- Dlaczego sobie to robisz? - zapytywał z bolesnym zdziwieniem Pan Małżonek, widząc mnie co wieczór pochyloną nad ekranem i pochłaniającą dużą ilość słowa pisanego z wypiekami na twarzy. - Po co ci to w ogóle?
Och, naprawdę nie miałam pojęcia, która to regularnie udzielana odpowiedź nijak Pana Małżonka nie zadawalała. Może chciałam zrozumieć, o co tyle krzyku. Może chciałam pojąć, co mają na myśli wszystkie te znane mi osoby, które - w zależności od temperamentu i charakteru - albo z wyrazem szczęśliwego masochizmu, albo nieopanowanej odrazy na twarzy mówiły zawsze coś w rodzaju: "Ranyjulek, jakie to monstrualne... badziewie!!!". A może polubiłam pisanie zjadliwych recenzji i kobieca intuicja mi podpowiedziała, że będe mogła wyżyć się w tym względzie. A że
Szajs już recenzowałam, nadeszła pora na spróbowanie czegoś nowego.
Nie wiadomo.
Dość, że postanowiłam przeczytać "50 twarzy Grey'a".
Zaopatrzywszy się w dwa e-booki, po angielsku i po polsku (ten ostatni udostępniony przez Koleżankę z okrzykiem "Czytaj, żebym ja nie musiała!") spędzałam wieczory porównując oryginał z tłumaczeniem, albo tłumaczenie z oryginałem, wydając z siebie zjadliwe chichoty, wznosząc udręczony wzrok do nieba (męski i mhrrroczny bohater dzieła tłukłby mnie praktycznie bez przerwy, aż by z sil opadł), poczyniając notatki i ogólnie bawiąc się doskonale, co pozwala domniemywać, że najbardziej jednak rajcuje mnie idea popełnienia recenzji, innego bowiem powodu bawienia się doskonale podczas lektury tego konkretnego dzieła nie ma i - subiektywnym mym zdaniem - być nie może.
Opisywanie wrażeń po lekturze przeboju ma tę dobrą stronę, że przeboju nie trzeba streszczać, bo i tak go wszyscy doskonale znają, ale jednak coś tam skrobnę, dla formalności.
Otóż jest sobie Ona, jest On, i uprawiają seks. I to by było wszystko, jeśli chodzi o tak zwaną treść.

Ona jest szarą myszką, obijającą się o meble niby piłeczka pingpongowa, przewracającą w drzwiach i potykającą o własne nogi, z tych, co to "ach-gdzież-mnie-do-mej-boskiej-przyjaciółki-pomyślała-patrząc-niechętnie-na-zbyt-wielkie-niebieskie-oczy-i-burzę-włosów-nie-dających-się-ujarzmić", nieprawdaż, oraz niedoświadczoną seksualnie, jakby chowano ją w klasztorze od dziesiątego roku życia, taką, co się nie całowała ("no, raz, może dwa"), nie migdaliła, nie miała erotycznych snów i nie wie, jak samej sobie sprawić przyjemność (i nie, Czytelniku, nie chodzi o tę przyjemność, którą każdemu sprawia zjedzenie dużego kawałka tortu), a ponadto jest młodą i niezależną kobietą, co wiemy wskutek tego, że Pani Autorka tak napisała, i to nawet kilka razy.
On jest boski, boski i mhrrroczny, oraz boski, ma potargane, och, jakie seksowne włosy z seksownym, rudawym połyskiem, i seksowny głos, seksowne ciało, seksowne szare oczy, odziewa się w seksowne i bardzo drogie ubrania w seksownych, szarych odcieniach (opisywane z dużą dokładnością, przy trzydziestym opisie opinających seksowne biodra dżinsów już jednak nieco nużącą), i czy już wspomniałam, że jest boski? Poza tym jest milionerem, a nawet multimilionerem, właścicielem prężnie działających firm i innych holdingów, śmigłowców, odrzutowców, wieżowców, dużej ilości szkła i metaloplastyki, kolekcji obrazów, salonu z widokiem, windy (a nawet kilku wind), Audi R8 Spyder oraz Suva, jeszcze jednego Audi i na pewno jeszcze czegoś, o czym zapomniałam...
potrafi fenomenalnie tańczyć, świetnie grać na fortepianie, płynnie mówi po francusku oraz po staro-cerkiewno-słowiańsku, jest wielbicielem muzyki późnego baroku wykonywanej na instrumentach z epoki, czytuje "Eneidę" dla przyjemności i w oryginale oraz ma pasy we wszystkich kolorach tęczy w karate i ju-jitsu, o czym szczegółowo informuje nas Autorka na co drugiej stronie (a jeśli pominęła kilka drobiazgów z wymienionej wyżej listy to wyłącznie przez niedopatrzenie).
Aha, poza tym lubi ostry i mhrrroczny seks, i posiada we włościach ukryty Czerwony Pokój Bólu zaopatrzony w łoże, będące "olbrzymim, ozdobnie rzeźbionym meblem w stylu rokoko, z czterema
kolumienkami" oraz "całą otoczkę rodem z elżbietańskiego buduaru" które, jak to elżbietańskie rokoko,"wygląda (...) na koniec dziewiętnastego wieku", a przy tym "całe to drewno, ciemne ściany, nastrojowe oświetlenie i ciemnobrunatna skóra czyniły to pomieszczenie delikatnym i romantycznym...", co jest typowe dla pomieszczeń obwieszonych kajdankami, pejczami i konstrukcjami do podwieszania ludzi.
Nie trzeba dodawać, że boski Christian leci na naszą niezależną szarą myszkę od chwili, gdy ta wpada mu prosto twarzą na dywan do gabinetu, pojawiwszy się w zastępstwie chorej koleżanki, by przeprowadzić z nim wywiad (bo to, że w wypadku choroby prosi się o zastępstwo nie innego dziennikarza ale kumpelę z akademika jest rzeczą dla wszystkich oczywistą i zrozumiałą). Ona również leci na niego, chociaż nie ma pojęcia, co to jest seks do tego stopnia, że nie miewa nawet snów erotycznych. Lecenie objawia się zamienianiem się w zahipnotyzowanego króliczka nie mogącego oderwać przerażonych oczu od pochylającego się nad nim drapieżnika na widok wskazującego palca (długiego i szczupłego, o czym Autorka przypomina z naciskiem w co drugim akapicie), którym to boski Christian wykonuje przeróżne porywające czynności, jak na przykład kładzie go na swej dolnej wardze albo naciska nim guzik w windzie. W drugim rozdziale palec wskazujący schodzi na plan dalszy, a na czoło listy Najbardziej Seksownych Rzeczy Ever wybija się przygryzanie wargi, które to przygryzanie skutkuje groźbami przelecenia naszej bohaterki brutalnie i natychmiast, nie bacząc na czas i miejsce, oraz które występuje z taką częstotliwością, że można zacząć podejrzewać nieszczęsne dziewczę o zaawansowany przodozgryz.
Poza przodozgryzem, plączącymi się kończynami i patologiczną czystością seksualną naszą Heroinę charakteryzuje łatwość rumienienia się pozwalająca przypuszczać, że cierpi ona na jakąś tajemnicza chorobę (poza objawiającą się nieustannym praktycznie łomotaniem serca tachykardią komorową, którą rozpoznaję bez pudła, a jestem wszak prawie fachowcem w tym względzie). Zaczęłam z nudów liczyć, i okazało się, że przy okazji robienia przez Bóstwo zakupów w sklepie, w którym Heroina pracuje dorywczo, oblała się ona rumieńcem siedem razy (podczas kupowania taśmy malarskiej! strach pomyśleć, co by było gdyby dziewczyna pracowała w pasmanterii...). W kolejnym rozdziale - jedenaście. Naprawdę, łatwiej byłoby napisać, kiedy pozostawała interesująco blada, ujęłoby to powieści z pięćdziesiąt stron, pomyśl, Czytelniku, jaka to ochrona lasów!
Główny Bohater w ramach uwodzenia daje popis swej znajomości natury ludzkiej w przepojonych głębią rozmowach w stylu:
"I wiem, że pragniesz mnie teraz, Anastasio.
Skąd to wie?
– Wiem, ponieważ...
O kuźwa, odpowiada na pytanie, które zadałam w myślach.
Na domiar wszystkiego jest jasnowidzem?
(ależ tak, Anastasio, zorientować się, że kobieta, która zamiast jeść z tobą kolację oblewa się rumieńcem, dyszy, wpatruje się w twoje usta nieledwie z wywalonym jęzorem, nie jest w stanie sklecić trzech zdań, a z rąk leci jej wszystko, czego się dotknie myśli o czymś zupełnie innym niż jedzenie może wyłącznie jasnowidz, a wykoncypować, o czym - jasnowidz z dyplomem Niewidzialnego Instytutu Nostradamusa, przyp. moje)
– ...zdradza cię twoje ciało. Zaciskasz uda, jesteś i zarumieniona i masz przyspieszony oddech."
a Główna Bohaterka nie daje popisów znajomości absolutnie niczego, bo przez całe sześćset stron powieści zajęta jest wyłącznie pożądaniem Christiana Grey'a lub zaspakajaniem tego pożądania.
Na początku będącej, bądź co bądź, opasłym tomiszczem powieści Heroina wie o Mhrrrrocznym i Boskim Christianie tyle samo, co na końcu, czyli nic. On - jako osobnik będący kandydatem na Stalkera Roku - namierza jej telefon, śledzi (lub każe śledzić podwładnym), nachodzi w domu, ustaliwszy przedtem adres niezupełnie legalnymi metodami, oraz najeżdża w czasie urlopu, słowem, można uznać, że dla odmiany wie o Heroinie wszystko. Lecz tak naprawdę też nie wie nic i nic go nie interesuje. Nie rozmawiają ze sobą o niczym istotnym (a tak naprawdę, bądźmy szczerzy do bólu, w ogóle o niczym, poza, oczywiście, przepełniającym ich po dziurki w nosie pożądaniem), jeśli ona ośmiela się zadać pytanie, zaledwie muskające powierzchnię tłoczących się (jak nam Pani Autorka sugeruje z uporem godnym lepszej sprawy) w bezdennych głębinach jestestwa Pięknego Christiana sekretów, on marszczy gniewnie brew, potem mówi: "Zjedz coś, Anastasio, musisz jeść", jeszcze potem: "Nie przygryzaj wargi, Anastasio", po czym przystępują do uprawiania seksu. Ich związek nie ewoluuje, nie zmienia się, nie rozwija i nie więdnie, trudno zresztą, by zwiędło coś, co nie istnieje, a ich związek nie istnieje, i - nie tylko on.
W zasadzie brak też innych bohaterów, Anastasia niby ma rodzinę i przyjaciółkę, z którą dzieliła mieszkanie w trakcie studiów, Christian też niby ma rodzinę i podwładnych, ale wszyscy oni stanowią blade i mało interesujące tło, które - gdyby je usunięto - skróciłoby powieść o kolejne trzydzieści stron, nie więcej, za to w żaden sposób nie wpłynęłoby na to co (i czy w ogóle) myślimy o bohaterach dzieła.
Niestety, poza Nim i Nią (i papierową, bladą rodziną w tle) występuje jeszcze coś, co się nazywa Wewnętrzną Boginią. Wewnętrzna Bogini objawia się ni z gruszki ni z pietruszki w trzecim bodaj rozdziale. Naprawdę, ja jestem otwarta na eksperymenty literackie i taki twór jak Wewnętrzna Bogini nie oszołomiłby mnie zanadto, gdyby jego pojawienie się zostało jakoś zasugerowane, zapowiedziane albo gdyby charakter Heroiny pozwalał przypuszczać, że może ona coś takiego jak Wewnętrzna Bogini posiadać. A tu nic z tych rzeczy, Anastasia sprzedaje sobie taśmę malarską i śrubki w sklepie, niezależnie i samodzielnie potyka o meble, wpatrując się we wskazujący palec Bohatera, a tu nagle - pyk!- i znikąd pojawia się Wewnętrzna Bogini, która w dodatku zachowuje się przedziwnie, na przykład tańczy właśnie merengue z dodatkowymi krokami salsy albo zatacza się i mdleje. OK, ogłuszona pojawieniem się Bogini pomyślałam mgliście, że jest to pewnie taki dowcipny zabieg literacki mający rozbawić czytelnika, uśmiechnęłam się nawet i uznałabym, że jest to zabieg udany, gdyby Bogini nie zaczęła się panoszyć. Co przewinęłam stronę, pojawiała się Wewnętrzna Bogini, siedząca w pozycji kwiatu lotosu i uśmiechająca się przebiegle, mocno z siebie zadowolona. Albo podskakująca i klaszcząca w dłonie jak pięciolatka, z pojawiającym się na jej twarzy pogodnym uśmiechem gdy przestaje skakać. Lub też tak promieniejąca, że zdołałaby oświetlić całe Portland. Podskakująca, wymachując pomponami, i krzycząca: „Tak!”. Robiąca przewroty w tył godne rosyjskiej gimnastyczki olimpijskiej (z czego można wnosić, że jest znacznie bardziej wygimnastykowana niż wiecznie się potykająca Zewnętrzna Heroina). Czasem leżąca na dywanie, jedząca winogrona i strzelająca palcami w niecierpliwym wyczekiwaniu niedzieli. Wirująca jak światowej klasy balerina, wykonująca jeden piruet za drugim lub też taniec siedmiu welonów. A zdarza się też, że piorunująca Anastasię wzrokiem. Wszystko to luźno lub wręcz wcale nie związane z akcją powieści.
Co gorsza, Wewnętrzna Bogini wchodzi często w konflikt z Podświadomością Bohaterki, która to Podświadomość na przykład marudzi, zaciskając usta w cienką linię. Albo w czasie gdy Wewnętrzna Bogini wykonuje swoje piruety Podświadomość jest wściekła, a w swym gniewie wygląda jak Meduza. Zdarza się też, że się denerwuje i niespokojnie obgryza paznokcie albo robi minę z "Krzyku" Muncha. Lub też wychyla się zza kanapy z wyrazem szoku na twarzy harpii tylko po to, by chwilę później znów siedzieć za kanapą, kryjąc twarz w dłoniach.
A gdy już, już dochodzą do porozumienia i w tym samym czasie zamiast mierzyć się wrogim wzrokiem Podświadomość Heroiny gorączkowo się wachluje, a Wewnętrzna Bogini wygina się w jakimś pierwotnym, zmysłowym rytmie (oczywiście tak, trafnie zgadujesz, Czytelniku, czcząc w ten sposób kolejny fantastyczny seks w życiu niedoświadczonej Anastasii) nagle... pojawia się ta trzecia!!!
Anastasia oto zamyka oczy i próbuje się uspokoić, by nawiązać połączenie ze swoją Wewnętrzną Uległą, która jest tam gdzieś, chowając się za Wewnętrzną Boginią.
Aaaaa!!!
Zaczyna to wyglądać na roztrojenie jaźni, od dialogów Bogini z Podświadomością robi się gęsto, za chwilę dojdzie do nich jeszcze Wewnętrzna Uległa, na szczęście w tym momencie powieść dobiega końca, i bardzo dobrze, bo jeszcze z dziesięć stron i ani Anastasia, ani Christian nie byliby w stanie wcisnąć ni słowa w dialogi licznych wewnętrznych bytów głównej Heroiny.
Teraz, Czytelniku, zamierzam poczynić wyznanie osobiste.
Dawno temu, tak mniej więcej w środku studiów, miałam egzamin z filozofii. Dodajmy, że egzamin u profesora nie dość, że wymagającego, to jeszcze przeze mnie lubianego tak, że nie chciałam się przed nim zbłaźnić. Wymagający profesor podał swoim studentom dłuuugą listę lektur obowiązujących na egzaminie i nie chcąca się zbłaźnić ja pracowicie pochłaniałam wszystkich tych Kantów, Kierkegaardów i Schopenhauerów.
A żeby mózg mi się nie zagotował i nie wypłynął uszami, w wolnych od kucia chwilach czytałam "Harlequiny", bo nie byłam w stanie wymyślić nic innego, przy czym do tego stopnia nie trzeba było myśleć.
Przeczytałam ich tuziny.
By potem, gdy zdałam egzamin, porzucić ich lekturę na rzecz książek mądrzejszych, zabawniejszych, wzruszających i takich, które znacznie bardziej odpowiadały mojemu temperamentowi i wyrobieniu czytelniczemu.
By nie bez zdziwienia odkryć, że właśnie po latach zupełnie niechcący po raz kolejny przeczytałam "Harlequina".
Bo tym i tylko tym jest "50 twarzy Grey'a". Nie fanfikiem "Zmierzchu" (gdyż nawet "Zmierzch" miał nieporównanie lepiej opisane tło i tzw. drugi plan), nie erotyczną rewolucją dla Amerykanek (a jeśli tak, szczerze współczuję Amerykankom), ale harlequinem. Rozwlekłym, trzytomowym harlequinem, z zarysowanym według najlepszych harlequinowych zasad konfliktem (ona - szara myszka, którą jednocześnie coś odpycha i ciągnie, on - obrzydliwie bogaty i oszałamiająco przystojny, lecący na myszkę z niezrozumiałych dla nikogo powodów oraz kryjący w sobie tajemnicze urazy z dzieciństwa/ wczesnej młodości/ na skutek porzucenia przez ukochaną kobietę) , z identycznym rysunkiem psychologicznym postaci (czyli żadnym, mimo haczyka w postaci zasugerowania Traumy Z Dzieciństwa Boskiego Christiana, który to haczyk ma za zadanie subtelne doholowanie czytelnika do części drugiej Dzieła), z identycznie zarysowanym tłem (czyli żadnym), i nade wszystko - z identycznym sposobem opisywania scen erotycznych.
Jest tu cały obowiązujący zestaw - męskość napierająca na dżinsy, którą ona czuje przez ubranie, piersi idealnie pasujące do rąk, obowiązkowe jęki, rozgniatanie ust w łapczywym pocałunku, wchodzenie jednym, głębokim pchnięciem, dwadzieścia orgazmów na minutę (u dziewicy!!!) oraz mężczyzna zdolny do kilku aktów miłosnych następujących po sobie bez żadnej przerwy, rozpadanie się na milion kawałków z rozkoszy i "ogarnianie go sobą". Wszystko jest, cała klasyka gatunku.
Problem polega na tym, że przeciętny Harlequin miał 160 stron. A "50 twarzy Grey'a" ma ich 608.
Liczący 608 stron "Harlequin" jest, cóż, nudny. Nawet pisany wyśmienitym językiem, jakim Harlequiny nigdy pisane nie są, tego nie wyłączając ("głos ma nabrzmiały szczerością", "mam serce w gardle, gdy gładzi mój tyłek", "Jego oczy są zbolałe", "hormony sieją spustoszenie w moim organizmie", oraz główna Heroina, wybijająca się studentka literatury, mówiąca w chwilach zakłopotania "o, rety" - czekałam jeszcze na "olaboga" - zaś w chwilach uniesień, uwaga, "O święty Barnabo", i nie, nie chciało mi się wynotowywać, które z licznych klap językowych były wynikiem inwencji własnej Autorki, a które pracy tłumaczki, owszem, godnej najwyższego współczucia, bo musiała brnąć przez też powiedzmy, że prozę i jeszcze usiłować sklecić z niej coś nadającego się do czytania, ale umówmy się, że na Oscara Tłumaczy wynik jej pracy nie zasługuje) pięciusetstronicowy opis aktów seksualnych jest nudny dla każdego poza płonącą chęcią poznania owocu zakazanego młodzieżą w wieku pokwitania.
Której to młodzieży radzę przeczytać jednak Harlequina :).
Sama do części drugiej Dzieła nie zamierzam zaglądać.
Urywam się z haczyka :).