Byłam szczerze przekonana, że piętnasty dzień Wyzwania Filmowego zmuszona będę przenieść na sam koniec albo w ogóle z niego zrezygnować.
Nie na wszystkie pytania Wyzwania było mi łatwo udzielić odpowiedzi. Na niektóre dlatego, że miałam nadmiar pozycji, z których musiałam wybrać zaledwie kilka (albo wręcz tylko jedną). Na niektóre dlatego, że z początku nic mi nie przychodziło do głowy - ale zawsze w końcu przyszło. Na niektóre dlatego, że odpowiedź już się błakała gdzieś tam na stronach tego bloga, powtarzać jej nie było sensu, a nic nowego nie przychodziło mi do głowy.
Ale tylko w odpowiedzi na jedno pytanie odpowiadała mi w głowie głucha cisza. I bez względu na to, jak głęboko szukałam, kogo nie pytałam, ile własnych pamiętników przerzuciłam - była tylko ona. Cisza.
Zaczynałam godzić się powoli z myślą, że najwyraźniej jestem osobą do głębi nieromantyczną, emocjonalnie oziębłą i przepojoną ironią, w związku z czym Kochani Czytelnicy nigdy nie dowiedzą się, jaka jest moja
Ulubiona historia miłosna w filmie
gdy wczoraj, zupełnie nieoczekiwanie, podnosząc się z fotela zastygłam nagle w połowie ruchu, a oczy mi rozbłysły.
- Ależ przecież ja ją mam! - wyszeptałam nieledwie w uniesieniu. - Ja mam ulubioną historię miłosną w filmie!!! Jak mogłam o niej zapomnieć!
Tyle, że to nie o niej zapomniałam.
Zapomniałam o tym, że ja to ja.
I po prostu zaczęłam szukać z tej niewłaściwej strony.
Z jakiegoś tajemniczego powodu, zasugerowana tą "historią miłosną" zaczęłam od przypominania sobie wszystkich obejrzanych przeze mnie komedii romantycznych, a przypomnę może, że ja za komediami romantycznymi nie przepadam (co nie oznacza, że nie ma takich, które lubię - w siedemnastym dniu Wyzwania napiszę o dwóch). Potem zastanowiłam się nad romansami, a romansów nie lubię w zasadzie jeszcze bardziej. Potem zastanowiłam się nad historiami miłosnymi w filmach, które nie są ani romansami, ani komediami romantycznymi, i żadna mi do głowy nie przyszła.
A potem, w połowie tego wstawania z fotela, przypomniałam sobie, że ja to ja, i od razu stało się dla mnie jasne, jaka jest moja ulubiona filmowa opowieść o miłości, i czemu musi to być akurat ta.
Otóż ja rzeczywiście nie jestem romantyczna. Nie jestem romansowa. Nie jestem sentymentalna, szczególnie liryczna ani tkliwa.
Jestem pełna pasji.
Zawsze taka byłam, od najwcześniejszego dziecięctwa, i to jest coś, czego chyba nie widać po mnie jeszcze bardziej niż mojej patologicznej nieśmiałości, gdyż, no cóż, jestem wyglądowo nienachalna. Myszowata blondynka, blada, trochę przezroczysta, raczej niewidzialna, z oczami ni to szarymi, ni to niebieskimi, chuda, a przy tym z racji tej nieśmiałości usilnie próbująca zlać się z tłem. Może gdybym miała oczy ciskające skry albo była posągowo piękna, może wtedy dopatrywano by się jakiejś głębi pod powierzchnią, ale nie mam i nie jestem. Jestem banalnym szaraczkiem, długim i kanciastym.
Pod tą kanciastą powierzchownością bez przerwy buzują płomienie.
Od zawsze.
Jeśli przyjaźń, to do grobowej deski. Jeśli zachwyt, to taki, z którego trzeba krzyczeć, by dać mu ujście. Jeśli szczęście, to takie, z którego się płacze, albo śmieje, albo też krzyczy, bo inaczej zadusi jak wiatr, wdzierający się do płuc. Jeśli uwielbienie, to totalne. Jeśli nieszczęście, to do samego dna. Jeśli wściekłość, to taka, która zrywa wszelkie okowy, jakby były zrobione z bibuły. Jeśli gniew, to taki, o którym opowiadają jeszcze twoje wnuki, i to na wszelki wypadek szeptem pełnym szacunku. Jeśli rozpacz, to taka, która rozbija na atomy.
A jeśli miłość...
... to nie jakieś zadurzenie, feblik, zauroczenie, to nie "podobasz mi się", nie zakochanie, nie uczucie, z którego można zrezygnować, jeśli jest niewygodne, zbyt trudne, jeśli zjawiło się w nieodpowiednim czasie, jeśli człowiekowi nie odpowiada, albo znalazł on sobie kogoś ciekawszego.
Jeśli miłość, to nawałnica, która cię porywa i masz akurat tyle siły, by się jej sprzeciwić co suche źdźbło słomy. Fala, która ma moc wyniesienia cię pod samo niebo albo rozbicia o skały. Pragnienie, które wypala ścieżkę prosto do tej drugiej osoby, wyważa drzwi, zmiata wszelkie leżące mu na drodze przeszkody, jak tajfun, jak huragan, jak ognisty podmuch wichru. Potęga, która przeraża i świadków, i czasem osoby, które wzięła w posiadanie, ale te, nawet najbardziej przerażone, są w jej obliczu całkiem bezradne. Żywioł, który nie pyta o pozwolenie i po prostu cię zagarnia, jeśli masz szczęście... albo pecha.
Tym właśnie jest. Niczym mniej.
Schodzi się dla niej do piekła. Targuje z Panem Bogiem. Tańczy na balu u Szatana. Znosi każdą klątwę. Walczy do upadłego. Upada się, i podnosi, i znów upada, i podnosi się, zawsze. Błaga się Los, by wreszcie odeszła, i nie umie się znieść myśli, że może będzie kiedyś trzeba żyć bez niej*.
Jak mogłam w ogóle pomyśleć, by szukać jej wśród miłych opowieści o miłych ludziach, którzy się spotkali, zakochali, pokłócili, potem pogodzili i żyli długo i szczęśliwie? Albo nawet wśród takich, które nie kończą się happy endem?
Przecież unieść ją mogą tylko stare, stare historie o ludziach, o których do dziś się pamięta tylko dlatego, że ją spotkali. Tylko baśnie, w które się już trochę nie wierzy, bo jak można pojąć coś takiego? Tylko mity.
Orfeusz i Eurydyka. Lancelot i Ginewra. Mistrz i Małgorzata. Tristan i Izolda.
Albo Etienne Navarre i Isabeau d'Anjou, bohaterowie filmu
"Zaklęta w sokoła" ("Ladyhawke")
Reż. Richard Donner
Rok produkcji - 1985 (PL - 1991)
Główne role - Rutger Hauer
Michelle Pfeiffer
Matthew Broderick
John Wood
Kraj produkcji - Stany Zjednoczone/Wielka Brytania
Czas trwania - 121 min.
XIII-wieczna Francja. Okrutny biskup władający Aquilą skazuje na śmierć młodego złodziejaszka Gastona, zwanego „Myszką”. Skazaniec rzeczywiscie jest jak Myszka, potrafi przecisnąć się najmniejszą dziurką, ukryć w najpłytszym załomie muru - i tak właśnie udaje mu się uciec z lochu jako jedynemu więźniowi w historii.
Przed zarządzonym przez biskupa pościgiem ratuje chłopca rycerz Etienne Navarre, dawny kapitan straży biskupa. Navarre przyjmuje zbiega jako giermka. Podróżują razem przez las, by tuż przed zmrokiem dotrzeć do chaty smolarza. Smolarz godzi się za opłatą przyjąć ich na nocleg, lecz nocą próbuje zabić Gastona, który - niekoniecznie zachwycony licznymi obowiązkami, którymi obarcza go rycerz - planował właśnie oddalić się w bliżej nieokreślonym kierunku.
Przed śmiercią ratuje chłopca wielki czarny wilk, a gdy Gaston, silnie spłoszony, wraca do chaty smolarza, zastaje w niej zamiast Navarre'a, przepiękną, młodą kobietę, która w dodatku zdaje się nie odczuwać żadnego strachu wobec czarnego wilka.
Navarre pojawia się o świcie, po czym kolejnej nocy historia się powtarza - rycerz znika, a zamiast niego pojawia się piękna kobieta, która nieopatrznie uwalnia chłopca, rozsądnie przywiązanego do drzewa przez kapitana Navarre, usiłującego w ten sposób uniemożliwić mu ucieczkę.
Ucieczka, cóż, nie zostaje uniemożliwiona, i nasz młodzieniec wpada prosto w łapy ścigających go (oraz kapitana Navarre, nie wiadomo, którego z nich bardziej) sług biskupa. Zdradza im plan Navarre’a, który zamierza udać się do Aquili, by zabić biskupa, co słysząc gwardziści zastawiają na rycerza zasadzkę. Gaston jednakże ostrzega o niej nadchodzącego Navarre’a, kapitan Navarre z niewiadomych przyczyn (może polubił Gastona, w sumie nic dziwnego, naprawdę udany z niego chłopiec!) ponownie ratuje mu życie i odpiera przeciwników, jednak w trakcie walki jego jastrząb zostaje postrzelony z kuszy. Ranny w potyczce Navarre rozkazuje Gastonowi zabrać rannego jastrzębia do pobliskich ruin zamku, gdzie mieszka zakonnik Imperius.
Gdy Imperius, po pobieżnym opatrzeniu jastrzębia i troskliwym umieszczenu go w izbie oddala się pospiesznie, by przygotować leczniczy napar i okłady z ziół, ciekawski Gaston wślizguje się do komnaty i odkrywa, że jastrzębiem jest kobieta, którą spotkał poprzedniej nocy.
Chcąc nie chcąc Imperius opowiada młodzieńcowi historię Navarre'a, towarzyszącej mu jastrzębicy, złowrogiego biskupa Aquili i jego paktu z diabłem, pozwalającego mu rzucić najokrutniejszą klątwę...
"Zaklęta w sokoła" jest przepiękną baśnią o sile rażenia mitu, w moim odbiorze bliską krewną mitów arturiańskich. Rutger Hauer w roli kapitana Navarre jest... och, ON JEST. Piękny, mroczny, prawdziwy bohater tragiczny, zmagający się z bezlitosną klątwą. Michelle Pfeiffer jest kobietą piękną (zawsze), ale w tej roli po prostu jaśnieje. Matthew Broderick jest uroczym szaławiłą, wcale się nie dziwię, że Navarre go nieustannie ratował, zamiast machnąć ręką i pozwolić dać mu się zabić wrażym siłom biskupa Aquili. Baśniowe średniowiecze jest naprawdę średniowieczne - kościoły są wyniosłe, zamki dumne i potężne, ruiny bardzo ruinowate, chata smolarza biedna jak trzeba, uliczki miast brudne, karczmy dość chaotyczne i nie na wypasie, a łowca wilków jest przerażający, zarośnięty i wygląda jak pół-zwierzę (zaś nazbyt błyszczące miecze wybaczamy twórcom, gdyż jest to przecież baśń, a nie film dokumentalny, a nawet nie historyczny).
Zaś miłosna historia jest... taka jak trzeba. Magiczna. Przełamująca wszelkie przeszkody. Jest w niej wierność, oddanie, poświęcenie i bezgraniczne, bezgraniczne uczucie.
To jest piękny film. Piękny.
Dla nieromantycznych romantyczek o mitologicznym zacięciu :).
Jakkolwiek nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że jest coś, co mnie w tym filmie po prostu boli, a tym czymś jest muzyka (Andrew Powell otóż jest za to odpowiedzialny! Oraz Alan Parsons Project). Ja naprawdę kocham muzykę z lat 80-tych, ale NO JUŻ NAPRAWDĘ BEZ PRZESADY oraz kto do tego dopuścił. Mamy oto scenę, wjeżdża Rutger Hauer, cały na czarno, piękny, mroczny, z tragicznym rysem, powiewa peleryną, galopuje na swym wiernym rumaku - a w tle syntezatory i umcy, umcy, i "the 80-ties vibes" takie, że ojejku, ja siedzę na fotelu i przez zaciśnięte zęby powtarzam "Ommmmm... Ommmm..." żeby się uspokoić, a Potomek Starszy konstatuje melancholijnie: "Nie ma dosyć "Ommm" w całej galaktyce" i nie wykluczam, że ma rację. Mamy to średniowieczne średniowiecze, tych rycerzy, te ruiny, tę staranną scenografię, te interesujące kostiumy - i mamy elektroniczne brzmienia, a człowiek tylko czeka, aż mu dadzą neonowymi światełkami po oczach.
Więc co do muzyki - uprzedzam.
A co do reszty - zachęcam :).
*dawno, dawno temu przeczytałam w mądrym artykule naukowym, że taka wizja miłości charakteryzuje osoby albo bardzo młode - to zdecydowanie nie jestem ja -, albo głęboko niedojrzałe emocjonalnie. Ja co prawda uważam, że poddając się, i nie bez ociupiny rezygnacji, wspomnianej wizji po prostu nie podejmuję walki z własnym charakterem (po co? I tak ją przegram), ale gdyby ktoś przychylał się ku naukowej charakterystyce mej osobowości kimże jestem, by to uniemożliwiać :).
oj tam niedojrzałość emocjonalna, miłe i spokojne uczucie to można mieć w życiu, w fikcji bohaterowie mają być kompletnie nienormalni, jeśli chodzi o tę drugą osobę, inaczej jak się przejmować relacją ;D
OdpowiedzUsuń