poniedziałek, 16 czerwca 2014

O kobietach... tylko, że wcale nie

Ulubiona postać kobieca

Niestety, odpowiedź na powyższe zagadnienie nie zajęła Królowej Matce, tak jak w wypadku pytania o bohatera męskiego, ułamka sekundy i nie brzmiała ona "Ulubionapostaćkobiecośtamcośtamcośtam" (w miejsce "cośtam" wstawiamy imię jakiejś literackiej heroiny).

Nie.

Ona brzmiała: "Eeeeee....".

I na tym mniej więcej poziomie pozostała.

Królowa Matka szukała bardzo starannie, bo naprawdę starannie się do wszystkich trzydziestu zadań Wyzwania przygotowuje.

Najpierw, niejako a priori, odrzuciła bez specjalnego przygladania się jej całą literaturę dziewiętnastowieczną pisaną przez mężczyzn, bowiem wieloletnie doświadczenie mówiło jej, że wśród tworzonych przez nich kobiecych bohaterek Królowa Matka znaleźć mogłaby co najwyżej kandydatki do Wyzwania typu: "Trzydzieści Najbardziej Wkurzających Bohaterek Wszech Czasów W Dziedzinach - Gnąca się mameja, Wamiprella Energetyczna, Pokazowa Histeryczka, Mistrzyni w w poświęcaniu się dla rodziny/ Ojczyzny/ uczucia i zatruwająca tym poświęcaniem się ziemię wokól niby fala uderzeniowa bomby atomowej, i tak dalej, i tym podobnie" i miałaby doprawdy duży problem, by z tego tłocznego stadka wybrać tylko trzydzieści literackich kreacji.

Następnie, z tych samych powodów, chociaż trochę mniej, odrzuciła znaczną część literatury pisanej przez mężczyzn w pierwszej połowie wieku dwudziestego.

Następnie przyjrzała się temu, co zostało i uznala, że literatura dziewiętnastowieczna pisana przez kobiety również dostarcza jej raczej heroin do odstrzału niż do uwielbiania czy choćby tylko lubienia, chociaz bardzo jest wdzięczna Bogom Pióra za Jane Austen.

Następnie powiedziała sobie, że nie powinna szukać żeńskiego odpowiednika Sama Vimesa, bo niepodobnym jest mieć podobnego szmergla w temacie dwóch różnych postaci literackich, odmiennych płci specjalnie na potrzeby przeróżnych Wyzwań, więc jakby tak znaleźć jakąś panią, co to ją Królowa Matka ubóstwia jak Vimesa, ale mniej, to też by wystarczyło.

Następnie ze smutkiem odkryła, że takiej pani też nie ma.

Następnie skupiła się na Świecie Dysku, bo jeśli nie tam, to gdzie, zwerbalizowała sobie własne uczucia odnośnie większości pojawiających się tam (w więcej niż jednym tomie) dam i odkryła w sobie masę pozytywnych, negatywnych i ambiwalentnych uczuć, ale nie takich, którymi obdarza się ulubioną postać, płci dowolnej.

Następnie odkryła, że ewentualnie mogłaby pomyśleć o ulubionej postaci dziewczęcej, bo to i Ania Shirley, nim została panią doktorową Blythe, i Hermiona Granger (jest taka uroczo kujonowata i przemądrzała, zwłaszcza w pierwszych tomach!!!), i Tiffany Obolała, która była najbliższa zostaniu ulubioną kobiecą postacią, ale co Królowa Matka zaczynała o niej tak myśleć, Autor przypominał, że ma ona trzynaście lat i powietrze z Królowej Matki uchodziło, gdyż, niestety, nawet wieku lat jedenastu, gdy czytała "Jadwigę i Jagienkę" nie umiała myśleć o dwunastoletniej królowej Jadwidze Andegaweńskiej jako o "bohaterce kobiecej", chociaż była prawie jej rówieśniczką, a co dopiero teraz.

Następnie Królowa Matka zrobiła przegląd dzieł tych pisarzy, którzy jej zdaniem najlepiej i najprawdziwiej pisali o kobietach by odkryć, że i owszem, lista pisarzy pozostaje niezmienna, ale ulubionych bohaterek od tego nie przybywa.

Następnie powróciła myślą do dziewiętnastowiecznych pisarzy płci męskiej w nadziei, ze może coś jej umknęło i pomówiła nieszczęsnych, ale nie. Niestety, nie.

Ryła w pamięci jak wściekly kret, świadoma przy tym, że oddaje się bezsensownej czynności, bo przecież gdyby miała ulubioną kobiecą postać to by wiedziała jaką, prawda?

"Wiedźmin", "Świat Dysku", wszystko, co napisał Perez-Reverte, kryminały, opowieści dla dzieci, z rozpaczy nawet lektury, baśnie - i nic.

Królowa Matka ze smutkiem musi donieść, że nie posiada najwyraźniej ulubionej postaci kobiecej.

To nie oznacza, że nie posiada takich, które LUBI. Posiada, owszem, cale stada, właściwie w większości książek natrafia na jakąś interesującą osóbkę płci żeńskiej, którą obdarza sympatią, ale...

No właśnie.

Królowa Matka po prostu obawia się, że ma naturę nazbyt monogamiczną i jej patologiczne, tak, nie bójmy się tego słowa, patologiczne uwielbienie dla Samuela Vimesa nie pozostawia w niej miejsca na żadne inne (literackie) uczucia.

To na pewno o to właśnie chodzi.

Li i jedynie :).

niedziela, 15 czerwca 2014

Na półmetku

Ulubiony bohater męski

Jakie to, nieprawdaż, ciekawe, że nad niektórymi pytaniami w podobnych Wyzwaniach człowiek musi się zastanawiać całymi dniami beż żadnej gwarancji, że wpadnie na jakąś zadowalającą odpowiedź, przeciwnie, z pełną świadomością, że jakby myślał nad tym nawet półtora roku to i tak niczego nie wymyśli, a by wypowiedzieć się w temacie innych potrzeba mu jakieś pół sekundy. A czasem i mniej.

Albo wcale nie potrzebuje czasu i wówczas jego wypowiedź przyjmuje formę:

Ulubionybohatermęsamvimes.

Ulubiony Bohater Męski, Żeński i Nijaki, Ukochany Bohater Wszech Czasów Królowej Matki, Miłość Od Pierwszego Tomu (a będzie się Królowa Matka upierać, że i od pierwszej strony, na której się pojawił, i co jej kto zrobi)

  
Jego Łaskawość, Jego Ekscelencja diuk Ankh, Komendant Straży Miejskiej, Sir Samuel Vimes,

zdaniem ilustratora serii Paula Kidby'ego (a więc, jak Królowa Matka podejrzewa, chociaż trochę też i samego Autora) wyglądający tak, jak powyżej, a w oczach duszy Królowej Matki od samego początku wyglądający jak Marek Kalita,

Źródło

którego kiedyś gdzieś Królowa Matka ujrzała w wymiętym prochowczyku, została uderzona wizją jak obuchem i wcale nie chce się od niej uwolnić.

O wygląd jednak mniejsza, bo nie za wygląd Królowa Matka Sama Vimesa kocha, tylko za...

I tu dochodzimy do ściany, bowiem Królowa Matka nie wie. Pojęcia nie ma. Mogłaby oczywiście napisać cały elaborat o rozwoju Sama Vimesa jako postaci, o tym, jak z tomu na tom nabierał wielowymiarowości i głębi, by wreszcie w "Straży Nocnej" osiągnąć doskonałość diamentu (Królowa Matka nie pisze tu o charakterze bohatera literackiego, ale o kreacji stworzonej przez pisarza), o tym, jak z prawie drugoplanowej postaci w jednym z pierwszych tomów stawał się stopniowo postacią najbardziej charakterystyczna i prawdziwie wielowarstwową, świadomą istniejącego w sobie zła i nie pozwalającą mu nad soba zapanować, i to wszystko oczywiście byłaby prawda, i w dodatku tak właśnie Królowa Matka naprawdę myśli...

...  tyle tylko, że byłaby to zwykła ściema, bowiem banalna prawda jest taka, że Królowa Matka zakochała się od pierwszego wejrzenia,a nikt, któ zakochał się od pierwszego wejrzenia nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, czemu to zrobił.

Chociaż Pan Małżonek ma wytłumaczenie dla tej patologicznej wręcz słabości.

- Lubisz Vimesa, bo jesteś taka jak on - orzekl, gdy Królowa Matka mu się do tej słabości przyznala.
- Skąd! - zaprotestowala Królowa Matka ogniście - Nic a nic, wcale go nie przypominam, w niczym!!!
- Masz to samo podejście do naginania prawa...
- Ja nie mam podejścia do naginania prawa!!! - wrzasnęła Królowa Matka. - Ja uważam, że prawo jest po to, by go przestrzegać!!! Ja należę do osób, które w środku nocy stoją na pustym przejściu dla pieszych tylko dlatego, że jest czerwone światło! Papierka nie rzuciłam na ziemię od niepamiętnych czasów, chyba od dzieciństwa, nie chadzam na skos przez trawniki! Uważam, że zasady sa niezbędne, bez zasad wszystko by się sypnęło!
- No tak - ciągnął niewinnie Pan Małżonek - i nie umiałabyś odstąpić od tych zasad w pewnych okolicznościach? Dla dobra sprawy? Tak trochę nagiąć prawa?
- Prawo nie jest do naginania! - orzekła autorytatywnie Królowa Matka. - Pewnie, że są sytuacje, gdy umiałabym to zrobić, tylko, że ja bym je naginała tylko w słusznej sprawie i niczego bym nie nadużywała, ale nie wszyscy ludzie są tacy i gdyby im pozwolić, to puściłyby wszystkie hamulce, więc czegoś takiego jak naginanie zasad nie powinno być z definicji i dla nikogo, bo... Och. No tak.

No, dobrze, może rzeczywiście trochę Królowa Matka jest jak Sam Vimes. Minus alkoholizm ;).

Ale tylko trochę.

Troszeczkę.

Bo bardzo daleko jest jej do tego Vimesa, którego wielbi. 

Cynika o idealistycznych zasadach.

Tego, który zawsze postępuje słusznie.

Człowieka, który ma duszę tygrysa i potrafi nad nią panować.
 

sobota, 14 czerwca 2014

O ekranizacjach. Nie-kultowych

 Sfilmowana książka, która została rozjechana walcem

Tłumaczenie treści Wyzwania dzisiejszego jest może nieco nazbyt autorskie, ale już na wstępie wpisu musi Królowa Matka uprzedzić, że nie jest fanką ekranizacji. Tak, zdarzają się dobre, nawet bardzo dobre, które Królowa Matka bardzo ceni, i zdarzają się takie, które Królowa Matka uwielbia, ale jednak na zasadzie wyjątku od reguły.

Ładnych parę lat temu, gdy Królowa Matka pracowała w bibliotece publicznej, przyszło do niej pacholę rodzaju męskiego, a lat około dwunastu, i wypożyczyło "Potop", tom pierwszy. Po kilku dniach przyszło ponownie i wypożyczyło tom drugi. Po czym wróciło nazajutrz z życzeniem, by mu wymienić "Potopu" tom drugi na "Potopu" tom drugi, ale bez zdjęć z filmu.

- Dlaczego? - zdziwiła się szczerze koleżanka Królowej Matki. - Przecież taki ze zdjęciami szybciej się czyta!
- Zostaw go - rzekła Królowa Matka, rozpoznając od pierwszego rzutu oka w chłopczynie Bratnią Duszę. - On ma własną wizję Kmicica i te zdjęcia mu przeszkadzają, dokładnie wiem, co czuje! - po czym wymieniła chłopcu książkę z krzepiącym przeświadczeniem, że nie ona jedna tak ma.

Wiedząc powyższe nie należy się dziwić, że Królowa Matka nie dała rady ograniczyć się do wyboru jednej tylko, zmasakrowanej ekranizacją książki, ale, daje słowo, spróbuje powstrzymać swoją wymowność i będzie znęcać się nad tymi najbardziej w jej mniemaniu masakrującymi (albo najboleśniej raniącymi jej serce) ekranizacjami oględnie. I krótko.

Chyba.

Zacznie od rodzinnego podwórka i pochyli się najpierw nad ekranizacją



"Wiedźmina"


w okrutny i bezwzględny, zwłaszcza dla wielbicieli, sposób dokonanej przez Marka Brodzkiego.

A tak się nieszczęśliwie złożyło, ze Królowa Matka wielbicielką jest i patrzenie, jak reżyser pospołu ze scenarzystą robią gigantyczne kuku jednej z jej ukochanych serii spowodowało niezaleczoną po dziś dzień traumę oraz pragnienie, by nigdy i pod żadnym pozorem polscy filmowcy nie brali się za ekranizowanie książek, które Królowa Matka lubi.

"Nadchodzi czas pogardy" - głosi napis na plakacie filmowym, ale Królowa Matka nie przypuszczała naiwnie, że jest to ostrzeżenie dla widzów. A powinna była to podejrzewać już choćby tylko obserwując prawie cała ekipę "Ogniem i mieczem" przeniesioną na plan "Wiedźmina", a następnie (albo przedtem, o to naprawdę mniejsza) na plan "Starej baśni", w sumie trudno się w związku z tym dziwić, że aktorzy grali jak grali, po prostu mieli kłopoty z przypomnieniem sobie, na planie czego się znajdują i drewniany sposób podawania przez nich kwestii oraz pewne usztywnienie postawy przypuszczalnie związane było z próbami ukrycia gorączkowego poszukiwania w głowie tekstu pasującego do akurat tego filmu oraz nieznacznym rzucaniem okiem na kolegów, aby po kostiumach zorientować się, na planie czego się znajdują.

I, cholerajasnapsiakrew, jakim cudem Anglicy, ten żyjący na małej wyspie naród jest w stanie zekranizować wszystkie swoje wielkie powieści (w tym niektóre kilka razy), plus kilka mniejszych, plus kilka cudzych, plus kilka fantazji na temat, plus kilka scenariuszy oryginalnych, a we wszystkim grają zupełnie różni, ale za to świetnie pasujący do kreowanych postaci aktorzy, a jeżeli nawet się powtarzają, to charakteryzacja i styl gry sprawia, że są nie do poznania? Dlaczego w naszym pięknym kraju tak żywe, choć przecież niczym nie potwierdzone jest przekonanie reżyserów, że widzowie to bezmyślna tłuszcza oraz idioci, i jeżeli nie dostaną "gwiazdy" w obsadzie to nie pójdą do kina i się nie zachwycą, i potem mamy ryk śmiechu zagłuszający kwadrans seansu (bez szkody dla filmu zresztą) w odpowiedzi na tekst Jaskra, w książce pełnego wdzięku i mylonego z elfem, a w filmie, o, takiego:


"Jestem Jaskier, przez niektóre kobiety zwany niezrównanym".

Królowa Matka nic nie ma do pana Zamachowskiego, przeciwnie, bardzo lubi, ale do Jaskra to on podobny nie był nawet dwadzieścia pięć lat temu, gdy był w stosownym wieku, a co dopiero teraz (to znaczy, wtedy, podczas kręcenia). A naprawdę fatalne jest to, że wcale nie był, na tle całości, najgorszym elementem tej ekranizacji, składającej się z poszatkowanych bez ładu i składu epizodów, niewybaczalnego spłycenia języka, który Andrzejowi Sapkowskiemu jest posłuszny jak pies ukochanemu panu, zaś Michałowi Szczerbicowi - zdecydowanie nie, scen walki pozbawionych dynamiki, efektów specjalnych, które były, zaprawdę, bardzo specjalne i lateksowych smoków, które były bardzo lateksowe, pogańskich kapłanek pogańskiej świątyni ekumenicznie wykrzykujących: "O, Jezu!" oraz wisienki na torcie w postaci małej Ciri deklamującej z uczuciem: "Jestem-twoim-przeznaczeniem-Geralt-prawda" i nie, Królowa Matka nie zapomniała o znaku zapytania, dziewczątko po prostu podawało każdą kwestię z równą emocją i z równym ignorowaniem znaków przestankowych, aha, i z identyczną miną, osiągając w prywatnym rankingu Królowej Matki pierwsze i nie zagrożone miejsce w kategorii Dzieci-Znajomych-Reżysera-Które-Musimy-Obsadzić-Chociaż-Słyszeliśmy-Z-Większym-Uczuciem-Deklamowane -Utwory-Ku-Czci-Lenina-Na-Apelach-Z-Okazji-Wielkiej-Rewolucji-Październikowej.

Film to jednak jest mały pikuś w porównaniu z serialem (z wyciętych z którego chaotycznie scen został zresztą niedbale sklecony, takie przynajmniej sprawiał wrażenie), po dwóch odcinkach którego Królowa Matka dała sobie spokój z samobiczowaniem się i zaczęła się umawiać z Ukochaną Przyjaciółką. Nabywały żywność i napoje, zdarzało się, że wyskokowe, bo jednak istnieją granice ludzkiej wytrzymałości, i oglądały, ciesząc dusze wyszukiwaniem przemiłych detali dzieła, już to w postaci grafitti na ścianie starożytnego zamczyska, już to - żeliwnej balustrady na betonowych schodkach tamże, już to - śladów ciężarówki na drodze, którą bieżył Mhrrrroczny Bohater z blizną, co i rusz zmieniającą położenie.

No, ale o serialu najlepiej (i wyczerpująco) napisano tutaj, Królowa Matka odsyła do lepszych od siebie.

O kolejnym filmie będzie krótko, ponieważ Królowa Matka podejrzewa, że o kolejnym będzie długo, i kto to wytrzyma.

Arturo Perez-Reverte należy do najulubieńszych pisarzy Królowej Matki, która ceni go za intelekt, inteligencję i logikę (i za stosunek do kobiet), i może dlatego, chociaż


 "Klub Dumas" 

nie należy z kolei do jej ulubionych książek tego autora, serce bolało patrzeć na to, co z nią zrobił Roman Polański,


w "Dziewiątych wrotach"

najwyraźniej pragnący powtórzyć sukces "Dziecka Rosemary" oraz gnany chęcią obsadzania w każdej produkcji młodej i pięknej małżonki.

Bohater (i książki, i filmu) - Corso - jest tropicielem białych kruków. Zostaje wynajęty przez majętnego bibliofila, na którego zlecenie stara się ustalić autentyczność tajemniczej księgi, której cały nakład razem z wydawcą spłonął na Campo dei Fiori w roku 1667, a która podobno zawiera formułę pozwalającą przywołać Złego. Według przekazów drukarz miał przed śmiercią ukryć jeden jedyny egzemplarz. Okazuje się tymczasem, że do naszych czasów przetrwały aż trzy. Corso ma określić, która z ksiąg jest autentyczna. Przemierza w tym celu pół Europy i zostaje wplątany w tajemniczą intrygę.

To, i tylko to wyciął Roman Polański z wielowątkowej, wielowymiarowej i pełnej literackich odniesień powieści "Klub Dumas", spłaszczył ją, przyklepał i zrobił banalny pseudo-horror, z którego wyparowała wszelka tajemnica i całe poczucie zagrożenia, wyczuwalne w książce. Zamiast tego mamy Johnny Deppa (który, ku zaskoczeniu Królowej Matki, całkiem pasował do roli, może dlatego, że to dobry aktor jest), Emmanuelle Seigner, która powinna być szczuplutkim i najwyżej dwudziestodwuletnim, nieco zagubionym, krótko ostrzyżonym dziewczątkiem, a... nie jest, za to usiłuje tworzyć atmosferę niesamowitości za pomocą nużąco powtarzalnych środków aktorskich takich jak znaczące spoglądanie spod na pół opuszczonych powiek oraz półuśmiech; a także bójki rodem z lat 90-tych (czyli takie,po których bohater powinien pozbierać się za pomocą zamiecenia go na szufelkę przez ekipę sprzatającą miasto, on zaś wstaje na nogi, a jedynym widomym znakiem zaliczonego mordobicia jest naderwany rękaw koszuli i pęknięte szkło w okularach) i, creme de la creme, NIEWYOBRAŻALNIE kiczowatą scenę finałową z płonącym zamkiem i efektami specjalnymi w postaci oczu Emanuelle świecącymi na zielono, która sprawia, że na miejscu Arturo Perez-Reverte Królowa Matka wycofałaby swoje nazwisko z czołówki.

I wreszcie na koniec Królowa Matka przedstawia film, opinię o którym ukrywała wiele lat z obawy przed linczem, ale że film zrobił się już wiekowy, to tutaj sobie pozwoli.

 "Angielskiego pacjenta" 

przeczytała zanim ekranizacja w ogóle powstała, ale już po tym, jak podjęto decyzje o jej nakręceniu. Przeczytała, a właściwie powoli i uważnie przeszła przez tę fascynująca, ale bardzo trudną i całkowicie niefilmową prozę pełną niedokończonych myśli i rwących się wątków, zamknęła książkę i pomyślała: "Ale jakim cudem oni chcą to zekranizować?!".

Po czym, stosowny czas później, poszla do kina i przekonała się, jak.


Poszła do kina oczytana, żeby nie było. Recenzji przeczytała z tuzin, a były ona zaskakująco rozbieżne, przy czym neutralnych nie było wcale, pozytywne pisały kobiety, a negatywne, wszystkie jak jeden mąż, mężczyźni. Zafascynowana zjawiskiem Królowa Matka i jej Ukochana Przyjaciółka (tak, ta sama, co z nią Królowa Matka "Wiedźmina" pochłaniała, pozdrawiamy machaniem) udały sie do kina, gdzie natychmiast stało się jasne, czemu panie pisały tak licznie recenzje pełne zachwytów.

"Angielski pacjent" okazał się otóż filmem zaspakajającym dokładnie te same tęsknoty, które zaspakaja jakże często obśmiewana tzw. literatura kobieca. Takim, w którym piękni ludzie pięknie się kochają do upadłego oraz uprawiają piękny seks, zawsze na tle wysmakowanych wnętrz albo pięknie sfilmowanego egzotycznego (i pięknego) krajobrazu. Facet po trzech dniach biegu przez pustynię wygląda tak, jak żaden ze znajomych mężczyzn Królowej Matki (a zapewnia, że zna kilku nadzwyczaj urodziwych) nie wygladał nigdy, nawet wyspany, ogolony, świeżutki jak pierwiosnek i w najlepszym dniu swojego życia. Umierająca w jaskini po wypadku samolotowych kobieta wygląda tak, że wszystkie obecne na sali panie powinny natychmiast po wyjściu z kina popełnić zbiorowe harakiri, w każdym razie Królowa Matka porzuciła wszelką nadzieję, że zdoła jej kiedykolwiek dorównać (i nie dorównała, nawet w dniu własnego ślubu). 

Zaś gdy zrozpaczony Bohater wynosi ze wspomnianej jaskini ciało Ukochanej, spowite w całun, o, pardon, w spadochron stało się coś, co stać się musiało.

Królowa Matka poczuła, że w absolutnej ciszy sali kina "Orzeł", w ciszy zakłócanej jedynie narastającym szlochem wrażliwszych od niej osób jedyne, co w niej narasta to śmiech, tak kiczowata, tak beznadziejnie holiłódzka i tak straszliwie w technikolorze była ta scena. 

A śmiechem tym nie mogła wybuchnąć nie tylko z obawy przed gniewem osób, które roniły łzy (w tym dziewczęcia siedzącego rząd przed nią, które płakało na głos, dosłownie zanosiło się głośnym łkaniem jak zawodowa płaczka na pogrzebie), ale także z powodu szacunku dla uczuć Przyjaciółki, które obawiała się w ten sposób urazić. Więc siedziała i przygryzała wargi, starannie nie patrząc w bok na Przyjaciółkę w trosce o jej wrażliwą duszę, a Przyjaciółka w tym samym czasie i w trosce o uczucia Krolowej Matki starannie omijała ją wzrokiem, i dopiero po filmie zgadały się, że niepotrzebnie odmówiły sobie niezbędnego wsparcia w tym zalewającym je oceanie romantycznych, a im najwyraźniej niedostępnych, emocji.

Cicho rozlegający się w duszy Królowej Matki chichot był jednak niczym w porównaniu z rosnącym w głebi jej trzewi gromkim śmiechem na myśl o tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy po filmie rzucą się do księgarń i wykupią cały nakład książki, przytomnie wznowionej przez, bodajże, Świat Książki. I będą brnąć przez ten tekst, w którym z filmu rozpoznają zaledwie nazwiska i z grubsza zarysowane wątki, odkrywając poniewczasie, że ta śliczniusia laurka jest urokliwym, przyjemnym dla oka filmikiem, ale, cóż, tylko zwykłym melodramatem takim, jakich tysiące, natomiast z pewnością NIE JEST ekranizacją prozy Ondaatje do tego stopnia, ze Królowa Matka by się nie zdziwiła, gdyby nie rozpoznał on tego, co sam napisał.


PS.

A w temacie kompletnie nie związanym z wyzwaniem, czy też może związanym, ale z Wyzwaniem całkiem innym i na całkiem inny temat, to być może Drodzy Czytelnicy tego nie pamiętają, ale Królowa Matka i owszem, że to już nie rok i nie dwa, ale całe trzy lata, jak zaczęła się Reszta Jej Życia, i tym samym Nowa Królowa Matka wkracza w wiek przedszkolny ;).


A powyższe "thank you" odnosi się także i do Was, Kochani Czytelnicy, bo, wierzcie lub nie, ale i Wy także jesteście powodem, dla którego Królowa Matka cieszy się, że żyje.


piątek, 13 czerwca 2014

Z poczucia obowiązku

Tylko i wyłącznie z tego powodu pisze Królowa Matka tego króciutkiego pościka, gdyż kto to jest

Twój ulubiony autor

i dlaczego jest to Terry Pratchett


wie każdy Czytelnik tego bloga, któremu udało się przebrnąć przez Wyzwania wpis trzeci oraz czwarty   (i jeszcze parę innych, w których uwielbienie dla wyżej wymienionego było szeroko deklarowane zarówno w treści wpisów, jak i w komentarzach).

Szczerze powiedziawszy dlaczego Terry Pratchett jest dla Królowej Matki tym, kim jest tak naprawdę wcale NIE jest wyjaśnione tak do końca, Królowa Matka mogłaby to i owo dodać, ale nie wydaje jej się konieczne odsłaniać przed Kochanymi Czytelnikami tę histeryczną twarz psychofanki, którą do tej pory tak udatnie udawało jej się ukrywać pod pozorami rozsądku i żelaznej logiki.

Tak więc Królowa Matka (po raz kolejny) nieśmiało i zaprawdę (jak na swoje możliwości, a są one GIGANTYCZNE) dyskretnie deklaruje bałwochwalcze uwielbienie dla Mistrza, i idzie ostrzyć pióro przed jutrzejszym dniem.

Bo jutro, och, jutro będzie mogła zrobić to, co kocha najbardziej (cóż chcesz, Czytelniku, Wielodzietnym Patologiom należą się ich niewinne rozrywki).

Czyli poznęcać się.

czwartek, 12 czerwca 2014

Kłębowisko emocji (Anna Kamieńska, "Świat się ciągle zaczyna")

Książka, którą zarówno kochasz, jak i nienawidzisz

Królowa Matka nie sądzi, że będzie umiała o tej książce opowiedzieć. A już na pewno - że będzie umiała wyjaśnić, czemu wywołuje ona w niej tak skrajne, silne emocje, z jednej strony nieustannie ją zachwyca od wielu, wielu już lat, a z drugiej - przeraża i budzi w jej duszy małą, przestraszoną dziewczynkę, otoczoną przez olbrzymi, olbrzymi świat, wobec ktorego jest całkowicie bezradna.

Królowa Matka nie pamięta nawet tego, w jakich okolicznościach książka ta dostała się w jej ręce. Na pewno było to wieki temu; Królowa Matka była dzieckiem, z pewnością jeszcze nie nastoletnim, i musiało to przypaść na okres, gdy stawała się właśnie nieobliczalnym pożeraczem słowa pisanego (do dziś pamięta pewne wakacje, gdy - odcięta od biblioteki szkolnej i z jakiegoś powodu nieczynnej biblioteki osiedlowej - przeczytała wszystko, co miała w domu i do czego miała szanse dosięgnąć, bo niektóre półki były jeszcze poza jej zasięgiem, aż wreszcie z rozpaczy zaczęła zgłębiać broszurę "Doktorze, nerki bolą", zdobną w nader sugestywne ryciny, w tym taką przedstawiającą usuwanie kamieni nerkowych na żywca w XVIII wieku), a rodzice nie dawali rady nastarczać nowości wydawniczych.

W takich właśnie okolicznościach trafiła do rąk Królowej Matki książka, która bynajmniej nowością nie była, ale za to była o małych dziewczynkach, więc się Rodzicom Królowej Matki wydała odpowiednia.

I pod wieloma względami rzeczywiście była odpowiednia.

A pod wieloma - i to takimi, których nie sposób było przewidzieć - nie.

W każdym razie do dziś dnia

"Świat się ciągle zaczyna" Anna Kamieńskiej

pozostaje tą książką, którą Królowa Matka zarówno uwielbia, jak i szczerze nie cierpi.

Uwielbia ją już za sam tytuł, który jest czystą poezją. I za doskonale, perfekcyjnie po prostu opisany świat dziecka - Królowa Matka jest przekonana, że "Świat się ciągle zaczyna" jest beletryzowana autobiografią i że to, co Anna Kamieńska opisuje, opisuje tak wspaniale, bo to po prostu pamięta, ale jeśli jest inaczej, jeżeli ona umiała do tego stopnia wczuć się w dziecko, wymyślić je, wyobrazić sobie - to jest pisarką tak wybitną, jaka rzadko się zdarza na tym padole łez. Królowa Matka przygląda się swoim dzieciom i wie, że tak, tak się właśnie odbywa dorastanie, tak jak to Anna Kamieńska opisała, dokładnie.

Mała dziewczynka, bohaterka książki, Marianna, jest jak Calineczka - w środku swojego domu, jak w środku kwiatu, ukryta, widzi tylko to, co ją otacza, nazywa to, co ją otacza, dotyka, próbuje zrozumieć. A potem, krok po kroku, wychodzi poza swoją oswojoną już przestrzeń, i, krok po kroku, oswaja jej coraz więcej i więcej, a my, czytając, możemy podziwiać subtelność, z jaką opisane zostało dziecięce rozrastanie się świata.

Królowa Matka czytała tę książkę dziesiątki razy, znała ją prawie na pamięć, i tekst, i ilustracje, cudowne ilustracje Leonii Janeckiej, niby kilka kresek przypominających gałązki, twarze bez rysów, wszystko proste i oszczędne - a jak cudownie oddana niezdarność dziecięca, niedbałość, te opadające pończochy, ta uboga sukienka osłonięta fartuszkiem, jak widać, że to biedna dziewczynka w ubraniu po starszej siostrze, w przeciwieństwie do ślicznej i wymuskanej koleżanki z klasy, jedynaczki bogatej z domu, z nieskazitelnymi kokardami w nieskazitelnych wrkoczach! I jak inaczej tymi wahniętymi liniami narysowany jest pokój bogatej koleżanki niż izba, w której matka innej, niezamożnej dziewczynki, zarabia praniem!
Za to Królowa Matka uwielbia tę książkę.

Chociaż straszliwie się bała tej izby. Tego prania. Tej biedy. Bo bohaterka jest biedna, chociaż nie jest to z jakimś nadmiernym naciskiem podkreślane, nie, ot, naszkicowane giętkim słowem, jakże pasującym do giętkich linii ilustracji. Mała Marianna jest dzieckiem ubogim, a poza tym - samotnym, "osobnym", nikt jej właściwie nie towarzyszy w odkrywaniu świata, matka - wdowa z trójką dzieci, surowa, nieobecna, zbyt jest zajęta pracą, by mieć na to czas, najstarsza siostra spełniająca rolę matki, ubierająca, karmiąca, pilnująca - nie ma na rozmowy z młodszym dzieckiem ani czasu, ani ochoty, a młodsza siostrzyczka jest jeszcze berbeciem... Więc Marianna sama się dziwi, sama pyta i sama szuka odpowiedzi, sama przetrawia swoje rozczarowania i sama zbiera się na odwagę, by zrobić kolejny krok w świat.

I wszystko w niej przypomina Królowej Matce ją samą, gdy była dzieckiem - mimo, że nie była sama, miała rodziców i babcię, i siostrę, i dużo uwagi gdy odkrywała świat, i uzyskiwała odpowiedzi, gdy pytała, i nie była biedna. A przecież za każdym razem, gdy czyta "Świat...", w jej wnętrzu budzi się mała, uboga dziewczynka w opadających pończochach, dziewczynka, która sie boi, która tak bardzo chciałaby być śliczna, i kolorowa, a jest nieładna, za chuda i przygarbiona, i musi donaszać suknie po starszej siostrze i palce ma zawsze powalane atramentem, a jej literki w zeszycie nigdy nie są równiutkie. I żadnego znaczenia nie ma, że Królowa Matka zawsze miała własne ubrania (nie tylko dlatego, że nie ma starszej siostry), zeszyty absolutnie doskonałe, kulfon to było dla niej pojęcie egzotyczne, a brud sie jej nie imał, jakby otaczała ją jakaś szklana bańka, co z tego, skoro odnajdowała się w tych ciemnych, klaustrofobicznych wnętrzach, i w tej samotności, i w smutku, którym podszyta była cała ta opowieść, zupełnie mimowolnym...

Chyba dlatego nigdy - poza książką "Wielkie małe rzeczy", która jest pierwszą częścią losów małej Marianny - nie ośmieliła się sięgnąć po żadną inną pozycję Anny Kamieńskiej.

I dlatego właśnie nie znosi tej książki.

Przeczytajcie ją koniecznie.

środa, 11 czerwca 2014

Nienawiść i książka

Ale wszyscy zauważyli, ze właśnie zaczynamy drugą dziesiątkę Wyzwania? Tak? Wszyscy? Bo jakby jednak nie wszyscy, to Królowa Matka nienachalnie zwraca na to uwagę i skromnie zaznacza, że jest sama dla siebie pełna podziwu, bo, co tu będzie kryć, nie sądziła, że podoła...

A teraz, gdy już wszyscy (chcąc nie chcąc ;)) zauważyli, jaka niesamowicie zdyscyplinowana jest Królowa Matka i westchnęli ze stosownym uznaniem nadszedł czas na rozpoczęcie drugiej dziesiątki od stwierdzenia, że odpowiedzią na zadanie

Książka, której znienawidziłaś

jest -

takiej książki nie ma.

Naprawdę, naprawdę, Królowa Matka myślała nad tym chyba od pierwszego dnia, gdy przeczytała wszystkie trzydzieści pytań - czyli jeszcze zanim podjęła się Wyzwania, im bliżej było dnia, gdy powinna na nie odpowiedzieć, myślała coraz częściej, aż w końcu - tylko i wyłącznie.

Przejrzała wszystkie półki w domu. Przejrzała wszystkie półki w pracy (no owszem, ma na nich głównie lektury i literaturę dla młodzieży, ale czyż nie lektur nienawidzi się najbardziej? a może to w młodości coś znienawidziła i wyparła, a jak spojrzy, to sobie przypomni?). Pytała Pana Małżonka, przegladała własne notatki o książkach robione od wczesnej młodości, malo brakowało, a zadałaby pytanie na Facebooku w tonie "ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie...".

Znalazła mnóstwo rzeczy. Książki, ktore ją znudziły, książki, które ją rozczrowały, książki, które ją doprowadziły do białej gorączki, którymi miała ochotę rzucać o ścianę albo znaleźć/ekshumować/wywołać ducha autora i wepchnąć mu jego dzieło w gardło aż po sam... koniec. Szeroki wachlarz znienawidzonych bohaterów, o, tak, całe mnóstwo, bohaterów przecenianych, bohaterów niedzisiejszych. Powieści, które się przeżyły, wspomnienia banalne i nużące, rzeczy, które przeczytała i natychmiast o nich zapomniała. Owszem. To wszystko tak.

Ale ani jednej książki, którą znienawidziła.

Bo, tak szczerze, jeśli nawet byłaby taka, to po co ją czytać?... 

Znalazła książki, wobec których czuła wewnętrzny opór, które uznała bardzo szkodliwe i których nigdy by nikomu nie poleciła (i dlatego ma je na swojej półce zamiast oddać do biblioteki, bowiem oddając je do biblioteki naraziłaby innych na kontakt z czymś, co uznaje za naprawdę złe, złe w sensie duchowym, nie - nie tylko - literackim). Ale czy to już jest "znienawidzenie"? Chyba jednak nie.

Co prawda od wielu dni majaczy jej się gdzieś tam, w tyle głowy, że tak, była taka książka, książka, którą nienawidziła. Ale nie może sobie przypomnieć, co to było. Więc może wyparła. Albo jej nienawiść nie była aż tak czystej wody, jak jej się podczas lektury wydawało.

Jeśli sobie przypomni, pozostawia sobie prawo do dokonania daleko idącej edycji tego posta.

Książkę, którą jednocześnie nienawidzi się I KOCHA owszem, Królowa Matka posiada.Taka książka warta jest, by ją czytać i godna tego, by o niej pamiętać. I by o niej mówić.

I Królowa Matka opowie.

Jutro.

wtorek, 10 czerwca 2014

Domowo (Frances Hodgson Burnett, "Tajemniczy ogród")

Książka, która przypomina ci dom

Królowa Matka miała jakieś siedem lat, a w jej domu rodzinnym odbywała się impreza - świętowano imieniny Matki Królowej Matki. W dużym pokoju goście radośnie wznosili toasty, wybuchali śmiechem i glośno rozmawiali, co robiła jej Siostra Królowa Matka nie ma pojęcia, niewykluczone, że spała, bo miała wtedy pięć lat, zaś Królowa Matka się snuła. Zasnąć nie mogla, pogadać ze śpiącą siostrą nie mogła, w ogóle niewiele mogła, bo już był późny wieczór, aż w końcu nad snującą się z kąta w kąt sierotką zlitowała się Matka Królowej Matki, która, wydobywszy z jakichś sobie tylko znanych zakamarków mieszkania dwie książki, rzekła domyślnie:

- Jest za głośno i nie możesz spać, tak?... Miałaś to dostać dopiero na Wielkanoc, ale nie mam serca patrzeć, jak sie męczysz. Weź je sobie, siądź u nas w sypialni, tam jest ciszej, i poczytaj troszkę...

Królowa Matka widzi to, jakby to było wczoraj - siebie, siedmioletnią, swoją Mamę, młodszą, niż Królowa Matka teraz :), swoje stare mieszkanie, sypialnię Rodziców, obitą subtelną tapetą w ogromne, akwarelowe, bladoróżowe kwiaty, czuje tapicerkę wielkiej kanapy, nieco szorstką, trochę przypominającą w dotyku frotte, a w rękach ma


"Tajemniczy ogród",

chociaż skutkiem jakiegoś dziwacznego myku pamięci nie trzyma  nowiutkiej i pachnącej farbą drukarską książki, tylko tę sama książkę, ale już przeczytaną trylion razy i nadgryzioną w rogu przez jej ówczesnego psa, który z upodobaniem polował na porzucone choćby na chwilę lektury, by następnie żuć z namaszczeniem ich okładki.

Królowa Matka czytała wtedy "Yorkshire' tak, jak się to pisze, a Misselthwaite Manor wyobrażała sobie jako mały domek na rozległym wrzosowisku, i wcale jej się ten mały domek nie kłócił z ideą stu pokoi, do których nikt nie wchodził, szeregiem otaczających go ogrodów oraz obecnością licznej slużby, ochmistrzyni i ogrodników. A do jej wyobraźni najbardziej nie przemawiała wcale historia małej, rozwydrzonej jak dziadowski bicz dziewczynki, ani jej równie rozwydrzonego kuzyna, ani subtelny opis zmian w nich zachodzących, ale - ogród!

Ten ogród, co tam, jeden ogród, te ogrody! Ta mała szczęściara, ktorej stryj pozwolił "wziąć sobie kawałek ziemi", Królowa Matka wcale by się nie upierała przy wdzieraniu się do tego akurat ogrodu za zamkniętą na klucz furtką, jej by wystarczyła cała reszta! Te opisy nagrzanej ziemi, przez którą przebijają się kiełki kwiatów, tej rozkwitającej przyrody, te zapachy, te kolory, to budzenie się do życia wszystkiego wokół (nie, symbolika "budzenia się do życia dusz bohaterów" też do Królowej Matki nie docierała, o symbolice ogrodu jako rozwijającej się kobiecości nawet nie wspominając :)); ach, mieć ogród!!!

Teraz, na starość, jest z Królowa Matką nawet gorzej, bo - jak twierdzą horoskopy, w które Królowa Matka nie wierzy, ale co jej szkodzi poczytać - jako osoba spod Byka z wiekiem coraz bardziej pragnie ona posiadać kawałek ziemi, a wręcz jest to element konieczny dla jej błogostanu. I posiada go Królowa Matka, to "miejsce, które kiedys będzie ogrodem", daleko mu do tego, co jej się marzy, ale jakieś początki są - a myśl, że tego właśnie chcialaby dla siebie narodziła się w niej och, jak wiele lat temu, podczas pierwszej lektury "Tajemniczego ogrodu".

I podczas każdej kolejnej się odradzało - a razem z nim wspomnienie sypialni Rodziców, gwaru zza ściany, szorstkiej kanapy, na której chudziutka Królowa Matka siedziała w kąciku z podkulonymi nogami, i wszystkich tych zapachów i kolorów, które składają się na wspomnienie człowieka jego domu rodzinnym.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

O pozytywnych stronach "drugiego podejścia" (Mika Waltari, "Egipcjanin Sinuhe")

Książka, której, jak sądziłaś, nie polubisz,a ostatecznie pokochałaś

Dziś, z racji tego, za Królowa Matka najchętniej padłaby twarzą w cokolwiek i zasnęła natychmiast będzie (a przynajmniej powinno być, chociaż Królowa Matka nie ręczy za siebie) krótko.

Dawno temu posiadała Królowa Matka coś, co nazywała "listą snobistyczną". Na liście znajdowały się pozycje, które zdaniem Królowej Matki, a także przeróżnych Fachowców, Autorytetów, List Najlepszych Powieści Świata oraz Wielkiej Encyklopedii Powszechnej powinien przeczytać człowiek kulturalny, do którego to miana Królowa Matka pretendowała. Lista była aktualizowana w miarę ubywania z niej odhaczonych pozycji (i dopisywania nowych), Królowa Matka odhaczała rzetelnie, punkt po punkcie, niekiedy tylko przeskakując wyznaczoną przez się z góry kolejność (casus "Nędzników" i wkurzającej uwagi pani od historii, wskutek której Królowa Matka przeczytała dzieło poza kolejnością), aż wreszcie dotarła do znajdującego się gdzieś tam w okolicy połowy listy

"Egipcjanina Sinuhe" Miki Waltariego.

Jak dotarła, tak utknęła (wygląda na to, że to jest obowiązkowy wstęp do zostania królewskomatczyną fascynacją).  "Egipcjanin Sinuhe" to najsłynniejsza powieść fińskiego pisarza Miki Waltariego. Swoją premierę miała w 1945 roku i niemal natychmiast stała się światowym bestsellerem, a w 1954 roku została zekranizowana przez Michaela Curtiza (nie, Królowa Matka nie poleca, a nawet bardzo nie poleca, inna rzecz, że ona nie poleca większości ekranizacji, o czym będzie w którymś tam punkcie wyzwania). Świadoma tych wszystkich ochów i achów, tej popularności, tych zachwytów, tych licznych tłumaczeń Królowa Matka czytała i czytała, i czytała, i czytała, po czym porzuciła rzecz w przekonaniu, że nie, niestety, to nie dla niej. Z jakiegoś powodu, z którym Królowa Matka nie ośmielałaby się polemizować, Autorytety, Fachowcy oraz Wielka Encyklopedia Powszechna uznawali "Egipcjanina" za dzieło wybitne - Królowa Matka uznać musiała, że, wybitne czy nie, ona do niego najwyraźniej nie dorosła.

Po czym jakiś czas później wyjechała na wakacje, objuczona książkami, owszem, a między książkami znalazł się "Egipcjanin Sinuhe", zabrany na zasadzie "Pewnie i tak nie zdążę przeczytać wszystkiego innego, to tak na wszelki wypadek...". Po czym oczywiście wszelki wypadek nastąpił i Królowa Matka ujrzała się, oddaloną od bibliotek, księgarni i księgozbiorów znajomych i przyjaciół, skazaną na dwa tomy książki, przez którą nie dała wczesniej rady przebrnąć.

Cóż było robić, podjęła próbę raz jeszcze i oto stał się cud. Język pozostał dość trudny, tempo opisywanej akcji - powolne, a archaizowana narracja powodowała, że trzeba się było do tego wszystkiego przyzwyczajać, ale tym razem Królowa Matka już przez tę prozę nie brnęła. Teraz ją smakowała.

Teraz dała się nieść łagodnej fali opowieści, która zaczynała się trochę jak baśń.

Baśń o żyjących w dzielnicy biedaków w Tebach lekarzu imieniem Senmut i jego żonie, Kipie, którzy - choć długo już byli ze sobą - nie mieli dzieci. Pewnego dnia jednak bogowie sprawili, że Kipa znalazła w Nilu łódeczkę z sitowia, w której płakał maleńki chłopczyk. Przyniosła go do swojego domu, nadała mu imię Sinuhe (co oznacza "Ten, Który Zawsze Jest Samotny" i jest imieniem bohatera baśniowej opowieści o czlowieku, który podsłuchał tajemnicę faraona, w obawie o swoje życie uciekł z Egiptu i wiele lat błąkał się po dalekich krajach - a wybierając je dla swojego znalezionego jak Mojżesz na falach Nilu chłopca przybrana matka zdeterminowała jego życie na zawsze) i postanowiła wychować jak własnego syna. Kiedy chłopiec podrósł, rodzice oddali go do świątyni Amona, aby tam uczył się zawodu lekarza.
 
Młodzieniec poznawał więc tajniki egipskiej medycyny, udało mu się zostać pomocnikiem królewskiego trepanatora, ale równocześnie pilnie obserwował codzienne życie w murach świątyni, co w znaczący sposób zachwiało jego wiarą we wszechmoc kapłanów i szacunkiem dla nich. W czasie pobytu w świątyni poznajł przypadkowo dwóch młodych ludzi - Amenhotepa, następcę egipskiego tronu oraz Horemheba, wojownika, który przybył do Teb szukać szczęścia. Los splótł ścieżki życia tych trzech chłopców na kolejne lata i niejednokrotnie wystawiał na próbę przyjaźń, która ich połączyła.

Akcja powieści rozgrywa się w XIV w. przed Chrystusem, za panowania ostatnich władców XVIII dynastii - Amenhotepa IV (bardziej znanego jako Echnaton) i jego następcy Tutenchamona - oraz w okresie przejściowym po śmierci tego ostatniego, a były to czasy niezwykle barwne, trudne... i takie, o których przeciętny człowiek nie wie nic.

Tym ciekawsza jest zatem wędrówka z Sinuhe, który staje się naszym przewodnikiem nie tylko po Egipcie, wędruje on po całym znanym ówczesnym świecie - odwiedza Syrię, Babilon, Mitanni, Amurru, kraj Hetytów, Kretę i Jerozolimę, poznaje wielkich wodzów i mędrców, jest świadkiem narodzin monoteizmu nad Nilem i krwawego koszmaru, jakim skończył się upadek wielkiej wizji faraona Echnatona, śmierci Minotaura (jest to najulubieńszy wątek Królowej Matki, nawet teraz, tylko pisząc o tym ma przed oczyma "film", który wyświetlała jej wyobraźnia podczas czytania), poznaje tajniki medycyny i szpieguje dla faraona, odkrywa tajemnicę swego pochodzenia i wszystko w życiu traci nie raz, ale wiele razy...

To jest książka tak piękna, tak mądra, tak niezwykła, że... nie sposób jej opisać, w każdym razie Królowa Matka staje bezradna wobec tego wyzwania. Nie sposób jej dobrze, nie histerycznie zareklamować, niemożnością jest wyjaśnić, czemu się ją pokochało, za co, czym różni się od innych "powieści historycznych"; tak, język jest trudny (ale to jest chyba jedyny właściwy dla tej opowieści język), tak, zdarzają się dłużyzny, zwłaszcza w tematach społeczno-politycznych, tak, czasem trzeba zrobić jedno podejście, a potem kolejne i kolejne, aby ogarnąć całość, a przecież mimo to wszystko jest, ach, jak bardzo wybitna powieść, o ponadczasowym przesłaniu, jedyna w swoim rodzaju, doskonała.

Ale dlaczego tak jest, tego Królowa Matka wyjaśnić nie potrafi :).

niedziela, 8 czerwca 2014

Post o niczym, jako i książka (Paulo Coelho, "Alchemik")

Książka najbardziej przeceniana

Opowiedzieć Ci bajkę, Czytelniku?

Dawno, dawno temu był sobie ubogi, bardzo ubogi człowiek. Ciężko pracował, by zarobić na życie i utrzymać siebie i swoją rodzinę, a i tak klepali biedę i nie zawsze było co do garnka włożyć.

Pewnej nocy przyśnił mu się sen -  we śnie tajemniczy głos nakazał mu, aby udał się do Londynu, w okolice Wielkiego Mostu Londyńskiego, a tam posłyszy dobrą nowinę. Biedak, obudziwszy się rano, nie zwrócił na swój sen żadnej uwagi i zapomniałby o nim, gdyby następnej nocy sen sie nie powtórzył. I następnej, i następnej, aż wreszcie ubogi człowiek spakował trochę chleba do tobołka i ruszył w drogę do miasta.

Szedł kilka dni, aż wreszcie dotarł do stolicy. Oszołomiony, przyglądał się wielkiemu miastu, statkom na Tamizie, ogluszony hałasem i nieco wystraszony zdołał jakoś dopytać się, jak dotrzeć do Mostu Londyńskiego, stanął przy nim i czekał. Czekał jeden dzień, czekał drugi, coraz bardziej zniechęcony, zapasy jedzenia skończyły się i biedak zaczynał upadać na duchu, gdy trzeciego dnia podszedł do niego bogaty kupiec, właściciel kramów położonych nieopodal.

- Dobry człowieku - zagadnął - dlaczego stoisz to od kilku dni, bezczynnie, szukasz może pracy?
- Nie - odparł biedak.
- A może chcesz prosić o jałmużnę?
- Nie - odrzekł biedak. - Póki potrafie zarobić na chleb własną pracą nie będę żebrał.
- Na co więc czekasz? - spytał zaintrygowany kupiec, a wówczas biedak opowiedział mu o swoim powracającym śnie, który sprawił, że wyruszył w drogę.

Kupiec roześmiał się.

- Głupcze! - rzekł. - Kto to widział, wierzyć snom?! Wiedz, że i ja je miewam - nie dalej jak kilka dni temu śniło mi się, że pojechałem do Norfolk, do domu jakiegoś biednego chłopiny, zacząłęm kopać pod dębem rosnącym na jego podwórku i znalazłem skrzynie ze złotem i drogimi kamieniami, ale czy z tego powodu rzuciłem swoje kramy i pojechałem błąkać się po jakichś zapadłych dziurach? Nie! Tak i ty, wracaj do domu i zajmij się swoją rodziną, zamiast nabijać sobie niemądrą głowę snami!

Cóż miał biedak zrobić. Wrócił. 

A gdy wrócił, wziął szpadel i zaczął kopać pod dębem rosnącym na jego podwórku, i nie musiał kopać dlugo, by znaleźć skrzynie ze zlotem i drogimi kamieniami, dokladnie tak, jak śniło się londyńskiemu kupcowi.

I od tej pory ani jemu, ani jego rodzinie nie brakowało juz niczego.

Powyższa historia pochodzi ze zbioru dziewiętnastowiecznych baśni angielskich, zebranych i opracowanych przez Josepha Jacobsa,

które Królowa Matka od bardzo wczesnego dzieciństwa czytywała regularnie, przynajmniej raz w tygodniu po kilka.

A jeśli brzmi ona znajomo dla Ciebie, Drogi Czytelniku, to nie musi wcale znaczyć, że także te baśnie znałeś i czytywałeś.

Może po prostu oznaczać, że czytałeś

"Alchemika" Paulo Coelho.

Tak, Królowa Matka dała sie nabrać. Czytała o tej książce zadziwiajaco wiele dobrego (zanotować - nie wierzyć bezkrytycznie w recenzje publikowane na Biblionetce! Czy tam gdzieś), udało jej sie zdobyć gdzieś dzieło i przeczytała.

Książka niewątpliwie spełnia wymagania formalne do bycia książką, czyli posiada okładki, tytuł, zdjęcie autora oraz zajawkę głoszącą: "Baśniowa, alegoryczna powieść o wędrówce andaluzyjskiego pasterza, jest tłem do medytacji nad tym, jak ominąć życiowe pułapki by dotrzeć do samego siebie. Alchemia Paula Coelho to tajemna wiedza o prawdzie i jej dwu obliczach. Autor burzy wszelkie bariery bojaźni, które powstrzymują strumień naszych pragnień". Na tym, zdaniem Królowej Matki, podobieństwo "Alchemika" do prawdziwej książki się kończy.

Treść rozpoznała od pierwszej chwili, z tym, że oryginalny tekst zajmował jakieś dwie strony druku. A przeczytać coś, co zajmuje dwie strony druku rozciągnięte do stron 212 to jest naprawdę wyzwanie, któremu Królowa Matka podołała z najwiekszym trudem. Tym bardziej, że te 212 stron druku wypełnione jest głebokimi myślami w rodzaju: "Kocha się za nic. Nie istnieje żaden powód milości", "W życiu istnieją rzeczy, o które warto walczyć do końca", "Miłośc jest jak narkotyk", "Bo w oczach tkwi sila duszy", "Nikt nie umie uciec przed głosem własnego serca", "Czlowiek żyje dla swojej przyszłości" (oł rili, facepalm, headdesk oraz janiemogęcotodocholeryjest?!).

To znaczy, Królowa Matka wie, niestety, co to jest. Jest to pseudofilozofia czasów popkultury, Królowa Matka nie wini autora, że to pisze, bo, po pierwsze, może w to wierzy, smutne, ale się zdarza, a po drugie - chcą mu to drukować i jeszcze płacić za to, trudno sie facetowi dziwić, że się na to godzi.

Ale, naprawdę, pojąć faktu, że to niewyczerpane źródło wpisów do "Złotych myśli' oraz pamiętników dziewięciolatków (bo już trzynastolatki są na to zbyt dojrzałe, Królowa Matka widuje je regularnie w pracy, więc wie) stało się bestsellerem pojąć już nie jest w stanie. Coelho pisze jak egzaltowany gimnazjalista (jaki gimnazjalista! podstawówkowicz, i to nie szóstoklasista bynajmniej!), który swoje komunały prezentuje tak, jakby były jakąś niesamowicie odkrywczą filozofią życia. A następnie rozkłada te banały na części pierwsze, żeby wszyscy pojęli te wszystkie głębokie porównania i aluzje, i mogli się nimi do woli cieszyć.

Tymczasem wystrczy przeczytać cytowaną zajawkę, a darować sobie dalszą część dzieła,, aby móc prowadzić o nim długie, przepojone niezmierzoną wręcz głębią rozmowy (i czuć się przy tym, ach, jakim wyrafinowanym ętelektualistą!): "Czytałeś "Alchemika"?. "O, tak, jakaż to prawdziwa i piękna opowieść o tym, że to strach stanowi barierę dla realizacji naszych pragnień!".

Aha, Królowa Matka nie kupuje powtarzanej przez zwolenników mistrza tezy, że nie chwalą "Alchemika" ci, którzy go nie zrozumieli. Nie, sorry, ale nie. Królowa Matka świetnie zrozumiała jego przesłanie, zrozumiała je już w wieku lat siedmiu, czytając po raz pierwszy "Baśnie angielskie" Josepha Jacobsa, czyli, krótko mówiąc, będąc w wieku stosownym dla pochłaniania tego typu opowieści. Zwłaszcza dla pochłaniania ich w formie, w której opowieści te nie udają tego, czym nie są, czyli głębokimi (a w zasadzie, co się będziemy czarować, bezdennymi) w treści filozoficznymi rozważeniami o szukaniu własnej drogi w życiu, jedynym, jakie mamy na tym najpiękniejszym ze światów.

Na analizowanie podobnego przesłania na aż 212 stronach Królowa Matka jest, pomimo widocznych braków w tym względzie, jednak za bardzo wyrobiona czytelniczo.


PS. A dla tych z Czytelników, którzy sądzili - mieli nadzieję ;)? - że Królowa Matka za najbardziej przereklamowaną książkę uzna jakieś dzieło pani Michalak, cytat z "Alchemika":  "Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały Wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć".

Czyli lgnie swój do swego, idź złoto do zlota, i od razu robi się tak bardzo swojsko :).


sobota, 7 czerwca 2014

Na wesoło (Gerard Durrell, "Moja rodzina i inne zwierzęta")

Książka, która cię rozśmiesza

- I znowu będzie Pratchett - powiedział posępnie Pan Małżonek, gdy usłyszał temat dzisiejszego wyzwania; i pomylił się dramatycznie.

Bowiem Pratchett nie pisze książek, które rozśmieszają Królową Matkę, czy też może raczej - ich rozśmieszające funkcje są traktowane przez nią jako kompletnie uboczne. Zdaniem Królowej Matki Pratchett pisuje moralitety i rozprawy filozoficzne, dla niepoznaki ubrane w błyskotliwe formy literackie, a niepodobieństwem jest wszak uznać, że człowiek czytuje ku rozśmieszeniu moralitety.

Z innymi zabawnymi książkami w życiu Królowej Matki było podobnie - nawet, jeśli śmieszyły,  nie były czytane dla tej funkcji. Albo, na przykład, w ogóle nie miały być (przede wszystkim) śmieszne, po prostu autor miał wyrafinowane poczucie humoru, któremu dawał czasem upust (niektóre teksty Karola Dickensa budzą w Królowej Matce zjadliwy chichot, a naprawde trudno uznać, że pisał on zabawne książki).

Słowem zastanawiała się Królowa Matka, myślała, odrzucała, eliminowała (Bill Bryson? wczesna Joanna Chmielewska? Ben Elton?), aż wreszcie dokonała wyboru.

Panie i Panowie, Ladies and Gentelmen, Damen und Herren, książkę (a nawet książki), która rozśmiesza Królową Matke niezmiennie od lat (i po której Królowa Matka nie spodziewała się żadnego masażu przepony, ot, wypożyczyła ją z biblioteki niesiona falą zainteresowania literaturą brytyjską) napisał Gerald Durrell i jest to

"Moja rodzina i inne zwierzęta" (już sam tytuł, nieprawdaż, daje radę,


oraz ciąg dalszy, i inne książki tego autora też, ale je czytała Królowa Matka już w pełni wiedząc, na co się decyduje).

Gerald Durrell, będąc, jak to ujmuje, we wrażliwym wieku lat dziesięciu zamieszkał wraz z matką (wdową, co należy podkreślić ze szczególnym naciskiem, gdyż tego domagała się sama zainteresowana) oraz trojgiem starszego rodzeństwa na wyspie Korfu w Grecji, gdzie rodzina spędziła pięć lat. 

A była to rodzina silnie niebanalna, na tyle, że zepchnęła główny temat książki, czyli zwierzęta, które stanowiły wielką miłość autora, i zainteresowanie którymi rozwijało się na Korfu bujnie niby grecka przyroda, na margines. No,w każdym razie Królowa Matka woli te części wspomnień, które dotyczą mamusi autora, najstarszego brata, Larry'ego, który właśnie zaczynał podążać wyboistą ścieżką kariery literatury (w przyszłości był wymieniany nawet jako kandydat do nagrody Nobla; niestety, lektura wspomnień jego młodszego braciszka chyba nigdy nie pozwoli Królowej Matce pochylić się nad "Kwartetem Aleksandryjskim" ze stosownym namaszczeniem i powagą), Lesliego, polującego na wszystko, co się porusza, oraz siostry Margot, zajętej głównie dbaniem o urodę, walką z trądzikiem i regularnym zakochiwaniem się nieszczęśliwie.

W porównaniu z nimi zwierzęta wypadają wręcz blado, a są to zwierzęta raczej oryginalne, takie jak na przykład samica skorpiona z malutkimi skorpioniętami, modliszka i gekon (walczące ze sobą, w sypialni autora zresztą), żaby, pająki, żółwie, którym robi się sekcję na werandzie, o tych zwykłych, nudnych, typu ptaki czy psy nie warto nawet wspominać (chociaż czy wierny czytelnik mógłby nie wspomnieć o suczce mamusi autora, niejakiej Dodo, rasy Dandy Dinmont, wyglądającej "jak kiełbasa obdarzona mglistą świadomością"?). A jeśli opis skorpiona z małymi wydaje się blady przy opisie rodziny to - cóż to musi być za rodzina!

Co nie znaczy, że opisywaniu zwierząt czegoś brakuje (opis urżniętych w trupa buteleczką obalonego - dosłownie - piwka srok - bezcenny, bardzo Królowa Matka poleca, bardzo), a w dodatku czasem pojawia się opis zwierząt i rodziny zarazem (na potrzeby tej notki Królowa Matka sobie odświeżała dzieło i właśnie się spłakała i - excusez - posmarkała ze śmiechu - jak zwykle, co należy dodać gwoli kronikarskiej ścisłości, nieprawdaż - przy opisie ratowania omdlałych z gorąca węży i skutków tego ratowania).

Tego Korfu już na pewno nie ma, dzisiejsza Grecja w niczym nie przypomina tej sprzed siedemdziesięciu już lat... ale jak dobrze że została uchwycona, jak piękny motyl w bursztynie, i opisana.

I jak dobrze, że Królowa Matka miała w swym życiu fazę intensywnego zainteresowania pisarzami brytyjskimi :).