piątek, 22 stycznia 2016

O względności rzeczy wszelkich

Słoneczny dzień, śnieg nietknięty ludzką stopą rozpościera się na polach po obu stronach tej ścieżynki, która została wygnieciona przez pięć par stóp i płozy dwóch sań, i migocze przecudnie. Ścieżynka ciągnie się przez prawie kilometr, od Domu w Dziczy do Pagórków nad Wisłą, z których to Pagórków fantastycznie się zjeżdża (Królowa Matka uprzedzi pytania i od razu powie, że nie prosto do rzeki, między Pagórkami a Wisłą bowiem rozpościera się kolejne trzysta metrów płaskiej jak stół łąki, obecnie również pokrytej nieskalanym śniegiem).


A na długości wspomnianego prawie kilometra, w różnych jego fragmentach znajduje się czworo dzieci w różnym stopniu spieszenia się/ zwlekania/ udawania, że nie słyszą nawołującej Mamuni / walki ze sobą nawzajem/ walki z Bezwzględną Naturą - dzieci szarpiących sanki, które gdzieś utknęły, robiących orły śnieżne, wrzeszczących na siebie i obrzucających wyzwiskami i/lub śnieżkami, ryczących baranimi głosami i wykonujących inne etcetery.

Królowa Matka (usiłująca zagonić swoje Potomstwo niczym kwoka, acz kwoki mają zazwyczaj lepsze efekty) - Słuchajcie, chodźmy już do domu, dobrze? Bo ja zaraz zwariuję, że nie wspomnę, że jestem naprawdę wykończona, jeden sto metrów za mną i koniecznie musi nieść sanki na plecach, jeden rzuca w drugiego bryłami lodu, któryś wrzeszczy, któryś się obraża, któryś się zgubił, któryś goni psa, któryś ucieka przed psem, któryś leci dwa kilometry z przodu, prawie już dom minął, mam wrażenie, że mam was dwa tuziny, a co jeden to dziwniejszy!!!

Pompon Młodszy (który grzecznie przycumował u boku rozsierdzonej Mamuni, czule tuląc w objęciach nieodłączne, wczoraj wspomniane, bryły śnieżne) - Tylko ja jestem nojmalny, nie, mamusiu? Ja sobie gzecznie idę, i zbiejam takie cienkie lodziki dla moich Śniegusiów, i zaniosę im je na wejandę na obiadek, i będę je kajmił po jednym śnieznym płateczku, bo moje Śniegusie kochają, jak ja je kajmię, a tejaz są bajdzo głodne!

Nie ma to jak ostoja normalności w naszym oszalałym świecie :).

czwartek, 21 stycznia 2016

Puchowy śniegu tren oraz inne okoliczności przyrody (i nie tylko)

Puchowy śniegu tren ma obecnie formę nieco przydeptaną, jako, że świeży śnieg nie padał od trzech dni, ale co Dzicz to Dzicz jednak, i ,nawet przydeptany, ten śnieg jest w zupełnie innym stopniu przydeptania niż śnieg miejski.

Potomki wylegają przed dom poowijane szalikami, które się natychmiast rozplątują, z naciągniętymi na uszy czapkami, które natychmiast spadają na nos (albo na oczy, albo prosto w puchowy śniegu tren) i w rękawiczkach, które są natychmiast zdejmowane, gdyż zawadzają w robieniu śnieżek. Ponadto w Domu w Dziczy występują dwie sztuki sanek - jedne z oparciem, jedne dla twardzieli, bez oparcia, Potomków jest czworo, ale walk o to, kto będzie jeździł na czym prawie nie ma, gdyż Pompon Młodszy nie wyraża zainteresowania jakimiś tam sankami. Zamiast tego zbiera niejakie Śniegusie, które niesie w czułym objęciu na werandę i ustawia przed balkonowym oknem tak, by mieć je na oku nawet wtedy, gdy Wredna Matka zapędzi go w domowe pielesze. Śniegusie są to, że Królowa Matka wyjaśni, zbrylone grudy śniegu (a w zasadzie już lodu) różnej wielkości, które to grudy Pompon Młodszy pieczołowicie wykopuje z pobocza drogi, oczyszcza z piasku i innych przyklejonych listków i upiera się, by je wziąć do domu, gdyż im zimno. Mamy ich na werandzie sporą kolekcję z tendencjami wzrostowymi, bo z każdego spaceru Pompon Młodszy przynosi Śniegusiów więcej, dziś na ten przykład pięć. Jeśli zima nie odpuści, pod koniec ferii okno balkonowe będziemy mieli zamurowane Śniegusiami tak do połowy, co najmniej.

Poza jazdą na sankach, powiększaniem kolekcji Śniegusi i czytaniem lektur szkolnych (pogląd Potomka Starszego ewoluował od nienawiści w stanie czystym do "Ta Ania to całkiem fajna jest!", co możemy uznać za triumf) Potomki wraz z Królową Matką obejrzały też film "ESD" według dwóch części Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, przy czym Królowa Matka oglądała rzecz zdegustowana w najwyższym stopniu, jęcząc co chwila i wyrażając swój dyzgust wyrażeniami niekoniecznie parlamentarnymi, chociaż powinna się opanować raz - z powodu siedzącej obok niej progenitura, a dwa - ze względu na to, ze widziała dzieło już wcześniej i wiedziała dobrze, czego się można po nim spodziewać.

Mimo to wciąż ją na nowo zaskakiwało, na jak bardzo wielu poziomach "ESD" to jest film zły, a jako ekranizacja - gorzej niż zły.

Oczywiście wie, że film posługuje się zupełnie innymi środkami wyrazu niż książka, oczywiście jest świadoma, że reżyser ma prawo do pokazania swojej wizji, a co więcej film powinien być zrozumiały dla widza który książki nie przeczyta, a nawet zgadza się (zasadniczo) z prawem reżysera o decydowaniu o obsadzie. I dlatego na przykład obsadzenie ciemnej szatynki z warkoczem do pasa w roli blondynki z krótko obciętą, postrzępioną, słomianą strzechą włosów, a krótko obciętego rudzielca z włosami postawionymi na żel (czy też raczej, zważywszy epokę, cukier) w roli też rudzielca co prawda, ale z szopą niesfornych loków nie powinno mieć dla odbioru dzieła filmowego żadnego znaczenia, gdyby.

Gdyby nie to, że wygląd zewnętrzny Gabrieli ma znaczenie dla fabuły - i to że wygląda jak "duży zaniedbany chłopak", i że ma krzywą czuprynę przyciętą własnoręcznie, i że ma w nosie kolory ziemi i nie czuje w sobie Romantycznego Motyla, to wszystko jest wyraźną manifestacją jej charakteru. Podobnie Ida - przecież ta szopa rudych loków (Rudy Kościotrup!) i jej obcięcie jest jakimś krokiem naprzód na drodze do odkrywania (i kreowania też, a czemu nie) siebie, a tu mamy nastolatkę sztucznie deklamującą przed lustrem "Jestem piękna i wspaniała", chociaż nic się w niej zmieniło poza tym, że włożyła na siebie koszulę ojca. Uwodzicielskiego blond-Pyziaka bez stalowego błysku w oku jakoś by Królowa Matka przełknęła, ale Mila bez siwego, w domyśle eleganckiego, choć skromnego koczka tylko z kiepską trwałą zmienia odbiór postaci - bo przecież wiadomo, że Mila taka nie jest, tym się różni od innych, pracujących w domu mam, no i poza tym mama Borejko nigdy nie zrobiłaby sobie trwałej - nie ta (BARDZO nie ta!) estetyka , a poza tym wymyślona przez Małgorzatę Musierowicz postać z pewnością nie wydałaby na siebie tyle pieniędzy, przecież nawet na bukiet kwiatów (i to w samym środku sezonu, gdy kwiaty kosztują grosze) dla siebie jej szkoda.

Pisze to wszystko Królowa Matka po to, by z jej krytyki nie wynikało głównie, że film był nie taki, bo bohaterowie mają inne włosy niż sobie wyobrażała :). Ale jednak, skoro w pierwowzorze literackim na co drugiej stronie (przez całą serię, dodajmy) wspomina się krzywo przycięta strzechę popielatych kosmyków, na widok wpadającej z rykiem na ekran brunetki z warkoczem do pasa można odczuć lekki dyskomfort. W takiej sytuacji, skromnym królewskomatczynym zdaniem, tylko jedna rzecz reżysera usprawiedliwia - wielki talent aktorki, którą obsadził wbrew warunkom.

A w ogóle, choć oczywiście i w tym się Królowa Matka zgadza, że reżyser nie musi - a czasem nie powinien ;) - dosłownie "przerysowywać" postaci z książek, to są takie książki, w których bohaterowie są jednak tak wyraźnie "narysowanie" przez autora, ich opis tak konsekwentnie podkreślany - w komentarzach postaci, w komentarzach odautorskich, czasem też w ilustracjach, - że może jednak należałoby się tego trzymać? Z szacunku dla czytelnika/widza. Królowa Matka nie sądzi, że znajdzie się chociaż jedna osoba, która czytała "Kwiat kalafiora", a która, zapytana o opis Gaby wahałaby się przy określeniu koloru i długości jej włosów, koloru oczu. Nie należy się więc dziwić, że skoro widzi się aktorkę aż tak odbiegającą od wyrobionego podczas lektury wizerunku jest się na "nie" już na początku. Wybitnego dzieła by trzeba, by to początkowe "nie" zatrzeć.

Czyli czegoś, co w tym wypadku nie zaistniało.

Bo gdyby w tym filmie pojawiły się takie kreacje, że zapomina się że postać wygląda inaczej niż powinna, można by to przełknąć. Ale tu jest Gaba cedząca słówka ze złośliwą ironią, względnie rycząca głosem kaprala (wie Królowa Matka, wie, w książce też ryczała na początku, no, ale potem był jakiś rozwój postaci, jakaś ewolucja, jakieś próby wcielenia się w Romantycznego Motyla, jakieś starania, by zbliżyć się do małych sióstr), agresywna, niesympatyczna osoba, w której ten blond Pyziak zakochał się z przyczyn całkowicie niezrozumiałych. Jest Ida, szorstka i niesympatyczna smarkula, Królowa Matka też była niesympatyczna w tym nieszczęsnym i nieszczególnie estetycznym wieku lat czternastu, ale o niej przynajmniej nikt filmów nie robił. Jest Janusz Michałowski nie jako roztargniony inteligent, ale mało przyjemny ignorant, nierzadko chamowaty, który burczy (rzadziej wrzeszczy) na ludzi, a to aktor, który by bez trudu mógł zagrać wierzbę płaczącą w szczerym polu albo książkę telefoniczną, więc za sposób, w jaki mówi do swej rodziny i znajomych wini Królowa reżysera dzieła.


W dodatku połączenie dwóch książek w jeden film sprawia, że nierzadko trafiamy w fabularne ślepe zaułki np. opinia pani Lisieckiej, że pan Borejko jest "dobrym człowiekiem" - przecież to "resztka" po książce, z akcją filmu nie ma żadnego logicznego związku, nie ma Królowa Matka pojęcia, skąd mogła mama upiornych braciszków Lisieckich wysnuć ten wniosek, stąd, że ją pan Borejko tylko wypchnął za drzwi, nie kopiąc w d... eeee.... w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę przy okazji? No i cały wątek z Lisieckimi i tabletkami - w książce są konsekwencje, tu właściwie nic, cała akcja tylko po to, żeby pani Lisiecka mogła wpaść na imieniny Ignacego z krzykiem: "Iduś, syneczka mi uratowałaś!" i najeść się tortu.

W scenariuszu poznaje Królowa Matka rękę pani Musierowicz, dialogi z filmu to w jakichś 80% dialogi słowo w słowo z książki, i to te najlepsze, cóż z tego, skoro wydeklamowane. I tutaj właśnie chyba Królowa Matka widzi powód niechęci pani MM do kolejnych ekranizacji: pisanie scenariusza to coś zupełnie innego niż pisanie książki, a scenarzysta nie ma żadnego wpływu na powstający film (przypominają się Królowej Matce wspominki Joanny Chmielewskiej o jej bitwach z Janem Batorym podczas kręcenia "Lekarstwa na miłość"), bo gdyby miał, to by nie pozwolił w pokoju Borejkówien powiesić plakatu z George Michaelem, ponieważ plakat jakiejkolwiek gwiazdy pop w pokoju jakiejkolwiek Borejkówny jest rzeczą nie do pomyślenia ;).

Ale największym problemem filmu "ESD" jest (dla Królowej Matki przynajmniej) zupełny brak uchwycenia ducha książek - gdyby go nie zabrakło fabularne zmiany nie raziłyby aż tak bardzo.

W dodatku przed oczyma duszy miała Królowa Matka plakat do filmu:


i wie świetnie, że Andrzej Pągowski wielkim artystą jest, uwielbia (większość) jego plakatów, docenia pomysł i inne takie, ale... no, nie, przeprasza, ale nie.

I gdy tak sobie siedziała, oglądała, snuła dywagacje, cierpiała wewnętrznie, a czasem jej się to wewnętrzne cierpienie uzewnętrzniało, obok niej siedziały Potomki i śledziły akcję z prawdziwym zainteresowaniem, ze szczególnym entuzjazmem przyjmując scenę pomalowania braciszków Lisieckich na zielono (wygląda na to, że przechodzenie na system represji wciąż przynosi w niektórych kręgach najlepsze skutki. Wzdech), a gdy film dobiegł końca Potomek Młodszy, po upewnieniu się: "Czy te książeczki, mamusiu, są dla mnie odpowiednie?" zagarnął pod pachę "Małomównego i rodzinę", i powędrował kontemplować utwór do swojej sypialni :).

Słowem - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :D.

A teraz Królowa Matka oddala się w kierunku kuchni, piec ciasto miodowo-orzechowe. Pierwszy raz. Jeśli wyjdzie dobre, jutro na blogu pojawi się przepis.

Trzymajcie kciuki, Państwo kochane.

niedziela, 17 stycznia 2016

Pięciolatkowo, z peesem

Królowa Matka (trzymając w Macierzyńskim Objęciu Pompona Młodszego) - A pamiętasz, jak byłeś jeszcze u mamusi w brzuchu, pamiętasz?
Pompon Młodszy (z przekonaniem) - Tak.
Królowa Matka (ciągnie tkliwie) - ... i taki byłeś grzeczny wtedy, taki spokojny, nie to co twój brat, ten damski kickbokser, który mamuni odbił wątrobę... Ty byłeś taki słodki, leżałeś sobie, kołysałeś się delikatnie co najwyżej, dawałeś się bez protestu wypchnąć w jakieś mniej wygodne rejony mojego brzucha, żadnego kłopotu nie sprawiałeś, kochany bąbelek, taki cichuteńki, stateczny, bezkonfliktowy...
Pompon Młodszy (z niewzruszoną pewnością siebie) - Tak. Pamiętam.
Królowa Matka (trzeźwo) - No. I właśnie pięć lat temu to był ten ostatni raz.


Ale za to zrobiło się O TYLE weselej :))).


PS. Natomiast rocznica ślubu Królowej Matki i Pana Małżonka jest jedwabna, nareszcie jakaś ładna nazwa, jedwabna jak, nie przemierzając, nici, którymi Królowa Matka haftowała swój ślubny szal drżącymi ręcami i pokłutymi palcami te, nieprawdaż, dwanaście lat i jeden dzień temu :).




sobota, 16 stycznia 2016

Dom w Dziczy w Pierwszy Wieczór Ferii, sprawozdanie

Z wieloletnich obserwacji Królowa Matka wie, że w holiłódzkich filmach zima wygląda następująco:


Najpierw pojawia się panorama ulicy, a potem z leżących przy niej miluśkich domków przykrytych czapami śniegu wybiegają uśmiechnięci ludzie w wieku 2-35 i z nienagannym uzębieniem, i zaczynają lepić bałwanka, albo rzucać śnieżkami, albo się ciągać na saneczkach, a wszystko to eksponując wyżej wspomniane nienaganne uzębienie. Przyodziani są w grube swetry w stylu norweskim albo ozdobione warkoczami irlandzkimi (czasem miewają puchowe kurtki, zazwyczaj rozpięte, aby widzom nie umknął żaden detal ludowego wzoru) oraz czapki z gigantycznymi pomponami, a jeśli są płci żeńskiej spod tych czapek spływają im na irlandzkie warkocze i norweskie motywy długie, lśniące włosy, na których subtelnie osiadają pojedyncze płatki śniegu. Gdy zaś po skończonych igrcach wracają do ciepłego domku NIGDY nie mają czerwonych, świecących się nosów, ich swetry (o włosach nie wspominając) nie są przemoczone, na ich rękawiczkach śnieg nie zbija się w lodowe grudy, nie szczękają swym nieskazitelnym uzębieniem, a w ich butach nie chlupocze roztopiony śnieg, nie ściągają z siebie przemoczonej odzieży i nie przebierają wszystkiego, co na sobie mieli z bielizną włącznie, ale - pogodni i zrelaksowani - siadają przed kominkiem w tych samych swetrach, w których budowali bałwanki (a Królowa Matka nie musi wspominać, - bo wszyscy to wiedzą - że są to bałwanki idealnie wręcz proporcjonalne i zdobne we wzorzyste szaliki, czapeczki, uśmiechy z węgielków i z nosem za marchewki tak doskonałej, że spełniłaby wszystkie, nawet najbardziej wyśrubowane normy Unii Europejskiej) i raczą się herbatką przygotowaną przez tych domowników, którzy mają więcej lat niż 35 i dlatego zostali przezornie usunięci z kadrów łinter łonderlandu przez reżysera.

Elementem wspólnym zimy holiłódzkiej i zimy w Domu w Dziczy pozostaje wyłącznie pocztówkowy landszafcik



 i może jeszcze nieskazitelne uzębienie Królowej Matki ;).

Poza tym wszyscy domownicy Domu w Dziczy wtłaczają się do domu znacznie mniej piękni niż wtedy, gdy z niego wychodzili, czerwoni, pociągający nosami oraz - w wypadku Pana Małżonka - na pół ślepi, gdyż okulary mają zaparowane.  Wszystkie jak jeden Potomki nadają się do przebrania oraz godzinnego odmaczania w gorącej wodzie, podczas gdy Królowa Matka upycha w ich przemoczonych na wylot butach gazety w płonnej nadziei wysuszenia ich do jutra. Na wszystkich kaloryferach suszą się mokre skarpetki, rajstopy i rękawiczki, błoto pośniegowe w przedsionku ma grubość centymetra oraz tajemniczy talent do przenoszenia się na resztę mieszkania.

I dlatego też w Domu w Dziczy zimę ograniczono do niezbędnego minimum, w którym zmieścił się wypad do ogródka, wywieszenie sikorkom (które na wikcie Domu w Dziczy mają już rozmiar i wagę piłek tenisowych) kolejnego zestawu kul tłuszczowych, jabłek z orzeszkami i przysmaków ze słonecznika, i zbudowanie dwóch bałwanów (niestety, nie tak symetrycznych jak te holiłódzkie, a także pozbawionych szaliczków), w związku z tym mamy ich już sześć, jak przedowcipnie orzekł Pan Małżonek.

A potem Królowa Matka podziwiała zimę oraz tłukące się o dostęp do Najfajniejszego Orzechowego Przysmaku sikorki przez okno, podczas gdy Potomki oddawały swym własnym zajęciom.

Potomek Młodszy pisał i ilustrował kolejny rozdział swojej Książki Interaktywnej pt. "Wilk i magiczna truskawka", której poszczególne rozdziały ( "- Dziędobry, panie jeżyku!, - Dziędobry, panie wilku!, - Czy możemy pszejźdź pszez bramę?, - Tak, ale musicie najpierw dobże zrobić test!", po czym następuje strona skomplikowanych matematycznych zagadek i działań, które Czytelnik musi rozwiązać, jeśli chce przejść na kolejną stronę) Królowa Matka otrzymuje co jakiś czas, aby mogła poćwiczyć swoje zaśniedziałe szare komórki, a także ponurzać się w wyrafinowanej treści i równie wyrafinowanej ortografii (o wyrafinowanej manierze ilustracyjnej nie wspominając).

Pompon Starszy chwilowo nie pisze książek, za to przeżywa Intensywny Epizod Ilustracyjny, ostatnio na tle kocim



i, powiada Królowa Matka, ona te koty kiedyś na coś przerobi. Jeszcze nie wie, na co, na razie jest na etapie przeprojektowywania ich na filcowe obrazki, ale może ostatecznie zostaną podkładkami pod myszki albo nadrukami na koszulki, ale na pewno Królowa Matka nie da się im zmarnować, jest bowiem ich nieuleczalną wielbicielką.

 Ponadto Synowie Królowej Matki zażyczyli sobie obejrzenia pełnometrażowej (1,5 godziny!!!) "Barbie", wskutek czego Królowa Matka, excusez, ale eleganckie wyrażenia do tego nie pasują, rzyga tęczą, odbija jej się jednorożcami, czka na różowo, zauważa u siebie niepokojącą skłonność do używania słodziutkich zdrobnionek oraz nienawidzi genderu.

(Potomek Młodszy <zachwyconym tonem> - Mamo, nie podejrzewałem, że coś na MiniMini mi się spodoba, i w dodatku, że jest to BARBIE!

<boleśnie> Mamusia też nie podejrzewała, Synu, Królowa Matka upewnia cię o tym z głębi serca).


Pompon Młodszy zaś wygłosił tekst, który Królowa Matka rzuciła się zapisywać drżącymi ręcami, a który dedykuje Takiej Jednej Swojej Przyjaciółce, bardzo smutnej, że równie wyrafinowaną polszczyzną przestał posługiwać się Potomek Młodszy:

Pompon Młodszy (do Pompona Starszego, po bratersku) - Gdyby ty mi powiedziałeś, żeby ja się z tobą wymieniłem, to ja by dłużej nie grałem, tylko by się z tobą wymieniłem od razu!

Niech już nie będzie smutna, jak widać, rodzinnemu podobieństwu zaprzeczyć nie sposób :).

I tylko tego, co i jak mówił Potomek Starszy nie można (a nawet nie powinno się) opisywać na blogu, bowiem pół dnia poświęcił on, przymuszony przez Bezlitosny Rodzicielski Duet, na czytanie lektury szkolnej, a nie jest rzeczą wskazaną cytowanie jego (licznych) związanych z tym wypowiedzi w miejscu, do którego dostęp mają także niewinne dzieci.


sobota, 9 stycznia 2016

O tym, że cuda się nie zdarzają

Królowa Matka (do Potomka Młodszego) - Synu, idź do przedsionka i przynieś siatkę z zakupami, chyba ją tam zostawiłam...

Potomek Młodszy wychodzi, a po króciutkiej chwili wpada do kuchni z siatką w ręce, podekscytowany zjawiskiem, które w Domu w Dziczy dotąd nie zaszło ani... no, PRAWIE ani razu.

Potomek Młodszy (rozjaśniony niczym Kiffa Borealis) - Mamo! Mamo!!! Nie uwierzysz! Tata, wychodząc, wyłączył światło w przedsionku!

Królowa Matka (zajęta układaniem zakupionych dóbr w lodówce, z roztargnieniem) - Co?... A, nie, to nie tata. To ja.

Potomek Starszy (z goryczą) - No i czar prysł...

Jedno z licznych rozczarowań na długiej i krętej drodze żywota naszego na tym padole łez, Lube Dziecię :).

czwartek, 31 grudnia 2015

Płaczliwy post podsumowujący

To nie był dobry rok.

Obiektywnie nie był też zły. Królowa Matka sobie konsekwentnie, acz bez fajerwerków, które już nie są potrzebne, zdrowiała, Potomki rosły, również zdrowe i hoże, Pan Małżonek Królowej Matki (jeszcze) nie puścił w trąbę, ona jego też nie, oboje mieli pracę, żadna z wichur, nawiedzających nasz kraj w lecie, nie zerwała dachu w Domu w Dziczy, wakacje były nadzwyczaj udane, a o sytuacji politycznej Królowa Matka wspominać nie będzie, gdyż przebywa na emigracji wewnętrznej. Zaś może na niej przebywać, albowiem pod dachem Domu w Dziczy jest dość książek, włóczek, szydełek i kartek oraz kredek do rysowania, by sobie te emigrację urządzić bezpiecznie i wygodnie.

To obiektywnie.

Subiektywnie było strasznie.

Gdy cztery i pół roku temu Królowa Matka, uchachana nieprzytomnie jak prosię w deszcz, opuszczała progi Ukochanego Szpitala (nieustająco miłosne spojrzenie w kierunku Szpitala im Biziela w Bydgoszczy oraz całego personelu tegoż), znacznie podreperowana na ciele, a wręcz napompowana szczęściem jak helem na duchu, Pani Psycholog uprzedziła ją, że ten stan euforii, poczucia, że wszystko się może i wszystko się uda, że wygrało się Taką Walkę, więc wszystkie inne wygra się w zasadzie nie kiwając palcem w bucie, kiedyś minie.

I minął.

Minął już jakiś czas temu, ale dopiero w tym roku to, że tak to Królowa Matka ujmie, minięcie dotarło do niej w pełnej krasie.

I ujrzała się Królowa Matka (wyraźnie, jakby stała na ciemnej scenie i ktoś puścił na nią strumień światła) tym, kim jest - mało interesującą, banalnie przeciętną starszą panią z prowincjonalnego miasta, pracującą w jeszcze bardziej prowincjonalnej mieścince, w bardzo prowincjonalnej szkółce. Codziennie wstającą o świcie, aby, po przemęczeniu paru godzin w tej prowincjonalnej szkółce wrócić do domu swej Matki, gdzie będzie użerać się ze swoimi Potomkami. A Potomki, te zupełnie inne niż opisywane tutaj, lubiane, i wręcz posiadające fankluby Potomki dały jej popalić tak bardzo, że łapała się na myśli, że wolalaby zostawać w tej nielubianej pracy, byle nie wracac do domu i ich nie widzieć. Ale wracała, widziała, staczała bitwy, które kończyły się około 21, a wtedy siadała, patrząc w ścianę pustym wzrokiem, niezdolna do niczego. Nazajutrz dzień się powtarzał, identyczny jak bliźniak, a potem znów, i znów, i tak codziennie, codziennie, codziennie. Przeciętne, do bólu przeciętne życie do bólu przeciętnej osoby, która nic nie osiągnęła i nic jej się nie udało. Której już nic nie zachwycało i nic nie cieszyło, a jedyne wpisy jakie mogłaby czynić na swoim średnim, mało popularnym blogasku to rozważania, po co jej to było, ten dom, te Potomki, i jak było wspaniale, pod każdym względem wspaniale, gdy ich nie było, i jak zazdrości osobom, które po pracy - choćby nie wiem jak znienawidzonej - wracają do domu, do PUSTEGO domu, pieprzeni szczęściarze, i nic nie muszą, i mają długie weekendy, wakacje, urlopy. A nie pisała o tym nie dlatego, że podobne wypowiedzi nie pasowałyby do ogólnego wydźwięku jej bloga, nie dlatego, żeby nie zgorszyć Czytelników swoją bezdusznością, ale dlatego, że nie mogła. Nie mogła. Po prostu nie mogła pisać.

Na szczęście - myślała z ulgą - także nie musi. Nikomu nie jest potrzebne jej pisanie, nikogo nie obchodzi. Nie zmienia świata, nikomu nie pomaga. Właściwie jest zupełnie po nic. Nikomu. Jej Czytelnikom. I jej samej.

I tak od początku roku. Na początku Królowa Matka usiłowała z wszystkim powyższym walczyć, coś pisać, coś z siebie wydrzeć. Ostatnim takim szarpnięciem było zgłoszenie bloga do konkursu w Blogu Roku, który skończył się wiadomo jak (a jak ktoś nie wie, to niech sobie sprawdzi, ze względu na stężenie niesmaku nie jest to wspomnienie, które chce sobie Królowa Matka odnawiać) i stanowiło tylko ostatni krok do spokojnego, bezwładnego, beznadziejnego zjazdu w dół.

A nawet gorzej. Nie do zjazdu w dół. Do tej prostej, monotonnej drogi bez nizin i wyżyn, bez wzlotów i upadków, płaskiej, nużącej, bezbarwnej drogi, którą był cały rok 2015.

Zaś gdy wreszcie Królowa Matka znalazła się w stanie takiego tępego marazmu, że zaczynało się to robić trochę straszne Pan Małżonek powiedział jej, żeby gdzieś wyjechała. Wybyła z domu na weekend, przenocowała u swojej mamy, spotkała się z kimś na pogaduchach. I wtedy okazało się, że nie ma żadnego "kogoś".

Że Królowa Matka jest uwięziona między czterema ścianami Domu w Dziczy, daleko od Cywilizacji, pośród czterech Potomków, ze swoim Mężem i Mamą jako jedynymi pełnoletnimi osobami, z którymi może poraozmawiać.

Że jest niewyobrażalnie samotna.

Nawet jak na silną introwertyczkę z nadnaturalnym pociągiem do książek to było trochę za dużo.

Ale nic z tym się zrobić nie dało, więc sobie nadal taka Królowa Matka była. Samotna i nawet nie smutna, bo nie miała energii na smutek. Taka trochę wydmuszka, którą ktoś wypatroszył ze wszystkich uczuć i emocji, zwłaszcza tych dobrych.

Królowa Matka pisze to wszystko, żeby się trochę usprawiedliwić. I ze swej "nadzwyczajnej" aktywności blogowej w tym roku, i z tego, że blog był chwilę zamknięty. Ona szczerze uważała, ze nikt tego nie zauważył (nie pisze tego dla uzyskania fali zaprzeczeń, jakby co, po prostu stwierdza fakt), co jej nie dziwiło i nie smuciło, bo, prawdę mówiąc, przy jej doskonałej bylejakości niczego w tym nie widziała dziwnego. No i nie miała energii na smutek, że się powtórzy.

Co więcej, nie za bardzo wie, czemu tego bloga ponownie otworzyła, bo że nie dlatego, że poczuła się nagle przepełnioną entuzjazmem blogerką to pewne. Postara się go utrzymać otwartym. A jakby się nie udało... nie, uda się. Chyba.

Za ten wpis, bardzo nie sylwestrowy w tonie, też Królowa Matka przeprasza, naszło ją, a z całego (prawie) zeszłorocznego doświadczenia wie, że lepiej chwytać tę jedną na kwartał chwilę, gdy człowieka nachodzi i pisać, choćby i byle co.

Ale teraz już Królowa Matka kończy i oddala się w stronę swojego mało sylwestrowego Sylwestra, z Pepsi w charakterze napoju wyskokowego, herbaty (dużej ilości herbaty) w charakterze napoju nie-wyskokowego, a poza tym pełnego ciast z bakaliami oraz orientalnego w tonie :).


Królowa Matka nie jest pewna, czy cieszy ją to, że nigdy nie była przesadnie przywiązana do numerków i idea, że od jutra, 1 stycznia, wszystko się zmieni, i to oczywiście wyłącznie na lepsze, przemawia do niej raczej średnio. Może lepiej byłoby, żeby do niej przemawiała z całą mocą?

No, ale może się zmieni. Bez magii numerków ;).

Czego i Wam, Kochani Czytelnicy, życzy.

Samych zmian na lepsze.

Do zobaczenia w przyszłym roku!

Jeśli Królowa Matka jeszcze tu będzie*.





















* Żarcik :).

piątek, 25 grudnia 2015

Wszystkiego, wszystkiego - sami wiecie czego

Zasadniczo, Państwo rozumią, to Królowa Matka ma do świąt stosunek ambiwalentny. A im jest starsza, tym ambiwalentniejszy.

A jak tak się składa, że Pan Małżonek ma w pracy Inwentaryzację-Gigant, przebywa w ukochanym zakładzie pracy praktycznie całą dobę (bo jak wychodzi z domu o 5.30, a wraca nieżywy około 21, to się za nie całą dobę naprawdę nie liczy), zaś Królowa Matka z wszystkimi Potomkami zostaje praktycznie uwięziona w Domu w Dziczy i ma na głowie przygotowanie rodzinnej Wigilii, to jej uczucia są naprawdę, ale to naprawdę ambiwalentne. A w zasadzie tak bardzo są ambiwalentne, że zataczają pelne koło od "nienienienie, nigdy więcej!" do "nienienienie, nigdy więcej!".

Ale gdy, po jakimś - w tym roku baaardzo dłuższym - czasie to, co ma być jako tako omiecione jest już jako tako oraz z grubsza omiecione (i nie, w tym roku w Domu w Dziczy okna nie są umyte, no trudno), to, co powinno być poskładane


już jest poskładane,



gdy Mazowsze ryczy "Bóg się rodzi" na cały regulator ("Bóg się rodzi" dlatego, że jest to naj-naj-najukochańsza kolęda Królowej Matki, a na cały regulator dlatego, żeby nadać jej odpowiedni styl, charakter i temperament, jakże odległy od tego, co nader często zdarzało się Królowej Matce słyszeć w polskich świątyniach, w których brzmienie wspomnianej kolędy miało silnie pogrzebowy charakter), gdy kolejne porcje pierników wyjeżdżają z pieca, gdy się po całym domu snują upojne zapachy, a nawet gdy ręka Królowej Matce omdlewa od wymalowywania misternych szlaczków na wypiekach,



to się Królowej Matce zaczyna odmieniać.

Zaczyna sobie przypominać to wszystko, co w tych świętach lubiła i nawet to, czego nie lubiła, gdyż nie miała okazji, bo jak była w wieku Pomponów to nie było wszędzie tych ślicznych światełek, migoczących tysiącem kolorów, które tak bardzo irytują wyrobionych estetycznie - ą, ę, sawuar wiwr i pardą - dorosłych, i tak bardzo zachwycają wszystkie dzieci.

I że te nieumyte okna nie mają znaczenia oraz nie wysprzątana na błysk łazienka, bo kto by się tam łazienką przejmował, jak jest tyle do jedzenia, tyle do obejrzenia, tyle pod choinką i tyle migotania wokół.

Za rok i tak nikt nie będzie pamiętał, że nie była wysprzątana.

Więc z okazji świąt oraz dni całkiem powszednich życzy Wam, Kochani Czytelnicy (i sobie, bo jej się to wcale nie udaje zbyt często), żebyście pamiętali, że to nie wystprzątana łazienka jest najważniejsza.

Że od wysprzątanej łazienki ważniejsze jest migotanie tysiąca światełek :).

A to dla Was od Królowej Matki, Pana Małżonka i całej Bandy Czworga.


Z podziękowaniem za to, że ciągle chce się Wam tu zaglądać.

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Kto pyta, nie błądzi


Wiedziałeś o tym, Kochany Czytelniku?

Bo Królowa Matka, tak się szczęśliwie dla tego bloga złożyło, wie.

A - tak się złożyło jeszcze dla bloga szczęśliwiej - została w Domu w Dziczy sama jedna. Bez Potomków Starszych. Bez Pana Małżonka. Tylko ona i Pompony. I tak do jutra wieczór.

Ona i przeciętne czterolatki. Razy dwa.

W związku z czym poza (podwójnymi) seriami pytań typu: "Czy mogę pierniczka, mamusiu?", "Pozwolisz nam pograć?", względnie "A soczku nam zrobisz?" (oraz wieloma tuzinami - gdyż Pompon Starszy ma akurat taka fazę - "Mamusiu, a co je dżdżownica? sroka? kret? elf? szerszeń? święty Mikołaj? brontozaur? ośmiornica? euglena zielona? i co-mi-tam-jeszcze-przyjdzie-do-głowy?") Królowa Matka zderzyć się będzie musiała jeszcze z czymś takim:

- Mamusiu, a z czego robi się jajka?

(po dłuższej chwili przypatrywania się Michaiłowi Barysznikowowi wywijającemu piruety) - Mamo, czy to jest człowiek?

- Mamusiu, a jak daleko jest do mojej pracy?

- Czy to możliwe, że to wszystko dookoła, no, my i świat i to wszystko, to się komuś śni?

- Mamo, czy można mówić "kuku mamuniu", czy to jest brzydkie określenie?

- A czy ty, mamo, lubisz zombie?

- Mamusiu, tu dla ciebie bałwanek, zielony, czy to, że jest zielony, tobie przeszkadza?

- Za jaki rok będą nasze urodziny?

- A krasnoludki mają ubranka jakiego koloru? Ale nie takie w bajkach, tylko takie normalne krasnoludki?

- Jak oczy robią łzy? I skąd biorą sól do solenia?

- A jakbym miał kości puste, jak ptaki, to też bym latał?

- Spotkałaś kiedyś Świętego Mikołaja? Nie teraz, kiedyś, jak byłaś młoda?

- Dlaczego, jak się je, to ty to słyszysz w głowie, a inni nie słyszą?

- Ile kosztują piłki? No, jakie piłki, jakie piłki. Normalne, wszystkie piłki?

- Czy gdyby człowiek połknął latarkę, i ona by była zapalona, to on by świecił?

- Mamo, czy człowiek to ciecz czy ciało stałe?

- Mamusiu, co ptaki mają pod ogonem?

- Mamo, skąd się biorą nowe zęby?

- Mamo, czy ty wiesz wszystko, bo jesteś najstarszym człowiekiem na świecie?

- A pomidory, mamusiu, to z jakiego drzewa się bierze?

- Gdzie byłem, mamo, jak mnie jeszcze nie było? (pytanie występujące genetycznie/ ponadczasowe/ powszechnie występujące/ albocośtam, o to samo pytał Potomek Młodszy, jak sam miał tyle lat, ile Pompony teraz),

- Do ilu umiesz policzyć po angielsku, mamusiu? Do nieskończoności?

- Czy jak się tak bardzo, bardzo, bardzo najesz, to się robisz jak balonik i latasz?

- Czy angielskie psy szczekają jakoś inaczej? Czy by zrozumiały, jakby Odessa szczekała?

 - Czy jak się wciągnie makaron jedną dziurką nosa to on może wylecieć tą drugą?


oraz:


- Mamo, dlaczego my nigdy nie idziemy na randkę?


Może z obawy o to, co byście podczas tej randki robiły z makaronem, drogie Dzieciątka?

Tak, to na pewno tylko i wyłącznie dlatego.


sobota, 19 grudnia 2015

W co się bawić i tym podobnie, odsłona AD 2015

Święta, proszę ja kogo, idą, od odwiedzania Świątyń Konsumpcjonizmu, szerzej znanych jako centra handlowe człowiek, zwłaszcza mający Dzieciątka, się nie wywinie, a w centrach po oczach niezmiennie od lat przynajmniej czterech (ale tak naprawdę Królowa Matka świetnie wie, że od o wielu, wielu więcej) dają półki i segmenty grzecznie podzielone na płcie, bo kto to widział, żeby dziewczynki i chłopcy bawili się tym samym, toż z tego jakiś traszny dżender może sie zrobić.

Jednocześnie wśród znajomych Królowej Matki, tych w realu i tych na Facebooku, i w większości obdarzonych córkami, narasta dyskusja, co tym córkom kupić. Żeby cieszyło i żeby było ładne, i różowe w stopniu umiarkowanym, no i żeby niekoniecznie było to coś uczącego dziewczynki tylko sprzątania i sztuki makijażu. I jak trudno jest znaleźć coś takiego. Oraz, że matkom chłopców trudno to zrozumieć, o ile w ogóle potrafią, bo chłopcom wolno o tyle więcej. W zasadzie wszystko im wolno i nie podlegają oni żadnym ograniczeniom. Rozwijają się niczym ten róży kwiat i nic na drodze ich rozwoju nie staje, a już na pewno nie społeczeństwo, które nakłada wyłącznie kobietom od dzieciństwa przeróżne kagańce.

I do pewnego stopnia Królowa Matka się z tym zgadza. Nie tak dawno (naprawdę niedawno) była małą dziewczynką, już wtedy zirytowaną sposobem, w jaki świat się do niej zwracał i jak ją postrzegał. Mimo to - jako praktyka - bardzo dziwi ją, a czasem mniej lub bardziej irytuje przeświadczenie (zadziwiająco mocno trzymające się w uświadomionej, starającej się wychować córki w otwarty sposób części społeczeństwa), że to wychowywanie dziewczynek stanowi problem. To do rozmów i do wychowywania dziewczynek należy szkolić rodziców, rodzinę i przyjaciół.

Sama ta sugestia pozwala założyć, że z chłopcami jest inaczej,  z chłopcami rozmawia się, pozwalając im na rozwijanie umysłu, wykazywanie własnych zainteresowań i swobodne formułowanie myśli, a wychowuje pozwalając im na wszechstronny rozwój. Jako (zaawansowany) praktyk, obdarzony przez hojny los czterema synami, Królowa Matka może powiedzieć jedno - buahahaha!

Scenka pierwsza (a nad żadną z nich Królowa Matka nie musiała się zastanawiać nawet minuty, wyświetliły się jej w głowie jak film natychmiast) – trzyipółletni wówczas Potomek Starszy pokazuje koledze Pana Małżonka swoje samochody. Samochody ustawione są w zbudowanych z klocków garażach, każdy z okienkiem, „a w oknach – mówi Potomek Starszy – firanki, przed garażem – kwiatki w doniczce...”, na co przerywa kolega Pana Małżonka przerywa mu: „No co ty, firanki? Jakimiś głupimi firankami i kwiatkami będziesz się przejmował, jak baba?”.

Scenka druga – w wieku lat czterech Potomek Młodszy pokochał Hello Kitty. Nie filmy, ale wizerunek kotka, życzył go sobie mieć na przeróżnych drobiazgach, więc przy różnych okazjach dostawał od Rodziców i Babć długopisy, kredki, kubeczek ozdobione stosownym wizerunkiem i insze podobne drobiazgi. Zamarzyła mu się bluza. „Będę w niej tylko spał, mamusiu – powiedział. - I nie wychodził z domu, bo koledzy w przedszkolu by się śmiali”.

Scenka trzecia. Odwiedził Dom w Dziczy kolega Pana Małżonka, taki poznany jeszcze w podstawówce, poszliśmy na spacer. Pompon Starszy, wówczas dwulatek, przewrócił się na leśnej dróżce. Wstał, otrzepał łapki, podreptał dalej. „Twardziel – rzekł z uznaniem kumpel Pana Małżonka. – Gdyby to była dziewczynka już by płakała na cały głos”. Zignorował uwagę Królowej Matki, że tak samo płakałby chłopiec wychowany przez osoby biegnące do niego w ataku paniki za każdym bęcnięciem na pupę, kolejny teoretyk, który wie lepiej.

O tym, że w płaczącym dziecku płci dowolnej nie ma w ogóle nic złego ani nienormalnego, jako o wiedzy dla wyżej wtajemniczonych, nawet nie próbowała wspominać.

Rozmowa z wychowawczynią Potomka Starszego: „Niech pani z nim porozmawia, poprosi, żeby nie machał pani przez okno na pożegnanie. Pożegnajcie się przed szkołą, tak, żeby koledzy nie widzieli, bo się z niego śmieją...”. Młody miał siedem i pół roku.

Pompon Młodszy jako dwulatek, miał etap bawienia się lalkami. „Dzidzia ćpi” - mówił czule, kładł lalkę na poduszce, przykrywał kocem. „Dzidzia juś nie ćpi, dzidzia idzie” - wyprowadzał ją na spacer, karmił łyżeczką, wkładał czapeczkę, bo zimno, przytulał, bo lala płacze. Nikt mu wtedy jeszcze nie uświadomił, że to jest „zabawa dla bab”, bo nie chodził do przedszkola. Jego starszy brat po rozpoczęciu edukacji przedszkolnej został o tym natychmiast poinformowany.

Ale i Pompon Młodszy zaczął wreszcie edukację przedszkolną.

Dzień integracyjny, stremowani rodzice zbici w nerwowe gromadki obserwują swoje oswajające przestrzeń przedszkolną dzieci, dzieci coraz śmielej eksplorują salę i półki z zabawkami, Pompony po niedbałym przerzuceniu klocków, samochodzików oraz ogromnych ciężarówek, po dłuższej chwili podziwiania wielkiego, drewnianego domku dla lalek zbudowanego z ruchomych elementów zakotwiczają przy stoliku z kucykami Pony, którymi się bawią w upojeniu. Przypatrująca się temu jedna z mam po dłuższej chwili obserwacji zwraca się do Królowej Matki ze współczuciem: "Oni tak ze stresu pewnie...".

Pompon Młodszy wybiera sobie zeszyt do rysunków. Nie potrafi się zdecydować, w jakim kolorze ma ten zeszyt mieć okładkę. "Może józowy? - mówi. - Józowy to taki ładny koloj". Sprzedawca ze zgorszeniem i cieniem obrzydzenia w glosie: "Fuj. Różowy????".

Po rozpoczęciu edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej Potomki Starsze zostały szybciutko nauczone mnóstwa rzeczy, którymi się z mamusia i tatusiem bez oporów dzieliły. Że nie umieją tańczyć, bo przecież nie są dziewczynami. Że różowy jest głupi. Że są bajki „babskie” i chłopięce, i te babskie są nudne. Że nie sprzątną ze stołu po kolacji, bo to „dziewczyńska robota”. Zaczęły używać „batalistycznego” słownictwa oraz budować broń z klocków, co im wcześniej do głowy nie przyszło. Wszystko za sprawą kolegów, których ktoś przecież tego nauczył, bo w to, że się sami tacy mądrzy urodzili Królowa Matka, rodzicielka czterech facetów, ośmiela się nie uwierzyć.

Szacunek dla poglądów i wszechstronnego rozwoju jej synów okazywany im przez społeczeństwo przejawiał się także w robieniu im prezentów w postaci broni – karabinów, pistoletów, czołgów i innych pojazdów opancerzonych, nawet gier planszowych typu "przeprowadzamy akcję wojskową". W prowadzeniu rozmów rozwijających ich umysł: "Nie maż się, chłopak nie płacze, co ty, baba jesteś?", "O, jaki ładny, szkoda, że to chłopiec!", "Chłopak musi być niegrzeczny, co to byłby za chłopak, gdyby nie broił", "Różowy kubek chcesz, co ty, dziewczyna?".

Może podsumujmy przekaz, jaki otrzymują Potomki w tych szałowych warunkach umożliwiających im samorozwój zgodnie z ich własnymi potrzebami:

Baba i dziewczyna to obelga, dbanie o estetyczne i przyjemne dla życia miejsce jest nieistotną duperelą, którą mężczyźni się nie zajmują, mężczyźni się nie zajmują również sprzątaniem, prowadzeniem domu i dziećmi, nie okazują uczuć, nie są czuli, i, nade wszystko, nie płaczą, nawet, gdy mają dwa lata. Świat podzielony jest na nieprzystawalne części, po tej babskiej stronie jest to, co różowe, nieważne, głupawe, histeryczne, czułostkowe i ogólnie fiu-bździu, i jeśli chłopiec podziela emocje albo chce czegoś, co się tam znajduje, albo po prostu w czynnościach wykonywanych przez tamtą stronę uczestniczy (na przykład gotuje, sprząta albo ozdabia otaczającą go przestrzeń) jest po prostu głupi. Wygląd mężczyzny nie ma znaczenia, nie ma też znaczenia, że mężczyzna nie dba o siebie, różowy jest zabroniony, połowa bajek jest zabroniona („Co z ciebie za facet, kucyki oglądasz?!” - ach, co by Zgorszona Osoba powiedziała, gdyby się dowiedziała, że także Barbie!), facet ma po prostu prać i patrzeć, czy przeciwnik równo puchnie. Jak by Królowa Matka nie patrzyła, nie widzi tego uprzywilejowania w wychowaniu chłopców. Jaskiniowców, tak, ale normalnych facetów - broń Boże.

Królowa Matka w ogóle ma taką karkołomną teorię, że dzieci powinno się wychowywać jak ludzi, to znaczy tak samo - te same zabawki, jeśli wyrażą taka ochotę lub zainteresowanie (co Królowa Matka z naciskiem podkreśla, bo jak tylko się gdzieś wyrwie z podobnym zdaniem natychmiast napadają na nią mamy z informacją, że ich synek to tylko karabin, a córeczka tylko różowego mopa, i co nam zrobisz - nic, nic kompletnie, jeśli dziecko tego chce to spoko, minus karabiny, bo to jest "zabawka" której Królowa Matka była jest i pozostanie przeciwna do końca swych dni), ale i te same komplementy - bo niby czemu nie powiedzieć chłopcom, że mają piękne oczy? - jej synowie mają, rzęsy na półtora centymetra, włosy z których plotłoby się warkocze grubości przedramienia, figurę z greckich rzeźb, czemu im tego nie mówić? - , te same wymagania, ten sam szacunek dla jednostki, te same prawa.


Bo, niestety, jeśli zmienimy tylko dziewczynki za dwadzieścia-trzydzieści lat te zmienione, świadome własnej wartości dziewczynki zderzą się z chłopcami nie potrafiącymi płakać, znosić porażek, okazywać uczuć i przewinąć dziecka (o dbaniu o otaczającą ich przestrzeń nie wspominając) oraz lekceważącymi kobiecy sposób postrzegania świata jako infantylny, głupi i skupiający się na rzeczach kompletnie nieistotnych.

Co powiedziawszy Królowa Matka przerywa sobie produkowanie hurtowej ilości szydełkowych bombek i udaje się do kuchni oddawać się czysto kobiecej czynności karmienia swej rodziny.

Podczas gdy Potomki nie przerywają sobie niczego i nadal z upodobaniem przybierają naklejkami (złotymi! srebrnymi! i MIGOCZĄCYMI!) i wycinankami papierowe płatki śniegu, którymi zamierzają ozdobić swój pokój :).

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Freudowsko

Królowa Matka i Potomek Starszy rżną w domino (ze zwierzątkami, ale to szczegól, domina ze zwierzątkami też się liczą!).


Potomek Starszy co jakiś czas (czyniąc w tym co-jakimś-czasie przerwy raczej krótkie) wydaje z siebie okrzyki typu: "A ja ci teraz tak! O, kotkiem, mnie, kotkiem? To ja ci liskiem! Mwahahaha! A teraz wiewióreczką! Rozniosę cię za chwilę w strzępy!!!", w związku z czym Królowa Matka, osoba z natury łagodna jak nadmorski zefir oraz uprzejma w obejściu wreszcie sie rozsierdziła.

Królowa Matka (rozsierdzona) - Rozniesiesz mnie, tak? Ja ci pokażę rozniesiesz! Ty mi wiewióreczką, ja ci liskiem! A masz! A teraz ptaszęciem! I jeszcze kotkiem!!! Masz kotka? Nie masz? Buahahaha, dobrze ci tak, ja ci dam roznosić matkę! MATKĘ!!! MATKĘ-STARUSZKĘ!!! (z nie licującą z jej wiekiem, macierzyńskim doświadczeniem oraz siwymi włosami satysfakcją) I jeszcze tak, i tak, i co teraz? Kto kogo rozniósł?!

Potomek Starszy - No, niech będzie, że ty...

Królowa Matka (wciąż mściwie rechocząc) - Dobra, dobra, wiem, że zaraz odmówisz przyjęcia tego faktu do wiadomości...

Potomek Starszy (z godnością) - Ja wcale nie odmawiam przyjęcia tego faktu do wiadomości. Ja go po prostu wypieram.

Powiada Państwu Królowa Matka, jest w tym prawdziwym mistrzem :)!