czwartek, 7 listopada 2013

Notka całkiem poważna, z inspiracji

Królowa Matka przeczytała notkę, ani pierwszą, ani ostatnią na tamtym blogu, ale przy tej poczuła imperatyw, by się wypowiedzieć. Zaczęła pisać komentarz, ale wyszedł jej taaaki długi, że zrezygnowała i przeniosła się na własne pielesze, gdzie się może wygadać bez ograniczeń.

Dla nikogo, kto choć trochę uważnie czyta jej bloga nie jest tajemnicą, że Królowa Matka jest z tych, co wysłali dziecko sześcioletnie do pierwszej klasy dobrowolnie, ale po pierwsze - Królowa Matka wiedziała, JAKIE to dziecko, Potomka Starszego nie wysłałaby za żadne skarby, mówiąc szczerze Potomek Starszy jest dzieckiem, które jeszcze mając pięć lat nie odczuwało potrzeby (i nie było gotowe) do wymaganych przez przedszkole i szkoły interakcji społecznych, do przedszkola poszedł, bo Źli Rodzice zdecydowali, że nie ma bata, musi się jednak zacząć uspołeczniać, ale jego ulubionym tekstem było przez cały rok przedszkolnej edukacji: "ja nie musze chodzić do żadnego przedszkola, ja mam brata i mogę się z nim bawić!". Po drugie - Królowa Matka po trzech latach szkolnej edukacji Starszego miała bardzo dokładnie obadaną szkołę, po trzecie - zapisała Potomka Mlodszego do klasy integracyjnej (podejrzewa, że jej się udało właśnie z racji tego, że Młody jest naprawdę młody, sześć lat skończył, jak wiadomo, dwa tygodnie temu), w której jest piętnaścioro dzieci, trzy nauczycielki (jedna do indywidualnej opieki nad autystycznym chłopcem), własna sala dostosowana do potrzeb dzieci niepełnosprawnych/młodszych/z dysfunkcjami, osobna świetlica dla klas 1-3, wie jednak dobrze, że jest  wyjątkiem, nie regułą. I po czwarte, najważniejsze - MIAŁA WYBÓR. Lubi go mieć. Nie podoba jej się, że już nie będzie miała.

Ponadto Królowa Matka uważa, że to edukacja przedszkolna jest dla małych dzieci ważniejsza jako element wyrównujący szansy. Ci, którzy twierdza inaczej (w domyśle - decydenci) myślą - o czym Królowa Matka jest przekonana - o dzieciach jako o tych wielkomiejskich istotach z dobrych rodzin, stymulowanych praktycznie od poczęcia, otoczonych  rodzicielską uwagą, takich, którym się czyta dwadzieścia minut dziennie, bawi zabawkami edukacyjnymi i karmi warzywami uprawianymi organicznie. Dzieci takich, o jakich opowiadają Królowej Matce jej koleżanki od nauczania przedszkolnego, dzieci, które nigdy dotąd nie widziały i nie używały szczoteczki do zębów, nie miały własnych kredek, nie potrafią nimi nic narysować, bo mają chwyt jak niemowlęta, pełną garścią, nigdy niczego nie kolorowały, o takich umiejętnościach jak współpraca w grupie nie ma co wspominać, państwo decydenci pewnie w ogóle nie wiedzą. A to właśnie te dzieci zdaniem państwa decydentów będą musiały iść do szkoły i sobie radzić, nieoszlifowane przez wychowanie przedszkolne, bez umiejętności, ktore zapewne wydają się podstawowe wszystkim Czytelnikom, w trzydziestoosobowych klasach...

Ale tu się wypisać chciała Królowa Matka w temacie podręczników, właściwie nie wiadomo po co, chyba, żeby sobie ulać. Otóż oglądała Królowa Matka niedawno program z udziałem pani minister Hall (w telewizji śniadaniowej, która zazwyczaj omija szerokim łukiem, na szczęście nie musi się wysilać, bo telewizja śniadaniowa jak sama nazwa wskazuje produkuje się w porze śniadania, czyli wtedy, gdy Królowa Matka przebywa z dala od wszelkich telewizyjnych odbiorników, ale jednak ten raz się trafiło. Niestety) i gdyby nie fakt, że była "w gościach" rzucałaby w telewizor ciężkimi przedmiotami, a w przestrzeń okoliczną - słowami uznawanymi powszechnie za obelżywe, doprawdy ostatkiem zdrowego rozsądku powstrzymała się od przyczynienia gospodyni strat materialnych i duchowych.

Pani minister Hall, wielce pewna siebie, opowiadała o tym, jak baaardzo wiele zależy od szkoły, a jak baaardzo niewiele od ministerstwa, i jak bardzo źli ludzie ciągle czegoś od ministerstwa chcą, a ona przecież wie, że to szkoła, bo są takie, i ona takie zna, szkoły, w których dba się o ucznia, podchodzi doń indywidualnie, wspomaga rozwój, pochyla nad potrzebami tych biedniejszych robiąc kiermasze używanych podręczników...

Przy kiermaszach używanych podręczników Królowej Matce ostatecznie pociemniało w oczach i bardzo się ucieszyła, że to nie ona jest w studio, bo bez rękoczynów by się nie obeszło i kto wie, czy dwoje prowadzących by wystarczyło, by Królową Matkę od gardła pani minister oderwać.

Otóż Królowa Matka robi w szkolnictwie. Nie pracuje w swoim Rodzinnym Grodzie, tylko na, że to tak ujmie, Podgrodziu, w małej, wiejskiej szkole, do której od czwartej klasy dzieci sa dowożone z jeszcze mniejszych i bardziej wiejskich szkół. Od samego początku podjęcia tam pracy (a to już, łodlaboga, trzynaście lat chyba?) świadoma sytuacji finansowej dużej części swoich uczniów szukała wśród ofert podręczników wcale nie najlepszego, do czego się otwarcie przyznaje. Szukała najtanszego. Najlepiej takiego, który jest jednocześnie podręcznikiem i ćwiczeniami. Znalazła jeden, uczyła z niego cztery lata, następnie przyszła reforma edukacji, jedna z licznych, podręcznik wycofano. Królowa Matka zaczęła szukać więc takiego, który użytkowe ma tylko ćwiczenia tak, aby kolejne roczniki mogły sobie przekazywać podręcznik właściwy, a dokupować wyłącznie ćwiczenia.

I wiesz co, Czytelniku? Takiego zestawu na rynku NIE MA.*

Teoretycznie do ćwiczeń są ćwiczenia, podręcznik służy do nauki i nic w nim nie powinno się pisać. Buahahaha otóż. Podręczniki - wszystkie, jakie miała w rękach Królowa Matka, a zapewnia, że miała ich dziesiątki - roją się od ćwiczeń, miejsc, gdzie nakleja się naklejki, kolorowanek, puzzli i wycinanek, od klasy pierwszej do szóstej, a w gimnazjum odpadają chyba tylko kolorowanki. Drukowane jest to wszystko na błyszczącym papierze, co uniemożliwia gumkowanie.

Królowa Matka, powodowana zrozumieniem dla rodziców, mających w szkole po troje, czasem więcej, dzieci czyniła różne sztuki. Umawiała się z uczniami na początku roku, że w podręcznikach będą używać tylko ołówka, żeby te niegumkowalne wytwory jednak poddać obróbce i móc jeszcze raz wykorzystać (i co z tego, że tak się umawiała, skoro połowa książki to wyklejanki i kolorowanki?), robiła ksero ("bądź fair, nie kseruj, kupuj!", tiaaa, jakie śliczne hasło w zderzeniu z rodziną, która musi kupić rok po roku trzy zestawy TYCH SAMYCH podręczników dla swoich dzieci za zachęcającą sumę 69,90 jeden zestaw), kupowała dzieciakom książki z nauczycielska zniżką, w końcu przymykała oko na podręczniki częściowo wypełnione, obniżając w ten sposób poziom nauczania oczywiście, bo co to za nauczanie, jak połowa klasy ma (niekoniecznie prawidłowo) zrobione przez starszego braciszka zadania, źle albo i wcale nie wygumkowane.

W tym roku Królowa Matka, po drugiej strony barykady, musiała sama nabyć zestaw podręczników dla Potomka Mlodszego identyczny z tym, który, nadużyty dwa lata temu,  leży w pokoju Potomka Starszego. Też ze zniżką nauczycielską, ponieważ nie jest ona jedynym nauczycielem w tym kraju, ktory zdaje sobie sprawę z tego, z czego pani minister najwyraźniej sprawy sobie nie zdaje, jak na przykład z faktu, że Rodziców coraz mniej stać na obowiązkowe podręczniki, zaś to, że można z użytych podręczników zrobić kiermasz to ściema względnie kompletna nieświadomość wywołana przebywaniem w różowej bańce przeświadczenia, że ach, jacy jesteśmy świetni i jak ciężko pracujemy, i jak coraz ładniej wyglądamy w rankingach rowiązywania testów, no po prostu cium cium, pyszulka, a że po sześciu latach edukacji w podstwawówce uczniowie potrafią może i nieźle rozwiązać jakiś test, ale nie są w stanie przeprowadzić rozmowy w języku obcym na jakiś najbardziej podstawowy temat to jest wina nauczycieli, którzy źle uczą i przymykają oczy na brak podręczników, a nie tego, że w klasach jest trzydzieści osób, lekcji dwie w tygodniu, a na podręczniki 50% z tych trzydziestu osób nie stać. A poza tym nic nie szkodzi, wszak w gimnazjum znów zacznie się od odmiany "to be" i od stworzenia klas wymieszanych językowo, dla "wyrównania poziomów" oczywiście.**

Królowa Matka nie czuje się na siłach zgadywać, dlaczego tak się dzieje (chociaż wiadomo, że gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze), czy to jest jakiś spisek, czy bezinteresowna pazerność wydawnictw, które musiałyby zrezygnować chociaż z części dochodów, wypuszczając na rynek "przekazywalny" podręcznik (chociaż jak się chce, to można, Potomek Mlodszy ma zestaw książek, w którym w Elementarzu i Podręczniku Matematycznym nic się nie pisze, do tego są rzeczywiście ćwiczenia), czy kolejny, napędzajacy rynek wydawniczy, pomysł ministerstwa z serii "zmieniamy podręczniki co trzy lata".

Wie jednak, że jeśli jeszcze raz zobaczy panią minister machającą rzęsami w bezradnym zdziwieniu, czegóż ci rozjuszeni rodzice chcą, przecież mogą wziąć sprawy w swoje ręce, jak w tych niektórych szkołach, co to o nich pani minister wie! - to nie ręczy za siebie i do zniszczeń sprzętu elektronicznego może w Domu w Dziczy (albo "w gościach") jednak dojść.

Królowa Matka wie oczywiście, że rzucanie przedmiotami w telewizory jest bezsensowne i stanowi dowód bezradności.

Do której to bezradnosci się Królowa Matka przyznaje.

Jako nauczyciel.

I jako rodzic.




* No, nie było trzy lata temu, może już jest, aczkolwiek Królowa Matka powątpiewa.
** Królowa Matka pisze o swoich doświadczeniach jako anglistki, pojęcia nie ma, czy podręczniki do innych przedmiotów nie nadają się do odsprzedania i po pięć razy, a potem poddania recyclingowi, ale w to też powątpiewa.

26 komentarzy:

  1. Temat podręczników jest w zasadzie jedynym tematem poruszonym na blogu Zimno, z którym się zgadzam. Przy czym podobno, podkreślam - podobno - od IV klasy sytuacja się poprawia i te używane podręczniki w jakimś zakresie przynajmniej wchodzą w rachubę. Moja sister w każdym razie 3/4 książek dla syna (byłego sześciolatka-pierwszoklasisty zresztą) kupiła z drugiej ręki. Ale ponieważ jest szczęśliwą mamą również córki (druga klasa, też "była sześciolatka"), na podręczniki dla dwójki i tak wydała ok. 500 złotych. Niewąsko mówiąc krótko.

    Ja akurat jestem entuzjastką sześciolatków w pierwszej klasie. Ale również (przede wszystkim) jestem zwolenniczką obowiązku przedszkolnego - przynajmniej od 5 roku życia. I właśnie dlatego opowiadam się przeciw referendum. Bo spośród wszystkich pytań referendalnych to o zniesieniu obowiązku przedszkolnego dla 5-latków uważam za wręcz zbrodnicze, jeśli mówimy o wszystkich dzieciach, a nie tylko tych "dodbanych"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jestem zadowolona z tego, że Młodszy jest w szkole, ale jednocześnie wiem, ze Starszy to by byla kompletna katastrofa. Na jego przykładzie widze wyraxnie, ze optymalne wyjście to - obowiązkowe przedszkole dla pięciolatków, potem szkoła, z zerowką też do wyboru. W takiej sytuacji u mnie Starszy szedłby tym trybem, jakim i tak szedł, a Mlodszy poszedłby do pierwszej klasy jako szesciolatek, w dodatku rzecz jest chyba do zrobienia i wcale nie rozwala pomysłów ministerstwa.

      Ale ja sie nie znam przecież, jako tylko rodzic, cholera :/.

      W temacie podręczników do angielskiego przez cała podstawówkę nie zmienia się praktycznie NIC, poza ilościa kolorowanek. Niestety :(.

      Usuń
    2. Tak, angielski był wyjątkiem - trzeba było kupić nowy, fakt. Pisałam w ogóle o podręcznikach jako takich.

      Usuń
  2. Powiem tak: Za moich czasów, a wcale nie było to tak dawno temu znowu, jestem jednym z ostatnich roczników, które ominęło szczęście gimnazjum, było tak, że w szkole podstawowej przez 4 lata (tyle mogę stwierdzić na pewno) 90% podręczników było przechodnich, uczyłam się ja i trzy kuzynki (młodsze i starsze ode mnie) z tych samych książek, dokupowało się tylko ćwiczenia i to było w klasach 5-8. W liceum było trochę gorzej, ale też np. do biologii czy historii można było mieć jedną książkę na ławkę, a do matematyki nauczycielka przez całe 4 lata uczyła nas z jednej serii i kupowała dla nas książki ze zniżką nauczycielską, a z tego co pamiętam to na klasy 3 i 4 mieliśmy jeden podręcznik na dwa lata. Czyli co - dało się, dało? I jakoś nie widzę skandalicznych ubytków wiedzy, ani skazy w moim rozwoju? Druga sprawa z tego co wiem, obecnie jest tak, że treść podręczników w zasadzie się nie zmienia, ale zmienia się ich układ, tu dołożą obrazek, tam zamienią miejscami ćwiczenia, zmienia się przez to numeracja stron i już jest do ....., bo jak masz książkę po rodzeństwie to pół lekcji spędzisz na szukaniu właściwego zadania o ile je znajdzie w takiej samej treści, jak w nowym egzemplarzu. Ale to jest moja wiedza pozyskana, a nie doświadczalna, więc pewna na 100% nie jestem:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem pewna, ze w wypadku podręczników nie chodzi o troskę o stan wiedzy, ale o interes wydawców, li i jedynie, zwlaszcza, ze rzeczywiscie jest tak jak piszesz, "wydanie drugie poprawione" najczęściej to jest ten sam tekst, ale zmieniony ilustrator albo do podręcznika dodane ćwiczenia, już osobno...

      Usuń
  3. I słusznie powątpiewa. Jako matka starego już konia, któren to koń był jednym z pierwszych roczników tzw. reformy szkolnictwa, plułam jadem na wszelakiej maści decydentów, wkładających brudne łapska w system szkolnictwa.I jako jednostka starożytna nijak nie potrafię zrozumieć, co było złego w tzw. komunistycznym systemie edukacji? Wyjąwszy fakty historyczne, wymagające gruntownej zmiany, cała reszta na moje starożytne oko niezmienna jest od lat wielu.I chociaż wiele już zapomniałam, to i tak nadal wiem więcej niż edukowane reformatorsko obecne pokolenie nastolatków. I rację masz Królowo, że oferta zmian edukacyjnych kierowana jest do dzieci ludzi światłych, bądź majętnych, którzy edukację dzieci traktują jak inwestycję w przyszłość. Narodu czy cuś. I" szacun" wielki dla Królowej za kserówki i tanie podręczniki - w czasie edukacji dziecięcia mego spotkaliśmy takich nauczycieli ze 4 sztuki. Przy czym owe "sztuki" to byli nauczyciele, którym ZALEŻAŁO. I których do dnia dzisiejszego serdecznie wspominamy. Li i jedynie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też nie wiem, co było zlego, poza tym, ze obowiazywalo w okresie błędów i wypaczeń, oczywiście :/. Ja bym tylko dodała obowiązkową zerówkę i obowiązkowy rok przedszkola przed zerówką (ale to by nie przeszło, bo trzeba by upchnąc dzieci po tych przedszkolach, których się jeszcze nie zlikwidowało), to też daloby edukację najmlodszych od pięciu lat, ale jednak zupelnie inną.

      Usuń
  4. Przeczytawszy notkę Twoją oraz Zimna wysypuję popiół na głowę (zaraz, gdzieś tu było wiaderko...) i przyznaję: ja nie miałam pojęcia. Co też fatalnie świadczy o poziomie debaty nad tym całym problemem, gdyż - słowo! - gazety czytam, radia słucham, z ludziami rozmaitymi (dzieciatymi i nie) rozmawiam i chociaż na obczyźnie, to jednak temat edukacji w Kraju Przodków żywo mnie interesuje. No i do tej pory na samo hasło "Ratuj maluchy" reagowałam podobnie, jak Ty na panią minister, ale dzisiaj troszkę zmieniłam zdanie.
    Po pierwsze, jakoś nie przebiło się do mojej świadomości, że w tym referendum są te dodatkowe pytania - o program czy likwidację gimnazjów, no ludzie - które całkowicie imho rozwalają jakikolwiek sens przedsięwzięcia. (Co nie zmienia faktu, że zignorowanie głosu prawie miliona obywateli jest rzeczywiście niedopuszczalne.)
    Po drugie, dywany czy nie dywany, dotarło do mnie, w jakiej jednak cywilizacyjnej, hmmm... rozbieżności... się znajduję. Nie miałam pojęcia, że w Polsce ponad połowa czterolatków nie chodzi do przedszkola!!! W naszej rzeczywistości hasło "ratuj maluchy" jest rzeczywiście tak absurdalne, jak mi się zawsze wydawało: jawi mi się sześciolatek, jak np. mój, który zaliczył co najmniej dwa lata przedszkola (dwa ostatnie są za darmo, a nie wiem, czy teraz już w ogóle nie trzy), programowo i czasowo dopasowanego do upodobań i potrzeb rodziców, przyzwyczajony do rytmu dnia przeciętnej, czynnej zawodowo rodziny, plus - gdyby mu jednak nie szło - otoczony bezpłatną, łatwo dostępną i kompetentną opieką od psychologicznej po jakątamsobiewyobrazić*.
    * przeciętny Niemiec oczywiście długo i kwieciście będzie mówił, jak fatalny jest w tym kraju stan edukacji i opieki zdrowotnej. Ja tylko mówię, jak ja to widzę.

    Taki oto sześciolatek (po przejściu kwalifikacyjnych testów psychologiczno-zdrowotnych w kierunku) idzie do szkoły, która - właściwie jak wyżej; w naszej klasie jest 20 dzieciaków, na to trzy panie plus personel "świetlicy", a "świetlicą" jest osobny budynek z osobnym ogrodem.
    No i tu właśnie wkracza popiół; przyznaję: patrzyłam na czubek własnego nosa i nie, to nie tak, gupia jestem. Tak, dzieci nie(koniecznie) są gotowe na pójście do szkoły. Tak, jest za wcześnie na tę reformę. Tak, przedszkola są ważniejsze. Tak, trzeba zająć się innymi rzeczami najpierw.

    Kajam się i na Ciebie padło. Ale pomyśl - zmieniłaś dzisiaj jedną dziewczynkę! :-P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Toteż ja bym w referendum głosowała przeciw, własnie z racji tego, ze sprawa sześciolatków jest w nim rozmyta, a te inne, dodane, budzą moją nieufność.

      O szkole w Niemczech czytam z zawiścią, której nie ukrywam. Niby tak własnie wygląda szkolna droga mojego młodszego dziecka, ale po pierwsze - wiem, ze to dzięki serii szczęśliwych przypadków, po drugie, i tak się boję, że w czwartej klasie nieodwołalnie zderzy się z systemem (no, chyba, że jego klasa integracyjna taka pozostanie, to zapewni jej przynajmniej mniejsza liczebność).

      Zmiana dziewczynki to nowe doświadczenie w moim życiu, wypelnionym zmienianiem chłopców :D.

      Usuń
    2. No nie, żeby nie było, że koloryzuję - w Niemczech nie wszystkie szkoły są cudne, zwlaszcza w wielkich miastach bywa straszno i tragiczno. Niemniej, szkół do wyboru jest dość. Natomiast podręczników wymienialnych też nie mamy - wszystko leci na ćwiczeniach i nie ma siły, co roku nowy komplet. Fakt, że taniej, i to nie w stosunku do dochodu, tylko zwyczajnie taniej, w dodatku ci mniej zamożni dostają dasę na książki od -- kogoś, nawet nie wiem, landu chyba albo miasta.
      U nas w szkole jest fajny patent - jeśli to oczywiste, to sorki, ale nie znałam i mnie zachwyciło - że w ogóle nie ma zeszytów, tylko każdy przedmiot ma takie - takie plastikowe okładki z takim dynksem do wpinania kartek... JAK to się nazywa... Takie o http://www.allmystery.de/i/t94188e_schnellhefter_kunststoff.jpg , w każdym razie, to wszystko leży w szkole, a jak się ma np. zadanie domowe, to się przynosi do domu pojedynczą kartkę czy tam dwie, a potem nazad wpina do tych okładek. W ten sposób dzieciaki nie targają papieru.

      Usuń
    3. Taka bystra, zeby się domyślic, że nie wszedzie jest super, to ja akurat jestem :), nigdzie nie jest super wszędzie, ani wszedzie fatalnie, ale najważniejsze, ktora opcja przeważa...

      Usuń
  5. Ja widzę jeszcze jedną ofiarę reformy - producentów okładek. Mój Pan Inżynierowy zaproponował zakup okładek do podręczników "Bo trzeba uczyć dziecko szacunku dla książek". ... Musiałam mu wytłumaczyć, że z pakietu żadnej książki nie da się przekazać rok młodszej siostrze, że w celu obniżenia wagi tornistra każda matematyka itd ma 5 części które wymienia się co dwa miesiące (czyli książka żyje max 2 miesiące), a i bez tych okładek tornister 22kg dziecka jeszcze bez kanapek i stroju na wf waży ponad 3 kg. Poszliśmy na kompromis kupiłam okładkę do książki od katechezy- jedyna bez wycinanek, naklejek itp w środku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No nawet i książki do katechezy teraz są? Za moich czasów był zeszyt w który wklejało się obrazki do pokolorowania. A w starszych klasach to tylko dyskusja z księdzem. I jakoś przetrwaliśmy.

      Usuń
    2. Co więcej do katechezy bywają także ćwiczenia ! Ha ! Na to byście nie wpadły ! Podręczniki to ogromne lobby, ogromna kasa i dlatego tak często jak się da mamy tzw. nowe podstawy programowe i do nich oczywiście nowe podręczniki. Te nowe mało co różnią się od tych starych ale muszą nowe być. Wielu nauczycieli nie odpuszcza, wielu nawet nie zada sobie trudu zajrzeć wcześniej do tych książek. Podejście pt. szukam dla uczniów czegoś tańszego itp. jest jednak rzadkie. Mamy totalny podręcznikowy chaos, poza tym przechodzimy na piktogramy, obrazki itd. i jakoś wyjścia z tego obłędu nie widzę. Nikt z wydawniczego lobby nie odpuści.Nie ma szans. Cierpią dzieci i rodzice. Dziwnym trafem kiedyś wystarczył Falski lub Przyłubscy i jakoś edukacja w narodzie była na niezłym poziomie. Teraz wmawia się nam, że to głęboka komuna była, a jak to komuna, to choćby i wzorzec dobry był to i tak do d..y. Dramat.

      Usuń
  6. Bo, droga Aniu, to piękne państwo dba o to żeby nadążyć za Europą, bo skoro np. Brytyjczycy mogą chodzić do szkoły od 5 roku życia (a nawet i 4 i pół), to czemu Polacy nie? Ale - trzy pierwsze klasy Brytyjczyków to 15 dzieci w klasie na dwie-trzy panie, krótszy dzień zajęć, głównie zabawy w czytanie, pisanie i rysowanie, czyli to co sie w polskim przedszkolu robi. A dzieci chodzą do szkoły w mundurkach, z leciutką teczką aktóweczką formatu A4 w której noszą zaledwie kilka kartek z zadaniem domowym odbitym wcześniej na KSERO, bo wszystkie ZESZYTY i KSIĄŻKI pozostają w szkole. Które to szkoła zapewnia za darmo. Jak również długopisy, kredki, farbki i wszystko to co dzieciakom jest potrzebne. Jak rodzic chce żeby dziecko i w domu malowało, to niech sobie kupi te farbki, ale jak nie kupi to dziecko BĘDZIE miało czym i na czym malować przynajmniej w szkole. Zapomniałam o lunchboxach, któe to głównie dzieci do szkoły targają, ale jak kogoś na lunch nie stać to dziecko zje w szkole, państwo zapłaci.
    Taaak, w tym pięknym kraju myśli się tylko aby dorównać do reszty Europy, ale JAK, to już nikogo nie obchodzi. A państwo powinno najpierw zająć się tworzeniem warunków do reformy, a potem samą reformą. Dzieciaczki z powodzeniem dadzą sobie radę w szkole w wieku nawet i czterech lat, pod warunkiem że ta szkoła jest do nich PRZYSTOSOWANA, a tak zwaną szkołą pozostanie tylko z nazwy. Takie jest moje zdanie, howk!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczynam myśleć, że ze względu na dzieci najlepiej byłoby stąd wyjechać, a zawsze broniłam się przed taką opinią...

      Usuń
  7. Może ja i napiszę jeszcze jakiś ładniejszy komentarz ale jak ochłonę!!!! Bo mnie ku....ica jasna trzasła!!! I tyle, bo sprzęt ucierpi.
    A do lekarza zaraz jadę, a ciśnienie mi skoczyło, WRRRR

    OdpowiedzUsuń
  8. Ha, ja też jestem anglistką i uczę w klasach 1-6 i tylko dopowiem, że mimo, iż pracuję w sporym mieście, też pozwalam pracować dzieciom na kserach. Problemem są zwłaszcza podręczniki dla klas 1-3, w których z tyłu są wycinanki, karty obrazkowe czy karty wyrazowe do racy w parach lub grupach. Nie ma bata, po prostu trzeba kupić nowy podręcznik. Też mnie to, jako nauczyciela wkurza.

    OdpowiedzUsuń
  9. Mam pięciolatkę, która obowiązkowo, bo to rocznik 2008 i czerwiec, będzie musiała iść do pierwszej klasy od września (bo wątpię, aby w ogóle dopuścili referendum, PSL zdecydowało się wprowadzić dyscyplinę partyjną). Jestem NA TĘ CHWILĘ PRZERAŻONA!

    OdpowiedzUsuń
  10. A mnie zadziwia nieustannie jedno- wszyscy rodzice to widzą, wszyscy nauczyciele to widzą, a jakimś cudem banda cwaniaków z góry przepędza nas jak te głupie owce z łąki na łąkę wg własnego widzimisię i kaprysu :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo żeby uznać, że ktos inny może miec racje trzeba miec do niego minimum zaufania. Trzeba wierzyć, ze rodzice to nie banda idiotow, którzy chcą się pozbyć dziecka z domu na osiem godzin/ nie chcą dziecka odpępić od osiemnastki, tylko ludzie znający dziecko najlepiej, trzeba wierzyć, że nauczyciele to nie banda nierobów, która pracuje 18 h/tydz i ma trzy miesiace urlopu, i w d... im się poprzewracalo, tylko ludzie znajacy się na tym, co robią. Ale skoro sie nie wierzy, ze rodzice i nauczyciele myślą, to się podejmuje za nich decyzje, bo biedacy sami nie potrafią albo na pewno podejma złe.

      Usuń
  11. Przeczytalam Twoja notatke Anutku i uswiadomilam sobie, ze w pierwszej klasie liceum w 2000r kozystalam z podrecznika do jezyka polskiego (Starozytnosc i Sredniowiecze) z ktorej w liceum uczyla sie moja chrzestna w 1980r. Dzieki jej za to, ze jako zapalona polonistka podrecznikow nie wyrzucala i gdy szlam do liceum tylko zdjela je z szafy.

    A na temat wczesniejszego kontaktu dzieci ze zorganizowana edukacja: uwazam ze im wczesniej dzieci maja kontakt z innymi dziecmi tym lepiej. Jasne ze zawsze beda wyjatki, ktore potrzebuja wiecej czasu i to powinna byc decyzja rodzica, ktoey przeciez zna swoje dziecko najlepiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uczyłyśmy się z tego samego podręcznika :).

      Ja tez uważam, ze decyzja powinna należec przede wszystkim do rodzica. Ciesze się, ze w dwoch wypadkach mogła nalezec do mnie.

      Usuń
  12. A ja mam problem z "decyzja powinna nalezec przede wszystkim do rodzica". Bo jesli rodzic jest wielkomiejski i wyedukowany, to decyzje podejmie kierujac sie dobrem dziecka. A jak nie jest?
    Jestem przeciwna akcji Elbanowskich, bo choc rozumiem zastrzezenia, uwazam, ze naprawde powinnismy dzieci wtlaczac do systemu znacznie wczesniej. Do systemu elastycznego, w ktorym pojedynczy wrazliwiec moze zostac opozniony czy przyspieszony czy czasowo wylaczony, ale jednak chcialabym zeby w Polsce byly obowiazkowe przedszkola. O formie i miejscu mozna dyskutowac, ale w calym tym dyskursie naprawde trzeba wyjsc poza wielkomiejski inteligencki punkt widzenia.

    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tez jestem przeciwna akcji Elbanowskich, z wielu powodów, i tez uważam, ze edukacja przedszkolna przede wszystkim, o czym zresztą wyżej pisalam. Ale rodzicom pozostawilabym jednak znaczną autonomię, zakladam bowiem, że WIĘKSZOŚĆ swoje dzieci zna najlepiej.

      Usuń