wtorek, 15 lipca 2025

Wielokrotnie, czyli Wyzwania Filmowego dzień ósmy

 Film, który widziałaś przynajmniej 5 razy


przeczytałam dzisiejszy temat Wyzwania i pomyślałam sobie, że powinnam napisać "Poza "Samolot kontra wulkan" w zasadzie wszystkie filmy, które się tu pojawiły i wszystkie, które się jeszcze pojawią, chyba nawet cholerne "Masz wiadomość", jestem bowiem osobą, która lubi te piosenki, co to je już zna" i skończyć wpis, zamykając się w jednym zdaniu.

Potem sobie pomyślałam, że aby wypełnić ten post dziesięcioma tysiącami znaków wystarczyłoby po prostu tylko wymieniać tytuły wszystkich... no, dobra, nie szalejmy - większości dzieł kinematografii, które doznały tego zaszczytu, że moje oko spoczęło na nich więcej niż pięć razy, jak na przykład (wdech) wszystkie kultowe komedie polskie, od "Samych swoich" (wraz z ciągiem dalszym), poprzez "Vabanki" (filmy z serii "po trzydziestym razie przestałam liczyć"), po "Misia", "Howard's End" i "Remains of the Day", "Bogów", "Klatkę dla ptaków", liczne ekranizacje książek Jane Austen, "Moją lewą stopę" i "W imię ojca", "Cienistą dolinę", "Ocean's 11" oraz "Włoską robotę", "Blask" (ten z Geoffreyem Rushem), "Miesiąc na wsi", "Między wierszami", "Easy Virtue", "Quiz Show", i milion innych (wydech), a po pierwsze jeszcze niemal nie wyszliśmy poza lata 90-te, po drugie świadomie i z pełną premedytacją pominęłam (i w całym wyzwaniu pomijam) wszystkie filmy wojenne, a po trzecie nie wymieniłam nawet jednego filmu animowanego, a był taki moment w moim życiu, i nie nazbyt dawno temu, że animacje oglądałam niemal zawodowo, niektóre dużo, duuuuużo częściej niż jakieś głupie pięć razy.

Aż wreszcie sobie pomyślałam, że są takie filmy, które mi nie pasują do żadnego tematu w Wyzwaniu, a kocham je miłością wielką (i czasem tak bardzo nieracjonalną, jak tylko miłość być może), i nie ma, że to tamto, nie po to ma się uparcie bloga w dobie konającej blogosfery, żeby nie zadręczać tych pięciu najwytrwalszych Czytelników swoją logoreą!

Co pomyślawszy, żmudnie wybrałam z długiej listy Filmów Kochanych I Nigdzie Nie Pasujących trzy tytuły, i oto przystępuję do Logorei.

Na pierwszy rzut idą

"Przygody barona Munchausena" ("The Adventures of Baron Munchausen")
Reż. Terry Gilliam


Rok produkcji - 1989 (PL - 1991)
Główne role - John Neville
                       Eric Idle
                       Sarah Polley
                       Uma Thurman
                       Jonathan Pryce
Kraj produkcji - Wielka Brytania, Niemcy
Czas trwania - 126 min.

XVIII wiek. Akcja filmu rozpoczyna się w mieście obleganym przez Turków. Mieszkańcy miasta w zasadzie już nie walczą, czekają na nieuchronną zagładę, i tylko w gruzach teatru trupa aktorska, taki trochę odpowiednik orkiestry grającej na Titanicu, wystawia sztukę "Przygody barona Munchausena". W trakcie spektaklu na scenie pojawia się starszy człowiek, tytułowy baron, który namawia widzów, aby nie tracili wiary i stanęli do walki. Dla zachęty przytacza parę własnych przygód, a są one iście epickie i, cóż, brzmią ciut nazbyt fantazyjnie, więc nikt nie daje im wiary. Nikt, poza małą Sally, z którą  baron wyrusza na poszukiwanie swych towarzyszy, obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami, aby przy ich pomocy ocalić skazane, zdałoby się, na zagładę miasto.

To jest film, który poszczycić się może zrobieniem spektakularnej klapy, przepadł we wszystkich kinach i we wszystkich rankingach, i przyniósł wyłącznie straty studiu filmowemu, które go wyprodukowało i włożyło w tę produkcję masę kasy (i, och, powiadam, TO WIDAĆ), i, mówię Państwu kochanemu, jak mało mnie to obchodzi to nawet Wy nie!

Ja ten film oglądam dla irracjonalnego, powalającego na kolana, baśniowego, nieopowiadalnego piękna, którym jest on przesycony. Pisałam o Pięknie w filmach Terry Gilliama już w moim wpisie o "Fisher King", ale "Przygody barona Munchausena"... mam czasem wrażenie, że powstały tylko po to, by być piękne. W zupełnie nieprawdopodobny, surrealistyczny sposób piękne. Statek barona lądujący na Księżycu i przemierzający jego bezkres, płynący w piasku, mieniącym się jak ziarenka srebra. Goniące się po niebie gwiazdozbiory znaków Zodiaku. Baron tańczący z Afrodytą walca w wulkanie Hefajstosa. Wenus rodząca się z piany i wychodząca z muszli. Ścigająca Barona po całym świecie Śmierć, wyrywająca się na wolność z rzeźby maszkarona. Wyspa, która okazuje się gigantyczną rybą i połyka naszych bohaterów. Wszystko zrobione w sposób zatykający dech w piersiach, z rozmachem, z wyobraźnią po prostu nieposkromioną, ponownie - jak we śnie, w którym nie ma żadnych granic i wszystko zdarzyć się może. Mogę na to patrzeć, i patrzeć, i patrzeć, i zachwyca mnie ciągle na nowo, i oczywiście jest w tym filmie - podobnie jak w "Fisher Kingu" zresztą - ta niezgoda na to, by żyć "normalnie", co za okropne słowo, jest hołd dla fantazji i niepohamowanej wiary, że życie może być barwne i niezwykłe, ale przyznaję się bez bicia, że ja oglądam "Barona Munchausena" dla piękno, baśniowe piękna, którego Terry Gilliam jest mistrzem absolutnie niedościgłym.

 
Na drugim miejscu (chociaż kolejność jest przypadkowa" mamy

"Imperium Słońca" ("Empire of the Sun")
Reż. Steven Spielberg



Rok produkcji - 1987 (PL - 1989)
Główne role - Christian Bale
                       John Malkovich
                       Miranda Richardson
                       Nigel Havers 
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 154 min.

....i właśnie zauważam, że jednak jeden film o wojnie prześlizgnął się przez gęste oczka moich sieci.

Ale jaki to film!!!

"Imperium Słońca" jest ekranizacją autobiograficznej powieści G.J. Ballarda pod tym samym tytułem. Szanghaj, początek lat 40. Dwunastoletni Jim, syn brytyjskiego dyplomaty, jest miłośnikiem japońskich samolotów wojskowych. Jest też, co tu będziemy kryć, trochę rozpsutym jedynakiem, dzieckiem bardzo zamożnych rodziców. Kiedy Japonia napada na Chiny i jej wojska wkraczają do Szanghaju, chłopiec zostaje fatalnym zbiegiem okoliczności oddzielony od rodziców, po czym trafia do obozu dla internowanych cywili. Od tego momentu musi sobie radzić sam - i radzi sobie, odnajdując się w strasznej obozowej rzeczywistości z nadzwyczajną wolą przetrwania i nadzwyczajnym... brakiem skrupułów.

To jest film pod wieloma względami niezwykły. Po pierwsze, jak orzekła moja siostra (Tak, zamęczam tym Wyzwaniem każdego, kto mi wpadnie w ręce, czy tego chce, nieszczęśnik, czy nie) "Co za szkoda, że nie ma kategorii "Ulubiony film reżysera, którego nie lubisz"!". I rzeczywiście, szkoda, gdyby była w niej właśnie znalazłoby się "Imperium Słońca", ponieważ z wielu powodów, o których za długo by mówić, nie lubię Stevena Spielbierga, a większość jego dzieł kompletnie nie przemawia do mojej wrażliwości i zostawia mnie zimną jak lód.

Po drugie, źle czytało mi się książkę, nie tylko ze względu na jej trudną tematykę, bo trudna tematyka mi nie pierwszyzna, po prostu między mną a autorem nie kliknęło, i nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak tę powieść w ogóle można sfilmować.

A film powalił mnie na kolana. Jest... no, genialny jest, porusza trudne tematy w sposób niezwykle delikatny, aluzyjny wręcz ("Poznałem dziś nowe słowo - bomba atomowa. Ten błysk na niebie... jakby Bóg zrobił zdjęcie" - i dokładnie tak właśnie pokazany jest moment wybuchu), nie wali po amerykańsku obuchem, nie miota nam flagą przed oczami, zero w nim dosłowności i zero wysilonych happy endów. Na Christiana Bale'a, który miał w chwili kręcenia filmu czternaście lat po prostu nie ma słów, do chwili zobaczenia go nie wierzyłam, że istnieją tak utalentowani młodociani aktorzy, a i teraz trudno mi w to uwierzyć, chociaż wiem, że to, no cóż, Christian Bale jest, trochę szaleniec, trochę geniusz, widać w czternastej wiośnie już TO miał.

Miałam kiedyś ponagrywane wszystkie moje ukochane fragmenty z przeróżnych filmów, jak napadał mnie nastrój na wzruszanie się albo potrzeba zachwycenia się do samego dna serca to je sobie włączałam, była tam i scena z metra z "Fisher King", i finałowa scena z "Cinema Paradiso", i scena z jeleniem z "Wszyscy mają się dobrze", i wiele, wiele innych, a z "Imperium Słońca" - scena, gdy Jim, salutując, śpiewa na pożegnanie kamikadze, którzy wylatują na swoją ostatnią misję. Piękna, piękna, dogłębnie piękna scena, chwytająca za serce, wywracająca emocje na nice, okruch doskonałości w strasznym świecie, który "Imperium Słońca" pokazuje tak dobrze.

I na koniec, żeby nie było zbyt ponuro

"Rodzina Addamsów II" ("Addams Family Values")
Reż. Barry Sonnenfeld


Rok produkcji - 1993 (PL - 1994)
Główne role - Anjelica Huston
                       Raul Julia
                       Christina Ricci
                       Christopher Lloyd
                       Joan Cusack
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone
Czas trwania - 94 min.

W części drugiej opowieści o Addamsach rodzina się powiększa, na świat przychodzi trzeci potomek małżeństwa Addamsów – Pubert. Niestety, narodziny  braciszka wywołują bunt u starszego rodzeństwa. Wednesday i Pugsley postanawiają się go pozbyć (i, doprawdy, nie przebierają w środkach), bowiem według rodzinnej tradycji narodziny kolejnego potomka oznaczają śmierć jednego z poprzednich dzieci. Gomez i Morticia troszkę jednak zaniepokojeni determinacją starszych pociech zatrudniają do opieki nad maluchem niańkę, Debbie, pozornie słodką i uroczą, w rzeczywistości seryjną mężobójczynię, która  upatruje sobie w majątku Festera źródło szybkiego dochodu. Postanawia wyjść za Addamsa, zamordować go i odziedziczyć majątek...

"Rodzina Addamsów II" jest w Domu w Dziczy przede wszystkim nieustannym (aż dziw, zważywszy, ile ten film ma lat i ile razy został obejrzany) źródłem cytatów, z których najukochańszym jest:

"- Posunęłaś się za daleko. Pozbawiłaś go ducha. Odciągnełaś go od nas. To mogłabym ci wybaczyć . Ale Debbie...
- Co?!
- Pastelowe kolory?",

(zawsze mówione dokładnie tym tonem, którym wypowiada je Anjelica Huston), jak również

"- I'll be the victim!
- All your life".

"- To był orzeł amerykański! Ten gatunek wyginął!
 - Teraz tak."

oraz

"I'm gonna have a baby. Right now".

No i nigdy już nie będzie INNYCH Morticii i Gomeza. Nigdy. Na próżno silą się twórcy kolejnych wersji oraz serialu "Wednesday". Daremne są ich próby. Są na straconej pozycji. Nawet w kreskówce, która - zdałoby się - może dysponować szerszym wachlarzem środków niż przeciętna ludzka twarz nie udało się odtworzyć tej chemii, tej siły przyciągania, tych "Morticia-Gomez vibes", którymi bez najmniejszych trudności promieniowali Anjelica Huston i Raul Julia, budząc uzasadnioną zazdrość nie tylko w młodszym bracie Gomeza, ale też, nie ukrywajmy tego, we wszystkich widzach :).

Choćby tylko (aż! aż!) dla nich warto byłoby obejrzeć ten film... co najmniej pięć razy :).

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz