Oto dzień Wyzwania, który powinien skończyć się spektakularną klęską.
Albo wpisem składającym się z jednego zdania, które brzmiałoby: "Takiego filmu nie ma".
Dzień, którego tematem jest
Film lepszy niż książka, na której go oparto
Przecież jest faktem powszechnie znanym, że NIE MA takich filmów. Że
wszelkie adaptacje filmowe powieści zawsze są gorsze niż książki. Nawet
te najdoskonalsze, zrobione z miłością, nawet te, w które włożono - poza
uczuciem i talentem - sporo pieniędzy, nawet one nie dają rady, są
niczym wobec wyobraźni czytelnika, tej nieokiełznanej siły, która zawsze
widzi więcej i wyraźniej, i zawsze wie lepiej, i nigdy nie sposób jej
zadowolić.
A jednak.
A jednak znalazłam taki film, i to wcale nie musiałam go szukać.
Tak,
dzień Wyzwania, który powinien się skończyć spektakularną klęską,
zwłaszcza w przypadku namiętnej i zaangażowanej czytelniczki, którą,
pochlebiam sobie, jestem, to jest ten dzień, w którym nawet pół sekundy
nie musiałam zastanawiać się nad odpowiedzią, a brzmi ona
"Gwiezdny pył" (tyt. org. "Stardust")
reż. Matthew Vaughan
Rok produkcji - 2007
Główne role - Claire Danes
Charlie Cox
Robert de Niro
Michelle Pfeiffer
Peter O'Toole
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone, Wielka Brytania
Czas trwania - 127 min.
XIX wiek, Anglia. Małe miasteczko Mur ma swoją tajemnicę: przebiegający opodal osady kamienny mur stanowi granicę między światem ludzi a światem magii. Przejścia między światami (w postaci wyrwy w murze, powstałej na skutek zmurszenia cegieł i kamienia) pilnują Strażnicy, ale czasem zdarzają się żądni przygód, sprytni młodzieńcy, którym udaje sie przemknąć do magicznej krainy, zwłaszcza gdy Strażnikowi zdarzy się przysnąć, albo jest on rozproszony, lub tez wyraźnie starszy niż pożądający przygody osobnik.
Udaje się to także Dunstanowi Thornowi, młodzieńcowi urodziwemu i pełnemu ciekawości świata, który to młodzian w krainie za murem poznaje przepiękną dziewczynę, odpowiedni czas później zaś zostaje zaskoczony podarunkiem w postaci kosza, w którym spoczywa krzepkie niemowlę płci męskiej...
Lata mijają, niemowlę o imieniu Tristran, wychowywane przez kochającego i troskliwego ojca, rośnie, dorasta, i wreszcie zakochuje się w Victorii, najpiękniejszej i najbardziej kapryśnej dziewczynie w miasteczku. Pewnej nocy, w zamian za obietnicę odwzajemnienia uczuć, przyrzeka jej, że znajdzie i ofiaruje jej "gwiazdkę z nieba", po czym wyrusza na poszukiwanie Gwiazdy, która właśnie spadła z firmamentu po drugiej stronie muru. Młody człowiek nie wie jednak, że Gwiazdy poszukuje również okrutna Lamia, Królowa Czarownic, oraz dwóch bezwzględnych i zawziętych kandydatów do tronu potężnej Twierdzy Burz. Tym samym zaprowadzenie Gwiazdy - która nie okazuje się ani kawałkiem niebiańskiej skały, ani kulą światła, tylko piękną, acz ciut pyskatą i zuchwałą dziewczyną imieniem Yvaine – do Victorii zamienia się w ucieczkę pełną szalonych zwrotów akcji i niebezpieczeństw. Na swej drodze Tristran i Yvaine spotkają m.in. Shakespeare’a, ekscentrycznego kapitana powietrznego statku łowiącego pioruny, i wiedźmę prowadzącą handel obwoźny, której piękną służącą łączy tajemnicza więź z Tristranem...
Zaznaczę może, bo nie wykluczam, że fakt ten może mieć wpływ na mój odbiór dzieła, że zapoznałam się z nim droga odwrotną, to znaczy najpierw obejrzałam ekranizację.
I ta ekrani... znaczy, ten film. Film. Bo ja go nie oglądałam jako ekranizacji, tylko jako film po prostu.
A zatem ten film mnie urzekł.
Wielce był wdzięcznie zrobiony, z pazurem, z pomysłem, z masą błyskotliwych pomysłów, którymi widz mógł się dodatkowo cieszyć (jeden z bezwzględnie wykończonych przez braci, kandydatów do tronu, książąt, któremu Lube Rodzeństwo poderżnęło gardło, krwawił na niebiesko, jako ten, w którego żyłach płynęła błekitna krew), z niezwykle starannie napisanym scenariuszem, w którym wszystko logicznie wynikało jedno z drugiego, było umocowane w treści, no i z obsadą, która zwalała z nóg i prawdopodobnie odpowiadała za 3/4 jakości filmu (nie odmawiając niczego twórcom scenografii, kostiumów i charakteryzatorom, niewątpliwym fachowcom i fachowczyniom w temacie).
Bo kogóż my tu nie mieliśmy - narratorem był Ian McKellen, władcę Twierdzy Burz grał - wyśmienicie - Peter O'Toole, Michelle Pfeiffer był doskonałą, ale, powiadam, doskonałą, prawdziwie złą i niewyobrażalnie potężną Królową Czarownic, systematycznie wykańczani przez pragnących objąć tron braciszków książęta (którzy - już po śmierci - towarzyszyli jeszcze żywemu rodzeństwu w charakterze duchów, co pozwalało widzowi cieszyć się dłużej ich obecnością) to istna plejada gwiazd, od Jasona Flemynga, poprzez Ruperta Everetta (kocham), aż po Marka Stronga, gdzieś tam mignął na marginesie (i, pozwolę sobie zauważyć, jak również podkreślić, że naprawdę dobrze jest zobaczyć film, w którym aktor z takim wdziękiem, przymrużeniem oka i dystansem do siebie gra rolę w zasadzie prawdziwie marginalną) Henry Cavill, wtedy-jeszcze-nie-Wiedźmin-ani-Superman (ani-nawet-nie-Charles-Brandon-z-"Tudorów"), ówdzie Ben Barnes czy Ricky Gervais, plus Claire Danes jako Gwiazda.
No i Robert de Niro.
Robert de Niro kradnie show, nie zliczę, ile razy oglądałam "Gwiezdny pył" tylko dla scen, w których występował Robert de Niro jako Shakespeare, kapitan statku powietrznego łowiącego pioruny, bezwzględny i groźny, a przecież w głębi serca wyrafinowany wielbiciel Anglii i angielskiej kultury, ceremonii picia herbaty, rozmów o literaturze, dobrych manier i elegancji jak również mody bardzo, ale to bardzo szeroko pojętej ;), oraz jego ekipa powietrznych zabijaków, typów spod ciemnej gwiazdy, zaprawionych we wszelkich bojach i bardzo, bardzo starannie nie dostrzegających subtelnej strony swego srogiego i brutalnego przywódcy, i jego uwielbienia dla koronek oraz koloru różowego.
No więc obejrzałam film, i to ze trzy razy co najmniej, i wszystko w nim było jak trzeba, magia była prawdziwa, niebezpieczna i nie należało się nią bawić, a za używanie jej płaciło się straszliwą cenę, piękno było niewątpliwym pięknem, historia nie była liniowa, banalnie prosta i pozbawiona drugiego dna; owszem, posiadała dno i drugie, i trzecie, zaś nad wszystkim polatywał niepowtarzalny i kochany przeze mnie miłością wielką angielski humor, i zapłonęłam chęcią poznania książki jak Rzym za Nerona normalnie, dokonałam cudów, by ją zdobyć, gdy zdobyłam - rzuciłam się na nią jak wędrowiec rzuca się na wodę w oazie po tygodniowym spacerku po pustyni, przeczytałam na wdechu, iiiii...!
Pffff.
Tak, ja wiem, że dokonuję tu Świętokradztwa i Mordu na Kanonie, i Wyrażam Niepopularne Opinie, jak również spotkałam się z opiniami przeciwpołożnymi, i to u osób, które również zapoznały sie z "Gwiezdnym pyłem" w kolejności odwrotnej i najpierw obejrzały film, po czym twierdziły, że co prawda książka to och i ach, ale film niezły, nadal, nawet w porównaniu z powieścią, niczego sobie, ale nic na to nie poradzę.
Żadnej z rzeczy, które polubiłam w filmie, nie było w książce.
Nie było magii (to znaczy była, ale wypadała... blado i nie do końca przekonywująco). Nie było angielskiego poczucia humoru. Były za to dłużyzny. I fragmenty boleśnie dosłowne, wręcz prostackie, nie pozostawiające nic wyobraźni czytelnika. Nie było ducha fantazji, typowego dla innych powieści Gainmana. Głębi. Niby były nawiązania do angielskiego folkloru, ale odbierałam je jako... bo ja wiem? Zbyt łopatologiczne? Trochę jak dla czytelnika 10+? Groza była mało groźna, fantazja mało fantastyczna, a przymrużenia oka ni było wcale.
Ale nade wszystko nie było kapitana Shakespeare.
Nawet nie próbuję opisać głębi swojego rozczarowania, bo wcale nie ukrywam, że decydując się na lekturę najbardziej ciekawa byłam, w jaki sposób opisze kapitana autor. Czy Shakesperae będzie bardziej surowy, czy bardziej subtelny? Bardziej rubaszny czy bardziej wyrafinowany? Czy będzie polatywał nad nim bardziej duch angielskiego poczucia humoru czy okaże się, że blask indywidualności Roberta de Niro nadał mu jakiś nowy, nie podkreślony w powieści rys?
Tymczasem okazało się, że nic nad nim nie polatywało, bo człowieka w ogóle nie było.
I gdyby było wszystko inne - angielski humor, wdzięk, groza, ach, angielscy pisarze tak bardzo umieją w prawdziwą grozę!!!, drugie dno, a jeśli i trzecie to w ogóle wypas - jakoś bym tę stratę przebolała.
Ale nie było.
I na tle tych braków brak kapitana Shakespeare był tym bardziej dojmujący.
I to nie jest tak, że nie polecam, bo polecam. Zawsze warto sprawdzić, czy i do jakiego stopnia się mylę, a opinie w kwestii "co lepsze" są, jak wspomniałam, podzielone.
Ale nie ukrywam (nawet nie próbuję ;)), że film polecam bardziej :).

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz