piątek, 14 czerwca 2013

Jutro


Nie męcz mnie już, porozmawiamy o tym jutro.
Powinnam dziś zadzwonić do mamy, ale tak bardzo mi się nie chce!!! Jutro zadzwonię.

Mail od przyjaciółki czeka od tygodnia, film do obejrzenia z mężem, od dwóch tygodni myślę o tym, żeby wyrwać się na babskie pogaduchy z koleżankami, ale jak przychodzi co do czego przestaje mi się chcieć. Może niedługo mi się odmieni. Może jutro.

Mamusiu, przeczytasz mi książeczkę? Nie, nie dziś, dziś padam na nos, jutro ci poczytam.

Już miesiąc sobie obiecuję, że zacznę rzetelnie ćwiczyć, codziennie, chociaż po pół godziny, ale praca... dom... dzieciaki wiecznie czegoś chcą... To już chyba czas, by wziąć się w garść. Od jutra zaczynam ćwiczyć, na pewno!

Idziemy do ZOO, mamo, pójdziesz z nami, obiecałaś? Jutro. Jutro. Może jutro, dziś mam takiego lenia!

Daj mi już spokój z tym ciągłym gadaniem, czy ja nie mogę mieć chwili spokoju?! Do jutra to nie może poczekać?!

Nie. Dziś tego nie zrobię. Zrobię to jutro. Pomyślę o tym jutro. Jutro się z nimi spotkam. Jutro to załatwię. Jutro obejrzę film z mężem, napijemy się wina, wyrwiemy dwie godziny tylko dla siebie. Jutro pójdę na spacer z dziećmi, pouczę się z nimi, jutro im pomogę w lekcjach, poczytam im, jutro będę grała w "Małpki spadają" od rana do wieczora. Dziś nie, dziś jestem zmęczona, wściekła, znudzona, dziś mam lenia, nie chce mi się, przecież żadna z tych spraw nie ucieknie, prawda?

Przecież jutro na pewno nadejdzie.

Zawsze nadchodzi.

Nie nadchodzi tylko w filmach i książkach, nie nadchodzi dla innych ludzi, ale dla ciebie zawsze - normalnie, idziesz spać wieczorem i budzisz się rano, i jest jutro, tak to działa i tak będzie działać zawsze, no, może nie zawsze, ale przez wiele, wiele lat, jesteś młoda, ciągle tak bardzo młoda i czas rozpościera się przed tobą jak szeroki, bezpieczny, pewny trakt.

A potem - jutro nie nadchodzi.

Czasem to jedna chwila, uderzenie samochodu, żyłka w głowie, która wybrała sobie ten moment, gdy kichasz, aby pęknąć, nieszczęśliwy upadek ze schodów, zadławienie się tabletką, skok do wody ze skarpy w dobrze, wydawałoby się, znanym miejscu w gorący, letni dzień.

Czasem jutro wyłączane jest kroczek po kroczku, jakby ktoś codziennie naciskał jeden guziczek w twojej głowie. Nie możesz spać w nocy, prawie tracisz przytomność w ciągu dnia. Robisz się coraz bardziej zmęczona. Boisz się wziąć na ręce swoje dzieci w obawie, że nie dasz rady ich utrzymać. Pstryk. Pstryk, pstryk. Przestajesz jeść. Zaczynasz zwracać wszystko, co w siebie wtłoczyłaś z samego rozsądku. Nie pamiętasz tego. Pstryk. Nie pamiętasz, że twoje dzieci przychodzą cię odwiedzić w pokoju, w którym półleżysz, dusząc się kaszlem. Nie pamiętasz, czy z nimi rozmawiasz. Pstryk, pstryk, pstryk. A wreszcie nie pamiętasz już nic i cały twój świat, cały świat wokół ciebie niknie.

PSTRYK.

Jeśli masz szczęście, jeśli masz dużo, dużo szczęścia, jeśli nie jesteś sama, gdy tracisz przytomność i ten ktoś, kto jest z tobą natychmiast wezwie pogotowie, jeśli karetka przyjedzie na czas, a ty masz wystarczająco silny organizm, by zareagował na podane leki, możesz się obudzić.

Słabiutka. Nie mówisz, bo nie masz siły. Bełkoczesz, jeśli jednak zmuszasz się do mówienia. Jesteś za słaba, by utrzymać w rękach książkę, telefon, by naciskać klawisze na klawiaturze. Karmiona, przebierana, myta przez innych.

Możesz tylko patrzeć, godzinami. Za oknem wielki parking, nieco dalej – osiedle, bloki, wieżowce. Patrzysz na ludzi. Rano parking zapełnia się samochodami. Zaaferowani ludzie biegną do pracy. Czy oni wiedzą, jaki to jest cud – biegać? Jak to niezwykła, porywająca rzecz – móc chodzić? Pewnie nie wiedzą. Ty też nie wiedziałaś, gdy biegłaś do tego tysiąca niecierpiących zwłoki spraw, które cię wkurzały, irytowały, nudziły.

Słyszysz, jak w pokoju pielęgniarek obok twojej sali dziewczyny ustalają plan urlopów. Zastanawiają się, co jutro zrobić na obiad. Dzwonią do swoich dzieci. Kupiły truskawki. Planują zrobienie koktajlu. Któraś wychodzi na maraton filmowy. Inna uczy się do sesji. Jeszcze inna za dwa dni wyjeżdża pod namiot z mężem i dzieciakami. Zazdrościsz im wszystkim.

Nocą, gdy nie możesz spać, liczysz zapalone okna w wieżowcu naprzeciwko. Nigdy wszystkie nie gasną. Kto pali światło do czwartej rano, gdy zaczyna świtać? Może ktoś, kto się uczy. Może wrócił z pracy na nocną zmianę i parzy sobie herbatę. Może ktoś siedzi przy łóżeczku dziecka, które gorączkuje? A może nie. Może z przyjaciółmi uprawia długie nocne Polaków rozmowy. Fajne ma życie. Ale nie takie fajne, jak ty miałaś.

Patrzysz na zegar wiszący naprzeciwko twojego łóżka, wielkie cyfry, wielkie wskazówki. Siódma. Czas na dobranockę. Dzieci są na Mazurach. Czy babcia woła je na dobranockę? E, pewnie nie, pewnie jeszcze daje im pobiegać. Chyba mieli dziś ładną pogodę. Żeby tylko pamiętała umyć im ząbki, nim pójdą spać. Ty zawsze o tym pamiętałaś. Jakim cudem kiedyś cię to irytowało? Jakim cudem bywałaś na to zbyt zmęczona?

Psycholog ci radzi zadzwonić do nich i porozmawiać. Młodszy opowiada ci, jak nawlekał z babcią poziomki na łodygę trawy. „Przyjedź, mamusiu, pokażę ci, gdzie rosną poziomki! Nie możesz? Chora jesteś? To weź tabletkę i przyjedź!”. Czy zobaczysz je jeszcze kiedykolwiek?

Gdy wjeżdżasz do swojego miasta, wypuszczona na przepustkę, wybuchasz płaczem. Tak bardzo się bałaś, że jego też już nigdy nie zobaczysz.

Przysięgasz sobie, że zapamiętasz to na zawsze. To, jak cudownym uczuciem jest chodzenie, i tę tęsknotę za truskawkami, i to, jak obiecywałaś sobie nigdy już się nie irytować, gdy dzieci będą chciały z tobą zagrać w "Piotrusia" po raz tysięczny. To, że miałaś najfajniejsze życie, jakie sobie tylko można wyobrazić. To, jak wspaniale się oddycha. Jakie to uczucie, poczuć, świadomie, całą sobą, wiatr na twarzy. To, jak rutyna, która cię męczyła, nużyła i frustrowała stawała się wytęsknioną wizją, o powrocie do której marzyłaś.

To, że pierwszy dzień reszty twojego życia to nie jest jutro.

To dziś.





PS.


Napisano w drugą rocznicę dnia, po którym mogło już nigdy nie być żadnego jutra. Wszystkim, którzy tu zatrzymali Królowa Matkę i pozwolili przeżyć jej ofiarowane jej jutra w radosny, zabawny, melancholijny, barwny, wyjątkowy sposób, a więc także wszystkim Czytelnikom tego bloga, Królowa Matka pozostaje wdzięczna i dziękuje bardzo, nieustannie, codziennie i niezmiennie.


poniedziałek, 10 czerwca 2013

Męskie-kobiece

Miejsce akcji:

Salono-kuchnia w Domu w Dziczy, Pan Małżonek sypie ziarna kukurydzy na rozgrzana patelnię, Królowa Matka oddaje się swojej pasji (w tym wypadku - wyszywa Welesa), Potomek Starszy chłonie lekturę szkolną, dławiąc się wzruszeniem.

Potomek Starszy (głosem zdławionym wzruszeniem) - Mamo, ale jak ja to czytam, to mi się robi tak straaasznie smutno, czy to jest normalne, że mi smutno? Czy książki zawsze robią coś takiego z człowiekiem?

Królowa Matka (filozoficznie) - No, zawsze nie, ale często, a już z twoją mamusią to bardzo często, tak ci się pechowo trafiło... Osobiście uważam zresztą, że głównym zadaniem sztuki jest skłaniać do myślenia i wywoływać emocje, a literatura jest sztuką. I film też bywa...

Pan Małżonek (rzuca niezobowiązująco od strony kuchni) - Film! Och, jakie wieki temu my byliśmy ostatni raz w kinie!!!

Królowa Matka (tkliwie) - Skojarzyło ci się z emocjami?


Pan Małżonek - Nie. Z popcornem.


KURTYNA.

niedziela, 9 czerwca 2013

Tajemnica rozwiązana!

Tak jak pisała Królowa Matka w poprzednim poście, ilość danych na temat wyglądu jej osoby (nic to, że czasem nawzajem się wykluczających, są tacy, co nie dadzą się powstrzymać podobnym ograniczeniom :)) jest tak znacząca, że można ją sobie poskładać w zręczną całość. Jak puzzelki.

I oto znalazła się Czytelniczka, która wzięła i poskładała.

A to, co wyszło, wysłała Królowej Matce, która z kolei udostępni rzecz ogółowi, ucinając tym samym wszelkie domniemania w temacie.

Oto, Drogie Czytelniczki, Drodzy Czytelnicy, Królowa Matka wygląda tak:



Poniżej zaś tego wszystkiego ma następujący dół


aktualnie przyodziany w spódnicę bambusową w dziury, wreszcie ukończoną i napawającą ją wzruszeniem i dumą.

Tym samym, Luby Czytelniku, Królowa Matka uznaje, że twa (niewątpliwa ;)) ciekawość została ukojona.

niedziela, 2 czerwca 2013

Kolejny krok ku rozwiązaniu (niemalże) największej tajemnicy świata

Czyli tajemnicy wyglądu Królowej Matki, rzecz jasna.

Jak wiedzą wszyscy wierni Czytelnicy tego bloga, Królowa Matka z wyglądu podobna jest do Kowalskiego.

I - po drobnych poprawkach - do Skalmara.

A poza tym po blogu błąka się jej zdjęcie, no owszem, zrobione te parę lat temu, i, owszem, Królowa Matka odmawia wskazania, w którym miejscu tego zdjęcia się znajduje, ale zgadywać można, nieprawdaż.

Zwłaszcza, że oto Dociekliwy Czytelnik za chwilę otrzyma kolejną podpowiedź i będzie sobie mógł przeróżne elementy wyglądu Królowej Matki poukładać, jak puzzelki normalnie.

Dziś, godziny wczesnopopołudniowe (co trzeba zapamiętać, jako, że są to godziny początku końca małżeństwa Królowej Matki, zdecydowanie), Królewska Rodzina ogląda "Teorię wielkiego podrywu", Dziatwa mniej, Rodziciele bardziej dokładnie.

Pan Małżonek (zachwyconym tonem, ze wzrokiem wlepionym w Amy Farrah Fowler) - Zobacz! Masz taki sam piękny uśmiech, jak ona!!!


Królowa Matka (milczy, bo ją zatkało).

Mimo bezgranicznego uwielbienia dla Amy Farrah Fowler nie sądzi ona, że jest to rzecz, którą kobieta może wybaczyć Mężczyźnie, Ojcu swych Dzieci!

niedziela, 26 maja 2013

O stosownej lekturze przy święcie (Ben Elton, "Nie do pojęcia")

Jazgot.

Wieczny, wieczny jazgot, przekrzykiwanie się, ani minuty ciszy. Wieczorem w uszach dosłownie brzęczy, głowa wydaje się jak balon, spuchnięta do nadnaturalnych rozmiarów.

Wykasowane pół artykułu w komputerze, bo przecież tak fajnie wali się maskotką w klawiaturę i okolice (a artykuł Królowa Matka pisze niańcząc przynajmniej jedno Dziecię na kolanach, jakże by inaczej).

Ryk, bo on uderzył, bo nie dał pograć, bo upadłem, bo kot mnie drapnął, bo zabrał mi kredkę, bo tak, bo nie, bo tak sobie.

Beznadziejne powtarzanie: "Nie jeździj samochodzikiem po stole, bo wreszcie trafisz w kubek. Nie jeździj samochodzikiem po stole, bo wreszcie trafisz w kubek. Nie jeź...", zrywanie się z treściwym okrzykiem na ustach i wycieranie tego, co wylało się z kubka, zanim zdąży dosięgnąć komputera, książek Starszego, własnych, notatek, rysunków, robótek, zanim zdąży utworzyć pod stołem gigantyczna kałużę.

Układanie po raz tysięczny książek z rozpaczliwą świadomością, że za kwadrans zostaną one po raz tysiąc pierwszy rozrzucone po pokoju.

Bieganie za Pomponami w nadziei, że wydrze im się z rąk kredki, nim pomalują nimi krzesła/ ściany/ podłogę/ stół (Starsze nie malowały po niczym co nie było papierem, jakim cudem te Młodsze tak się wyrodziły?!).

Zaliczenie spektakularnej załamki, gdy wizja sielskiego posiłku o poranku


ociupinkę mija się z rzeczywistością.


Kiedy wszystkie wymienione wyżej rzeczy (plus jeszcze parędziesiąt innych, które Królowa Matka wyparła) sprawiają, że... eee... irytacja wzrasta do poziomu grożącego popełnieniem samobójstwa rozszerzonego, albo przynajmniej dzieciobójstwa przy użyciu wszystkich dostępnych narzędzi (młotek marki Fisher Price, zestaw noży kuchennych, skakanki, piłeczki kauczukowe, gołe ręce), Królowa Matka ściąga z półki to:


i czyta, a jej świat odzyskuje (baaaardzo powolutku...) właściwe proporcje.

Bena Eltona zna większość wielbicieli brytyjskiego humoru, nawet jeśli o tym nie wie, jest on bowiem scenarzystą m.in. serialu "Czarna żmija" (tego samego, w którym powszechnie obecnie uwielbiany Hugh Laurie robił za głupawego arystokratę) oraz "Cienkiej niebieskiej linii", a jak ktoś pamięta "Wiele hałasu o nic" w reżyserii Kennetha Branagha to mógł go nawet ujrzeć na własne oczy, czającego się za plecami Michaela Keatona oraz widowiskowo poniewieranego przez tegoż.


Dla Królowej Matki jednakże Ben Elton pozostaje przede wszystkim pisarzem, którego wszystkie książki są warte przeczytania (chociaż trafiła na niego dzieki "Wiele hałasu o nic" właśnie i to pozostaje jeszcze jednym powodem, dla którego tak lubi ten film :)).

Ale tylko "Nie do pojęcia" ma wartość terapeutyczną.

Oto jest sobie w tej książeczce ona - Lucy i on - Sam, stare, dobre małżeństwo z dziesięcioletnim stażem. Ona pracuje w agencji aktorskiej, organizując castingi do ról i zajmując się tą mniej ekscytującą częścią pracy związanej z produkcją filmu, on jest redaktorem odpowiedzialnym za rozrywkę w BBC oraz marzy o napisaniu powieści. Albo scenariusza filmowego. Albo skrzącego się dowcipem serialu telewizyjnego. W zasadzie o napisaniu czegokolwiek - oprócz tego, co akurat, zdaniem jego żony, pisać powinien.

A powinien pisać dziennik.

Albowiem przede wszystkim para głównych bohaterów jest bezdzietna - i poznajemy ich w momencie, gdy ta bezdzietność jest już "nade wszystko", gdy dochodzą do tego etapu, że o niczym innym się nie mówi, nie myśli i niczego się tak bardzo nie chce, jak tego dziecka, które nie nadchodzi.

Ona szaleje bardziej (wpis po wizycie u przyjaciół, którzy właśnie zostali rodzicami: "Było tak uroczo, to chłopczyk, absolutnie prześliczny. Ma bujną czarna czuprynkę i jest bardzo tłusty w taki uroczy, dziecinny sposób. Nie mogłam się oderwać od jego maleńkich paluszków, nigdy nie mogę i to dotyczy każdego noworodka. Po prostu cudowny"). Szybciej dojrzewa do myśli, że być może będą musieli zdać się na pomoc medycyny, ale wcześniej wypróbowuje wszystko. Od aromaterapii po medytację, od ograniczania pożycia seksualnego do dni płodnych po uprawianie seksu w każdej możliwej chwili, bo przecież nikt tak na sto procent nie jest w stanie ustalić dokładnego momentu owulacji. Desperacko próbuje ziół i kąpieli aromatycznych, wizualizacji i seksu na szczycie Primrose Hill (tak, tym w Regent's Park w Londynie) przy pełni księżyca. Pisanie dziennika też jest częścią planu. Sposobem, by oboje dotarli do swojego wewnętrznego "ja", do wszelkich blokowanych uczuć i, oczywiście, w ten sposób rozpoczęli proces ich odblokowywania.

On, tak, owszem, chce dziecka, ale do obsesji mu daleko (jego wpis po tej samej wizycie u tych samych przyjaciół: "Miałem nadzieję, ze widok młodej Śliweczki (...) trochę zniechęci Lucy i uzmysłowi jej, jak ogromne ryzyko wiąże się z procesem rozmnażania. I że jej przypomni, że na każdą Shirley Temple przypada jakiś Cuthbert. Myśl o konieczności patrzenia w te wykrzywione, rozdziawione, wrzeszczące bezzębne usta pięć razy w ciągu jednej nocy powinna, moim zdaniem, wywołać u każdej kobiety odruch sięgnięcia po prezerwatywę. (...) Szczerze powiedziawszy, zaczynam widzieć króla Heroda w zupełnie nowym świetle"). Może dlatego, że jego zegar biologiczny nie tyka tak ogłuszająco, czas jest przecież w tym przypadku dla mężczyzn znacznie łaskawszy. Może nie szaleją w nim hormony. Może jest coś, czego pragnie bardziej. Ale godzi się na wszystko, bo kocha swoją żonę, więc robi jej te masaże, znosi zapach wymieszanych aromatów różnych ziół unoszący się w ich domu, nie pije alkoholu, uprawia seks zgodnie z grafikiem. I pisze dziennik.

Ona Królową Matkę denerwuje. Jej sposób mówienia jest nazbyt afektowany, ona sama zbyt a w dodatku przypomina Królowej Matce jedną jej znajomą, też skłonną do  ćwierkania i wyrażająca się w sposób przesadny i egzaltowany. Ale mimo tego, mimo tej irytacji, z każdą stroną narasta w Królowej Matce współczucie. Wszechogarniające współczucie, które w finale niemal rozsadza jej serce.

Jego Królowa Matka rozumie lepiej. Może dlatego, że zawsze była mężczyzną, jeśli chodzi o reakcje na maleńkie dzidziusie ;). A może dlatego, że jej zachodzenie w ciążę przychodzi tak śmiesznie łatwo, rodzi w piętnaście minut i potrafi powić dwa prawie czterokilogramowe bliźnięta, przenosiwszy je przedtem.

Ale nade wszystko Królowa Matka zaczyna podczas lektury... doceniać. Ten jazgot też, ten ciągły ruch w domu, to gadanie jeden przez drugiego. Nawet zmęczenie. I to, że nie jest wyspana od ośmiu lat.

Kojarzysz, drogi Czytelniku, brytyjskie filmy czy książki, jakże licznie opowiadające o trudnych sprawach w taki sposób, że się w ich trakcie śmiejemy? A przecież nigdy nie zapominamy, że dotyczą ważnej rzeczy, zawsze mamy w tyle głowy tę świadomość, że oto patrzymy na dramat, nieistotne, jak zabawnie opowiedziany. I ten dramat nie jest wyśmiany, przerobiony na groteskę, nie staje się slapstikiem ani zbiorem gagów. I bez względu na to, jak bardzo się śmiejemy, do samego końca mamy świadomość, że obcujemy z dramatem. Na tym właśnie, zdaniem Królowej Matki, polega szczególny geniusz brytyjskich komedii.

"Nie do pojęcia" jest klasycznym przykładem powieści w tym właśnie stylu.

Królowa Matka pamięta, jak po narodzinach Potomka Starszego przesiadywała na forum dla mam wcześniaków, nie udzielając się, tylko czytając, i jedna z mam napisała innej: "Nie martw się, nie martw, jeszcze nie raz na niego hukniesz!", a Królowa Matka pokiwała tylko głową, bo już dobrze wiedziała, co ta mama miała na myśli, pamietała, jak się urodzil Potomek Starszy, taki maleńki, taki bezbronny, jak jego życie wisiało na włosku, i jak przez wszystkie te spędzone przy inkubatorze chwile przysięgała sobie, że nigdy, nigdy na niego nie krzyknie, będzie nosić na rękach i spać z nim, zawsze będzie miała dla niego czas, nigdy go nie odsunie, nie każe być cicho, nigdy nic nie będzie ważniejsze niż on. Nie sposób wtedy uwierzyć, że nadejdzie chwila, gdy się swoje dziecko odsunie ze zniecierpliwieniem, każe się czymś zająć, bo przeszkadza, że się będzie zbyt zmęczonym, by się z nim bawić i zbyt wyczerpanym, by odpowiadać na jego dwusetne pytanie zadane w ciągu godziny.

A potem zagarnia człowieka życie i jednak czasem jest się zbyt zmęczonym, czasem zniecierpliwionym, czasem ma się dość wrzasków, kłótni, odpowiadania na niekończące się serie pytań, rozstrzygania sporów, pilnowania odrabiania lekcji. I zapomina się. Zapomina się, że przecież miało się zawsze... miało się nigdy...

Królowa Matka tego nie wie na pewno, ale podejrzewa,  że tak samo zapomina się, jak się walczyło o poczęcie. O donoszenie ciąży. O dobry poród. O zdrowie dziecka. Gdy wszystko zaczyna się układać, gdy wszystko wraca do normalności, zapomina się.

Książki takie, jak "Nie do pojęcia" - przypominają.

Że się miało szczęście. Że się nam udało. Że inni oddaliby wszystko za to, co dla nas jest normalną, męczącą, nużącą rzeczywistością. Że marzą o tym, co dla nas jest tak oczywiste, że nie poświęcamy temu nawet jednej myśli. Że dawno przestaliśmy być wdzięczni za coś, co nam się w żaden sposób nie należy bardziej, niż innym ludziom.

Którzy tego nie mają.

A my tak.

My mamy.


A dla tych, którzy uważają, że książka kończy się poczęciem/powiciem dzidziusia albo też spektakularną klęską w temacie poczęcia/powicia dzidziusia Autor przygotował zapierajacy dech w piersiach, zaskakujący i kompletnie nieprzewidywalny finał.

Idealna lektura* - dla wszystkich, ale chyba najbardziej dla mam :).

W Dniu (Zmęczonej) Matki :))).



PS. Jak i pozostałe książki tego Autora, Królowa Matka poleca wszystkie bez wyjątku!

czwartek, 23 maja 2013

Pompon Młodszy debiutuje

... na blogu jako mówca.

Królowa Matka korzystając z chwilowej nieuwagi Pomponów wymknęła się do łazienki.

Zrobiła, co miała zrobić, rzuciła okiem w lustro, obmyła swe dłonie, poprawiła pukle, odwróciła się i cóż ujrzały jej oczy?

Oto ujrzały one oba Bliźniątka, rozkosznie uśmiechnięte, tłoczące się i przepychające w drzwiach, i kiwające do niej rączkami w stylu "jaśnie pan pozdrawia poddanych".


Królowa Matka (popadając natychmiast w stan silnego wzburzenia) - No, nie, a wy tu czego?! Prosił was kto?! Jesteście już stare chłopy, a ja mam dość waszego towarzystwa w łazience, czy ja wreszcie po tych wszystkich latach nie mogę gdzieś, gdziekolwiek, być całkiem sama?! Wypad stąd w podskokach, ale już, idźcie sobie, wcale was tu nie chcę!!!

Pompon Młodszy (stoicko, z żelazną pewnością w głosie) - Chcieś.

Wot, matka se pogadała...

niedziela, 19 maja 2013

Jak kłoda

Podsumowując obecny stan zobowiązań, Królowa Matka ma:

- zamówienie na dwa dywaniki (no dobra, jeden się robi, powolutku, ale się robi),

- zamówienie na lalkę (oraz plany, by wykonać jej włosy metodą silnie eksperymentalną, czyli to, do czego w normalnym stanie ducha palce ją aż świerzbią),

- Dzień Matki za pasem oraz dwa zestawy wiszących serduszek dla dwóch Mam do zrobienia od a do zet, bo chwilowo cała para poszła w przygotowanie stosownych włóczek w stosownych zestawach kolorystycznych,

- jedną recenzję do napisania na królewskiego bloga ("pisze się" od tygodnia),

- jedną analizę do napisania na tego samego bloga (nie pisze się wcale, zbiera się do niej cytaty i koi sumienie złudzeniem, że to nie jest całkowite obijanie się),

- dwie króciutkie recenzyjki? analizy? strumienie świadomości? nie na królewskiego bloga (ma je ułożone w głowie i co z tego),

- a, i jeszcze pomysł na filcowe zawieszki oraz broszki z motywem kotów

oraz

kompletną,

bezdenną,

nieograniczoną niczym

pustkę w głowie i niemoc w rękach, gdy tylko siada do pracy z zamiarem dokończenia chociaż jednego z wyżej wymienionych projektów.

Uczucie, że jest jak kłoda, bezmyślnie dająca się nieść tam, gdzie pcha ją rzeka, na której się bezwładnie unosi.

Ten bezwład dobija.

Ale co zrobić, skoro łączy się z tą kompletną pustką w głowie i niemocą w rękach?...





Chyba tylko czekać, aż minie...


PS. Zdarzył się jednak, och, zdarzył się jasny promyczek światła w tym spędzonym bezmyślnie, bezproduktywnie i z ciągłym poczuciem, że nie tak powinno się go spędzać, dniu! Wieczorem Królowa Matka, układając uprane rzeczy w szafkach, znalazla spodnie typu rybaczki, obcisłe i dopasowane, które nabyła była drogą kupna przed narodzinami Potomka Młodszego i jakoś nigdy dotąd nie włożyła, bo to albo była w kolejnej ciąży, albo aura letnia nie sprzyjała, albo - najczęściej - zapominała, że je ma... a teraz przymierzyła, i - bogowie! - WESZŁA W NIE!!! Nie napinając się! Nie wciągając brzucha i nie kładąc się na płask, by dopiąć zamek! Weszła i może je nosić, po dwóch ciążach, w tym jednej bliźniaczej, po zestarzeniu się o pięć lat!!!

Trwaj, chwilo, jesteś piękna :D!


poniedziałek, 13 maja 2013

Wisienka na torcie...

szaleństwa, któremu wielokrotnie dawano tutaj wyraz.

Potomek Starszy otrzymał był swoją pierwszą w życiu komórkę równo tydzień temu i od tego czasu traktuje ją z nonszalancką ambiwalencją - z jednej strony nie rozstawałby się z nią ni w kąpieli, ni przy posiłkach, ni w czasie snu, ni na jawie, a już o takich chwilach jak odrabianie lekcji czy uczestnictwo w nich w uczelni stopnia podstawowego to i wspominać nie ma potrzeby, bo jest oczywiste,  że przegrywają z najdroższym gadżetem już nawet nie na starcie, ale grubo przed. Z drugiej jednakże strony wrzuca tę komórkę gdzie popadnie, między książki szkolne, luzem w jakieś boczne kieszonki tornistra, wpycha niedbale do kieszeni kurtki, i inne takie.

Królowa Matka (znękanym tonem osoby doświadczonej przez życie, która to osoba odebrała już od własnego syna z tuzin telefonów, po odebraniu których jedynym dźwiękiem, jaki usłyszała było głuche "bum, bum" czy też inne "szur, szur" wydawane przez obijające się o telefon przedmioty poupychane w głębinach szkolnej torby) - Słuchaj, włóż może tę komórkę w etui albo coś, i zablokuj koniecznie, bo inaczej skończy się na tym, że niechcący wykonasz telefon do Włoch czy na Madagaskar...

Potomek Młodszy (zastygając w połowie ruchu, z oczami jak spodki) - To Madagaskar naprawdę istnieje????

***

I PS, a propos zupełnie czego innego :):

oto nowi goście, którzy po chłodnych dniach zawitali do królewskiego ogrodu:



niedziela, 12 maja 2013

W poszukiwaniu tożsamości

Potomek Młodszy (w zadumie) - Wiesz, mamusiu, ja chyba jednak jestem Mort,


bo Mort jest uroczy i lubi fasolę, a ja też jestem uroczy, i też lubię fasolę. A Mikołaj to myślę, że jest Maurice,


bo ci nawet czasem kolację robi...
Potomek Starszy (usłużnie) - Śniadanie.
Potomek Młodszy - Śniadanie. Jak Maurice królowi Julianowi...

(I, tak, to oznacza, że Królowa Matka jest królem Julianem, cha, cha, hurrra, wiedziała to Królowa Matka od zawsze, po prostu wiedziała!!!).

***

Pan Małżonek demoralizuje Potomstwo za pomocą oglądania na Youtube indyjskiego (czy jakiegoś innego, w każdym razie nie europejskiego i odbywającego się daleko stąd) "Mam talent", które to "Mam talent" wygrali panowie spacerujący po tłuczonym szkle, rzucający w siebie nożami, rozbijający cegły głową i uskuteczniający równie porywające czynności.

Potomek Starszy (tonem pełnym niczym nie zmąconego zachwytu , nic to, że zadającego kłam jego wypowiedzi) - Łaaaaa! Ja lubię przemoc, ale żeby aż tak to nie!

Cóż. Coś się tak Królowej Matce wydaje, że pozycja Rico w duszy Potomka Starszego pozostanie nienaruszona...


Mimo podawanych Królowej Matce śniadań :).

Jakże żywotna kwestia

Potomek Młodszy (ni stąd, ni zowąd, jak to często bywa z jego egzystencjalnymi pytaniami, w czasie obiadu, ani na chwile nie odrywając się od talerza pełnego sałatki i młodych ziemniaczków) - Tato, a gdybym ja był Mikołajem w swoim ciele, to czy zachowałbym się jak Mikołaj?

Eeeeee... oto jedno z tych pytań, na które nie ma dobrych odpowiedzi :).