, zamiast odczuwać zazdrość, że innym tak ładnie się udaje, a moje życie jest taaaaakie nudne i taaaakie przewidywalne przewracam oczami, a zamiast wyzwalających w jakże licznych damskich piersiach jakże liczne westchnienia zachwycających scen i porywających bohaterów ja widzę czerwone flagi, i dotyczy to filmów naprawdę dobrych w swoim gatunku, albo wręcz wybitnych, jak "Love Actually" (no bo serio, nikogo nie niepokoi, że bohater grany przez Colina Firth - któremu wiele mogę wybaczyć, ale jakieś granice są! - po dwóch tygodniach znajomości PROSI O RĘKĘ dziewczynę, z którą tak naprawdę nie zamienił słowa, nie wie o niej nic i zna wyłącznie jej imię? I ONA SIĘ ZGADZA, a też nie wie o nim niczego, tylko zna jego imię? No, dobra, to Colin Firth, a dziewczyna jest urocza, ale, bogowie, MAŁŻEŃSTWO???? To przecież chore jest!), "Love Actually", które jest świetnie napisane, doskonale obsadzone i  zagrane, i nawet taka wredna, nieromantyczna żmija jak ja zaczyna myśleć i wyciągać wnioski dopiero jakiś czas po projekcji - a MIMO TO znajdę coś, czego mogę się uczepić.

To co dopiero można rzec o średnim produkcyjniaku, w którym w dodatku od tych cholernych napisów początkowych do samego końca wyczuwam taki sprytny zamysł "Meg Ryan i Tom Hanks tak nam się ślicznie sprawdzili w "Bezsenności w Seattle", film zarobił 228 mln dolarów, zróbmy inny film z tą samą parą, no to się musi udać!".

I w dodatku nie znoszę Toma Hanksa. No nie cierpię człowieka. Znaczy, stój, człowieka całkiem lubię. Tom Hanks wydaje się być sympatyczny, ma poczucie humoru, miło wypada na wywiadach i ma dobry kontakt z obserwatorami na tych wszystkich soszjalach, co to teraz gwiazdy zmuszone są mieć. W najmniejszym stopniu nie wpływa to jednak na fakt, że nie znoszę go jako aktora, w mojej opinii jest na maksa przereklamowany, gra zawsze na jedno kopyto, a łatwo jest odgadnąć, że nie jest dla mnie rzeczą prostą wczuć się w komedię romantyczną, której głównego bohatera uważam w najlepszym wypadku za kluskę o twarzy pozbawionej umiejętności wyrażania emocji (w "Bezsenności w Seattle" odbijał Meg Ryan Billowi Pullmanowi, a mnie było wszystko jedno, jakiego dupka grał Bill Pullman, bo raz, że był to Bill Pullman, którego wielbię i kocham nawet, gdy gra psychopatę, a dwa - że w moich oczach każdy byłby lepszy niż Tom Hanks w roli bohatera romantycznego, i co nam pan zrobi).

Ale tak naprawdę pal licho wtórny zamysł obsadowy, pal licho Toma Hanksa i pal licho próby odcinania kuponów od wcześniejszego sukcesu.

Ja bym po prostu chciała wiedzieć, jaki zamysł przyświecał twórcom, którzy zrobili film o, wybaczcie mój klatchiański, wykorzystującym bohaterkę na każdym możliwym poziomie skurwielu, po czym próbowali nam wmówić, że to dogłębnie romantyczna historia o Miuości Ponad Wszelkimi Przeszkodami.

Bo cóż my tu otóż mamy.

Otóż mamy tu typa, który może działać na wspomnianych wielu poziomach zza kulis, bowiem ma wiedzę. Wchodząc do księgarni Kathleen wie, że wchodzi do miejsca, które zamierza unicestwić. Zachwycając się jego właścicielką wie, że zachwyca się osobą, której za chwilę zabierze miejsce pracy i poczucie bezpieczeństwa, i pośle na bruk jej współpracowników i przyjaciół. I czyni to. Bez mrugnięcia parchatym oczkiem.

Umawia się na randkę ze swoją internetową znajomą i odkrywa, że znajomą tą jest, o niespodzianko, o zaskoczenie stulecia! - nasza Kathleen. I w tym momencie wie już WSZYSTKO. Może sterować sprawami zza kulis. Może napuszczać Kathleen na swoje wcielenie w realu, by po chwili napuszczać ją na wcielenie w wirtualu. Pojawia się w życiu dziewczyny jako Joe, a moment później - jako NY52. Kłamie, kręci, bawi się jak kot myszą, a przy okazji, mimochodem zabiera jej wszystko, co kochała (księgarnia PO MATCE!!! w której Kathleen spędziła dzieciństwo! Bogowie, ja do teraz tęsknię za starym mieszkaniem, które moja mama sprzedała lat temu... dużo, za moją zgodą i wiedzą..., a taka księgarnia to przecież coś o wiele, wiele więcej!...), zostawiając ją bez środków do życia. Nie wydaje się mieć z tym żadnych problemów.

A przede wszystkim nie wydaje się, by chociaż w jakimś zakurzonym, zwykle nieużywanym kąciku jego mózgu zaświtała myśl, że to, co zrobił jest... nie do końca fajne.

- Ty byś mu tego nigdy nie wybaczyła, nie? - spytał mnie Pan Małżonek, po dłuższej chwili zafascynowanego wpatrywania się, jak z rozwianym włosem i parskając ogniem z nozdrzy opowiadałam mu, o czym dziś będzie pisane; a ja tylko na niego popatrzyłam bez słowa, do tego stopnia to pytanie było dla mnie retoryczne.

Nigdy? Nigdy to zdecydowanie za krótko. Jak mogłabym wybaczyć komuś, kto do tego stopnia i na tak licznych przykładach pokazałby mi, że nie można mu ufać? Kto skrzywdził mnie rozmyślnie, kto mnie przez wiele miesięcy oszukiwał bez wahania i bez skrupułów, o kim NIC nie wiem, chociaż udawał mojego przyjaciela? I komuś, kto - a to jest coś niewybaczalnego w moich oczach na tylu poziomach, że jednego wcielenia byłoby za mało, by wymienić je wszystkie - stał się przyczyną krzywdy moich przyjaciół?

Nie, tego wybaczyć nie byłabym w stanie.

Kathleen jednakowoż nie ma tego problemu.

Umawia się na randkę Drugiej Szansy z tą swoją Internetową Pokrewną Duszą i co robi, odkrywając, że to facet, będący przyczyną wszystkiego tego, co wymieniłam wyżej?

Czy daje mu w mordę, tak od serca?

Czy patrzy na niego, lodowato, po czym odwraca się i odchodzi?

Czy chociaż robi mu awanturę z wyzwiskami?

Nie.

Ona rzuca mu się na szyję z "Marzyłam, żebyś to był ty!" na ustach.

Brawo.

No brawo ty, dziewczyno! 

Jesteśmy z ciebie dumni! Wszyscy, jak tu siedzimy.

Gratulujemy ci wejścia w związek z człowiekiem, który oszukiwał cię, zawodził twoje zaufanie, kłamał i bawił się tobą dłuuuugo i z upodobaniem i w sieci, i w rzeczywistości. Którego tak naprawdę kompletnie nie znasz, a to, co o nim na pewno wiesz to nie jest nawet czerwona flaga, to coś, co powinno skłonić cię do wyprowadzki na inny kontynent i zatarcia za sobą wszelkich śladów. Który mógłby poddać się jakiejś refleksji, zrobić coś miłego, nie wiem, przenieść twoją księgarenkę do megastore'u, zatrudnić twoich przyjaciół, jakoś próbować zrekompensować ci straty moralne... albo może chociaż powiedzieć "przepraszam"... ale tego nie robi. 

I, najwyraźniej, nie musi. Po co? Nasza Kathleen przecież padła mu w objęcia, najwyraźniej nie mając z przejściem nad powyższymi faktami do porządku dziennego żadnego kłopotu, iście jak on z moralną stroną imprezy, ach, te kobitki, takie są uczuciowe, jak się zakochają wszystko wybaczą, wszystko, zresztą, jakie wybaczą, co wybaczą, co tu jest do wybaczania?

Przecież nie to, że nasz Joe ostatecznie wzbogacił się kosztem księgarni Kathleen (tak jak poprzednio wzbogacał się kosztem innych ludzi, którym nie poświęcił nawet sekundy refleksji), a ona sama została bez pasji, bez pracy, bez finansowego zabezpieczenia, bez przyjaciół, bez niczego.

Ale za to ma MIUOŚĆ.

Wrrrr.

 

NIE POLECAM.


 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz